Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Łukasz Orbitowski powraca z Inną duszą! Powieścią, za którą zdobył Paszport Polityki, nominacje do Nagrody Literackiej ,,Nike” oraz do Nagrody Literackiej Gdynia.
Bydgoszcz, lata dziewięćdziesiąte. Trzej nastoletni przyjaciele spędzają razem czas. Jeżdżą na rowerach, włóczą się po pustostanach i marzą o lepszym życiu: o PlayStation albo o domu wolnym od wódki i przemocy. Jeden z chłopców zaczyna się dziwnie zachowywać, ma natarczywe myśli, nieznane pragnienia. Zawłada nim mroczna dusza I w końcu sięgnie po nóż…
Oparta na prawdziwych wydarzeniach powieść jest czymś więcej niż historią przemocy. Orbitowski z niesamowitą pieczołowitością uchwycił Polskę czasu transformacji, dokonując wiwisekcji zachowań i mechanizmów, które kierowały ludźmi w nowej rzeczywistości. Lata dziewięćdziesiąte odarto tutaj z sentymentu. To czasy brudu, upadku, niespełnionych marzeń, ale i wielkich nadziei.
Wydana prawie dekadę temu Inna dusza okazała się wielkim wydarzeniem literackim i ugruntowała pozycję Łukasza Orbitowskiego jako jednego z najlepszych pisarzy jego pokolenia. Od dawna niedostępna wreszcie trafia do rąk czytelników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 476
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wejście
2013
– Przy pierwszym ciosie tak, potem już nie. Pewno po temu dziabałem ich tyle razy – mówi Jędrek. – Pewno myślałem, że znów coś poczuję, a tu nie. Tylko za pierwszym ciosem – powtarza, zwieszając ciężką głowę. Niebieska bluza opina się na szerokich barkach. Zawsze ubierał się na niebiesko. Mówił, że to kolor wojownika.
Siedzimy naprzeciw siebie przy brązowym stole, na prostych szarych krzesłach. Dwa okna na przeciwległym końcu sali widzeń kojarzyłyby mi się ze sklepikiem na stołówce zakładowej, gdyby nie kraty i strażnik pod bronią. Więźniowie rozmawiają z żonami, rodzicami, kochankami, dziećmi. Ktoś płacze. Jakiś berbeć lgnie do wytatuowanej dłoni, mówi, że pani w sądzie nie chciała, żeby przyszedł. Mówi, że popełni jakieś straszne przestępstwo, aby być razem z tatusiem.
Jestem zdziwiony, bo Jędrka odwiedzam od lat i opowiedział mi o tym, co zrobił, i dużo więcej, ale nigdy się nie zająknął, jak mu z tym było tam, w środku.
– Dobrze, że przyszedłeś – mruczy Jędrek i zaraz pyta: – Jak ojciec? – Nie wiem, o kogo mu chodzi, więc dopowiada: – Jak mój kochany stary?
Mówię, że nic się nie zmieniło. Pan Ryszard siedzi w Toruniu z nową rodziną. Ma dwoje dzieci, jedno już chodzi do szkoły. Zniknął z radaru i ludzie o nim nie rozmawiają. Jędrek znów kiwa głową: szare policzki zjeżdżają ostro do pełnych ust i cofniętego podbródka z nastroszoną szczeciną. Gdy tutaj trafił, ledwo zarastał.
– A matka? – dopytuje.
Teraz przynajmniej wiem, kogo ma na myśli. Przedwczesna emerytura pchnęła panią Hanię w trzecią już pustkę. Pani Hania jeździ na działkę. W samotnym mieszkaniu w Fordonie przyjmuje psy, nieraz głuche i ślepe, próbując znaleźć dla nich nowy dom. Jest sucha i blada jak trup znaleziony w zamieci. Niedługo zapisze się na uniwersytet trzeciego wieku i powybija okna w piwnicach, żeby koty miały się gdzie schronić. Zostawiam tę myśl dla siebie i mówię Jędrkowi, że z jego matką wszystko w porządku. Nie wierzy mi.
– A reszta? Co z resztą? – chce wiedzieć.
Jego ciemne oczy przypominają jamy oblepione błotem, w jego głosie próżno szukać żalu, a jednak te imiona nie przejdą mu przez gardło. Nigdy nie przeszły. Mógłbym opowiedzieć mu o cierpieniu i obojętności, o człowieku, który runął na pysk i leży od osiemnastu lat w gównie rozcieńczonym przez łzy, i o kobiecie, która nim się opiekuje, bo tak trzeba, bo opieka przynosi ulgę i zapomnienie. Osiemnaście lat, dłużej, niż żył ich syn. Opowiedziałbym o Beatce zakotwiczonej w Warszawie, jej dzieciach, o prywatnym przedszkolu i dwupoziomowym mieszkaniu na starym Mokotowie. O matce, która straciła jedyną córkę. Dodałbym: niektórym się udaje, chciała, to ma. Lecz wolę inaczej. Odpowiadam po prostu, że oni akurat jakoś się poskładali. Mówię też, że niedługo przestanę jeździć na Jasną. Jędrek wzrusza ramionami.
– Twój tatko, jak się ma? – zagaduje.
Nie odpowiem. Jędrek zawsze zadaje te same pytania, zawsze odpowiadam tak samo, to jedno puszczając mimo uszu.
– Dobrze, żeś do mnie znów zajrzał, no. Tyś to nigdy na Jasną nie pasował. – Prostuje się na krześle, opuszcza dłonie na stół, splata palce i trze kciukiem o kciuk. Blizna jest niemal niewidoczna. – U ciebie w porządku, co nie?
Tak, u mnie w porządku. Widzenie zaraz dobiegnie końca. Opowiadam Jędrkowi o rzeczach, które nigdy nie będą do niego należały. Na Dworcowej, blisko Gdańskiej, machnęli apartamentowiec jak ta lala i będę tam mieszkał, na drugim piętrze, a strażnik przegoni nieproszonych gości. Strażnik ma niebieski mundur i wąsy zażółcone od papierosów. Zamówiłem meble na wymiar, chcę mieszkać jak człowiek, ale stolarz ociąga się z wykonaniem. Jeżdżę do niego do Raciniewa i poganiam. Gdy wracam, parkuję na prywatnym parkingu w podziemiach budynku. Mój volkswagen jetta ma już sześć lat i chciałbym kupić coś nowego, tylko czasu brakuje – wciąż te wyjazdy. Nie wybrałem nawet telewizora. Chciałbym usiąść i być sobą u siebie.
– To dobrze – mówi Jędrek. – Dobrze, że się poukładało.
Podnosi się ociężale, jakby wielkim wysiłkiem odrywał się od krzesła. Z pierwszym krokiem odzyskuje dawną sprężystość, a gdy staje przed zakratowanymi drzwiami, czekając, aż go wpuszczą, przyjmuje tę pozę, którą dobrze pamiętam z czasów, gdy bujaliśmy się razem. Nogi w lekkim rozkroku, łopatki ściągnięte, pofałdowany kark, ramiona ugięte w łokciach i powolny ruch palców, jakby miętoszących coś niewidzialnego.
A to, co mam
wrzesień 1995
Jędrek siedzi przy stole naprzeciwko ojca. Trzyma dłonie na kolanach i patrzy w telewizor wyświetlający Prawników z miasta aniołów. Nad nimi wisi lawendowa Matka Boska z bezbronnym wężem zaplątanym w stopy. Meblościankę wypełniają kieliszki, karafki, szklanki w koszyczkach i książki oprawione w płótno. Ojciec pyta, czy Jędrek czuje się przygotowany, ale nim uzyskuje odpowiedź, z kuchni wyłania się matka. Niesie patelnię z jajecznicą. Wraca jeszcze po chleb, już posmarowany masłem, i słoik z powidłami, których nikt nie ruszy. Rozkłada jajecznicę i kromki na trzech talerzach, każdemu po równo. Ojciec gasi telewizor.
Ojciec Jędrka przypomina chudego szaropiórego ptaka. Na drobnym przedramieniu błyszczy bransoletka. Pan Ryszard przełyka drobny kęs i pyta syna, jakie ma dziś przedmioty. Jędrek, który właśnie popchnął chlebem tłustą żółtą papkę w głąb ust, musi poczekać z odpowiedzią.
– Polaka, towaro, matmę i wuef dwie godziny, tatuś – mówi. – Ale matmy pewno nam nie zrobią, babka była chora wczoraj. Więc może nam te wuefy przesuną na wcześniejszą. Podobno czasem tak przesuwają.
Pan Ryszard duma nad tym, co usłyszał. W tym czasie matka, pani Hania, zdąży poprawić kosmyk na głowie syna. Może weźmie kurtkę? Lato już się przecież skończyło. Jędrek kiwa głową – tak, weźmie – a pan Ryszard przypomina, że zawsze może zadzwonić do szkoły i zapytać, czy syn jest na lekcjach.
– Pytaj, tatuś – odpowiada Jędrek. Bierze łyk herbaty.
Pan Ryszard zmienia temat i wspomina Lecha Wałęsę, który niedawno ogłosił się biednym i zapowiedział powrót do stoczni, w robotniczych butach. Zdaniem pana Ryszarda to zagrywka pod publiczkę, Wałęsa odegrał swoją rolę i teraz czas na mądrzejszych, otrzaskanych w świecie. Uważa, że były prezydent czeka, aż tępy lud przypełznie doń na klęczkach. Gdy pani Hania, szara i sucha jak gnat, rzuca parę słów o kłopotach rozstawania się z władzą, bierze ostatnią kromkę, nazywa Wałęsę tłukiem i wyraża życzenie, by syn nie poszedł jego śladem. Pyta Jędrka, co będzie robił po szkole. Jędrek posyła mu znudzone spojrzenie.
– Praktyki, tatuś. Zejdzie do piątej jak nic, jeśli nie dłużej. Przed siódmą zajadę, jakoś tak.
Odkłada widelec i nieruchomieje. Słyszy, że w takim razie powinien być w domu przed szóstą, ale jak chce tę siódmą, niech ma, tylko siódma punkt, żeby nie było. Chłopak kiwa głową. Matka dojada ostatnia, podrywa się i sięga po talerze. Pan Ryszard kładzie jej dłoń na przedramieniu: w tym tygodniu kolej na Jędrka. Pani Hania przypomina, że już późno, chłopak spóźni się do szkoły. Pan Ryszard jest jednak zwolennikiem zasad, a Jędrek wcale nie zamierza się kłócić. Sprząta ze stołu, podwija rękawy niebieskiej bluzy i bierze się do zmywania. Garbi się, nie chce uderzyć skronią w okap. Pani Hania opiera się o framugę bez drzwi i patrzy, jak gąbka w rękach syna ślizga się po talerzach.
Przed wyjściem Jędrek zagląda do swojego pokoju. Na białych półkach meblościanki stoją kaktusy, miniwieża Edyta z odczepianymi kolumnami, ale kaset jest niewiele – kilka składanek o kolorowych grzbietach, Ace of Base i Dr. Alban. Niżej trochę gazet o sporcie i samochodach. Ścianę naprzeciwko złożonego łóżka zdobi plakat filmu Predator: Arnold wyłania się z dżungli, usmarowany czarną mazią, i mierzy karabinem prosto w pana Ryszarda, który wyjmuje z plecaka Jędrka kolejny zeszyt, otwiera, sprawdza i wkłada z powrotem.
– Och, tato! – mamrocze Jędrek. Robi krok, pochyla się do przodu, jakby chciał wyrwać ojcu plecak, ale rezygnuje. Pan Ryszard wstaje, oddaje synowi, co jego. Jędrek zakłada buty już na zewnątrz, w zabudowanym korytarzyku, który dzielą z sąsiadami. Zerka za siebie. Widzi ojca wiążącego krawat przed lustrem.
Matula prosi, żebym poszedł po chleb na śniadanie dla siebie i ojca. Ona nie zje, bo musi już do magla. Tatko, jak wstanie, zaraz będzie głodny.
Teraz leży zagrzebany w pościeli, wystaje tylko stopa. Łóżko jest dla niego za małe, walnął się skosem i chrapie, oddychając przez nos. Podnoszę spodnie, wyciągam skarpetki z nogawek. Pójdą do kosza na brudy, razem z koszulą flanelową, za to katana jest jeszcze w porządku i trafia na wieszak.
Na klatce schodowej zawsze mamy zaćmienie słońca. Poręcz się chybocze, przeskakuję przez strzaskane szkło i po chwili jestem na Jasnej. Jasna ciągnie się prawie od Brdy. Zaraz przy rzece mają zakład usług chłodniczych, ale od jakiegoś czasu kręcą się tam tylko goście od wyklepywania samochodów zza Odry, migiem pchanych przez Bug. Dalej, po obu stronach ulicy, kruszą się jednopiętrowe rudery. Niektóre dawno straciły barwę, inne trzaśnięto na róż, inne, jak nasza, straszą pstrokacizną. W nich siwe głowy, wytatuowane ramiona na parapetach, koty i twarze staruszek. W wąskich gardłach wiodących na podwórka gęsto rozwieszone pranie. Mijam zaparkowane samochody. Obracam monety w kieszeni.
Idę do Grunwaldzkiej i po drodze zrównuje się ze mną Darek. Mieszka dwie kamienice dalej i jest w porządku, tylko chyba za bardzo chce być lubiany. Ma jasne włosy i twarz dziewczynki. Mamy tyle samo lat, a przewyższam go o głowę. Przybijamy piątkę i Darek zaraz zaczyna gadać o siłowni. Szuka kogoś, kto chciałby z nim poćwiczyć. Chyba rzeczywiście powinien przybrać, bo wygląda jak nieszczęście. Nosi podróbki reeboków, jakie sprzedają na Chemiku, wytarte dżinsy i flanelową koszulę w kratę naciągniętą na golf. Zaraz wsiądzie w autobus i pojedzie na Kruczą, do sześćdziesiątki dwójki, ja się cofnę kawałeczek, na Śląską. Najpierw jednak zakupy.
Darek nawija o tej siłowni, jakby przybierał masy od samego paplania. Zna już podstawowe ćwiczenia i nazwiska kulturystów, brakuje mu jednak towarzystwa. Mówi, że na Czarneckiego starsze chłopaki złączyły kilka piwnic i cisną stal, da się wytrzymać, choć duchota i goły kran bez kibla. Biorą trzydzieści złotych za miesiąc, można chodzić do woli. Zaraz pytam, skąd ma takie pieniądze i czy mu nie szkoda: odpowiada, że rodzice dadzą, jeśli będzie im przynosił piątki, poza tym jest poważnym człowiekiem i ma własne źródła dochodu. Własne źródła dochodu to jest coś, myślę sobie, próbuję pociągnąć temat, lecz Darek milczy. Żegnamy się pod sklepem. Jego uścisk dłoni raczej nie kojarzy się ze stalą.
Rozglądam się po sklepie. Wszędzie podwójna cena, aktualna i sprzed denominacji. Na ścianie reklama lodów Magnum i kalendarz z zeszłego roku. Widząc mnie, pan Docent podnosi się ospale, lecz czujnie, niby strażnik zaczarowanej wieży pełnej słodkości. Jasna koszula w prążki, ta co wczoraj, opina mu się na brzuchu. Pyta, czego mi trzeba. Zaraz wyjmuję pieniądze, żeby się nie złościł bez potrzeby. Podchodzę, patrzę sobie na chipsy z tazo Star Wars, na Hubbę Bubbę, chrupiące Kukuruku i słodki napój w kolorowym woreczku. Proszę o chleb, delmę w małym pudełku, dwadzieścia deko mortadeli, kilo ziemniaków i trochę boczku. Wysypuję monety na ladę i oczy pana Docenta zwężają się, jakby właśnie spojrzał w światło. Udaje, że przelicza, i pcha złotówkę w moim kierunku. Wolę lizak Hip o smaku toffi, za złoty dwadzieścia. Pan Docent protestuje, tylko po to, by zaraz zmięknąć.
Siadam na skraju stopnia do sklepu, tak by nikomu nie przeszkadzać. Mój lizak jest ciemny i bardzo słodki. Zawsze obiecuję sobie, że zjem go powoli, i nigdy mi się nie udaje. Rozgryzam tę cukrową masę chemiczną, aż wchodzi mi między zęby, potem oblizuję słodki patyk, czując twardość plastiku. Wstaję i widzę Darka. Siedzi na przystanku i notuje coś w czarnym zeszycie, który zawsze nosi ze sobą, nawet jeśli nie chodzi do szkoły.
W domu ojciec przewrócił się na brzuch i już nie chrapie. Odkrywam zadrapanie na jego ramieniu. Drażni mnie sam ten widok, naciągam kołdrę aż na czerwone uszy mojego tatusia i zmykam do kuchni, zrobić nam kanapki. Mortadelę kroję cienko, lecz i tak schodzi cała, za to mam kopiasty talerz kromek we wszystkich jasnościach brązu. Część zanoszę ojcu, dwie kromki składam, zawijam w folię i chowam do plecaka. Rano nie bywam głodny. Reszta zostaje na stole. Matka siedzi po staremu, trzyma się za łokcie i patrzy za okno, na magiel, gdzie tak się spieszyła. Przeprasza. Niepotrzebnie. Przecież się na nią nie gniewam.
Jędrek siedzi na podłodze wyłożonej terakotą i głaszcze Safonę. Safona jest czarną kotką o krótkich łapkach, wiecznie sterczącym ogonie i płaskim pyszczku wyrażającym jakąś pretensję. Doskonale wie, jak jej dogodzić. Drapie pod brodą, za uchem, przejeżdża otwartą dłonią po miękkim futerku i drapie po grzbiecie, na wysokości tylnych łap. Safona mruczy i przewraca się na bok, odsłaniając pękaty brzuch. Wkrótce zostanie mamą. Ściany cukierni pokrywa olejna lamperia. Dół drzwi obito blachą, a w oknach są kraty.
Jędrek ma na sobie roboczy fartuch i foliowy czepek. Pieści Safonę i słucha, jak Bolo rozmawia z Marchewą o grach. Bolo nosi lewisy pięćset jeden i mówi niewyraźnie ze względu na zajęczą wargę. Opowiada o swojej konsoli PlayStation, o Tomb Riderze i zabawnej strategii o górnikach i potworach. Przyoszczędził na karcie pamięci i każdą grę musi przechodzić od początku. Chwali się, że rodzice na urodziny kupią mu nowy telewizor. Marchewa kiwa głową. Jego tłuste włosy wyłażą spod czepka, a sam Marchewa roztacza delikatną woń przepoconych ubrań. Z plecaka wyjmuje pudełko dyskietek: pierwszy Quake, Blood, Dungeon Keeper. Ta ostatnia gra podoba mu się najbardziej. Mówi o księżulku od salezjanów, bardzo życzliwym młodzieży. Księżulo ma komputer i pozwala czasem pograć u siebie, nie oczekując niczego w zamian. Tylko chłopaki rwą się do tego komputera, cała ulica Śnieżna i pół Lawinowej jak nic, więc Marchewa musi czekać na swoją kolej. Safona ociężale podnosi się i człapie za przesiewacz. Marchewa próbuje wysondować, czy Bolo pozwoli mu pograć na PlayStation. Ten ratuje się, jak może, i pyta Jędrka, co ten woli: komputer czy konsolę.
– Nie gram na niczym – odpowiada Jędrek i patrzy za kotem. – Nudzi mnie to.
Obaj praktykanci robią identyczną zdziwioną minę, na wardze Bola zawisa pytanie, które nigdy nie padnie, bo w drzwiach staje pani Wanda i rozpoczyna wykład o obsłudze pieca trzykomorowego. Czarne włosy spięła w wysoki kok, w uszach ciążą jej złote kolczyki, wielkie i masywne. Jej krótkie, grube przedramiona mogłyby należeć do mężczyzny. Chłopcy wstają jednocześnie. Pani Wanda porusza się, kołysząc pękatym tyłkiem. Po kolei otwiera wszystkie trzy komory. Z ostatniej wyjmuje blachę i pokazuje, w jaki sposób należy nasmarować ją tłuszczem. Nerwowym głosem opowiada o nagrzewaniu. Ciasto drożdżowe wymaga dwustu stopni, a taki pączek o pięćdziesiąt mniej. Zapowiada, że teraz będzie o czyszczeniu pompki tłoczącej i nalewaczki, gdy jej wzrok pada na Safonę, rozłożoną w najlepsze za przesiewaczem.
Głos pani Wandy robi się miękki. Z czułością pyta Safonę, co tutaj robi i jak, do diabła, weszła. Patrzy po chłopcach. Bolo mówi, że już ją tu zastał, Marchewa milcząco przytakuje, a Jędrek nie robi nic. Pani Wanda usiłuje wydobyć kota zza przesiewacza, ale nie potrafi. Ledwo przyklęka, wyciąga krótkie ramię i dyszy. Jędrek sprężystym krokiem melduje się przy niej i zręcznie chwyta Safonę. Kotka ufa mu, zaczyna lizać łokieć i przymyka oczy. Sterczą jej łapki. Pani Wanda kwituje tę scenę uśmiechem. Prosi Jędrka, żeby wyniósł Safonę poza cukiernię, od strony podwórka, broń Boże nie od frontu, bo tam samochody, złe dzieci, pijani rowerzyści.
Po szkole zastaję ojca, jak szykuje sobie warsztat pracy. Siedzi na złożonym tapczanie, umyty i ogolony. Jego palce u stóp przypominają smocze zęby. Tatko cieszy się na mój widok, ściska, mówi, że dużo zarobi, i pyta, czy mu pomogę. Ustawiamy dwa krzesła plecami do siebie, po obu rogach tapczanu. Tatko kładzie na nich ochlapane farbą drzwi, te same, które trzyma obok meblościanki, i wyjmuje papierosa. Na drzwiach pojawiają się gazety, na gazetach farbki w małych metalowych puszeczkach, żyletka, skalpel, dwie linijki, lupa, pędzle ułożone od najmniejszego do największego, cienkie paski kartonu, kleje modelarskie, rozpuszczalnik i almanach lotnictwa otwarty na czarno-białym zdjęciu spitfire’a. Pytam zaraz, czy to wszystko będzie nam dzisiaj potrzebne, skoro nie wyjdziemy poza wnętrze kadłuba, a tatko ze śmiechem odpowiada, że prawdziwy artysta musi być gotowy na każdą ewentualność i kto wie, może dzisiaj popracujemy do świtu.
Na drzwiach pojawia się spitfire do sklejenia. Kosztuje może siedemdziesiąt złotych, tatko sprzeda go za trzysta albo i więcej. To konkretne zamówienie, stwierdza, otwiera pudełko, sięga po skalpel, wykrawa kolejne części i układa obok siebie. Nie patrzy w instrukcję. Zapewnia mnie, że tego akurat spitfire’a mógłby skleić z zawiązanymi oczami, sztuka leży w doborze kolorów i w szczególe. Rzeczywiście, skleja jak błyskawica, gada, oczy mu błyszczą. Mówi, że ze spitfire’ami był poważny problem. Kamuflaż różnił się najwyżej kolorem, nie rozkładem barw, i byłoby cholernie nudno, gdyby nie rozporządzenie pozostawiające dowolność dla samolotów rozpoznawczych, słowem, poszczególne jednostki malowały samoloty, jak tylko chciały, nawet na różowo. Wesoły Fido mógłby latać takim samolotem, mówię. Ojciec wybucha śmiechem i dodaje, że ktoś taki jak Fido może latać, czym chce, a my tutaj zrobimy wersję maltańską, z górą w panterkę khaki i niebieskim spodem. Końcówki śmigła zaznaczy na żółto. Tato wskazuje na książkę. Autorzy pominęli ten szczegół, ale on to wie.
Siedzę na samym brzegu tapczanu, tak by nie znaleźć się w zasięgu łokci i zarazem pozostawać do dyspozycji. Mój czarodziejski tatuś miesza kolory w garnku dla krasnoludków. Zanurza papierek i sprawdza pod światło, czy osiągnął właściwy efekt. Cierpliwie powtarza tę czynność aż do skutku. Na jego palce spada srebrna kropla. Za chwilę będzie ich więcej. Podaje mi kartonik i pyta, czy tym razem trafił we właściwy odcień. Zwlekam z odpowiedzią. Tatko śmieje się i prosi, żebym odsłonił firankę. Tak robię i siadam na tapczanie, już bliżej. Słońce spowija nasz dom.
Jędrek nie ma kluczy do mieszkania w Fordonie. Zdejmuje buty na progu i dzwoni. Otwiera mu ojciec w rozpiętej koszuli i sztruksowych spodniach, cofa się i wpuszcza syna do środka. Pyta, o której to się przychodzi, a Jędrek nic z tego sobie nie robi, próbuje tylko minąć ojca bez dotykania i przeciska się przez przedpokój obity boazerią. Ojciec mówi, że czekają z kolacją i są bardzo głodni.
– Jest tylko dziesięć po siódmej – przypomina Jędrek i ściąga bluzę. Zostaje w białym podkoszulku. Ciska plecak na łóżko w swoim pokoju, obmywa sobie twarz w łazience, zostawiając otwarte drzwi. Ochlapuje siebie i kafelki. Ojciec zastanawia się głośno, czemu Jędrek zawsze te dziesięć minut przechyla w jednym tylko kierunku, dlaczego nigdy nie przyjdzie dziesięć minut wcześniej. Jędrek przyciska ręcznik do policzków.
– Nie wiem, tatuś.
Z ojca uchodzi powietrze. Po chwili siedzi zadowolony przy stole i pałaszuje kanapki z wędliną i marynowanymi grzybami. W telewizorze przemawia marszałek Zych, lecz nie słychać, co ma do powiedzenia. Odbiornik chodzi bez dźwięku. Pan Ryszard woła żonę, ale jest zajęta wycieraniem podłogi pod umywalką, a potem zasuwa do kuchni, by wrócić z herbatą i sokiem. Stawia na stole. Otacza syna ramieniem i pyta, jak było w szkole, czy praktyki przebiegły gładko i czy nie zdarzyło się nic niepokojącego.
– Wszystko dobrze, mamuś.
Jędrek kończy kolację pierwszy, czeka, zerkając na nieme usta marszałka Zycha i zasłuchany tłum posłów w źle dopasowanych garniturach. Gdy rodzice również kończą jeść, podrywa się z krzesła i chce iść do swojego pokoju. Ojciec mówi, że powinien zostać. W telewizji poleci Dzika banda, a to dobry film, w każdym razie lepszy od tych bzdur, które Jędrek kiedyś przynosił na magnetowid, pożyczanych od chłopaków jeszcze głupszych od niego. Dawno niczego razem nie oglądali. Jędrek powinien polubić takie kino, mocne, męskie, mądre i dobrze nakręcone.
– Aha. – Jędrek drapie się w głowę. – Tylko że trochę nam zadali.
Ojciec macha ręką, przypomina, że Jędrek chodzi tylko do zawodówki, gdzie nikt się nie uczy, gdzie chodzą tylko ci, którzy na naukę nie mieli ochoty. Wskazuje wolny fotel. Jędrek siada, ojciec usadawia się obok i włącza dźwięk. Wspomina czasy, kiedy całą rodziną chodzili do kina. Takie wieczory przywołują czar tamtych dobrych dni. Pyta Jędrka, co o tym sądzi, ale ten milczy. Matka siada na krześle. Wytrzymuje do pierwszej strzelaniny i wycofuje się do kuchni.
Tatuś pracuje na pełnych obrotach równo do siódmej. Przed sobą ma otwarty kadłub samolotu, obok leży kabina pilota, częściowo zmontowana. Tatko bierze ją w pęsetę i obraca pod światło. Nie jest zadowolony. Wciąż siedzę na brzegu tapczanu, a po mieszkaniu krąży matka, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Siada na mojej amerykance i pyta, jak nam idzie. Włącza telewizor i zaraz wyłącza, bo przeszkadza w pracy. Pyta, czy czegoś nie zjemy. Chce wiedzieć, kiedy zwolnimy tapczan. Tatuś odpowiada, że w ten sposób nie dojdziemy do niczego.
Oczy tatusia robią się szkliste. Czyści nadmiar kleju z kadłuba, wspomina, że pod sam koniec zrobimy tutaj dziury po kulach i plamy po oleju. Skalpel drży mu w dłoni. Nieoczekiwanie zagaduje o moje plany. W tym roku skończę podstawówkę i warto by wiedzieć, co dalej. Nie zastanawiałem się nad tym. Jakoś to będzie. Chciałbym szybko zarobić pieniądze. Chciałbym mieć rower i własny pokój. Kupiłbym u pana Docenta wszystko, co chcę. Muszę jednak coś odpowiedzieć. Zastanawiam się i mówię, że mógłbym zostać cukiernikiem. Tacie podoba się ta odpowiedź, odkłada skalpel i wygłasza przemowę o zawodach. Mechanik niedługo straci pracę, bo auta nie nadają się już do naprawiania, trzeba ciągle kupować nowe. Lekarze nie cieszą się już szacunkiem. Na prawnika się nie nadaję, choć syn adwokat by mu odpowiadał. Ale cukiernik to fach jak trzeba. Ludzie zawsze będą jedli słodycze, nawet jeśli braknie im na chleb. Ciastka są potrzebne staruszkom i na weselach. Zawsze będą wesela i jacyś staruszkowie, prorokuje tatko i garbi się nad spitfire’em.
Mama słucha. Jej zdaniem powinienem wiedzieć, w co się pakuję. Ponieważ zabraliśmy krzesła, mogłaby usiąść tylko na mojej amerykance, ale woli stać. Tatko prosi, by nie zasłaniała światła, więc robi krok do tyłu. Mówi, że syn sąsiadów ma kuzyna, który uczy się na cukiernika. Podobno fajny chłopak, tylko trochę cichy. Mama zorganizuje spotkanie, na pewno się polubimy. Nie odpowiadam, bo nie wiem, czy chcę być cukiernikiem. Mama nalega, żebym odpowiedział, a tatko stwierdza, że jeszcze nie ma co się spieszyć, i zaczyna opowiadać o tym, jakie życie jest ciężkie, niezależnie od tego, jaki zawód sobie wybierzemy. Nie zdołamy przewidzieć wszystkiego, co nas czeka, tak jak tatko nie przewidział Balcerowicza z bandą ubeków, zdrady kleru spasionego na krwi Popiełuszki i Niemców rozdrapujących nasz kraj po kawałku. Mama macha ręką na takie gadanie, odbierając ojcu zapał.
Tatuś się poci. Drżące są dłonie tatusia, mokry papieros. Tatuś prosi o kawę, lecz nim ją dostanie, wsadza w przygotowaną farbę jeszcze jeden kartonik. Unosi ku lampie. Porównuje z poprzednim. Stwierdza, że chyba się nada, i zaraz zmienia zdanie: spieprzyliśmy sprawę. Dodaje, że to nie moja wina, czasem w słońcu kolor wydaje się inny, niż jest. Proponuję, żebyśmy namieszali na nowo, tatuś jednak wie lepiej. Te farby są do niczego i pójdzie po nowe. Jest dwudziesta.
Tatuś gramoli się z tapczanu, niebezpiecznie przechyla stół. Ratuję model w ostatniej chwili, tymczasem tatko jest już w przedpokoju i wkłada kurtkę. Mama zaraz pyta, gdzie go gna, słyszy odpowiedź i tłumaczy nerwowo, że sklepy modelarskie są już zamknięte. Tatko chce jednak odwiedzić znajomego modelarza – ten sprzeda, co trzeba, po taniości. Mama nie daje za wygraną: model może poczekać, do pracy wrócimy jutro z nowym zapałem. Tatko się wścieka, mówi, że nikt nie szanuje jego starań. Kto zostawia rozgrzebaną robotę? Czerwienieje. Trzyma kurtkę, ale dalej tkwi w przedpokoju. Będę języczkiem u wagi, zawrócę kijem Wisłę. Idę do przedpokoju, obejmuję tatusia i proszę, żeby został z nami. Niech nie idzie już po farbki.
Ustępuje. Prowadzimy go przedpokojem jak przez śnieżycę. Nogi mu się gną. Puszczam się przodem, odsuwam krzesła wraz z drzwiami, robię miejsce. Dyszenie tatusia przechodzi w charkot, gdy pomagam mu ułożyć się na tapczanie. Ściągam mu mokrą koszulę przez głowę. Włączam telewizor. Tatuś nie trafia palcami w klawisze pilota, wścieka się i rezygnuje. Mama nastawia wodę na herbatę. Ostrożnie przenoszę narzędzia modelarskie do szuflady w meblościance. Zamykam farby. Chowam spitfire’a do pudełka i kładę na parapecie. Siadam przy tacie. Tato dziękuje i jest już spokojny.
Fordon ciemnieje wcześnie. Latarnie znajdują się tylko przy głównych ulicach, niektórym utrącono głowy, pozostałe nie palą się jeszcze z innego powodu. Droga łącząca dzielnicę z resztą Bydgoszczy również bywa nieoświetlona. Jest jeszcze ciepło, więc wina wciąż pija się pod chmurką. Nie ma tutaj knajp. Nie ma tutaj bibliotek, kin, pubów z bilardem, nie ma klubów tanecznych ani ogniska kulturystycznego, nie ma placów zabaw ani kwiaciarni, nie ma kręgielni, pływalni czy hali do koszykówki. Salonów z flipperami również nie ma, podobnie jak działek. Są tylko niewielkie ogródki, do których schodzi się po brązowych schodach z pierwszych pięter bloków. Bloki te ciągną się w nieskończoność czy jeszcze dalej, do morza, osadzone na zielonych wzgórzach i wrosłe w kotliny, czteropiętrowe i dziesięciopiętrowe, przedzielone przez parkingi, przedszkola, podstawówki tysiąclatki i dyskonty spożywcze o dachach pokrytych blachą falistą. W chaszczach Fordonu chrumkają dziki. Kuny skaczą po gałęziach. Lis myszkuje w śmietniku. Piszczą opony – młodzi jeżdżą za osiedlem tam i z powrotem w swoich oplach i polonezach. Szarpią kierownicami i piją kujawiaka za złoty sześćdziesiąt dziewięć.
Ulica Wincentego Gordona jest krótka i nie wyróżnia się niczym. Przez skwerek, między blokami biegną krzyżujące się ścieżki wydeptane w trawie. Jedna prowadzi do sklepu monopolowego Źródełko, druga do bliźniaczej budki, gdzie znajduje się fryzjer i warzywniak. W bloku numer cztery, na drugim piętrze Jędrek siedzi i słucha, jak rodzice szykują się do snu. Ojciec szoruje zęby i przepłukuje gardło, wydając z siebie bulgotanie. Matka już leży w łóżku i ogląda telewizję. Dzika banda dawno się skończyła. Wszyscy poginęli. Matka prosi ojca, żeby przyniósł jej szklankę wody, tylko nie z lodówki. Jędrek siedzi na brzegu łóżka, w ciemności, wkłada dłonie między nogi i ściska, jakby chciał je sobie zmiażdżyć kolanami. Słyszy, jak ojciec niezdarnie porusza się po kuchni, odkręca wodę, nalewa i człapie do pokoju. Drewno jęczy, gdy pan Ryszard zwala się do łóżka. Niebawem dom zamilknie. Jędrek dalej siedzi, trzymając dłonie między kolanami, i patrzy prosto przed siebie na ścianę i ciemny prostokąt plakatu. Okno tłumi większość dźwięków Fordonu. Czasem odezwie się autoalarm, czasem ktoś wrzaśnie. Jędrkowi jest to obojętne. Jego łopatki zbiegły się ku sobie, brzuch jest wciągnięty, klatka piersiowa naprężona, łydki też. Plecy rozłożyły się w kołnierz. Jędrek podkurcza palce. Niedługo położy się spać, ale jeszcze nie teraz, jeszcze przez chwilę posiedzi w ciszy.
Rodzice leżą na tapczanie, ja na amerykance pod meblościanką. Patrzę na śmieci na półce: parę figurek GI Joe, ruska gra elektroniczna bez baterii. Dawno już bym to sprzedał, gdyby starczyło czasu. Przy stopach mamy te ojca wydają się drobne, niemal dziecięce. Zawsze dziwię się, że ma takie małe stopy. Tatko się kręci. Zerkam na swój zegarek, mrużę oczy, żeby coś dostrzec. Minęła pierwsza.
Piętnaście minut później ojciec rozumie już, że prędko nie zaśnie, i ciężko wzdycha. Bardzo powoli przewraca się na drugi bok. Nie chce obudzić mamy. Tej nie zerwałby nawet nalot dywanowy, za to mnie przeszkadza każdy szmer. Tato znów się kręci, mamrocze coś do siebie i pochlipuje. Siada na brzegu łóżka. Z twarzą ukrytą w dłoniach i sterczącymi łopatkami przypomina mi cmentarnego aniołka. W samych tylko majtkach wlecze się do kuchni. Trzask zapalniczki. Dym papierosa dochodzi aż tutaj. Po chwili staje nade mną z tym swoim chudym owłosionym brzuchem i bladymi udami. Wybiera jakąś książkę z półki, patrzy na mnie i łamiącym się głosem mówi, żebym spał smacznie, żebym nim się nie przejmował. Ani mi to w głowie. Tatuś, ożywiony anioł, kudłata rzeźba nagrobna, idzie z powrotem do kuchni. Nie muszę wstawać, żeby wiedzieć, że popija melisę i odpala papierosa od papierosa.
Przed trzecią wraca do łóżka pełen nadziei na dobry sen. W półśnie słyszę, jak szepcze, że chce umrzeć. Szamocze się w pościeli, wygraża Bogu. Obraca się na bok i widzę, jak bije się po brzuchu zaciśniętą pięścią w sekwencji ruchów szybkich i krótkich jak ciosy skrytobójcy. Cały ten cyrk kończy znajome pochlipywanie. Tatko dyszy. Zamykam oczy i wiem, co dalej się podzieje. Pojęczy do świtu i zaśnie, jakby oberwał przez łeb. Poleży do pierwszej, drugiej, zje śniadanie, które mu zostawię, poczeka, aż wrócę ze szkoły, i razem zabierzemy się do spitfire’a.
W sobotę po południu idziemy z mamą do Darka spotkać się z tym chłopakiem z zawodówki cukierniczej. Przez całą drogę mama strofuje mnie, żebym zachowywał się jak należy, co trwa krótko, bo Darek mieszka dwie kamienice od nas. Budynek wygląda dużo lepiej niż nasz – mają domofon, fasadę odnowiono, ocalała nawet gablota ze spisem lokatorów. U wylotu korytarza prowadzącego na podwórko wisi karteczka podpisana przez Administrację Domów Miejskich: TRZEPANIE W OKNACH I NA BALKONACH ZABRONIONE. Śmieję się pod nosem, żeby mama nie słyszała.
Otwiera siostra Darka, Beata. Ma minę, jakby ostatni zjedzony rozum właśnie podchodził jej z powrotem do gardła. Puszczam mamę przodem i trochę chowam się za nią. W dużym pokoju, przy stole i na kanapach, rozsiadła się reszta towarzystwa. Darek zaraz wyrywa się do mnie. Pan Artur, jego ojciec, przycupnął na brzegu krzesła, jakby zaraz miał się zerwać i polecieć przed siebie. Prowadzi biuro doradztwa finansowego w centrum miasta. Rodzice mówią, że urodzaj ma głównie wiosną, kiedy wszyscy rozliczają podatki. Przez resztę roku robi różne dziwne rzeczy i czasem mu się wiedzie, a czasem wprost przeciwnie. Pani Krysia, jego żona, nawet nie próbuje kryć znudzenia. Za to państwo Boruccy przypominają poselstwo jakiegoś bogatego księstwa przybyłe do Murzynowa: on w garniturze, ze złotym zegarkiem, ona błyszcząca jak świeżo pomalowany płot. Rozwalili się na kanapie, jedzą ciastka, pan Ryszard opowiada o trudach pracy miejskiego geodety, święcie przekonany, że wszystkich to interesuje. Jest i on, w prostych dżinsach i bluzie Adidasa z trzema paskami na ramionach. Zabrakło dla niego miejsca na kanapie, więc stoi oparty o drzwi balkonowe i próbuje się uśmiechać.
Matula pcha mnie przed sobą na środek pokoju i przedstawia. Kuzyn Darka podchodzi do mnie, mierzymy się wzrokiem, podajemy sobie dłonie. Drapie się w głowę przystrzyżoną po żołniersku i mówi:
– Jędrek.
Siedzimy gdzie bądź: na kanapie, przy stole, na krzesłach przyciągniętych z kuchni. Na kaloryferze pod oknem suszą się ręczniki. Dostajemy z Jędrkiem po ryczce i szklance soku. Milczymy. Darek kursuje między nami a siostrą. Pyta ją, czy czegoś nie potrzebuje, wyraża gotowość zrobienia jeszcze jednej herbaty, Beata dziękuje mu wymuszonym uśmiechem. Nie mam ochoty na ciasto. Pan Borucki opowiada o smogu w Bydgoszczy. Narzeka, że ludzie palą węglem i ładują śmieci do pieców, cała energetyka też na węglu stoi, co jego zdaniem powinno się zmienić, jeśli kiedykolwiek mamy dogonić Europę. Uważa, że Polak jest jak człowiek po wylewie: musi nauczyć się mówienia, chodzenia, mycia się i wszystkiego innego od początku.
Darek ciągnie mnie i tego Jędrka do swojego pokoju. Zapowiada, że niedługo się przejdziemy. Na ścianie wisi ze trzydzieści kolorowych proporczyków, a każdy inny. Proporczyki pasują mi do Darka, ale poza tym pokój wygląda, jakby należał do kogoś innego. Przy łóżku leżą stare numery „Flexa”, a obok hantelki. Darek przyczepił do nich odważniki, obwiązał szmatami, bielizną i taśmą klejącą. Pokój to straszna klita, ale zdołał w nim zmieścić rower i worek treningowy. Teraz nie ma gdzie się podziać i stoi przy tym worku, drobny, z dziecinnym spojrzeniem. Jędrek siada na łóżku i zwraca się do mnie:
– Jak ci mogę pomóc?
Chcę go przeprosić. Wygląda na kogoś pochłoniętego swoimi sprawami, kogoś, kto już coś widział i coś wie. Mówię, że rodzice martwią się moją przyszłością i tego cukiernika wymyśliłem na szybko, chcąc ich zadowolić. Może będę kimś innym, nie mam pojęcia kim. Jędrek mruży oczy, śle porozumiewawczy uśmiech, jakbyśmy znali się lata.
– Jak wylądowałem w zawodówce, myślałem, że stary mi głowę urwie. W pale mu się to nie mieściło: taka dobra rodzina. Ale przynajmniej mam luz. W ogóle, chłopie, czym ty się przejmujesz? Szkoła jak szkoła, w zawodówce mniej głowę zawracają, no nie?
Darek się zgadza. Mówi, że jego siostra poszła w tym roku do ogólniaka i trudno pojąć, co tam jej kładą do głowy. W jego głosie brzmi troska i miłość. Jędrek przymierza się do worka bokserskiego. Ugina nogi, przechyla tułów do przodu i zaczyna walić. Ledwie dotyka pięściami skórzanej powierzchni, mimo to sapie.
– Szkoła to tam chuj, wszędzie te same pierdolniki. – Ściera pot z czoła. – Praktyki to co innego, szczaj na budę i wybierz se dobre miejsce na praktykowanie. Ja tam trafiłem nieźle, znaczy baba to ropa, ale mam materiały, warsztat, wiem, co jest grane, i mogę się naumieć. Powiem tam o tobie, jak chcesz. Ale szkoła chuj – powtarza, ściszając głos. – Chujów sto!
Cisnę, pytam, czy lubi tę naukę. Jędrek ociera czoło.
– Trzeba coś w życiu lubić, no nie?
Rozważam jego słowa, tymczasem Darek proponuje, żeby się przejść. Ma rację – dzień jest ciepły, a niedługo nadejdzie jesień i będzie można skisnąć w chałupie. Darek pyta, czy Beata mogłaby się z nami zabrać, i leci do niej, nie czekając na odpowiedź. Beata przygląda się Jędrkowi i pewno myśli, że nikt tego nie widzi. Staje na tym, że wychodzimy we trzech. Pan Artur życzy nam pomyślnych wiatrów, natomiast pan Ryszard nie może się powstrzymać i sadzi monolog poświęcony Wesołemu Fido. Słyszę, że nie wolno nam rozmawiać z nieznajomymi ani przyjmować prezentów. Ta, jasne – takie rzeczy powtarzali nam już w przedszkolu. Tata Jędrka przypomina, że faceci w typie Wesołego Fido najchętniej przebywają właśnie w parku koło dworca, dokąd idziemy. Akurat nie ma racji, bo Wesoły Fido ze swoją radosną kompanią obciągaczy całe dnie przestaje pod mostem na Focha, o czym wiedzą nawet dzieci. Zwłaszcza one, śmieję się do własnych myśli. Jędrek zawiązał już buty. Prostuje się w przedpokoju.
– Nie martw się, tatuś! – woła. – Jak Fido mnie zaczepi, urwę mu fajfusa i będzie spokój!
Pan Ryszard łapie powietrze, jakby mu głos odebrało, za to pan Artur wybucha śmiechem. Gospodyni podrywa się, proponuje więcej ciasta, i tylko Beata siedzi przy stole odklejona, najwyraźniej nie rozumiejąc, co zaszło.
W parku rozmowa natychmiast schodzi na Wesołego Fido, na to, kim jest i co robi, wyjąwszy bieganie ze wzwodem od przedszkola do Opola. Darek nie ma za wiele do powiedzenia na ten temat i dziwi się tylko, jakim cudem jeszcze go nie zamknęli. Mówię, co słyszałem: Fido jest synem ważnej figury w mieście, może posła z AWS albo samego prezydenta, i dlatego nikt nie zrobi mu krzywdy.
– Otóż nie – odzywa się Jędrek. – Fido nie nazywa się Fido, tylko zupełnie inaczej. Ma wielką firmę w Warszawie. Gość sra forsą i ma zdjęcie z papieżem, a przyjeżdża do nas, żeby, no wiecie, życie poczuć, złożyć się do chłopczyka. Nikt go nie ruszy, bo szasta dolarami, no nie?
Darek, oszołomiony tą wiedzą, próbuje zdobyć nas informacją, że jakaś starowina na Królowej Jadwigi, a więc niedaleko, otworzyła domek z pięterkiem, gdzie można dupić się z babami. Używa właśnie takich słów. Opowiada o domku i pięterku pełnym małych pokoi. Zaraz chcemy wiedzieć, czy widział to na własne oczy. Darek truchleje, a Jędrek w śmiech.
– U nas po Fordonie włóczy się taka Malwina. Weźmie do ręki za dziesięć, do buzi za dwadzieścia, a za trzydzieści pięć całą resztę, czy jakoś tak, w każdym razie taniej niż Aneta Gorące Usta, co jest w gazecie, albo babeczki w hotelu Brda.
Pytam go, czy płacił Malwinie albo odwiedził hotelowy dancing. Darek nadstawia uszu. Jędrek podnosi się z ławki i idzie na łączkę, ku wydeptanej trawie i bramkom zrobionym z koszy na śmieci. Odwraca się. Widzę, że moja szczerość mu odpowiada.
– Jeszcze nie – mówi. – Ale ją wytarmoszę, jak będę miał chwilę. Chciałbym mieć to już z głowy.
Rżniemy w piłkę na wrześniowej trawie; pełno tu kretowisk, puszek i ciemnych butelek po nalewkach spirytusowych. Buty ślizgają się na pudełkach po carmenach i caro, lecz to nie przeszkadza: piłka jest jedna i bramka też. Darek przebiera krótkimi nóżkami, kiwam go lekko i gnam ku bramce, gdzie czai się Jędrek w pozie jak bramkarz z japońskiej kreskówki: nogi szeroko rozstawione i ugięte, cały pochylony, rozczapierzone palce na wysokości kolan. Kopię z całych sił i tak jak jestem pewien, że wejdzie gładko, tak też gładko nie wchodzi. Jędrek rzuca się, chwyta i spada ciężko na ziemię. Sekundę później jest już na nogach, kopie w kierunku Darka, który koncertowo marnuje swoją szansę – szmata toczy się prosto pod reeboki Jędrka. Ten wybucha krótkim śmiechem pozbawionym wesołości.
Zmieniamy się zgodnie z ruchem wskazówek zegara: wskakuję na miejsce Jędrka, a ten wraz z Darkiem próbują strzelić mi gola. Potem na bramce staje Darek i tak w kółko. Przepocone bluzy zwisają z gałęzi, piłka wali w pień i płoszy ptaki siedzące na konarach. Ślizgam się po trawie, gubię krok i plączę stopy swoich przeciwników. Jestem w środku zielonej bombki rozgrzanej wieczornym ciepłem, gdzie wszystko pachnie niewinnością ciała i ziemi. Czuję spodnie lepiące się do tyłka, patyk w bucie i obtarte kolano. Ukosem podaję do Jędrka, ten rozpoznaje zmyłkę i ignoruje moje zamierzenia, wyciąga nogi, cwałując prosto na Darka, który strzela oczami na prawo i lewo. Kopie i pada na trawę, pada też Darek, trafiony w splot słoneczny, mówi, że nie było, Jędrek wrzeszczy, że był, a ja nie chcę tego rozsądzać. Kolejna zmiana. Łapię oddech na bramce. Darek prędko zostaje w tyle, próbuje nie wejść Jędrkowi w drogę, a Jędrek nie potrzebuje pomocnika. Zachodzi z boku, mokry i skupiony. Próbuje mnie zmylić, lekko popycha piłkę i nagle kopie, mocno, lecz nie dosyć. Klnie. Przekręcamy się na łące. Uda mi spuchły, oczy szczypią od potu. Biegnę razem z Jędrkiem. Nie pamiętam o Jasnej, o ojcu i o tym, że niedługo zostanę cukiernikiem, po prostu frunę nad trawą i nieszczęsny Darek znów nie ma szans. Zatrzymałem się, lecz frunę nadal. Jeszcze raz na bramce. Darek zwiesił głowę i dyszy. Czuję się, jakby ktoś poprzetrącał mnie w środku i dopiero teraz, przed chwilą, kości poukładały się we właściwym porządku. Ciemnieje zielona bombka, czerwienieje torowisko, Darek zwala się na trawę, a Jędrek, podbijając piłkę, nadciąga w moim kierunku. Wiem, że strasznie chce wbić mi tego gola i nie pójdzie do domu, póki tego nie zrobi. To świetnie, mówię sobie. Zostańmy jeszcze trochę, ale nie zostajemy, bo pan Artur i moja mama wołają nas: dzieci, do domu.
Po kolacji Jędrek nalewa ciepłej wody do miski, skrawa trochę szarego mydła i pierze bluzę, półnagi i pochylony nad wanną. W progu pojawia się pan Ryszard, cmoka, kręci głową i wycofuje się do pokoju. Jędrek szoruje starannie, zwracając szczególną uwagę na pachy i plecy. Matka siada na brzegu wanny. Pyta, czy dobrze się bawił.
– Było w porządku. Krzysiek też okej. – Szoruje miarowo, tymczasem matka przypomina mu, że mają pralkę. – Dziękuję, mamuś – odpowiada Jędrek. – Ale w pralce bluza się zniszczy. Szkoda takiej bluzy, no nie?
Matka zgadza się z Jędrkiem i martwi się tylko, żeby nie zaspał do szkoły. Bluza może poczekać do jutra.
– Umówiliśmy się na rowery w piątek po szkole – mówi Jędrek. Chcemy pojechać do Myślęcinka. – Nie mam praktyk.
Matka natychmiast się zgadza. Dodaje, że Darek to fajny chłopak, do tego rodzina, a i ja zrobiłem całkiem dobre wrażenie. Cichy i spokojny. W drzwiach łazienki znów melduje się ojciec i mówi, że rowery to świetny pomysł, tylko ktoś taki jak Krzysiek Hoppe na pewno nie ma roweru. Dodaje, że cała ta rodzina to niezłe ziółka i lepiej, aby Jędrek znalazł sobie inne towarzystwo. Mówi coś jeszcze, niepomny, że przez szum wody do Jędrka dochodzi co trzecie słowo, zresztą Jędrek zna na pamięć takie przemówienia. Dopiero gdy wspomina o dołach społecznych, pasożytach i nierobach, pani Hania prosi, aby nie oceniał ludzi po pozorach. Pan Ryszard wznosi oczy ku niebu i przypomina, że ich syn, i tak niezbyt otrzaskany z kulturą, zaczął gadać coś o fajfusach, gdy tylko poznał nowego kolegę. Pani Hania radzi mężowi, aby posłuchał siebie samego. Pan Ryszard twierdzi, że to już za wiele i nie życzy sobie takich porównań. Tak rozmawiają. Pani Hania mówi coraz głośniej i szybciej, pan Ryszard starannie dobiera słowa. Jędrek płucze bluzę, wykręca i wiesza na sznurku. Ojciec wskazuje na pralkę.
– Oszczędzam, tatuś – mówi Jędrek. Idzie do siebie. Siada na łóżku i patrzy na ciemny plakat, ale bardzo krótko. Zwala się do łóżka i natychmiast zasypia na wznak, z zadartą brodą. Faraon Fordonu. Później, gdy pogasną już światła, matka zagląda do jego pokoju. Nakrywa go kołdrą. Siada na łóżku, jak on wcześniej.
Pan Ryszard Borucki, geodeta z Wojewódzkiej Inspekcji Geodezyjnej i Kartograficznej, ten, co zrobił jednego syna i miał jedną kobietę, przyjaciel Wólczanki i Vistuli, stały czytelnik tygodników opinii, a przede wszystkim facet zdolny do pokonania trasy z Fordonu na Konarskiego trzema różnymi autobusami bez spoglądania komukolwiek w oczy, ma co do mnie odrobinę racji. Nie posiadam roweru i nie wiem, skąd go wziąć. Kumpli na Jasnej niewielu i też cienko przędą, kolegów z klasy wstyd prosić, matula rozkłada ręce i obiecuje, że pomyśli o rowerze na Gwiazdkę lub urodziny. Przyszedłem na świat w styczniu, Gwiazdka wypada wiadomo kiedy. Komu wtedy po głowie chodzi rower? Tatko na mój dylemat ma tylko pomruk. Garbi się, nanosząc ślady po kulach na spitfire’a.
Myślę sobie, że gdybym odkładał codziennie złotówkę, gdybym nie kupował owocowych mentosów i lizaków Hip o smaku toffi, jakoś zebrałbym te dwieście pięćdziesiąt złotych, akurat na przyszłą wiosnę. Chodzi jednak o najbliższy piątek. Śmieciarze mogliby pomóc. Jeżdżą od świtu i wypatrują rowerów pozostawionych na noc. Tną zapięcia, ładują do swojej kolubryny, pozostawiając na chodniku przecięty łańcuch. Akcja zajmuje może pół minuty. Przy dobrych wiatrach rower sprzedaliby i za pięćdziesiąt złotych. Co, jeśli pedałując do Myśla, natknę się na właściciela? Nie upadłem na głowę. Jest czwartkowe popołudnie, kręcę się chwilę po Jasnej i drałuję przez nasze podwórko do magla, do pani Teresy.
Magiel mieści się w piwnicy na Chełmińskiej, obok Jasnej. Znam skrót. Przecinam podwórko na skuśkę, dla zabawy plączę się w rozwieszonej pościeli, odginam siatkę i zeskakuję na betonową ścieżkę obok zaniedbanego ogródka, gdzie wokół drewnianej budki wylegują się koty. Na klatce schodowej – czystszej, ale i ciemniejszej niż nasza – pachnie wybielaczem. Schodzę po betonowych stopniach, pcham wzmacniane drzwi i zaraz siedzę przy stole pokrytym folią, jem ciastka domowej roboty, popijam herbatę i patrzę na wały wielkie jak pnie drzew, obracające poszewki i zasłony. Pani Teresa sama przypomina drzewo, zwłaszcza teraz, gdy nosi zielony fartuch. Ma twarz płaską jak sęk, siwe kręcone włosy, proste kolczyki i fioletowe dłonie o bardzo białych paznokciach.
Pytam, czy mogę pomóc. Pani Teresa macha dłonią. Słyszę, że mam siedzieć spokojnie, że jeszcze się w życiu napracuję. Czekam cierpliwie i jem ciastka. Pani Teresa kończy taniec z firanką, przynosi sobie spodeczek do filiżanki, zapala papierosa i pyta, co mnie sprowadza. Wstydzę się powiedzieć. Przychodzi mi do głowy, że mógłbym nająć się do magla. Tak odpracowałbym rower. Pani Teresa strzepuje popiół do salaterki i powtarza swoje pytanie. Mówię, w czym rzecz. Roweru potrzebuję tylko na jedno popołudnie. Odprowadzę go w sobotę rano lub nawet w piątek wieczór, jeśli tak trzeba. Będę bardzo uważał. Na pewno nie zniszczę. Pani Teresa ma mnóstwo dorosłych dzieci i hordy wnuków, które być może nie potrzebują już swoich rowerów, poza tym ludzie przynoszą do magla różne rzeczy na sprzedaż. Pani Teresa trzyma je w pomieszczeniu gospodarczym, zamkniętym na klucz. Z tego tak naprawdę żyje. Mógłbym nawet odpracować tę pożyczkę, ale pani Teresa śmieje się i mówi, że w ten sposób pozbawiłbym pracy własną matkę.
Spokojnie czekam na odpowiedź. Pani Teresa, jak każdy o gołębim sercu, broni się, zwlekając z odpowiedzią. Kręci głową, nastawia wodę na kolejną herbatę, pyta o mojego ojca i stwierdza, że jestem dzielnym młodym człowiekiem. Nie potrafi tego uzasadnić. Powraca do poprzedniej pozycji: papieros nad salaterką, piersi falujące pod fartuchem. Zobaczy, co da się zrobić. Niczego nie obiecuje, ale doradza, żebym zajrzał do niej w piątek przed szkołą. Brak obietnicy jest najlepszą obietnicą. Mam ochotę wyściskać panią Teresę, lecz tylko się kłaniam. Pani Teresa ujmuje mnie za rękę i zastanawia się głośno, czemu życie rozdaje karty tak nierówno. Kiedyś dobre życie fundowała uczciwa praca. Teraz już nie wiadomo. Pyta, dokąd pojadę na tym rowerze i z kim. Odpowiadam. Pani Teresa zauważa, że Darek to porządny chłopak i ma bardzo mądrą siostrę. Nic dziwnego, że tak się jej trzyma. Siostra Darka zrobi wszystko, żeby wyjechać z Bydgoszczy, i ma rację. Tu tylko nędzarze i złodzieje.
Nim pójdę, pani Teresa pakuje trochę ciastek dla mamy, dorzuca biały ser, wędlinę i dobre słowo: mam już nie zawracać jej głowy. Wracam tą samą drogą, przez dziurę w siatce, a lecę tak szybko, że koty pryskają na wszystkie strony. Wkręcam się w pranie na podwórku. Wyobrażam sobie, że jestem duchem i materializuję się dokładnie przed tatusiem, który, z rękami w kieszeniach i z siatką zawieszoną na nadgarstku, dziarsko maszeruje w stronę domu. Roztacza wokół siebie mocny zapach wody kolońskiej i obwieszcza radosną nowinę: spitfire zszedł za okrągłe trzy stówki, nabywca się cieszy i może zamówi coś jeszcze. Opowiadam o obietnicy pani Teresy. Dzielimy się radościami, ojciec i syn. Tatko drapie się w nos, a siatka zjeżdża mu aż do kanciastego łokcia. Głośno wyraża żal, że wcześniej nie podzieliłem się swoim rowerowym marzeniem. Wydaje mi się to dziwne, bo każdy chłopak chce mieć rower, no ale tatuś nie jest taki jak wszyscy. Obiecuje pomyśleć o rowerze i macha ręką. Co tam, w sobotę pójdziemy do Rometu i jakiś kupimy, należy mi się za samą pomoc przy spitfirze. Deszcz się nasila. Tatuś prosi, żebym zawsze mówił mu, czego potrzebuję. Promieniuje energią. Razem wracamy do domu.
Biuro pani Wandy wypełniają zdjęcia dzieci. Stoją na biurku, parapecie, ciągną się przez ścianę. Zasłaniają książki na półce. Pani Wanda ma również wielki kalkulator i stos numerów „Przeglądu Piekarskiego i Cukierniczego” ułożony niedbale na samym skraju blatu. Wiszą też dyplomy. Na widok Jędrka pani Wanda uśmiecha się i wstaje z fotela. Proponuje, żeby usiadł. Jędrek spuszcza głowę i zaciska dłoń na nadgarstku. Przypomina oskarżonego zasłuchanego w surowy wyrok. Podchodzi do pani Wandy. Nie siada.
Pani Wanda pyta, czy czegoś się napije. Jędrek kręci głową. Pani Wanda składa dłonie jak do modlitwy. Na każdym palcu ma pierścionek. Pyta, jak Jędrkowi podoba się na praktykach.
– Bardzo, proszę pani – odpowiada Jędrek i podnosi wzrok.
Na biurku pojawiają się czekoladki. Pani Wanda także cieszy się z Jędrka, uważa, że tak zdolny praktykant zdarza się raz na pięć lat, może na dziesięć. Jej zdaniem Jędrek będzie kiedyś wielkim cukiernikiem. Żałuje tylko, że tak mało o nim wie. Pyta o rodziców, chce wiedzieć, dlaczego Jędrek wybrał ten akurat zawód. Jędrek przełyka ślinę.
– Bo nauka mi nie szła, proszę pani.
Pani Wanda zachęca Jędrka, by wziął czekoladkę. Świdruje go wzrokiem. Mówi, że jej zdaniem Jędrek mógłby się uczyć dobrze, gdyż w lot pojmuje wszystko, co się do niego mówi. Potrafi słuchać, a to rzadka cecha. Życzy sobie, aby wytrwał, nie rozmyślił się, nie zaniedbał praktyk. Wówczas może zostanie przyjęty na stałe. Chce wiedzieć, co go najbardziej interesuje. Pyta i zjada czekoladkę.
– Ja bym chciał robić ładne rzeczy – wyznaje Jędrek – na przykład zamki z cukru.
W opinii pani Wandy nie mógł trafić lepiej. Ktoś taki bardzo jej się przyda. Opowiada przez chwilę o cukiernictwie jako o sztuce. Szkoda, bo ludzie bardzo rzadko myślą w ten sposób. Wstaje zza biurka, ujmuje Jędrka pod ramię i przyznaje, że jest zakłopotana. Ma problem, z którym nie wie, co zrobić. Potrzebuje pomocy kogoś zaufanego. Zastanawia się głośno, czy Jędrek jest takim człowiekiem.
– Tak, proszę pani – mówi Jędrek.
Pani Wanda uśmiecha się znowu i prowadzi go na podwórko.
Punkt czwarta czekam na rogu Jasnej i Grunwaldzkiej oparty o kierownicę. Mój rower to bezimienny góral wyróżniający się niebieską ramą przechodzącą w szeroki błotnik. Pierwszy raz widzę coś podobnego i idę o zakład, że jakiś podpity dziadzio sprzedał to dziwadło w maglu za butelkę. Przerzutki są zdarte, opony wyłysiały, ale robię rundkę po ulicy i śmiga, aż miło. Po chwili zjawia się Darek, pedałując zawzięcie na czarnym BMX-ie. Rower ma barwę i blask karawanu, wydaje się odlany z jednej mocnej bryły, kierownica rozwidla się wysoko, nad siodełkiem. Darek się zasapał. Wygląda na jeszcze mniejszego, niż jest w rzeczywistości. Zsiada z BMX-a, zaraz sięga po wodę i mówi, że Jędrek jak zwykle się spóźnia i nie można na niego liczyć.
Nie mam czasu odpowiedzieć, bo Grunwaldzką popycha Jędrek na składaku kolorowym jak kalejdoskop. Dosłownie jaśnieje na tle szarości i beżu. Na Jędrku łopocze flejers z wściekle pomarańczową podpinką. Dzwonią klaksony, a Jędrek skręca ostro w Jasną tuż przed czerwonym frontem gwałtownie hamującego autobusu i staje przy nas, wzbijając w powietrze chmurę pyłu. Gęba mu się śmieje, przybijamy sobie piątkę jak młodzi gangsterzy na filmach sensacyjnych, Darek podsuwa mu bidon pod czerwoną gębę, Jędrek pociąga zdrowo, jeszcze zdrowiej spluwa i woła:
– Wio, chłopaki, żeby uda nie ostygły!
Jestem pewien, że myślał nad tym tekstem przez całą drogę. Zjeżdżamy Jasną i zaraz prujemy przez tereny kolejowe, kamienistą ścieżką, koło piaskowych budynków pełnych dziur, między zapadnięte dachy i grubych kolejarzy trzymających szlugi w krótkich palcach. Tu Darek radzi sobie doskonale, skręca, balansując ciałem, i wkrótce wysuwa się na prowadzenie, które straci ledwo na moście przez Brdę. Daję z siebie wszystko, żeby nadążyć – oni regularnie jeżdżą na rowerach, ja nie, i wkrótce widzę tylko czarną kurtkę Darka i flejers łopoczący wokół plecaka. Rozpędzam się z mostu, stopy gubią pedały i hamuję dopiero na Dworcowej, zwanej Aleją Lombardów, gdzie na mnie czekają.
Przez moment nie mają siły udawać. Darek złożył głowę na kierownicy, Jędrek obwiązuje flejersa wokół bioder i sapie. Dworcową wali popołudniowy tłum, szyldy zapraszają do ciucholandów, na hamburgera, do salonu gier. Lombardy można rozpoznać po kratach, witrynach ze zbrojonego szkła i złotych literach informujących o skupie wszystkiego. Gromadzą się przed nimi potężni faceci z wąsami i płetwą opadającą na kark. Noszą adidasy do marynarek, bransoletki z ruskiego złota i koszulki polo nieprzepuszczające powietrza. Hipisi z naręczami korali, zarośnięci, o poczerwieniałych uszach, sprzedają pocztówki dla niewidomych sierot czy kogoś takiego. Dolę dzielą błyskawicznie, do dwóch osobnych kieszeni. Środkiem ulicy człapie grubas przebrany za bociana. Rozdaje ulotki informujące o błyskawicznym kredycie.
Ruszamy dalej, wzdłuż muru cmentarza, tym razem już spokojniej. Skręcamy, mijamy niedokończoną budowlę z pustaków, armaty i czołgi z muzeum wojskowego i już jesteśmy na Gdańskiej. Trzeba zwolnić. Pedałujemy gęsiego, Darek na przodzie, unosząc mokry tyłek, ja na ogonie, a i tak wypluwam płuca, żeby nadążyć. Ciąg bloków naprzeciw stadionu Zawiszy przesuwa się nazbyt wolno. Jasny dym unosi się nad ogródkami działkowymi.
Do Myśla już niedaleko, wjeżdżamy do lasu. Mijają nas piesi i rowerzyści, objuczeni baniakami z wodą. Niektórzy targają nawet po sześć. Objuczone, wściekłe bachory wloką się za przygarbionymi rodzicami. Przy Źródełku, studni artezyjskiej, wije się ogonek na trzydzieści osób. Zaciskają pięści, sapią, rozglądają się lub stoją jak kołki – strużka tak wolno cieknie. Zasuwamy dalej, za pętlą rozwidlenie i Jędrek, który nie oddał prowadzenia, wybiera skręt w prawo. To dłuższa trasa, pewno chce nas zmęczyć. Darek zwalnia, by zaraz przyspieszyć.
Za drewnianym barem strumieniem leją rozcieńczonego kujawiaka. Ojcowie moczą w pianie wąsy, a ich dzieci wirują na poniemieckich karuzelach lunaparku. Pilnuje ich drewniana sowa. Szkraby wirują na konikach, kotłują się w chińskim basenie, zgrzyta stal, zderzają się elektryczne samochodziki. Starsi stoją w kolejce do zjeżdżalni wysokiej na dwa piętra, a wszyscy, mali i więksi, co chwilę zawracają do baru po drobne, by tatusiowie mogli dalej pić w spokoju.
Od strony miniaturowego zoo daje łajnem, a Darek uznaje za słuszne pokazać nam wszystkim, gdzie raki zimują. Niemal staje na swoim BMX-ie, wypina tyłek i pedałuje co sił. Gładko omija Jędrka i jeszcze przyspiesza. Wołam, żeby dali sobie spokój, na próżno. Jędrek pochyla się i gna przed siebie, plecak sterczy jak garb. Mijają się ze dwa razy, aż tracę ich z oczu. Natychmiast zwalniam. W kolanach pulsuje mi krew, kusi mnie, żeby stanąć. Wtedy jednak nie ruszę. Jak babcia pod górkę pedałuję dalej, unosząc tyłek. Droga jest prosta, a jednocześnie stroma, wściekam się na siebie, na kolegów, na rower i panią Teresę, aż moim oczom ukazuje się skręt do parku i zasmarkany Darek, pod rowerem, na ziemi.
Pomagam mu wstać. Cały się krztusi. Opowiada, że nie wyrobił na zakręcie, upadł, zdarł skórę do mięsa, a Jędrek obejrzał się i popedałował dalej. Obciera śpik i obwieszcza powrót do domu. Sami możemy sobie jeździć po Myślu. Zapewne oczekuje, że wrócę z nim. Proszę, żeby pokazał mi tę straszną ranę, chcę zyskać w ten sposób na czasie. Zadziera nogawkę. Cóż, skóra ledwo czerwona, brud zagnieździł się w zadrapaniu. Mówię, żebyśmy poszli to przemyć. Zapytamy o jodynę w budce z hamburgerami. Dodaję, że nie zamierzam wcinać się między niego a Jędrka i niech załatwią to między sobą. Zostawiam go z tą myślą. Prowadzę rower. Darek bierze swój i zrównuje się ze mną. Nie zahaczamy o żadne hamburgery. Przed nami rysuje się polana i sitowie, jeziorko przesłania nam Jędrek z plecakiem przerzuconym przez ramię, mokry i dumny ze zwycięstwa.
Wciąż ciepło, ale tu nie wolno pływać. We trzech ściągamy koszulki. Jędrek zwala się na trawę, pokazując włochate pachy. Darek ma bicepsy jak śliwki, zarys kwadracików na brzuchu i płaską klatkę piersiową. Cały czas zerka na swoje ramiona. Z plecaka wyjmuje termos i pognieciony pakunek. Dostajemy pić i po kawałku biszkopta. Pałaszuję natychmiast, a Jędrek przygląda się swojej porcji. Gryzie ostrożnie, jakby spodziewał się pułapki. Dałbym głowę, że jego plecak się poruszył.
– Całkiem do rzeczy – mówi, nie odrywając wzroku od ciastka. – Mógłbyś zrobić takie dziurki, o, tu i tu – pokazuje gdzie – potem dajesz marcepan czy tam jakiś kremik i masz buszejkę. No, ale niezłe i tak, nie? Podziękuj mamie ode mnie.
Darek kiwa głową, że tak postąpi. Słyszymy śmiech jakiejś bandy popijającej daleko, za szuwarami. Darek nie wie, co powiedzieć, więc mówi byle co: zauważa, że chyba nie miałem roweru, a jednak na jakimś przyjechałem. Nigdy nie widział takiej ramy. Wzruszam ramionami. Nie było roweru, rower jest, to wszystko, co powinien wiedzieć.
Znajdujemy krótkie molo osuwające się w brązową wodę. Zdejmujemy buty i siadamy na przegniłych deskach. Mącę toń paluchem. Nogi Darka są za krótkie i bujają się w powietrzu. Nad nami krążą ciężkie ważki. Pośrodku jeziorka stoi przekrzywiona łódka i nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś sobie w niej przysnął. Rybki trzepoczą się przy dnie, obok porośniętych mchem butelek. Darek mówi, że może mi pomóc z kasą. Popołudniami dorabia sobie, myjąc samochody pod Blankami na Mostowej, starsze chłopaki, co tym trzęsą, są właściwie w porządku i potrzebują ludzi. Czasem jakiś kierowca się wścieknie, warto zadbać o cegłę pod ręką, poza tym da się żyć. Milknie i zagaduje Jędrka, czy on też by chciał. Jędrek grzebie w plecaku. Podnosi głowę.
– Na chuj mi to? – W jego głosie brzmi szczere zdziwienie. – Całe życie będę robił, teraz wolę pojeździć na rowerze.
Rzucam, że fajnie byłoby porobić we trójkę, taka praca to nie praca. Jędrek wkłada rękę do plecaka po łokieć.
– Nawet nie wiem, co miałbym robić z tą flotą – mówi. – Patrzajcie lepiej na to, jakie śmieszne są, no nie?
Na molo kładzie worek podobny do takiego, w którym w pierwszych klasach nosiliśmy buty. Jędrek rozwiązuje węzeł. Z worka gramoli się kotek, maleńki, o posklejanych jeszcze oczach i futerku. Ledwo stawia kroki i zaraz przewala się na bok. Za nim wyłazi kolejny, jakby bardziej ogarnięty, o zielonym spojrzeniu i nieśmiało podniesionych uszkach. Sunie z noskiem przy ziemi. Trzeci wtarabania się w swoich poprzedników, przewraca się miękko i liże sobie łapkę. Popiskują. Jest najsłabszy, nie potrafi się podnieść i tylko kiwa głową na wszystkie strony, jakby poszukiwał czegoś, o co mógłby się oprzeć. Gromadzimy się wokół tych pociech. Darek podsuwa palec i zielonooki, najbardziej kumaty, natychmiast zaczyna ssać opuszkę. Pytam Jędrka, skąd je wytrzasnął i po co targał je ze sobą aż do Myśla. Mogły zdechnąć w plecaku z gorąca.
– Tak ciepło to znowu nie jest – zauważa Jędrek. Pozwala, by pierwszy z kotów, burasek, lizał mu wierzch dłoni. – Jakby zdechły, tobym nie miał zmartwienia. Cukiernica kazała mi coś z nimi zrobić.
Darek zaraz chce wiedzieć, czemu padło na Jędrka. Ten drapie kota za uchem.
– A bo ja wiem?
Zastanawiamy się z Darkiem, jak rozwiązać ten kłopot. Wypuścimy je, to zginą. Proponuję, żeby każdy wziął po jednym i problem z głowy. Darek stwierdza, że matka prześwięci go, jak tylko zamelduje się z kotem. Faktycznie, tatko zareagowałby podobnie, zresztą i tak ledwo mieścimy się na tych dwudziestu metrach. Najsłabszy z kotków mieści mi się na ręce. Rozkraczają mu się łapki. Przypominam sobie, że gdzieś, chyba na Grunwaldzkiej, mają schronisko dla zwierząt. Pojedziemy zaraz. Tam zajmą się kotami.
– Akurat. – Jędrek bawi się, wsadzając mały palec kotku do pyszczka. – Dadzą je do uśpienia, i tyle. Cukiernicy chyba biegało o coś takiego.
Pozostawia palec w kocim pyszczku, drugą ręką sięga do plecaka po nóż sprężynowy. Matowe ostrze wysuwa się z cichym szczęknięciem. Jędrek kciukiem naciska blokadę i obraca nóż w dłoni.
– Jak jechaliśmy tutaj, to chciałem je potopić, niby tak się robi, no nie? Ale teraz mi świta, że to o kant dupy pomysł. Męczyć się będą, a jeszcze ktoś je znajdzie. Ja bym tam wolał, żeby mnie zadźgano, niż utopiono.
Zerkam na bladego Darka i nim zdążę coś powiedzieć, Jędrek delikatnie bierze kota za kark. Zwierzątko piszczy i przebiera dolnymi łapkami. Jędrek ze trzy razy trąca brzuch czubkiem noża, jakby chciał wypróbować jego ostrość, i szybkim ruchem wbija je w gardło tak, że wychodzi z drugiej strony. Kotek więdnie natychmiast, jak kwiat na przyspieszonym filmie, który kiedyś puszczali w telewizji. Pozostałe wciąż pełzają po molo, nieświadome niebezpieczeństwa. Na skupionej twarzy Jędrka miga coś na kształt zdziwienia. Wyjmuje nóż, gnie kota jak gąbkę i wyciera ostrze o futerko. Truchło ląduje w szuwarach. Jędrek przekłada nóż, tak że niknie mu w dłoni. Kciuk zamyka się na końcówce rękojeści. Jędrek pada na czworaki, oparty na przedramieniu. Słońce opada dokładnie za jego plecami. Sitowie trąca mu bark. Wygląda, jakby pełzł przez tunel o ścianach z zieleni i światła. Pochyla głowę. Widzę tylko jego głodne oczy. Kątem oka dostrzegam Darka unoszącego dłoń do ust. Ruch Jędrka jest szybki, nóż spada zza głowy i wbija się w miękki kręgosłup pełzającego kotka. Zwierzątko rozczapierza wszystkie łapki, wydaje z siebie przejmujący pisk i gaśnie. Sprawę kończy plusk, kręgi na wodzie biją o słupy podpierające molo. Trzeci kotek wciąż leży na boku. Jędrek unosi go za płat skóry na karku, podsuwa Darkowi pod twarz, zawiesza mi przed nosem. Pyta:
– Chcesz?
W drugiej dłoni podsuwa mi nóż. Nic nie odpowiadam. Zastanawiam się tylko, jak bym się z tym czuł. Zwierzątko i tak jest skazane na śmierć. Kotek pełza na różowej dłoni. Być może gdybym to zrobił, poczułbym się spokojniejszy. Ale nigdy nie widziałem tak bezbronnego stworzenia. Milczę. Jędrek odkłada nóż. Ujmuje główkę kota w dwa palce i przekręca szybkim ruchem.
Czyści nóż o trawę, składa i chowa do plecaka razem z workiem. Darek gapi się w wodę i mówi, że zrobiło się późno i pora wracać. Zastanawiam się, czemu Jędrek zrobił to przy nas i dlaczego ich jednak nie utopił. Pojeździłbym jeszcze trochę, bo jutro rano muszę oddać rower, ale nie mam ochoty na przepychanki, zwłaszcza że Jędrek wstał i szykuje się do drogi. Proponuję, żebyśmy zrobili jeszcze kółko po parku, i tak rzeczywiście się dzieje. Jadę obok Jędrka. Darek zostaje daleko za nami.
Jędrek wraca do domu. Zapiął flejersa, łokcie rozstawił na boki, pochyla głowę i bierze ostre zakręty. Przez Zamczysko jedzie tak szybko, że ledwo zauważa kilku nastolatków, trochę młodszych od nas, którzy podpierają przęsło, najwyraźniej czegoś oczekując. Ignoruje skrzyżowanie i prosto na niego wyjeżdża star. Hamują jednocześnie, pół metra od siebie. Ze stara wyskakuje kierowca w czapce z daszkiem i niebieskiej koszulce Pepsi. Idzie prosto na Jędrka i krzyczy, że go zapierdoli. Spogląda w jego oczy, milknie i wraca do samochodu.
Lasem kolibie się zabytkowy tramwaj z tablicą JAZDA PRÓBNA na przodzie. Jędrek nie ma światła i pruje prosto przez ciemność wąską ścieżynką. Zakochani uskakują między drzewa. Gdzieś z głębi dochodzi krótki, urwany wrzask, a za nim piosenka – chłopy śpiewają, kopiąc kogoś, kto leży na ziemi. Jędrek pedałuje co sił. Podskakuje na kamieniach i korzeniach, rozchlapuje kałuże. Zjeżdża z górki, unosi wysoko nogi i pędzi, wpadając prosto między bloki Fordonu. Taranuje płotek, ale nie spada z roweru. Wycofuje się, tratując kwiaty. Zatacza pętle na osiedlowych dróżkach, a matki wołają dzieci do domów, kulawi psiarze szarpią obroże swych kundli.
Rower zamyka w piwnicy. Czeka, aż serce się uspokoi, idzie na górę i dzwoni do drzwi. Tym razem ojciec nie patrzy na zegarek. Już w progu podaje synowi szklankę wody, pyta, czy nie jest głodny. Jędrek zaprzecza ruchem głowy. Zdejmuje koszulkę i myje się pod pachami. Ojciec chce wiedzieć, czy fajnie było na rowerach i z kim pojechał. Jędrek wyciera się ręcznikiem.
– Z Krzyśkiem Hoppe, tatuś – odpowiada.
Ojciec pociąga nosem. Prześwietla Jędrka wzrokiem i mówi, żeby go nie nabierał. Pojechał tylko z Darkiem. Przecież Krzysiek nie ma nawet roweru. Jędrek nie odpowiada. Wkłada czystą koszulkę i chce iść do swojego pokoju. Ojciec przypomina, że dziś, jak co piątek, będą czytać książki. Jędrek reaguje westchnieniem, ale nic nie mówi. Ojciec zasiada w pokoju, przy stole, zakłada okulary, ślini palec i przewraca stronę Forsytha w grubej czerwonej oprawie. Matka podnosi nos znad różowego tomu Courths-Mahlerowej. Jędrek bierze z półki pierwszą lepszą książkę. Siada przy mamie. Otwiera mniej więcej w środku. Przysuwa sobie lampkę i czyta.
Pierwszy stopień naszej klatki schodowej okupuje inny miłośnik książek. To tatko przysnął z ręką pod głową. Kolanami ściska pustą reklamówkę i opiera czoło o opróżnionego bełta. Próbuję go przekroczyć bez dotykania, lecz wybudza się gwałtownie, wybałusza oczy i szarpie mnie za nogawkę. Chce, żebym z nim został i go posłuchał. Ani mi to w głowie. Nie chce puścić. Chwytam się chybotliwej poręczy, drugą nogą odpycham się od tatusia i cwałuję na piętro odprowadzany przez jego skomlenie.
Matula czeka w kuchni. Pali nad szklanką z fusami na dnie. Witam się i zasuwam do łóżka, ale mama ma sprawę. Dopytuje o tatę. Odpowiadam zgodnie z prawdą. Zmarznie i wróci w środku nocy. Mama szarpie się za policzek i prosi, żebym zaciągnął go na górę, bo co ludzie powiedzą. Moim zdaniem może leżeć tak do świtu, poza tym cała Jasna doskonale wie, kim jest pan Bogdan. Mamusia uważa inaczej, ciśnie, głos jej drży, a ja kapituluję. Przytuliłbym ją, ale nigdy tego nie robię. Po prostu stoję w kuchni i patrzę w okno. Mama idzie do pokoju rozścielić mężowi łóżko.
Tatko śpi w najlepsze i nie sposób go ruszyć. Szarpię za kurtkę, klepię po twarzy, proszę, żeby do nas wrócił. Na klatce pachnie szczyną, pyłem i trutką na szczury. Tatuś opiera się na łokciach i mruga. Butelka po bełcie stacza się ze stopnia. Tato każe mi spierdalać. Mówi, że jestem małym potworem, że piętnaście lat temu powinien zawiązać sobie chuja na supeł. Wszyscy go ostrzegali: nie żeń się z tą bzibzią, a przynajmniej nie rób dzieci. Powtarzam moją prośbę. Pomogę mu wstać. Ojciec boksuje na oślep, zwala się na stopień i znów zasypia.
Mama siedzi na brzegu wersalki. Mówię, że próbowałem i trudno, mam w czterech literach i idę spać. Przed oczyma przesuwają mi się koty. Robię sobie kromkę z mortadelą, popijam wodą z kranu, myję zęby i rozścielam sobie amerykankę. Mamusia ani drgnie. Kładę się na wznak. Przed oczyma przesuwają mi się koty rozprute w półmroku klatki schodowej. Trochę to trwa. Mama rzuca na ścianę potężny cień. Wstaję, wkładam buty. Biorę koc i idę okryć tatusia. Siadam przy nim na chwilę, słucham płytkiego oddechu, przyglądam się ciemnym dłoniom i rozchylonym ustom. Pomarańczowy prostokąt drzwi przecina postać w kurtce bombce i z reklamówką w dłoni. To Wesoły Fido maszeruje opustoszałą Jasną i pogwizduje.
Pocałuj noc
listopad 1995
Jeszcze nikt nie strzelał z procy tak pięknie.
Siedzimy we trzech w zardzewiałym zaporożcu bez kół, jakieś pięć metrów od śmietnika z pustaków. To ten najfajniejszy model zaporożca, z kieszeniami, które ktoś chciał urwać, ale tylko wypatroszył. Darek wychyla się przez przednie okno z siedzenia kierowcy. Przycupnąłem z przodu i mam Jędrka za plecami. Na cegłówkach pod śmietnikiem stoi rząd butelek z grubego szkła. Mamy też procę z drewna i pasma gumy wyciętego z rękawiczki. W kubełku leżą nazbierane kamienie. To pierwszy słoneczny dzień w listopadzie.
Zaczyna Darek. Wciąż wychyla się przez okno i chyba udaje bandytę ostrzeliwującego się przed radiowozem lub na odwrót. Trzęsie się, jakby nasz samochód pędził po wybojach. Porywa kamień, naciąga i pudłuje. Tak raz za razem. Kamyki dzwonią o blaszany dach śmietnika, a gdy trafiają w pustak, wzbijają chmurkę gruzu, jak w filmowej strzelaninie. Butelki stoją, jak stały. Nadchodzi moja kolej. Napinam najmocniej, jak umiem, mrużę oko. Dwa pierwsze kamienie idą za wysoko, trzeci przelatuje bokiem, czwarty trąca szyjkę. Butelka chwieje się i roztrzaskuje pod śmietnikiem. Piąty, ostatni pocisk znów nie sięga celu.
– Wierzysz w duchy? – pyta Jędrek i przejmuje procę. Starannie wybiera pięć kamieni. Napina gumę. Żyły pulsują mu na przedramieniu. Mruży oko, nos ociera się o wierzch dłoni. Zwalnia palce. Kamień śmiga nad butelką. Jędrek, nie spuszczając wzroku z celu, sięga po kolejny kamień. Gumkę ustawia nieco niżej, biedzi się z tym, przygryza wargę. Tym razem kamień niemal muska butelkę. Jędrek rozmasowuje palce od nasady po paznokcie, a dalej wypadki przebiegają błyskawicznie. Proca wyrasta z dłoni jak złamana kość. Jędrek bierze głęboki oddech. Dwie butelki pękają, trzecia ledwo się chwieje, ale w jej środku widnieje dziura na wylot. Jędrek wypuszcza powietrze, oddaje procę Darkowi i pyta:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki