Inna dusza - Łukasz Orbitowski - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Inna dusza ebook i audiobook

Łukasz Orbitowski

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Łukasz Orbitowski powraca z Inną duszą! Powieścią, za którą zdobył Paszport Polityki, nominacje do Nagrody Literackiej ,,Nike” oraz do Nagrody Literackiej Gdynia.

Bydgoszcz, lata dziewięćdziesiąte. Trzej nastoletni przyjaciele spędzają razem czas. Jeżdżą na rowerach, włóczą się po pustostanach i marzą o lepszym życiu: o PlayStation albo o domu wolnym od wódki i przemocy. Jeden z chłopców zaczyna się dziwnie zachowywać, ma natarczywe myśli, nieznane pragnienia. Zawłada nim mroczna dusza I w końcu sięgnie po nóż…

Oparta na prawdziwych wydarzeniach powieść jest czymś więcej niż historią przemocy. Orbitowski z niesamowitą pieczołowitością uchwycił Polskę czasu transformacji, dokonując wiwisekcji zachowań i mechanizmów, które kierowały ludźmi w nowej rzeczywistości. Lata dziewięćdziesiąte odarto tutaj z sentymentu. To czasy brudu, upadku, niespełnionych marzeń, ale i wielkich nadziei.

Wydana prawie dekadę temu Inna dusza okazała się wielkim wydarzeniem literackim i ugruntowała pozycję Łukasza Orbitowskiego jako jednego z najlepszych pisarzy jego pokolenia. Od dawna niedostępna wreszcie trafia do rąk czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 44 min

Lektor: Bartosz Głogowski
Oceny
4,4 (242 oceny)
145
68
23
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
xoxoxoxox

Nie polecam

Pliki sa w zlej kolejnosci, poczatek i koniec, srodek, podziekowania autora wszystko wymieszane, polecam osobom lubiacym puzzle
31
zimnyc

Nie polecam

do poprawy legimi! brak kolejnosci rozdzialow! zepsuliscie audio
31
ZanetaPawlik

Nie oderwiesz się od lektury

Wybitna, wstrząsająca, niebanalna. Znając kontekst sprawy i posiłkując się wywiadami, których udzielił Autor, odbieram ją z podwójnie silną mocą. Polecam osobom ceniącym dobry warsztat literacki i wymagające treści fabularne.
10
sniff

Dobrze spędzony czas

Dobra, brudna, smutna. Wszystkim tu czegoś zabrakło.
00
Isgenaroth
(edytowany)

Całkiem niezła

Bardzo dobrze się się stało, że Inna dusza była moim drugim spotkaniem z Orbitowskim. Inaczej mógłbym nie przeczytać Chodź ze mną. Niestety, Inna dusza nie porwała mnie tak, jak wspomniana powieść. Przyznaję, że były momenty, w czasie których się nudziłem, bo słów, opisów było zbyt dużo, takich niepotrzebnych. Oddania się lekturze nie ułatwiał lektor - Bartosz Głogowski - który w ten sam sposób artykował numery rozdziałów, jak i pozostały tekst. Przyznaję, Orbitowski poruszył ważny temat, ale zrobił to w sposób, który mało mnie przekonał do tego, abym mógł zachwycić się tą książka. Zachwycić tak samo jak tą, od której na szczęście zacząłem moje spotkania z Orbitowskim. Dużą wartością książki był fajnie oddany klimat lat dziewięćdziesiątych. Czytelnicy, którym dane było było żyć w tym czasie i potrafić go już zrozumieć, zapewne to docenią.
00

Popularność




Wejście. 2013

Wej­ście

2013

– Przy pierw­szym cio­sie tak, potem już nie. Pewno po temu dzia­ba­łem ich tyle razy – mówi Jędrek. – Pewno myśla­łem, że znów coś poczuję, a tu nie. Tylko za pierw­szym cio­sem – powta­rza, zwie­sza­jąc ciężką głowę. Nie­bie­ska bluza opina się na sze­ro­kich bar­kach. Zawsze ubie­rał się na nie­bie­sko. Mówił, że to kolor wojow­nika.

Sie­dzimy naprze­ciw sie­bie przy brą­zo­wym stole, na pro­stych sza­rych krze­słach. Dwa okna na prze­ciw­le­głym końcu sali widzeń koja­rzy­łyby mi się ze skle­pi­kiem na sto­łówce zakła­do­wej, gdyby nie kraty i straż­nik pod bro­nią. Więź­nio­wie roz­ma­wiają z żonami, rodzi­cami, kochan­kami, dziećmi. Ktoś pła­cze. Jakiś ber­beć lgnie do wyta­tu­owa­nej dłoni, mówi, że pani w sądzie nie chciała, żeby przy­szedł. Mówi, że popełni jakieś straszne prze­stęp­stwo, aby być razem z tatu­siem.

Jestem zdzi­wiony, bo Jędrka odwie­dzam od lat i opo­wie­dział mi o tym, co zro­bił, i dużo wię­cej, ale ni­gdy się nie zająk­nął, jak mu z tym było tam, w środku.

– Dobrze, że przy­sze­dłeś – mru­czy Jędrek i zaraz pyta: – Jak ojciec? – Nie wiem, o kogo mu cho­dzi, więc dopo­wiada: – Jak mój kochany stary?

Mówię, że nic się nie zmie­niło. Pan Ryszard sie­dzi w Toru­niu z nową rodziną. Ma dwoje dzieci, jedno już cho­dzi do szkoły. Znik­nął z radaru i ludzie o nim nie roz­ma­wiają. Jędrek znów kiwa głową: szare policzki zjeż­dżają ostro do peł­nych ust i cof­nię­tego pod­bródka z nastro­szoną szcze­ciną. Gdy tutaj tra­fił, ledwo zara­stał.

– A matka? – dopy­tuje.

Teraz przy­naj­mniej wiem, kogo ma na myśli. Przed­wcze­sna eme­ry­tura pchnęła panią Hanię w trze­cią już pustkę. Pani Hania jeź­dzi na działkę. W samot­nym miesz­ka­niu w For­do­nie przyj­muje psy, nie­raz głu­che i ślepe, pró­bu­jąc zna­leźć dla nich nowy dom. Jest sucha i blada jak trup zna­le­ziony w zamieci. Nie­długo zapi­sze się na uni­wer­sy­tet trze­ciego wieku i powy­bija okna w piw­ni­cach, żeby koty miały się gdzie schro­nić. Zosta­wiam tę myśl dla sie­bie i mówię Jędr­kowi, że z jego matką wszystko w porządku. Nie wie­rzy mi.

– A reszta? Co z resztą? – chce wie­dzieć.

Jego ciemne oczy przy­po­mi­nają jamy oble­pione bło­tem, w jego gło­sie próżno szu­kać żalu, a jed­nak te imiona nie przejdą mu przez gar­dło. Ni­gdy nie prze­szły. Mógł­bym opo­wie­dzieć mu o cier­pie­niu i obo­jęt­no­ści, o czło­wieku, który runął na pysk i leży od osiem­na­stu lat w gów­nie roz­cień­czo­nym przez łzy, i o kobie­cie, która nim się opie­kuje, bo tak trzeba, bo opieka przy­nosi ulgę i zapo­mnie­nie. Osiem­na­ście lat, dłu­żej, niż żył ich syn. Opo­wie­dział­bym o Beatce zako­twi­czo­nej w War­sza­wie, jej dzie­ciach, o pry­wat­nym przed­szkolu i dwu­po­zio­mo­wym miesz­ka­niu na sta­rym Moko­to­wie. O matce, która stra­ciła jedyną córkę. Dodał­bym: nie­któ­rym się udaje, chciała, to ma. Lecz wolę ina­czej. Odpo­wia­dam po pro­stu, że oni aku­rat jakoś się poskła­dali. Mówię też, że nie­długo prze­stanę jeź­dzić na Jasną. Jędrek wzru­sza ramio­nami.

– Twój tatko, jak się ma? – zaga­duje.

Nie odpo­wiem. Jędrek zawsze zadaje te same pyta­nia, zawsze odpo­wia­dam tak samo, to jedno pusz­cza­jąc mimo uszu.

– Dobrze, żeś do mnie znów zaj­rzał, no. Tyś to ni­gdy na Jasną nie paso­wał. – Pro­stuje się na krze­śle, opusz­cza dło­nie na stół, splata palce i trze kciu­kiem o kciuk. Bli­zna jest nie­mal nie­wi­doczna. – U cie­bie w porządku, co nie?

Tak, u mnie w porządku. Widze­nie zaraz dobie­gnie końca. Opo­wia­dam Jędr­kowi o rze­czach, które ni­gdy nie będą do niego nale­żały. Na Dwor­co­wej, bli­sko Gdań­skiej, mach­nęli apar­ta­men­to­wiec jak ta lala i będę tam miesz­kał, na dru­gim pię­trze, a straż­nik prze­goni nie­pro­szo­nych gości. Straż­nik ma nie­bie­ski mun­dur i wąsy zażół­cone od papie­ro­sów. Zamó­wi­łem meble na wymiar, chcę miesz­kać jak czło­wiek, ale sto­larz ociąga się z wyko­na­niem. Jeż­dżę do niego do Raci­niewa i poga­niam. Gdy wra­cam, par­kuję na pry­wat­nym par­kingu w pod­zie­miach budynku. Mój volks­wa­gen jetta ma już sześć lat i chciał­bym kupić coś nowego, tylko czasu bra­kuje – wciąż te wyjazdy. Nie wybra­łem nawet tele­wi­zora. Chciał­bym usiąść i być sobą u sie­bie.

– To dobrze – mówi Jędrek. – Dobrze, że się poukła­dało.

Pod­nosi się ocię­żale, jakby wiel­kim wysił­kiem odry­wał się od krze­sła. Z pierw­szym kro­kiem odzy­skuje dawną sprę­ży­stość, a gdy staje przed zakra­to­wa­nymi drzwiami, cze­ka­jąc, aż go wpusz­czą, przyj­muje tę pozę, którą dobrze pamię­tam z cza­sów, gdy buja­li­śmy się razem. Nogi w lek­kim roz­kroku, łopatki ścią­gnięte, pofał­do­wany kark, ramiona ugięte w łok­ciach i powolny ruch pal­ców, jakby mię­to­szą­cych coś nie­wi­dzial­nego.

A to, co mam. wrzesień 1995

A to, co mam

wrze­sień 1995

1.

Jędrek sie­dzi przy stole naprze­ciwko ojca. Trzyma dło­nie na kola­nach i patrzy w tele­wi­zor wyświe­tla­jący Praw­ni­ków z mia­sta anio­łów. Nad nimi wisi lawen­dowa Matka Boska z bez­bron­nym wężem zaplą­ta­nym w stopy. Meblo­ściankę wypeł­niają kie­liszki, karafki, szklanki w koszycz­kach i książki opra­wione w płótno. Ojciec pyta, czy Jędrek czuje się przy­go­to­wany, ale nim uzy­skuje odpo­wiedź, z kuchni wyła­nia się matka. Nie­sie patel­nię z jajecz­nicą. Wraca jesz­cze po chleb, już posma­ro­wany masłem, i słoik z powi­dłami, któ­rych nikt nie ruszy. Roz­kłada jajecz­nicę i kromki na trzech taler­zach, każ­demu po równo. Ojciec gasi tele­wi­zor.

Ojciec Jędrka przy­po­mina chu­dego sza­ro­pió­rego ptaka. Na drob­nym przed­ra­mie­niu błysz­czy bran­so­letka. Pan Ryszard prze­łyka drobny kęs i pyta syna, jakie ma dziś przed­mioty. Jędrek, który wła­śnie popchnął chle­bem tłu­stą żółtą papkę w głąb ust, musi pocze­kać z odpo­wie­dzią.

– Polaka, towaro, matmę i wuef dwie godziny, tatuś – mówi. – Ale matmy pewno nam nie zro­bią, babka była chora wczo­raj. Więc może nam te wuefy prze­suną na wcze­śniej­szą. Podobno cza­sem tak prze­su­wają.

Pan Ryszard duma nad tym, co usły­szał. W tym cza­sie matka, pani Hania, zdąży popra­wić kosmyk na gło­wie syna. Może weź­mie kurtkę? Lato już się prze­cież skoń­czyło. Jędrek kiwa głową – tak, weź­mie – a pan Ryszard przy­po­mina, że zawsze może zadzwo­nić do szkoły i zapy­tać, czy syn jest na lek­cjach.

– Pytaj, tatuś – odpo­wiada Jędrek. Bie­rze łyk her­baty.

Pan Ryszard zmie­nia temat i wspo­mina Lecha Wałęsę, który nie­dawno ogło­sił się bied­nym i zapo­wie­dział powrót do stoczni, w robot­ni­czych butach. Zda­niem pana Ryszarda to zagrywka pod publiczkę, Wałęsa ode­grał swoją rolę i teraz czas na mądrzej­szych, otrza­ska­nych w świe­cie. Uważa, że były pre­zy­dent czeka, aż tępy lud przy­peł­znie doń na klęcz­kach. Gdy pani Hania, szara i sucha jak gnat, rzuca parę słów o kło­po­tach roz­sta­wa­nia się z wła­dzą, bie­rze ostat­nią kromkę, nazywa Wałęsę tłu­kiem i wyraża życze­nie, by syn nie poszedł jego śla­dem. Pyta Jędrka, co będzie robił po szkole. Jędrek posyła mu znu­dzone spoj­rze­nie.

– Prak­tyki, tatuś. Zej­dzie do pią­tej jak nic, jeśli nie dłu­żej. Przed siódmą zajadę, jakoś tak.

Odkłada wide­lec i nie­ru­cho­mieje. Sły­szy, że w takim razie powi­nien być w domu przed szó­stą, ale jak chce tę siódmą, niech ma, tylko siódma punkt, żeby nie było. Chło­pak kiwa głową. Matka dojada ostat­nia, pod­rywa się i sięga po tale­rze. Pan Ryszard kła­dzie jej dłoń na przed­ra­mie­niu: w tym tygo­dniu kolej na Jędrka. Pani Hania przy­po­mina, że już późno, chło­pak spóźni się do szkoły. Pan Ryszard jest jed­nak zwo­len­ni­kiem zasad, a Jędrek wcale nie zamie­rza się kłó­cić. Sprząta ze stołu, pod­wija rękawy nie­bie­skiej bluzy i bie­rze się do zmy­wa­nia. Garbi się, nie chce ude­rzyć skro­nią w okap. Pani Hania opiera się o fra­mugę bez drzwi i patrzy, jak gąbka w rękach syna śli­zga się po taler­zach.

Przed wyj­ściem Jędrek zagląda do swo­jego pokoju. Na bia­łych pół­kach meblo­ścianki stoją kak­tusy, mini­wieża Edyta z odcze­pia­nymi kolum­nami, ale kaset jest nie­wiele – kilka skła­da­nek o kolo­ro­wych grzbie­tach, Ace of Base i Dr. Alban. Niżej tro­chę gazet o spo­rcie i samo­cho­dach. Ścianę naprze­ciwko zło­żo­nego łóżka zdobi pla­kat filmu Pre­da­tor: Arnold wyła­nia się z dżun­gli, usma­ro­wany czarną mazią, i mie­rzy kara­bi­nem pro­sto w pana Ryszarda, który wyj­muje z ple­caka Jędrka kolejny zeszyt, otwiera, spraw­dza i wkłada z powro­tem.

– Och, tato! – mam­ro­cze Jędrek. Robi krok, pochyla się do przodu, jakby chciał wyrwać ojcu ple­cak, ale rezy­gnuje. Pan Ryszard wstaje, oddaje synowi, co jego. Jędrek zakłada buty już na zewnątrz, w zabu­do­wa­nym kory­ta­rzyku, który dzielą z sąsia­dami. Zerka za sie­bie. Widzi ojca wią­żą­cego kra­wat przed lustrem.

2.

Matula prosi, żebym poszedł po chleb na śnia­da­nie dla sie­bie i ojca. Ona nie zje, bo musi już do magla. Tatko, jak wsta­nie, zaraz będzie głodny.

Teraz leży zagrze­bany w pościeli, wystaje tylko stopa. Łóżko jest dla niego za małe, wal­nął się sko­sem i chra­pie, oddy­cha­jąc przez nos. Pod­no­szę spodnie, wycią­gam skar­petki z noga­wek. Pójdą do kosza na brudy, razem z koszulą fla­ne­lową, za to katana jest jesz­cze w porządku i tra­fia na wie­szak.

Na klatce scho­do­wej zawsze mamy zaćmie­nie słońca. Poręcz się chy­bo­cze, prze­ska­kuję przez strza­skane szkło i po chwili jestem na Jasnej. Jasna cią­gnie się pra­wie od Brdy. Zaraz przy rzece mają zakład usług chłod­ni­czych, ale od jakie­goś czasu kręcą się tam tylko goście od wykle­py­wa­nia samo­cho­dów zza Odry, migiem pcha­nych przez Bug. Dalej, po obu stro­nach ulicy, kru­szą się jed­no­pię­trowe rudery. Nie­które dawno stra­ciły barwę, inne trza­śnięto na róż, inne, jak nasza, stra­szą pstro­ka­ci­zną. W nich siwe głowy, wyta­tu­owane ramiona na para­pe­tach, koty i twa­rze sta­ru­szek. W wąskich gar­dłach wio­dą­cych na podwórka gęsto roz­wie­szone pra­nie. Mijam zapar­ko­wane samo­chody. Obra­cam monety w kie­szeni.

Idę do Grun­waldz­kiej i po dro­dze zrów­nuje się ze mną Darek. Mieszka dwie kamie­nice dalej i jest w porządku, tylko chyba za bar­dzo chce być lubiany. Ma jasne włosy i twarz dziew­czynki. Mamy tyle samo lat, a prze­wyż­szam go o głowę. Przy­bi­jamy piątkę i Darek zaraz zaczyna gadać o siłowni. Szuka kogoś, kto chciałby z nim poćwi­czyć. Chyba rze­czy­wi­ście powi­nien przy­brać, bo wygląda jak nie­szczę­ście. Nosi pod­róbki reebo­ków, jakie sprze­dają na Che­miku, wytarte dżinsy i fla­ne­lową koszulę w kratę nacią­gniętą na golf. Zaraz wsią­dzie w auto­bus i poje­dzie na Kru­czą, do sześć­dzie­siątki dwójki, ja się cofnę kawa­łe­czek, na Ślą­ską. Naj­pierw jed­nak zakupy.

Darek nawija o tej siłowni, jakby przy­bie­rał masy od samego papla­nia. Zna już pod­sta­wowe ćwi­cze­nia i nazwi­ska kul­tu­ry­stów, bra­kuje mu jed­nak towa­rzy­stwa. Mówi, że na Czar­nec­kiego star­sze chło­paki złą­czyły kilka piw­nic i cisną stal, da się wytrzy­mać, choć duchota i goły kran bez kibla. Biorą trzy­dzie­ści zło­tych za mie­siąc, można cho­dzić do woli. Zaraz pytam, skąd ma takie pie­nią­dze i czy mu nie szkoda: odpo­wiada, że rodzice dadzą, jeśli będzie im przy­no­sił piątki, poza tym jest poważ­nym czło­wie­kiem i ma wła­sne źró­dła dochodu. Wła­sne źró­dła dochodu to jest coś, myślę sobie, pró­buję pocią­gnąć temat, lecz Darek mil­czy. Żegnamy się pod skle­pem. Jego uścisk dłoni raczej nie koja­rzy się ze stalą.

Roz­glą­dam się po skle­pie. Wszę­dzie podwójna cena, aktu­alna i sprzed deno­mi­na­cji. Na ścia­nie reklama lodów Magnum i kalen­darz z zeszłego roku. Widząc mnie, pan Docent pod­nosi się ospale, lecz czuj­nie, niby straż­nik zacza­ro­wa­nej wieży peł­nej słod­ko­ści. Jasna koszula w prążki, ta co wczo­raj, opina mu się na brzu­chu. Pyta, czego mi trzeba. Zaraz wyj­muję pie­nią­dze, żeby się nie zło­ścił bez potrzeby. Pod­cho­dzę, patrzę sobie na chipsy z tazo Star Wars, na Hubbę Bubbę, chru­piące Kuku­ruku i słodki napój w kolo­ro­wym woreczku. Pro­szę o chleb, delmę w małym pudełku, dwa­dzie­ścia deko mor­ta­deli, kilo ziem­nia­ków i tro­chę boczku. Wysy­puję monety na ladę i oczy pana Docenta zwę­żają się, jakby wła­śnie spoj­rzał w świa­tło. Udaje, że prze­li­cza, i pcha zło­tówkę w moim kie­runku. Wolę lizak Hip o smaku toffi, za złoty dwa­dzie­ścia. Pan Docent pro­te­stuje, tylko po to, by zaraz zmięk­nąć.

Sia­dam na skraju stop­nia do sklepu, tak by nikomu nie prze­szka­dzać. Mój lizak jest ciemny i bar­dzo słodki. Zawsze obie­cuję sobie, że zjem go powoli, i ni­gdy mi się nie udaje. Roz­gry­zam tę cukrową masę che­miczną, aż wcho­dzi mi mię­dzy zęby, potem obli­zuję słodki patyk, czu­jąc twar­dość pla­stiku. Wstaję i widzę Darka. Sie­dzi na przy­stanku i notuje coś w czar­nym zeszy­cie, który zawsze nosi ze sobą, nawet jeśli nie cho­dzi do szkoły.

W domu ojciec prze­wró­cił się na brzuch i już nie chra­pie. Odkry­wam zadra­pa­nie na jego ramie­niu. Drażni mnie sam ten widok, nacią­gam koł­drę aż na czer­wone uszy mojego tatu­sia i zmy­kam do kuchni, zro­bić nam kanapki. Mor­ta­delę kroję cienko, lecz i tak scho­dzi cała, za to mam kopia­sty talerz kro­mek we wszyst­kich jasno­ściach brązu. Część zano­szę ojcu, dwie kromki skła­dam, zawi­jam w folię i cho­wam do ple­caka. Rano nie bywam głodny. Reszta zostaje na stole. Matka sie­dzi po sta­remu, trzyma się za łok­cie i patrzy za okno, na magiel, gdzie tak się spie­szyła. Prze­pra­sza. Nie­po­trzeb­nie. Prze­cież się na nią nie gnie­wam.

3.

Jędrek sie­dzi na pod­ło­dze wyło­żo­nej tera­kotą i głasz­cze Safonę. Safona jest czarną kotką o krót­kich łap­kach, wiecz­nie ster­czą­cym ogo­nie i pła­skim pyszczku wyra­ża­ją­cym jakąś pre­ten­sję. Dosko­nale wie, jak jej dogo­dzić. Dra­pie pod brodą, za uchem, prze­jeż­dża otwartą dło­nią po mięk­kim futerku i dra­pie po grzbie­cie, na wyso­ko­ści tyl­nych łap. Safona mru­czy i prze­wraca się na bok, odsła­nia­jąc pękaty brzuch. Wkrótce zosta­nie mamą. Ściany cukierni pokrywa olejna lam­pe­ria. Dół drzwi obito bla­chą, a w oknach są kraty.

Jędrek ma na sobie robo­czy far­tuch i foliowy cze­pek. Pie­ści Safonę i słu­cha, jak Bolo roz­ma­wia z Mar­chewą o grach. Bolo nosi lewisy pięć­set jeden i mówi nie­wy­raź­nie ze względu na zaję­czą wargę. Opo­wiada o swo­jej kon­soli Play­Sta­tion, o Tomb Ride­rze i zabaw­nej stra­te­gii o gór­ni­kach i potwo­rach. Przy­osz­czę­dził na kar­cie pamięci i każdą grę musi prze­cho­dzić od początku. Chwali się, że rodzice na uro­dziny kupią mu nowy tele­wi­zor. Mar­chewa kiwa głową. Jego tłu­ste włosy wyłażą spod czepka, a sam Mar­chewa roz­ta­cza deli­katną woń prze­po­co­nych ubrań. Z ple­caka wyj­muje pudełko dys­kie­tek: pierw­szy Quake, Blood, Dun­geon Keeper. Ta ostat­nia gra podoba mu się naj­bar­dziej. Mówi o księ­żulku od sale­zja­nów, bar­dzo życz­li­wym mło­dzieży. Księ­żulo ma kom­pu­ter i pozwala cza­sem pograć u sie­bie, nie ocze­ku­jąc niczego w zamian. Tylko chło­paki rwą się do tego kom­pu­tera, cała ulica Śnieżna i pół Lawi­no­wej jak nic, więc Mar­chewa musi cze­kać na swoją kolej. Safona ocię­żale pod­nosi się i czła­pie za prze­sie­wacz. Mar­chewa pró­buje wyson­do­wać, czy Bolo pozwoli mu pograć na Play­Sta­tion. Ten ratuje się, jak może, i pyta Jędrka, co ten woli: kom­pu­ter czy kon­solę.

– Nie gram na niczym – odpo­wiada Jędrek i patrzy za kotem. – Nudzi mnie to.

Obaj prak­ty­kanci robią iden­tyczną zdzi­wioną minę, na war­dze Bola zawisa pyta­nie, które ni­gdy nie pad­nie, bo w drzwiach staje pani Wanda i roz­po­czyna wykład o obsłu­dze pieca trzy­ko­mo­ro­wego. Czarne włosy spięła w wysoki kok, w uszach ciążą jej złote kol­czyki, wiel­kie i masywne. Jej krót­kie, grube przed­ra­miona mogłyby nale­żeć do męż­czy­zny. Chłopcy wstają jed­no­cze­śnie. Pani Wanda poru­sza się, koły­sząc pęka­tym tył­kiem. Po kolei otwiera wszyst­kie trzy komory. Z ostat­niej wyj­muje bla­chę i poka­zuje, w jaki spo­sób należy nasma­ro­wać ją tłusz­czem. Ner­wo­wym gło­sem opo­wiada o nagrze­wa­niu. Cia­sto droż­dżowe wymaga dwu­stu stopni, a taki pączek o pięć­dzie­siąt mniej. Zapo­wiada, że teraz będzie o czysz­cze­niu pompki tło­czą­cej i nale­waczki, gdy jej wzrok pada na Safonę, roz­ło­żoną w naj­lep­sze za prze­sie­wa­czem.

Głos pani Wandy robi się miękki. Z czu­ło­ścią pyta Safonę, co tutaj robi i jak, do dia­bła, weszła. Patrzy po chłop­cach. Bolo mówi, że już ją tu zastał, Mar­chewa mil­cząco przy­ta­kuje, a Jędrek nie robi nic. Pani Wanda usi­łuje wydo­być kota zza prze­sie­wa­cza, ale nie potrafi. Ledwo przy­klęka, wyciąga krót­kie ramię i dyszy. Jędrek sprę­ży­stym kro­kiem mel­duje się przy niej i zręcz­nie chwyta Safonę. Kotka ufa mu, zaczyna lizać łokieć i przy­myka oczy. Ster­czą jej łapki. Pani Wanda kwi­tuje tę scenę uśmie­chem. Prosi Jędrka, żeby wyniósł Safonę poza cukier­nię, od strony podwórka, broń Boże nie od frontu, bo tam samo­chody, złe dzieci, pijani rowe­rzy­ści.

4.

Po szkole zastaję ojca, jak szy­kuje sobie warsz­tat pracy. Sie­dzi na zło­żo­nym tap­cza­nie, umyty i ogo­lony. Jego palce u stóp przy­po­mi­nają smo­cze zęby. Tatko cie­szy się na mój widok, ści­ska, mówi, że dużo zarobi, i pyta, czy mu pomogę. Usta­wiamy dwa krze­sła ple­cami do sie­bie, po obu rogach tap­czanu. Tatko kła­dzie na nich ochla­pane farbą drzwi, te same, które trzyma obok meblo­ścianki, i wyj­muje papie­rosa. Na drzwiach poja­wiają się gazety, na gaze­tach farbki w małych meta­lo­wych puszecz­kach, żyletka, skal­pel, dwie linijki, lupa, pędzle uło­żone od naj­mniej­szego do naj­więk­szego, cien­kie paski kar­tonu, kleje mode­lar­skie, roz­pusz­czal­nik i alma­nach lot­nic­twa otwarty na czarno-bia­łym zdję­ciu spit­fire’a. Pytam zaraz, czy to wszystko będzie nam dzi­siaj potrzebne, skoro nie wyj­dziemy poza wnę­trze kadłuba, a tatko ze śmie­chem odpo­wiada, że praw­dziwy arty­sta musi być gotowy na każdą ewen­tu­al­ność i kto wie, może dzi­siaj popra­cu­jemy do świtu.

Na drzwiach poja­wia się spit­fire do skle­je­nia. Kosz­tuje może sie­dem­dzie­siąt zło­tych, tatko sprzeda go za trzy­sta albo i wię­cej. To kon­kretne zamó­wie­nie, stwier­dza, otwiera pudełko, sięga po skal­pel, wykrawa kolejne czę­ści i układa obok sie­bie. Nie patrzy w instruk­cję. Zapew­nia mnie, że tego aku­rat spit­fire’a mógłby skleić z zawią­za­nymi oczami, sztuka leży w dobo­rze kolo­rów i w szcze­góle. Rze­czy­wi­ście, skleja jak bły­ska­wica, gada, oczy mu błysz­czą. Mówi, że ze spit­fire’ami był poważny pro­blem. Kamu­flaż róż­nił się naj­wy­żej kolo­rem, nie roz­kła­dem barw, i byłoby cho­ler­nie nudno, gdyby nie roz­po­rzą­dze­nie pozo­sta­wia­jące dowol­ność dla samo­lo­tów roz­po­znaw­czych, sło­wem, poszcze­gólne jed­nostki malo­wały samo­loty, jak tylko chciały, nawet na różowo. Wesoły Fido mógłby latać takim samo­lo­tem, mówię. Ojciec wybu­cha śmie­chem i dodaje, że ktoś taki jak Fido może latać, czym chce, a my tutaj zro­bimy wer­sję mal­tań­ską, z górą w pan­terkę khaki i nie­bie­skim spodem. Koń­cówki śmi­gła zazna­czy na żółto. Tato wska­zuje na książkę. Auto­rzy pomi­nęli ten szcze­gół, ale on to wie.

Sie­dzę na samym brzegu tap­czanu, tak by nie zna­leźć się w zasięgu łokci i zara­zem pozo­sta­wać do dys­po­zy­cji. Mój cza­ro­dziej­ski tatuś mie­sza kolory w garnku dla kra­sno­lud­ków. Zanu­rza papie­rek i spraw­dza pod świa­tło, czy osią­gnął wła­ściwy efekt. Cier­pli­wie powta­rza tę czyn­ność aż do skutku. Na jego palce spada srebrna kro­pla. Za chwilę będzie ich wię­cej. Podaje mi kar­to­nik i pyta, czy tym razem tra­fił we wła­ściwy odcień. Zwle­kam z odpo­wie­dzią. Tatko śmieje się i prosi, żebym odsło­nił firankę. Tak robię i sia­dam na tap­cza­nie, już bli­żej. Słońce spo­wija nasz dom.

5.

Jędrek nie ma klu­czy do miesz­ka­nia w For­do­nie. Zdej­muje buty na progu i dzwoni. Otwiera mu ojciec w roz­pię­tej koszuli i sztruk­so­wych spodniach, cofa się i wpusz­cza syna do środka. Pyta, o któ­rej to się przy­cho­dzi, a Jędrek nic z tego sobie nie robi, pró­buje tylko minąć ojca bez doty­ka­nia i prze­ci­ska się przez przed­po­kój obity boaze­rią. Ojciec mówi, że cze­kają z kola­cją i są bar­dzo głodni.

– Jest tylko dzie­sięć po siód­mej – przy­po­mina Jędrek i ściąga bluzę. Zostaje w bia­łym pod­ko­szulku. Ciska ple­cak na łóżko w swoim pokoju, obmywa sobie twarz w łazience, zosta­wia­jąc otwarte drzwi. Ochla­puje sie­bie i kafelki. Ojciec zasta­na­wia się gło­śno, czemu Jędrek zawsze te dzie­sięć minut prze­chyla w jed­nym tylko kie­runku, dla­czego ni­gdy nie przyj­dzie dzie­sięć minut wcze­śniej. Jędrek przy­ci­ska ręcz­nik do policz­ków.

– Nie wiem, tatuś.

Z ojca ucho­dzi powie­trze. Po chwili sie­dzi zado­wo­lony przy stole i pała­szuje kanapki z wędliną i mary­no­wa­nymi grzy­bami. W tele­wi­zo­rze prze­ma­wia mar­sza­łek Zych, lecz nie sły­chać, co ma do powie­dze­nia. Odbior­nik cho­dzi bez dźwięku. Pan Ryszard woła żonę, ale jest zajęta wycie­ra­niem pod­łogi pod umy­walką, a potem zasuwa do kuchni, by wró­cić z her­batą i sokiem. Sta­wia na stole. Ota­cza syna ramie­niem i pyta, jak było w szkole, czy prak­tyki prze­bie­gły gładko i czy nie zda­rzyło się nic nie­po­ko­ją­cego.

– Wszystko dobrze, mamuś.

Jędrek koń­czy kola­cję pierw­szy, czeka, zer­ka­jąc na nieme usta mar­szałka Zycha i zasłu­chany tłum posłów w źle dopa­so­wa­nych gar­ni­tu­rach. Gdy rodzice rów­nież koń­czą jeść, pod­rywa się z krze­sła i chce iść do swo­jego pokoju. Ojciec mówi, że powi­nien zostać. W tele­wi­zji poleci Dzika banda, a to dobry film, w każ­dym razie lep­szy od tych bzdur, które Jędrek kie­dyś przy­no­sił na magne­to­wid, poży­cza­nych od chło­pa­ków jesz­cze głup­szych od niego. Dawno niczego razem nie oglą­dali. Jędrek powi­nien polu­bić takie kino, mocne, męskie, mądre i dobrze nakrę­cone.

– Aha. – Jędrek dra­pie się w głowę. – Tylko że tro­chę nam zadali.

Ojciec macha ręką, przy­po­mina, że Jędrek cho­dzi tylko do zawo­dówki, gdzie nikt się nie uczy, gdzie cho­dzą tylko ci, któ­rzy na naukę nie mieli ochoty. Wska­zuje wolny fotel. Jędrek siada, ojciec usa­da­wia się obok i włą­cza dźwięk. Wspo­mina czasy, kiedy całą rodziną cho­dzili do kina. Takie wie­czory przy­wo­łują czar tam­tych dobrych dni. Pyta Jędrka, co o tym sądzi, ale ten mil­czy. Matka siada na krze­śle. Wytrzy­muje do pierw­szej strze­la­niny i wyco­fuje się do kuchni.

6.

Tatuś pra­cuje na peł­nych obro­tach równo do siód­mej. Przed sobą ma otwarty kadłub samo­lotu, obok leży kabina pilota, czę­ściowo zmon­to­wana. Tatko bie­rze ją w pęsetę i obraca pod świa­tło. Nie jest zado­wo­lony. Wciąż sie­dzę na brzegu tap­czanu, a po miesz­ka­niu krąży matka, nie mogąc sobie zna­leźć miej­sca. Siada na mojej ame­ry­kance i pyta, jak nam idzie. Włą­cza tele­wi­zor i zaraz wyłą­cza, bo prze­szka­dza w pracy. Pyta, czy cze­goś nie zjemy. Chce wie­dzieć, kiedy zwol­nimy tap­czan. Tatuś odpo­wiada, że w ten spo­sób nie doj­dziemy do niczego.

Oczy tatu­sia robią się szkli­ste. Czy­ści nad­miar kleju z kadłuba, wspo­mina, że pod sam koniec zro­bimy tutaj dziury po kulach i plamy po oleju. Skal­pel drży mu w dłoni. Nie­ocze­ki­wa­nie zaga­duje o moje plany. W tym roku skoń­czę pod­sta­wówkę i warto by wie­dzieć, co dalej. Nie zasta­na­wia­łem się nad tym. Jakoś to będzie. Chciał­bym szybko zaro­bić pie­nią­dze. Chciał­bym mieć rower i wła­sny pokój. Kupił­bym u pana Docenta wszystko, co chcę. Muszę jed­nak coś odpowie­dzieć. Zasta­na­wiam się i mówię, że mógł­bym zostać cukier­ni­kiem. Tacie podoba się ta odpo­wiedź, odkłada skal­pel i wygła­sza prze­mowę o zawo­dach. Mecha­nik nie­długo straci pracę, bo auta nie nadają się już do napra­wia­nia, trzeba cią­gle kupo­wać nowe. Leka­rze nie cie­szą się już sza­cun­kiem. Na praw­nika się nie nadaję, choć syn adwo­kat by mu odpo­wia­dał. Ale cukier­nik to fach jak trzeba. Ludzie zawsze będą jedli sło­dy­cze, nawet jeśli brak­nie im na chleb. Ciastka są potrzebne sta­rusz­kom i na wese­lach. Zawsze będą wesela i jacyś sta­rusz­ko­wie, pro­ro­kuje tatko i garbi się nad spit­fire’em.

Mama słu­cha. Jej zda­niem powi­nie­nem wie­dzieć, w co się pakuję. Ponie­waż zabra­li­śmy krze­sła, mogłaby usiąść tylko na mojej ame­ry­kance, ale woli stać. Tatko prosi, by nie zasła­niała świa­tła, więc robi krok do tyłu. Mówi, że syn sąsia­dów ma kuzyna, który uczy się na cukier­nika. Podobno fajny chło­pak, tylko tro­chę cichy. Mama zor­ga­ni­zuje spo­tka­nie, na pewno się polu­bimy. Nie odpo­wia­dam, bo nie wiem, czy chcę być cukier­ni­kiem. Mama nalega, żebym odpo­wie­dział, a tatko stwier­dza, że jesz­cze nie ma co się spie­szyć, i zaczyna opo­wia­dać o tym, jakie życie jest cięż­kie, nie­za­leż­nie od tego, jaki zawód sobie wybie­rzemy. Nie zdo­łamy prze­wi­dzieć wszyst­kiego, co nas czeka, tak jak tatko nie prze­wi­dział Bal­ce­ro­wi­cza z bandą ube­ków, zdrady kleru spa­sio­nego na krwi Popie­łuszki i Niem­ców roz­dra­pu­ją­cych nasz kraj po kawałku. Mama macha ręką na takie gada­nie, odbie­ra­jąc ojcu zapał.

Tatuś się poci. Drżące są dło­nie tatu­sia, mokry papie­ros. Tatuś prosi o kawę, lecz nim ją dosta­nie, wsa­dza w przy­go­to­waną farbę jesz­cze jeden kar­to­nik. Unosi ku lam­pie. Porów­nuje z poprzed­nim. Stwier­dza, że chyba się nada, i zaraz zmie­nia zda­nie: spie­przy­li­śmy sprawę. Dodaje, że to nie moja wina, cza­sem w słońcu kolor wydaje się inny, niż jest. Pro­po­nuję, żeby­śmy namie­szali na nowo, tatuś jed­nak wie lepiej. Te farby są do niczego i pój­dzie po nowe. Jest dwu­dzie­sta.

Tatuś gra­moli się z tap­czanu, nie­bez­piecz­nie prze­chyla stół. Ratuję model w ostat­niej chwili, tym­cza­sem tatko jest już w przed­po­koju i wkłada kurtkę. Mama zaraz pyta, gdzie go gna, sły­szy odpo­wiedź i tłu­ma­czy ner­wowo, że sklepy mode­lar­skie są już zamknięte. Tatko chce jed­nak odwie­dzić zna­jo­mego mode­la­rza – ten sprzeda, co trzeba, po tanio­ści. Mama nie daje za wygraną: model może pocze­kać, do pracy wró­cimy jutro z nowym zapa­łem. Tatko się wścieka, mówi, że nikt nie sza­nuje jego sta­rań. Kto zosta­wia roz­grze­baną robotę? Czer­wie­nieje. Trzyma kurtkę, ale dalej tkwi w przed­po­koju. Będę języcz­kiem u wagi, zawrócę kijem Wisłę. Idę do przed­po­koju, obej­muję tatu­sia i pro­szę, żeby został z nami. Niech nie idzie już po farbki.

Ustę­puje. Pro­wa­dzimy go przed­po­ko­jem jak przez śnie­życę. Nogi mu się gną. Pusz­czam się przo­dem, odsu­wam krze­sła wraz z drzwiami, robię miej­sce. Dysze­nie tatu­sia prze­cho­dzi w char­kot, gdy poma­gam mu uło­żyć się na tap­cza­nie. Ścią­gam mu mokrą koszulę przez głowę. Włą­czam tele­wi­zor. Tatuś nie tra­fia pal­cami w kla­wi­sze pilota, wścieka się i rezy­gnuje. Mama nasta­wia wodę na her­batę. Ostroż­nie prze­no­szę narzę­dzia mode­lar­skie do szu­flady w meblo­ściance. Zamy­kam farby. Cho­wam spit­fire’a do pudełka i kładę na para­pe­cie. Sia­dam przy tacie. Tato dzię­kuje i jest już spo­kojny.

7.

For­don ciem­nieje wcze­śnie. Latar­nie znaj­dują się tylko przy głów­nych uli­cach, nie­któ­rym utrą­cono głowy, pozo­stałe nie palą się jesz­cze z innego powodu. Droga łącząca dziel­nicę z resztą Byd­gosz­czy rów­nież bywa nie­oświe­tlona. Jest jesz­cze cie­pło, więc wina wciąż pija się pod chmurką. Nie ma tutaj knajp. Nie ma tutaj biblio­tek, kin, pubów z bilar­dem, nie ma klu­bów tanecz­nych ani ogni­ska kul­tu­ry­stycz­nego, nie ma pla­ców zabaw ani kwia­ciarni, nie ma krę­gielni, pły­walni czy hali do koszy­kówki. Salo­nów z flip­pe­rami rów­nież nie ma, podob­nie jak dzia­łek. Są tylko nie­wiel­kie ogródki, do któ­rych scho­dzi się po brą­zo­wych scho­dach z pierw­szych pię­ter blo­ków. Bloki te cią­gną się w nie­skoń­czo­ność czy jesz­cze dalej, do morza, osa­dzone na zie­lo­nych wzgó­rzach i wro­słe w kotliny, czte­ro­pię­trowe i dzie­się­cio­pię­trowe, prze­dzie­lone przez par­kingi, przed­szkola, pod­sta­wówki tysiąc­latki i dys­konty spo­żyw­cze o dachach pokry­tych bla­chą fali­stą. W chasz­czach For­donu chrum­kają dziki. Kuny ska­czą po gałę­ziach. Lis mysz­kuje w śmiet­niku. Pisz­czą opony – mło­dzi jeż­dżą za osie­dlem tam i z powro­tem w swo­ich oplach i polo­ne­zach. Szar­pią kie­row­ni­cami i piją kuja­wiaka za złoty sześć­dzie­siąt dzie­więć.

Ulica Win­cen­tego Gor­dona jest krótka i nie wyróż­nia się niczym. Przez skwe­rek, mię­dzy blo­kami bie­gną krzy­żu­jące się ścieżki wydep­tane w tra­wie. Jedna pro­wa­dzi do sklepu mono­po­lo­wego Źró­dełko, druga do bliź­nia­czej budki, gdzie znaj­duje się fry­zjer i warzyw­niak. W bloku numer cztery, na dru­gim pię­trze Jędrek sie­dzi i słu­cha, jak rodzice szy­kują się do snu. Ojciec szo­ruje zęby i prze­płu­kuje gar­dło, wyda­jąc z sie­bie bul­go­ta­nie. Matka już leży w łóżku i ogląda tele­wi­zję. Dzika banda dawno się skoń­czyła. Wszy­scy pogi­nęli. Matka prosi ojca, żeby przy­niósł jej szklankę wody, tylko nie z lodówki. Jędrek sie­dzi na brzegu łóżka, w ciem­no­ści, wkłada dło­nie mię­dzy nogi i ści­ska, jakby chciał je sobie zmiaż­dżyć kola­nami. Sły­szy, jak ojciec nie­zdar­nie poru­sza się po kuchni, odkręca wodę, nalewa i czła­pie do pokoju. Drewno jęczy, gdy pan Ryszard zwala się do łóżka. Nie­ba­wem dom zamilk­nie. Jędrek dalej sie­dzi, trzy­ma­jąc dło­nie mię­dzy kola­nami, i patrzy pro­sto przed sie­bie na ścianę i ciemny pro­stokąt pla­katu. Okno tłumi więk­szość dźwię­ków For­donu. Cza­sem ode­zwie się auto­alarm, cza­sem ktoś wrza­śnie. Jędr­kowi jest to obo­jętne. Jego łopatki zbie­gły się ku sobie, brzuch jest wcią­gnięty, klatka pier­siowa naprę­żona, łydki też. Plecy roz­ło­żyły się w koł­nierz. Jędrek pod­kur­cza palce. Nie­długo położy się spać, ale jesz­cze nie teraz, jesz­cze przez chwilę posie­dzi w ciszy.

8.

Rodzice leżą na tap­cza­nie, ja na ame­ry­kance pod meblo­ścianką. Patrzę na śmieci na półce: parę figu­rek GI Joe, ruska gra elek­tro­niczna bez bate­rii. Dawno już bym to sprze­dał, gdyby star­czyło czasu. Przy sto­pach mamy te ojca wydają się drobne, nie­mal dzie­cięce. Zawsze dzi­wię się, że ma takie małe stopy. Tatko się kręci. Zer­kam na swój zega­rek, mrużę oczy, żeby coś dostrzec. Minęła pierw­sza.

Pięt­na­ście minut póź­niej ojciec rozu­mie już, że prędko nie zaśnie, i ciężko wzdy­cha. Bar­dzo powoli prze­wraca się na drugi bok. Nie chce obu­dzić mamy. Tej nie zerwałby nawet nalot dywa­nowy, za to mnie prze­szka­dza każdy szmer. Tato znów się kręci, mam­ro­cze coś do sie­bie i pochli­puje. Siada na brzegu łóżka. Z twa­rzą ukrytą w dło­niach i ster­czą­cymi łopat­kami przy­po­mina mi cmen­tar­nego aniołka. W samych tylko majt­kach wle­cze się do kuchni. Trzask zapal­niczki. Dym papie­rosa docho­dzi aż tutaj. Po chwili staje nade mną z tym swoim chu­dym owło­sio­nym brzu­chem i bla­dymi udami. Wybiera jakąś książkę z półki, patrzy na mnie i łamią­cym się gło­sem mówi, żebym spał smacz­nie, żebym nim się nie przej­mo­wał. Ani mi to w gło­wie. Tatuś, oży­wiony anioł, kudłata rzeźba nagrobna, idzie z powro­tem do kuchni. Nie muszę wsta­wać, żeby wie­dzieć, że popija melisę i odpala papie­rosa od papie­rosa.

Przed trze­cią wraca do łóżka pełen nadziei na dobry sen. W pół­śnie sły­szę, jak szep­cze, że chce umrzeć. Sza­mo­cze się w pościeli, wygraża Bogu. Obraca się na bok i widzę, jak bije się po brzu­chu zaci­śniętą pię­ścią w sekwen­cji ruchów szyb­kich i krót­kich jak ciosy skry­to­bójcy. Cały ten cyrk koń­czy zna­jome pochli­py­wa­nie. Tatko dyszy. Zamy­kam oczy i wiem, co dalej się podzieje. Poję­czy do świtu i zaśnie, jakby obe­rwał przez łeb. Poleży do pierw­szej, dru­giej, zje śnia­da­nie, które mu zosta­wię, poczeka, aż wrócę ze szkoły, i razem zabie­rzemy się do spit­fire’a.

9.

W sobotę po połu­dniu idziemy z mamą do Darka spo­tkać się z tym chło­pa­kiem z zawo­dówki cukier­ni­czej. Przez całą drogę mama stro­fuje mnie, żebym zacho­wy­wał się jak należy, co trwa krótko, bo Darek mieszka dwie kamie­nice od nas. Budy­nek wygląda dużo lepiej niż nasz – mają domo­fon, fasadę odno­wiono, oca­lała nawet gablota ze spi­sem loka­to­rów. U wylotu kory­ta­rza pro­wa­dzą­cego na podwórko wisi kar­teczka pod­pi­sana przez Admi­ni­stra­cję Domów Miej­skich: TRZE­PA­NIE W OKNACH I NA BAL­KO­NACH ZABRO­NIONE. Śmieję się pod nosem, żeby mama nie sły­szała.

Otwiera sio­stra Darka, Beata. Ma minę, jakby ostatni zje­dzony rozum wła­śnie pod­cho­dził jej z powro­tem do gar­dła. Pusz­czam mamę przo­dem i tro­chę cho­wam się za nią. W dużym pokoju, przy stole i na kana­pach, roz­sia­dła się reszta towa­rzy­stwa. Darek zaraz wyrywa się do mnie. Pan Artur, jego ojciec, przy­cup­nął na brzegu krze­sła, jakby zaraz miał się zerwać i pole­cieć przed sie­bie. Pro­wa­dzi biuro doradz­twa finan­so­wego w cen­trum mia­sta. Rodzice mówią, że uro­dzaj ma głów­nie wio­sną, kiedy wszy­scy roz­li­czają podatki. Przez resztę roku robi różne dziwne rze­czy i cza­sem mu się wie­dzie, a cza­sem wprost prze­ciw­nie. Pani Kry­sia, jego żona, nawet nie pró­buje kryć znu­dze­nia. Za to pań­stwo Boruccy przy­po­mi­nają posel­stwo jakie­goś boga­tego księ­stwa przy­byłe do Murzy­nowa: on w gar­ni­tu­rze, ze zło­tym zegar­kiem, ona błysz­cząca jak świeżo poma­lo­wany płot. Roz­wa­lili się na kana­pie, jedzą ciastka, pan Ryszard opo­wiada o tru­dach pracy miej­skiego geo­dety, świę­cie prze­ko­nany, że wszyst­kich to inte­re­suje. Jest i on, w pro­stych dżin­sach i blu­zie Adi­dasa z trzema paskami na ramio­nach. Zabra­kło dla niego miej­sca na kana­pie, więc stoi oparty o drzwi bal­ko­nowe i pró­buje się uśmie­chać.

Matula pcha mnie przed sobą na śro­dek pokoju i przed­sta­wia. Kuzyn Darka pod­cho­dzi do mnie, mie­rzymy się wzro­kiem, poda­jemy sobie dło­nie. Dra­pie się w głowę przy­strzy­żoną po żoł­nier­sku i mówi:

– Jędrek.

Sie­dzimy gdzie bądź: na kana­pie, przy stole, na krze­słach przy­cią­gnię­tych z kuchni. Na kalo­ry­fe­rze pod oknem suszą się ręcz­niki. Dosta­jemy z Jędr­kiem po ryczce i szklance soku. Mil­czymy. Darek kur­suje mię­dzy nami a sio­strą. Pyta ją, czy cze­goś nie potrze­buje, wyraża goto­wość zro­bie­nia jesz­cze jed­nej her­baty, Beata dzię­kuje mu wymu­szo­nym uśmie­chem. Nie mam ochoty na cia­sto. Pan Borucki opo­wiada o smogu w Byd­gosz­czy. Narzeka, że ludzie palą węglem i ładują śmieci do pie­ców, cała ener­ge­tyka też na węglu stoi, co jego zda­niem powinno się zmie­nić, jeśli kie­dy­kol­wiek mamy dogo­nić Europę. Uważa, że Polak jest jak czło­wiek po wyle­wie: musi nauczyć się mówie­nia, cho­dze­nia, mycia się i wszyst­kiego innego od początku.

Darek cią­gnie mnie i tego Jędrka do swo­jego pokoju. Zapo­wiada, że nie­długo się przej­dziemy. Na ścia­nie wisi ze trzy­dzie­ści kolo­ro­wych pro­por­czy­ków, a każdy inny. Pro­por­czyki pasują mi do Darka, ale poza tym pokój wygląda, jakby nale­żał do kogoś innego. Przy łóżku leżą stare numery „Flexa”, a obok han­telki. Darek przy­cze­pił do nich odważ­niki, obwią­zał szma­tami, bie­li­zną i taśmą kle­jącą. Pokój to straszna klita, ale zdo­łał w nim zmie­ścić rower i worek tre­nin­gowy. Teraz nie ma gdzie się podziać i stoi przy tym worku, drobny, z dzie­cin­nym spoj­rze­niem. Jędrek siada na łóżku i zwraca się do mnie:

– Jak ci mogę pomóc?

Chcę go prze­pro­sić. Wygląda na kogoś pochło­nię­tego swo­imi spra­wami, kogoś, kto już coś widział i coś wie. Mówię, że rodzice mar­twią się moją przy­szło­ścią i tego cukier­nika wymy­śli­łem na szybko, chcąc ich zado­wo­lić. Może będę kimś innym, nie mam poję­cia kim. Jędrek mruży oczy, śle poro­zu­mie­waw­czy uśmiech, jak­by­śmy znali się lata.

– Jak wylą­do­wa­łem w zawo­dówce, myśla­łem, że stary mi głowę urwie. W pale mu się to nie mie­ściło: taka dobra rodzina. Ale przy­naj­mniej mam luz. W ogóle, chło­pie, czym ty się przej­mu­jesz? Szkoła jak szkoła, w zawo­dówce mniej głowę zawra­cają, no nie?

Darek się zga­dza. Mówi, że jego sio­stra poszła w tym roku do ogól­niaka i trudno pojąć, co tam jej kładą do głowy. W jego gło­sie brzmi tro­ska i miłość. Jędrek przy­mie­rza się do worka bok­ser­skiego. Ugina nogi, prze­chyla tułów do przodu i zaczyna walić. Led­wie dotyka pię­ściami skó­rza­nej powierzchni, mimo to sapie.

– Szkoła to tam chuj, wszę­dzie te same pier­dol­niki. – Ściera pot z czoła. – Prak­tyki to co innego, szczaj na budę i wybierz se dobre miej­sce na prak­ty­ko­wa­nie. Ja tam tra­fi­łem nie­źle, zna­czy baba to ropa, ale mam mate­riały, warsz­tat, wiem, co jest grane, i mogę się naumieć. Powiem tam o tobie, jak chcesz. Ale szkoła chuj – powta­rza, ści­sza­jąc głos. – Chu­jów sto!

Cisnę, pytam, czy lubi tę naukę. Jędrek ociera czoło.

– Trzeba coś w życiu lubić, no nie?

Roz­wa­żam jego słowa, tym­cza­sem Darek pro­po­nuje, żeby się przejść. Ma rację – dzień jest cie­pły, a nie­długo nadej­dzie jesień i będzie można ski­snąć w cha­łu­pie. Darek pyta, czy Beata mogłaby się z nami zabrać, i leci do niej, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź. Beata przy­gląda się Jędr­kowi i pewno myśli, że nikt tego nie widzi. Staje na tym, że wycho­dzimy we trzech. Pan Artur życzy nam pomyśl­nych wia­trów, nato­miast pan Ryszard nie może się powstrzy­mać i sadzi mono­log poświę­cony Weso­łemu Fido. Sły­szę, że nie wolno nam roz­ma­wiać z nie­zna­jo­mymi ani przyj­mo­wać pre­zen­tów. Ta, jasne – takie rze­czy powta­rzali nam już w przed­szkolu. Tata Jędrka przy­po­mina, że faceci w typie Weso­łego Fido naj­chęt­niej prze­by­wają wła­śnie w parku koło dworca, dokąd idziemy. Aku­rat nie ma racji, bo Wesoły Fido ze swoją rado­sną kom­pa­nią obcią­ga­czy całe dnie prze­staje pod mostem na Focha, o czym wie­dzą nawet dzieci. Zwłasz­cza one, śmieję się do wła­snych myśli. Jędrek zawią­zał już buty. Pro­stuje się w przed­po­koju.

– Nie martw się, tatuś! – woła. – Jak Fido mnie zaczepi, urwę mu faj­fusa i będzie spo­kój!

Pan Ryszard łapie powie­trze, jakby mu głos ode­brało, za to pan Artur wybu­cha śmie­chem. Gospo­dyni pod­rywa się, pro­po­nuje wię­cej cia­sta, i tylko Beata sie­dzi przy stole odkle­jona, naj­wy­raź­niej nie rozu­mie­jąc, co zaszło.

10.

W parku roz­mowa natych­miast scho­dzi na Weso­łego Fido, na to, kim jest i co robi, wyjąw­szy bie­ga­nie ze wzwo­dem od przed­szkola do Opola. Darek nie ma za wiele do powie­dze­nia na ten temat i dziwi się tylko, jakim cudem jesz­cze go nie zamknęli. Mówię, co sły­sza­łem: Fido jest synem waż­nej figury w mie­ście, może posła z AWS albo samego pre­zy­denta, i dla­tego nikt nie zrobi mu krzywdy.

– Otóż nie – odzywa się Jędrek. – Fido nie nazywa się Fido, tylko zupeł­nie ina­czej. Ma wielką firmę w War­sza­wie. Gość sra forsą i ma zdję­cie z papie­żem, a przy­jeż­dża do nas, żeby, no wie­cie, życie poczuć, zło­żyć się do chłop­czyka. Nikt go nie ruszy, bo sza­sta dola­rami, no nie?

Darek, oszo­ło­miony tą wie­dzą, pró­buje zdo­być nas infor­ma­cją, że jakaś sta­ro­wina na Kró­lo­wej Jadwigi, a więc nie­da­leko, otwo­rzyła domek z pię­ter­kiem, gdzie można dupić się z babami. Używa wła­śnie takich słów. Opo­wiada o domku i pię­terku peł­nym małych pokoi. Zaraz chcemy wie­dzieć, czy widział to na wła­sne oczy. Darek tru­chleje, a Jędrek w śmiech.

– U nas po For­do­nie włó­czy się taka Mal­wina. Weź­mie do ręki za dzie­sięć, do buzi za dwa­dzie­ścia, a za trzy­dzie­ści pięć całą resztę, czy jakoś tak, w każ­dym razie taniej niż Aneta Gorące Usta, co jest w gaze­cie, albo babeczki w hotelu Brda.

Pytam go, czy pła­cił Mal­wi­nie albo odwie­dził hote­lowy dan­cing. Darek nad­sta­wia uszu. Jędrek pod­nosi się z ławki i idzie na łączkę, ku wydep­ta­nej tra­wie i bram­kom zro­bio­nym z koszy na śmieci. Odwraca się. Widzę, że moja szcze­rość mu odpo­wiada.

– Jesz­cze nie – mówi. – Ale ją wytar­mo­szę, jak będę miał chwilę. Chciał­bym mieć to już z głowy.

Rżniemy w piłkę na wrze­śnio­wej tra­wie; pełno tu kre­to­wisk, puszek i ciem­nych bute­lek po nalew­kach spi­ry­tu­so­wych. Buty śli­zgają się na pudeł­kach po car­me­nach i caro, lecz to nie prze­szka­dza: piłka jest jedna i bramka też. Darek prze­biera krót­kimi nóż­kami, kiwam go lekko i gnam ku bramce, gdzie czai się Jędrek w pozie jak bram­karz z japoń­skiej kre­skówki: nogi sze­roko roz­sta­wione i ugięte, cały pochy­lony, roz­cza­pie­rzone palce na wyso­ko­ści kolan. Kopię z całych sił i tak jak jestem pewien, że wej­dzie gładko, tak też gładko nie wcho­dzi. Jędrek rzuca się, chwyta i spada ciężko na zie­mię. Sekundę póź­niej jest już na nogach, kopie w kie­runku Darka, który kon­cer­towo mar­nuje swoją szansę – szmata toczy się pro­sto pod reeboki Jędrka. Ten wybu­cha krót­kim śmie­chem pozba­wio­nym weso­ło­ści.

Zmie­niamy się zgod­nie z ruchem wska­zó­wek zegara: wska­kuję na miej­sce Jędrka, a ten wraz z Dar­kiem pró­bują strze­lić mi gola. Potem na bramce staje Darek i tak w kółko. Prze­po­cone bluzy zwi­sają z gałęzi, piłka wali w pień i pło­szy ptaki sie­dzące na kona­rach. Śli­zgam się po tra­wie, gubię krok i plą­czę stopy swo­ich prze­ciw­ni­ków. Jestem w środku zie­lo­nej bombki roz­grza­nej wie­czor­nym cie­płem, gdzie wszystko pach­nie nie­win­no­ścią ciała i ziemi. Czuję spodnie lepiące się do tyłka, patyk w bucie i obtarte kolano. Uko­sem podaję do Jędrka, ten roz­po­znaje zmyłkę i igno­ruje moje zamie­rze­nia, wyciąga nogi, cwa­łu­jąc pro­sto na Darka, który strzela oczami na prawo i lewo. Kopie i pada na trawę, pada też Darek, tra­fiony w splot sło­neczny, mówi, że nie było, Jędrek wrzesz­czy, że był, a ja nie chcę tego roz­są­dzać. Kolejna zmiana. Łapię oddech na bramce. Darek prędko zostaje w tyle, pró­buje nie wejść Jędr­kowi w drogę, a Jędrek nie potrze­buje pomoc­nika. Zacho­dzi z boku, mokry i sku­piony. Pró­buje mnie zmy­lić, lekko popy­cha piłkę i nagle kopie, mocno, lecz nie dosyć. Klnie. Prze­krę­camy się na łące. Uda mi spu­chły, oczy szczy­pią od potu. Bie­gnę razem z Jędr­kiem. Nie pamię­tam o Jasnej, o ojcu i o tym, że nie­długo zostanę cukier­ni­kiem, po pro­stu frunę nad trawą i nie­szczę­sny Darek znów nie ma szans. Zatrzy­ma­łem się, lecz frunę na­dal. Jesz­cze raz na bramce. Darek zwie­sił głowę i dyszy. Czuję się, jakby ktoś poprze­trą­cał mnie w środku i dopiero teraz, przed chwilą, kości poukła­dały się we wła­ści­wym porządku. Ciem­nieje zie­lona bombka, czer­wie­nieje toro­wi­sko, Darek zwala się na trawę, a Jędrek, pod­bi­ja­jąc piłkę, nad­ciąga w moim kie­runku. Wiem, że strasz­nie chce wbić mi tego gola i nie pój­dzie do domu, póki tego nie zrobi. To świet­nie, mówię sobie. Zostańmy jesz­cze tro­chę, ale nie zosta­jemy, bo pan Artur i moja mama wołają nas: dzieci, do domu.

11.

Po kola­cji Jędrek nalewa cie­płej wody do miski, skrawa tro­chę sza­rego mydła i pie­rze bluzę, pół­nagi i pochy­lony nad wanną. W progu poja­wia się pan Ryszard, cmoka, kręci głową i wyco­fuje się do pokoju. Jędrek szo­ruje sta­ran­nie, zwra­ca­jąc szcze­gólną uwagę na pachy i plecy. Matka siada na brzegu wanny. Pyta, czy dobrze się bawił.

– Było w porządku. Krzy­siek też okej. – Szo­ruje mia­rowo, tym­cza­sem matka przy­po­mina mu, że mają pralkę. – Dzię­kuję, mamuś – odpo­wiada Jędrek. – Ale w pralce bluza się znisz­czy. Szkoda takiej bluzy, no nie?

Matka zga­dza się z Jędr­kiem i mar­twi się tylko, żeby nie zaspał do szkoły. Bluza może pocze­kać do jutra.

– Umó­wi­li­śmy się na rowery w pią­tek po szkole – mówi Jędrek. Chcemy poje­chać do Myślę­cinka. – Nie mam prak­tyk.

Matka natych­miast się zga­dza. Dodaje, że Darek to fajny chło­pak, do tego rodzina, a i ja zro­bi­łem cał­kiem dobre wra­że­nie. Cichy i spo­kojny. W drzwiach łazienki znów mel­duje się ojciec i mówi, że rowery to świetny pomysł, tylko ktoś taki jak Krzy­siek Hoppe na pewno nie ma roweru. Dodaje, że cała ta rodzina to nie­złe ziółka i lepiej, aby Jędrek zna­lazł sobie inne towa­rzy­stwo. Mówi coś jesz­cze, nie­po­mny, że przez szum wody do Jędrka docho­dzi co trze­cie słowo, zresztą Jędrek zna na pamięć takie prze­mó­wie­nia. Dopiero gdy wspo­mina o dołach spo­łecz­nych, paso­ży­tach i nie­ro­bach, pani Hania prosi, aby nie oce­niał ludzi po pozo­rach. Pan Ryszard wznosi oczy ku niebu i przy­po­mina, że ich syn, i tak nie­zbyt otrza­skany z kul­turą, zaczął gadać coś o faj­fu­sach, gdy tylko poznał nowego kolegę. Pani Hania radzi mężowi, aby posłu­chał sie­bie samego. Pan Ryszard twier­dzi, że to już za wiele i nie życzy sobie takich porów­nań. Tak roz­ma­wiają. Pani Hania mówi coraz gło­śniej i szyb­ciej, pan Ryszard sta­ran­nie dobiera słowa. Jędrek płu­cze bluzę, wykręca i wie­sza na sznurku. Ojciec wska­zuje na pralkę.

– Oszczę­dzam, tatuś – mówi Jędrek. Idzie do sie­bie. Siada na łóżku i patrzy na ciemny pla­kat, ale bar­dzo krótko. Zwala się do łóżka i natych­miast zasy­pia na wznak, z zadartą brodą. Faraon For­donu. Póź­niej, gdy poga­sną już świa­tła, matka zagląda do jego pokoju. Nakrywa go koł­drą. Siada na łóżku, jak on wcze­śniej.

12.

Pan Ryszard Borucki, geo­deta z Woje­wódz­kiej Inspek­cji Geo­de­zyj­nej i Kar­to­gra­ficz­nej, ten, co zro­bił jed­nego syna i miał jedną kobietę, przy­ja­ciel Wól­czanki i Vistuli, stały czy­tel­nik tygo­dni­ków opi­nii, a przede wszyst­kim facet zdolny do poko­na­nia trasy z For­donu na Konar­skiego trzema róż­nymi auto­bu­sami bez spo­glą­da­nia komu­kol­wiek w oczy, ma co do mnie odro­binę racji. Nie posia­dam roweru i nie wiem, skąd go wziąć. Kum­pli na Jasnej nie­wielu i też cienko przędą, kole­gów z klasy wstyd pro­sić, matula roz­kłada ręce i obie­cuje, że pomy­śli o rowe­rze na Gwiazdkę lub uro­dziny. Przy­sze­dłem na świat w stycz­niu, Gwiazdka wypada wia­domo kiedy. Komu wtedy po gło­wie cho­dzi rower? Tatko na mój dyle­mat ma tylko pomruk. Garbi się, nano­sząc ślady po kulach na spit­fire’a.

Myślę sobie, że gdy­bym odkła­dał codzien­nie zło­tówkę, gdy­bym nie kupo­wał owo­co­wych men­to­sów i liza­ków Hip o smaku toffi, jakoś zebrał­bym te dwie­ście pięć­dzie­siąt zło­tych, aku­rat na przy­szłą wio­snę. Cho­dzi jed­nak o naj­bliż­szy pią­tek. Śmie­cia­rze mogliby pomóc. Jeż­dżą od świtu i wypa­trują rowe­rów pozo­sta­wio­nych na noc. Tną zapię­cia, ładują do swo­jej kolu­bryny, pozo­sta­wia­jąc na chod­niku prze­cięty łań­cuch. Akcja zaj­muje może pół minuty. Przy dobrych wia­trach rower sprze­da­liby i za pięć­dzie­siąt zło­tych. Co, jeśli peda­łu­jąc do Myśla, natknę się na wła­ści­ciela? Nie upa­dłem na głowę. Jest czwart­kowe popo­łu­dnie, kręcę się chwilę po Jasnej i dra­łuję przez nasze podwórko do magla, do pani Teresy.

Magiel mie­ści się w piw­nicy na Cheł­miń­skiej, obok Jasnej. Znam skrót. Prze­ci­nam podwórko na skuśkę, dla zabawy plą­czę się w roz­wie­szo­nej pościeli, odgi­nam siatkę i zeska­kuję na beto­nową ścieżkę obok zanie­dba­nego ogródka, gdzie wokół drew­nia­nej budki wyle­gują się koty. Na klatce scho­do­wej – czyst­szej, ale i ciem­niej­szej niż nasza – pach­nie wybie­la­czem. Scho­dzę po beto­no­wych stop­niach, pcham wzmac­niane drzwi i zaraz sie­dzę przy stole pokry­tym folią, jem ciastka domo­wej roboty, popi­jam her­batę i patrzę na wały wiel­kie jak pnie drzew, obra­ca­jące poszewki i zasłony. Pani Teresa sama przy­po­mina drzewo, zwłasz­cza teraz, gdy nosi zie­lony far­tuch. Ma twarz pła­ską jak sęk, siwe krę­cone włosy, pro­ste kol­czyki i fio­le­towe dło­nie o bar­dzo bia­łych paznok­ciach.

Pytam, czy mogę pomóc. Pani Teresa macha dło­nią. Sły­szę, że mam sie­dzieć spo­koj­nie, że jesz­cze się w życiu napra­cuję. Cze­kam cier­pli­wie i jem ciastka. Pani Teresa koń­czy taniec z firanką, przy­nosi sobie spode­czek do fili­żanki, zapala papie­rosa i pyta, co mnie spro­wa­dza. Wsty­dzę się powie­dzieć. Przy­cho­dzi mi do głowy, że mógł­bym nająć się do magla. Tak odpra­co­wał­bym rower. Pani Teresa strze­puje popiół do sala­terki i powta­rza swoje pyta­nie. Mówię, w czym rzecz. Roweru potrze­buję tylko na jedno popo­łu­dnie. Odpro­wa­dzę go w sobotę rano lub nawet w pią­tek wie­czór, jeśli tak trzeba. Będę bar­dzo uwa­żał. Na pewno nie znisz­czę. Pani Teresa ma mnó­stwo doro­słych dzieci i hordy wnu­ków, które być może nie potrze­bują już swo­ich rowe­rów, poza tym ludzie przy­no­szą do magla różne rze­czy na sprze­daż. Pani Teresa trzyma je w pomiesz­cze­niu gospo­dar­czym, zamknię­tym na klucz. Z tego tak naprawdę żyje. Mógł­bym nawet odpra­co­wać tę pożyczkę, ale pani Teresa śmieje się i mówi, że w ten spo­sób pozba­wił­bym pracy wła­sną matkę.

Spo­koj­nie cze­kam na odpo­wiedź. Pani Teresa, jak każdy o gołę­bim sercu, broni się, zwle­ka­jąc z odpo­wie­dzią. Kręci głową, nasta­wia wodę na kolejną her­batę, pyta o mojego ojca i stwier­dza, że jestem dziel­nym mło­dym czło­wie­kiem. Nie potrafi tego uza­sad­nić. Powraca do poprzed­niej pozy­cji: papie­ros nad sala­terką, piersi falu­jące pod far­tu­chem. Zoba­czy, co da się zro­bić. Niczego nie obie­cuje, ale dora­dza, żebym zaj­rzał do niej w pią­tek przed szkołą. Brak obiet­nicy jest naj­lep­szą obiet­nicą. Mam ochotę wyści­skać panią Teresę, lecz tylko się kła­niam. Pani Teresa ujmuje mnie za rękę i zasta­na­wia się gło­śno, czemu życie roz­daje karty tak nie­równo. Kie­dyś dobre życie fun­do­wała uczciwa praca. Teraz już nie wia­domo. Pyta, dokąd pojadę na tym rowe­rze i z kim. Odpo­wia­dam. Pani Teresa zauważa, że Darek to porządny chło­pak i ma bar­dzo mądrą sio­strę. Nic dziw­nego, że tak się jej trzyma. Sio­stra Darka zrobi wszystko, żeby wyje­chać z Byd­gosz­czy, i ma rację. Tu tylko nędza­rze i zło­dzieje.

Nim pójdę, pani Teresa pakuje tro­chę cia­stek dla mamy, dorzuca biały ser, wędlinę i dobre słowo: mam już nie zawra­cać jej głowy. Wra­cam tą samą drogą, przez dziurę w siatce, a lecę tak szybko, że koty pry­skają na wszyst­kie strony. Wkrę­cam się w pra­nie na podwórku. Wyobra­żam sobie, że jestem duchem i mate­ria­li­zuję się dokład­nie przed tatu­siem, który, z rękami w kie­sze­niach i z siatką zawie­szoną na nad­garstku, dziar­sko masze­ruje w stronę domu. Roz­ta­cza wokół sie­bie mocny zapach wody koloń­skiej i obwiesz­cza rado­sną nowinę: spit­fire zszedł za okrą­głe trzy stówki, nabywca się cie­szy i może zamówi coś jesz­cze. Opo­wia­dam o obiet­nicy pani Teresy. Dzie­limy się rado­ściami, ojciec i syn. Tatko dra­pie się w nos, a siatka zjeż­dża mu aż do kan­cia­stego łok­cia. Gło­śno wyraża żal, że wcze­śniej nie podzie­li­łem się swoim rowe­ro­wym marze­niem. Wydaje mi się to dziwne, bo każdy chło­pak chce mieć rower, no ale tatuś nie jest taki jak wszy­scy. Obie­cuje pomy­śleć o rowe­rze i macha ręką. Co tam, w sobotę pój­dziemy do Rometu i jakiś kupimy, należy mi się za samą pomoc przy spit­fi­rze. Deszcz się nasila. Tatuś prosi, żebym zawsze mówił mu, czego potrze­buję. Pro­mie­niuje ener­gią. Razem wra­camy do domu.

13.

Biuro pani Wandy wypeł­niają zdję­cia dzieci. Stoją na biurku, para­pe­cie, cią­gną się przez ścianę. Zasła­niają książki na półce. Pani Wanda ma rów­nież wielki kal­ku­la­tor i stos nume­rów „Prze­glądu Pie­kar­skiego i Cukier­ni­czego” uło­żony nie­dbale na samym skraju blatu. Wiszą też dyplomy. Na widok Jędrka pani Wanda uśmie­cha się i wstaje z fotela. Pro­po­nuje, żeby usiadł. Jędrek spusz­cza głowę i zaci­ska dłoń na nad­garstku. Przy­po­mina oskar­żo­nego zasłu­cha­nego w surowy wyrok. Pod­cho­dzi do pani Wandy. Nie siada.

Pani Wanda pyta, czy cze­goś się napije. Jędrek kręci głową. Pani Wanda składa dło­nie jak do modli­twy. Na każ­dym palcu ma pier­ścio­nek. Pyta, jak Jędr­kowi podoba się na prak­ty­kach.

– Bar­dzo, pro­szę pani – odpo­wiada Jędrek i pod­nosi wzrok.

Na biurku poja­wiają się cze­ko­ladki. Pani Wanda także cie­szy się z Jędrka, uważa, że tak zdolny prak­ty­kant zda­rza się raz na pięć lat, może na dzie­sięć. Jej zda­niem Jędrek będzie kie­dyś wiel­kim cukier­ni­kiem. Żałuje tylko, że tak mało o nim wie. Pyta o rodzi­ców, chce wie­dzieć, dla­czego Jędrek wybrał ten aku­rat zawód. Jędrek prze­łyka ślinę.

– Bo nauka mi nie szła, pro­szę pani.

Pani Wanda zachęca Jędrka, by wziął cze­ko­ladkę. Świ­druje go wzro­kiem. Mówi, że jej zda­niem Jędrek mógłby się uczyć dobrze, gdyż w lot poj­muje wszystko, co się do niego mówi. Potrafi słu­chać, a to rzadka cecha. Życzy sobie, aby wytrwał, nie roz­my­ślił się, nie zanie­dbał prak­tyk. Wów­czas może zosta­nie przy­jęty na stałe. Chce wie­dzieć, co go naj­bar­dziej inte­re­suje. Pyta i zjada cze­ko­ladkę.

– Ja bym chciał robić ładne rze­czy – wyznaje Jędrek – na przy­kład zamki z cukru.

W opi­nii pani Wandy nie mógł tra­fić lepiej. Ktoś taki bar­dzo jej się przyda. Opo­wiada przez chwilę o cukier­nic­twie jako o sztuce. Szkoda, bo ludzie bar­dzo rzadko myślą w ten spo­sób. Wstaje zza biurka, ujmuje Jędrka pod ramię i przy­znaje, że jest zakło­po­tana. Ma pro­blem, z któ­rym nie wie, co zro­bić. Potrze­buje pomocy kogoś zaufa­nego. Zasta­na­wia się gło­śno, czy Jędrek jest takim czło­wie­kiem.

– Tak, pro­szę pani – mówi Jędrek.

Pani Wanda uśmie­cha się znowu i pro­wa­dzi go na podwórko.

14.

Punkt czwarta cze­kam na rogu Jasnej i Grun­waldz­kiej oparty o kie­row­nicę. Mój rower to bez­i­mienny góral wyróż­nia­jący się nie­bie­ską ramą prze­cho­dzącą w sze­roki błot­nik. Pierw­szy raz widzę coś podob­nego i idę o zakład, że jakiś pod­pity dzia­dzio sprze­dał to dzi­wa­dło w maglu za butelkę. Prze­rzutki są zdarte, opony wyły­siały, ale robię rundkę po ulicy i śmiga, aż miło. Po chwili zja­wia się Darek, peda­łu­jąc zawzię­cie na czar­nym BMX-ie. Rower ma barwę i blask kara­wanu, wydaje się odlany z jed­nej moc­nej bryły, kie­row­nica roz­wi­dla się wysoko, nad sio­deł­kiem. Darek się zasa­pał. Wygląda na jesz­cze mniej­szego, niż jest w rze­czy­wi­sto­ści. Zsiada z BMX-a, zaraz sięga po wodę i mówi, że Jędrek jak zwy­kle się spóź­nia i nie można na niego liczyć.

Nie mam czasu odpo­wie­dzieć, bo Grun­waldzką popy­cha Jędrek na skła­daku kolo­ro­wym jak kalej­do­skop. Dosłow­nie jaśnieje na tle sza­ro­ści i beżu. Na Jędrku łopo­cze fle­jers z wście­kle poma­rań­czową pod­pinką. Dzwo­nią klak­sony, a Jędrek skręca ostro w Jasną tuż przed czer­wo­nym fron­tem gwał­tow­nie hamu­ją­cego auto­busu i staje przy nas, wzbi­ja­jąc w powie­trze chmurę pyłu. Gęba mu się śmieje, przy­bi­jamy sobie piątkę jak mło­dzi gang­ste­rzy na fil­mach sen­sa­cyj­nych, Darek pod­suwa mu bidon pod czer­woną gębę, Jędrek pociąga zdrowo, jesz­cze zdro­wiej spluwa i woła:

– Wio, chło­paki, żeby uda nie osty­gły!

Jestem pewien, że myślał nad tym tek­stem przez całą drogę. Zjeż­dżamy Jasną i zaraz pru­jemy przez tereny kole­jowe, kamie­ni­stą ścieżką, koło pia­sko­wych budyn­ków peł­nych dziur, mię­dzy zapad­nięte dachy i gru­bych kole­ja­rzy trzy­ma­ją­cych szlugi w krót­kich pal­cach. Tu Darek radzi sobie dosko­nale, skręca, balan­su­jąc cia­łem, i wkrótce wysuwa się na pro­wa­dze­nie, które straci ledwo na moście przez Brdę. Daję z sie­bie wszystko, żeby nadą­żyć – oni regu­lar­nie jeż­dżą na rowe­rach, ja nie, i wkrótce widzę tylko czarną kurtkę Darka i fle­jers łopo­czący wokół ple­caka. Roz­pę­dzam się z mostu, stopy gubią pedały i hamuję dopiero na Dwor­co­wej, zwa­nej Aleją Lom­bar­dów, gdzie na mnie cze­kają.

Przez moment nie mają siły uda­wać. Darek zło­żył głowę na kie­row­nicy, Jędrek obwią­zuje fle­jersa wokół bio­der i sapie. Dwor­cową wali popo­łu­dniowy tłum, szyldy zapra­szają do ciu­cho­lan­dów, na ham­bur­gera, do salonu gier. Lom­bardy można roz­po­znać po kra­tach, witry­nach ze zbro­jo­nego szkła i zło­tych lite­rach infor­mu­ją­cych o sku­pie wszyst­kiego. Gro­ma­dzą się przed nimi potężni faceci z wąsami i płe­twą opa­da­jącą na kark. Noszą adi­dasy do mary­na­rek, bran­so­letki z ruskiego złota i koszulki polo nie­prze­pusz­cza­jące powie­trza. Hipisi z narę­czami korali, zaro­śnięci, o poczer­wie­nia­łych uszach, sprze­dają pocz­tówki dla nie­wi­do­mych sie­rot czy kogoś takiego. Dolę dzielą bły­ska­wicz­nie, do dwóch osob­nych kie­szeni. Środ­kiem ulicy czła­pie gru­bas prze­brany za bociana. Roz­daje ulotki infor­mu­jące o bły­ska­wicz­nym kre­dy­cie.

Ruszamy dalej, wzdłuż muru cmen­ta­rza, tym razem już spo­koj­niej. Skrę­camy, mijamy nie­do­koń­czoną budowlę z pusta­ków, armaty i czołgi z muzeum woj­sko­wego i już jeste­śmy na Gdań­skiej. Trzeba zwol­nić. Peda­łu­jemy gęsiego, Darek na przo­dzie, uno­sząc mokry tyłek, ja na ogo­nie, a i tak wyplu­wam płuca, żeby nadą­żyć. Ciąg blo­ków naprze­ciw sta­dionu Zawi­szy prze­suwa się nazbyt wolno. Jasny dym unosi się nad ogród­kami dział­ko­wymi.

Do Myśla już nie­da­leko, wjeż­dżamy do lasu. Mijają nas piesi i rowe­rzy­ści, obju­czeni bania­kami z wodą. Nie­któ­rzy tar­gają nawet po sześć. Obju­czone, wście­kłe bachory wloką się za przy­gar­bio­nymi rodzi­cami. Przy Źró­dełku, studni arte­zyj­skiej, wije się ogo­nek na trzy­dzie­ści osób. Zaci­skają pię­ści, sapią, roz­glą­dają się lub stoją jak kołki – strużka tak wolno ciek­nie. Zasu­wamy dalej, za pętlą roz­wi­dle­nie i Jędrek, który nie oddał pro­wa­dze­nia, wybiera skręt w prawo. To dłuż­sza trasa, pewno chce nas zmę­czyć. Darek zwal­nia, by zaraz przy­spie­szyć.

Za drew­nia­nym barem stru­mie­niem leją roz­cień­czo­nego kuja­wiaka. Ojco­wie moczą w pia­nie wąsy, a ich dzieci wirują na ponie­miec­kich karu­ze­lach luna­parku. Pil­nuje ich drew­niana sowa. Szkraby wirują na koni­kach, kotłują się w chiń­skim base­nie, zgrzyta stal, zde­rzają się elek­tryczne samo­cho­dziki. Starsi stoją w kolejce do zjeż­dżalni wyso­kiej na dwa pię­tra, a wszy­scy, mali i więksi, co chwilę zawra­cają do baru po drobne, by tatu­sio­wie mogli dalej pić w spo­koju.

Od strony minia­tu­ro­wego zoo daje łaj­nem, a Darek uznaje za słuszne poka­zać nam wszyst­kim, gdzie raki zimują. Nie­mal staje na swoim BMX-ie, wypina tyłek i peda­łuje co sił. Gładko omija Jędrka i jesz­cze przy­spie­sza. Wołam, żeby dali sobie spo­kój, na próżno. Jędrek pochyla się i gna przed sie­bie, ple­cak ster­czy jak garb. Mijają się ze dwa razy, aż tracę ich z oczu. Natych­miast zwal­niam. W kola­nach pul­suje mi krew, kusi mnie, żeby sta­nąć. Wtedy jed­nak nie ruszę. Jak bab­cia pod górkę peda­łuję dalej, uno­sząc tyłek. Droga jest pro­sta, a jed­no­cze­śnie stroma, wście­kam się na sie­bie, na kole­gów, na rower i panią Teresę, aż moim oczom uka­zuje się skręt do parku i zasmar­kany Darek, pod rowe­rem, na ziemi.

Poma­gam mu wstać. Cały się krztusi. Opo­wiada, że nie wyro­bił na zakrę­cie, upadł, zdarł skórę do mięsa, a Jędrek obej­rzał się i pope­da­ło­wał dalej. Obciera śpik i obwiesz­cza powrót do domu. Sami możemy sobie jeź­dzić po Myślu. Zapewne ocze­kuje, że wrócę z nim. Pro­szę, żeby poka­zał mi tę straszną ranę, chcę zyskać w ten spo­sób na cza­sie. Zadziera nogawkę. Cóż, skóra ledwo czer­wona, brud zagnieź­dził się w zadra­pa­niu. Mówię, żeby­śmy poszli to prze­myć. Zapy­tamy o jodynę w budce z ham­bur­ge­rami. Dodaję, że nie zamie­rzam wci­nać się mię­dzy niego a Jędrka i niech zała­twią to mię­dzy sobą. Zosta­wiam go z tą myślą. Pro­wa­dzę rower. Darek bie­rze swój i zrów­nuje się ze mną. Nie zaha­czamy o żadne ham­bur­gery. Przed nami rysuje się polana i sito­wie, jeziorko prze­sła­nia nam Jędrek z ple­ca­kiem prze­rzu­co­nym przez ramię, mokry i dumny ze zwy­cię­stwa.

15.

Wciąż cie­pło, ale tu nie wolno pły­wać. We trzech ścią­gamy koszulki. Jędrek zwala się na trawę, poka­zu­jąc wło­chate pachy. Darek ma bicepsy jak śliwki, zarys kwa­dra­ci­ków na brzu­chu i pła­ską klatkę pier­siową. Cały czas zerka na swoje ramiona. Z ple­caka wyj­muje ter­mos i pognie­ciony paku­nek. Dosta­jemy pić i po kawałku bisz­kopta. Pała­szuję natych­miast, a Jędrek przy­gląda się swo­jej por­cji. Gry­zie ostroż­nie, jakby spo­dzie­wał się pułapki. Dał­bym głowę, że jego ple­cak się poru­szył.

– Cał­kiem do rze­czy – mówi, nie odry­wa­jąc wzroku od ciastka. – Mógł­byś zro­bić takie dziurki, o, tu i tu – poka­zuje gdzie – potem dajesz mar­ce­pan czy tam jakiś kre­mik i masz buszejkę. No, ale nie­złe i tak, nie? Podzię­kuj mamie ode mnie.

Darek kiwa głową, że tak postąpi. Sły­szymy śmiech jakiejś bandy popi­ja­ją­cej daleko, za szu­wa­rami. Darek nie wie, co powie­dzieć, więc mówi byle co: zauważa, że chyba nie mia­łem roweru, a jed­nak na jakimś przy­je­cha­łem. Ni­gdy nie widział takiej ramy. Wzru­szam ramio­nami. Nie było roweru, rower jest, to wszystko, co powi­nien wie­dzieć.

Znaj­du­jemy krót­kie molo osu­wa­jące się w brą­zową wodę. Zdej­mu­jemy buty i sia­damy na prze­gni­łych deskach. Mącę toń palu­chem. Nogi Darka są za krót­kie i bujają się w powie­trzu. Nad nami krążą cięż­kie ważki. Pośrodku jeziorka stoi prze­krzy­wiona łódka i nie zdzi­wił­bym się, gdyby ktoś sobie w niej przy­snął. Rybki trze­po­czą się przy dnie, obok poro­śnię­tych mchem bute­lek. Darek mówi, że może mi pomóc z kasą. Popo­łu­dniami dora­bia sobie, myjąc samo­chody pod Blan­kami na Mosto­wej, star­sze chło­paki, co tym trzęsą, są wła­ści­wie w porządku i potrze­bują ludzi. Cza­sem jakiś kie­rowca się wściek­nie, warto zadbać o cegłę pod ręką, poza tym da się żyć. Milk­nie i zaga­duje Jędrka, czy on też by chciał. Jędrek grze­bie w ple­caku. Pod­nosi głowę.

– Na chuj mi to? – W jego gło­sie brzmi szczere zdzi­wie­nie. – Całe życie będę robił, teraz wolę pojeź­dzić na rowe­rze.

Rzu­cam, że faj­nie byłoby poro­bić we trójkę, taka praca to nie praca. Jędrek wkłada rękę do ple­caka po łokieć.

– Nawet nie wiem, co miał­bym robić z tą flotą – mówi. – Patrzaj­cie lepiej na to, jakie śmieszne są, no nie?

Na molo kła­dzie worek podobny do takiego, w któ­rym w pierw­szych kla­sach nosi­li­śmy buty. Jędrek roz­wią­zuje węzeł. Z worka gra­moli się kotek, maleńki, o poskle­ja­nych jesz­cze oczach i futerku. Ledwo sta­wia kroki i zaraz prze­wala się na bok. Za nim wyłazi kolejny, jakby bar­dziej ogar­nięty, o zie­lo­nym spoj­rze­niu i nie­śmiało pod­nie­sio­nych uszkach. Sunie z noskiem przy ziemi. Trzeci wta­ra­ba­nia się w swo­ich poprzed­ni­ków, prze­wraca się miękko i liże sobie łapkę. Popi­skują. Jest naj­słab­szy, nie potrafi się pod­nieść i tylko kiwa głową na wszyst­kie strony, jakby poszu­ki­wał cze­goś, o co mógłby się oprzeć. Gro­ma­dzimy się wokół tych pociech. Darek pod­suwa palec i zie­lo­no­oki, najbar­dziej kumaty, natych­miast zaczyna ssać opuszkę. Pytam Jędrka, skąd je wytrza­snął i po co tar­gał je ze sobą aż do Myśla. Mogły zdech­nąć w ple­caku z gorąca.

– Tak cie­pło to znowu nie jest – zauważa Jędrek. Pozwala, by pierw­szy z kotów, bura­sek, lizał mu wierzch dłoni. – Jakby zde­chły, tobym nie miał zmar­twie­nia. Cukier­nica kazała mi coś z nimi zro­bić.

Darek zaraz chce wie­dzieć, czemu padło na Jędrka. Ten dra­pie kota za uchem.

– A bo ja wiem?

Zasta­na­wiamy się z Dar­kiem, jak roz­wią­zać ten kło­pot. Wypu­ścimy je, to zginą. Pro­po­nuję, żeby każdy wziął po jed­nym i pro­blem z głowy. Darek stwier­dza, że matka prze­święci go, jak tylko zamel­duje się z kotem. Fak­tycz­nie, tatko zare­ago­wałby podob­nie, zresztą i tak ledwo mie­ścimy się na tych dwu­dzie­stu metrach. Naj­słab­szy z kot­ków mie­ści mi się na ręce. Roz­kra­czają mu się łapki. Przy­po­mi­nam sobie, że gdzieś, chyba na Grun­waldz­kiej, mają schro­ni­sko dla zwie­rząt. Poje­dziemy zaraz. Tam zajmą się kotami.

– Aku­rat. – Jędrek bawi się, wsa­dza­jąc mały palec kotku do pyszczka. – Dadzą je do uśpie­nia, i tyle. Cukier­nicy chyba bie­gało o coś takiego.

Pozo­sta­wia palec w kocim pyszczku, drugą ręką sięga do ple­caka po nóż sprę­ży­nowy. Matowe ostrze wysuwa się z cichym szczęk­nię­ciem. Jędrek kciu­kiem naci­ska blo­kadę i obraca nóż w dłoni.

– Jak jecha­li­śmy tutaj, to chcia­łem je poto­pić, niby tak się robi, no nie? Ale teraz mi świta, że to o kant dupy pomysł. Męczyć się będą, a jesz­cze ktoś je znaj­dzie. Ja bym tam wolał, żeby mnie zadźgano, niż uto­piono.

Zer­kam na bla­dego Darka i nim zdążę coś powie­dzieć, Jędrek deli­kat­nie bie­rze kota za kark. Zwie­rzątko pisz­czy i prze­biera dol­nymi łap­kami. Jędrek ze trzy razy trąca brzuch czub­kiem noża, jakby chciał wypró­bo­wać jego ostrość, i szyb­kim ruchem wbija je w gar­dło tak, że wycho­dzi z dru­giej strony. Kotek więd­nie natych­miast, jak kwiat na przy­spie­szo­nym fil­mie, który kie­dyś pusz­czali w tele­wi­zji. Pozo­stałe wciąż peł­zają po molo, nie­świa­dome nie­bez­pie­czeń­stwa. Na sku­pio­nej twa­rzy Jędrka miga coś na kształt zdzi­wie­nia. Wyj­muje nóż, gnie kota jak gąbkę i wyciera ostrze o futerko. Tru­chło ląduje w szu­wa­rach. Jędrek prze­kłada nóż, tak że nik­nie mu w dłoni. Kciuk zamyka się na koń­cówce ręko­je­ści. Jędrek pada na czwo­raki, oparty na przed­ra­mie­niu. Słońce opada dokład­nie za jego ple­cami. Sito­wie trąca mu bark. Wygląda, jakby pełzł przez tunel o ścia­nach z zie­leni i świa­tła. Pochyla głowę. Widzę tylko jego głodne oczy. Kątem oka dostrze­gam Darka uno­szą­cego dłoń do ust. Ruch Jędrka jest szybki, nóż spada zza głowy i wbija się w miękki krę­go­słup peł­zającego kotka. Zwie­rzątko roz­cza­pie­rza wszyst­kie łapki, wydaje z sie­bie przej­mu­jący pisk i gaśnie. Sprawę koń­czy plusk, kręgi na wodzie biją o słupy pod­pie­ra­jące molo. Trzeci kotek wciąż leży na boku. Jędrek unosi go za płat skóry na karku, pod­suwa Dar­kowi pod twarz, zawie­sza mi przed nosem. Pyta:

– Chcesz?

W dru­giej dłoni pod­suwa mi nóż. Nic nie odpo­wia­dam. Zasta­na­wiam się tylko, jak bym się z tym czuł. Zwie­rzątko i tak jest ska­zane na śmierć. Kotek pełza na różo­wej dłoni. Być może gdy­bym to zro­bił, poczuł­bym się spo­koj­niej­szy. Ale ni­gdy nie widzia­łem tak bez­bron­nego stwo­rze­nia. Mil­czę. Jędrek odkłada nóż. Ujmuje główkę kota w dwa palce i prze­kręca szyb­kim ruchem.

Czy­ści nóż o trawę, składa i chowa do ple­caka razem z wor­kiem. Darek gapi się w wodę i mówi, że zro­biło się późno i pora wra­cać. Zasta­na­wiam się, czemu Jędrek zro­bił to przy nas i dla­czego ich jed­nak nie uto­pił. Pojeź­dził­bym jesz­cze tro­chę, bo jutro rano muszę oddać rower, ale nie mam ochoty na prze­py­chanki, zwłasz­cza że Jędrek wstał i szy­kuje się do drogi. Pro­po­nuję, żeby­śmy zro­bili jesz­cze kółko po parku, i tak rze­czy­wi­ście się dzieje. Jadę obok Jędrka. Darek zostaje daleko za nami.

16.

Jędrek wraca do domu. Zapiął fle­jersa, łok­cie roz­sta­wił na boki, pochyla głowę i bie­rze ostre zakręty. Przez Zamczy­sko jedzie tak szybko, że ledwo zauważa kilku nasto­lat­ków, tro­chę młod­szych od nas, któ­rzy pod­pie­rają przę­sło, naj­wy­raź­niej cze­goś ocze­ku­jąc. Igno­ruje skrzy­żo­wa­nie i pro­sto na niego wyjeż­dża star. Hamują jed­no­cze­śnie, pół metra od sie­bie. Ze stara wyska­kuje kie­rowca w czapce z dasz­kiem i nie­bie­skiej koszulce Pepsi. Idzie pro­sto na Jędrka i krzy­czy, że go zapier­doli. Spo­gląda w jego oczy, milk­nie i wraca do samo­chodu.

Lasem koli­bie się zabyt­kowy tram­waj z tablicą JAZDA PRÓBNA na przo­dzie. Jędrek nie ma świa­tła i pruje pro­sto przez ciem­ność wąską ście­żynką. Zako­chani uska­kują mię­dzy drzewa. Gdzieś z głębi docho­dzi krótki, urwany wrzask, a za nim pio­senka – chłopy śpie­wają, kopiąc kogoś, kto leży na ziemi. Jędrek peda­łuje co sił. Pod­ska­kuje na kamie­niach i korze­niach, roz­chla­puje kałuże. Zjeż­dża z górki, unosi wysoko nogi i pędzi, wpa­da­jąc pro­sto mię­dzy bloki For­donu. Tara­nuje pło­tek, ale nie spada z roweru. Wyco­fuje się, tra­tu­jąc kwiaty. Zata­cza pętle na osie­dlo­wych dróż­kach, a matki wołają dzieci do domów, kulawi psia­rze szar­pią obroże swych kun­dli.

Rower zamyka w piw­nicy. Czeka, aż serce się uspo­koi, idzie na górę i dzwoni do drzwi. Tym razem ojciec nie patrzy na zega­rek. Już w progu podaje synowi szklankę wody, pyta, czy nie jest głodny. Jędrek zaprze­cza ruchem głowy. Zdej­muje koszulkę i myje się pod pachami. Ojciec chce wie­dzieć, czy faj­nie było na rowe­rach i z kim poje­chał. Jędrek wyciera się ręcz­ni­kiem.

– Z Krzyś­kiem Hoppe, tatuś – odpo­wiada.

Ojciec pociąga nosem. Prze­świe­tla Jędrka wzro­kiem i mówi, żeby go nie nabie­rał. Poje­chał tylko z Dar­kiem. Prze­cież Krzy­siek nie ma nawet roweru. Jędrek nie odpo­wiada. Wkłada czy­stą koszulkę i chce iść do swo­jego pokoju. Ojciec przy­po­mina, że dziś, jak co pią­tek, będą czy­tać książki. Jędrek reaguje wes­tchnie­niem, ale nic nie mówi. Ojciec zasiada w pokoju, przy stole, zakłada oku­lary, ślini palec i prze­wraca stronę For­sy­tha w gru­bej czer­wo­nej opra­wie. Matka pod­nosi nos znad różo­wego tomu Cour­ths-Mah­le­ro­wej. Jędrek bie­rze z półki pierw­szą lep­szą książkę. Siada przy mamie. Otwiera mniej wię­cej w środku. Przy­suwa sobie lampkę i czyta.

17.

Pierw­szy sto­pień naszej klatki scho­do­wej oku­puje inny miło­śnik ksią­żek. To tatko przy­snął z ręką pod głową. Kola­nami ści­ska pustą rekla­mówkę i opiera czoło o opróż­nio­nego bełta. Pró­buję go prze­kro­czyć bez doty­ka­nia, lecz wybu­dza się gwał­tow­nie, wyba­łu­sza oczy i szar­pie mnie za nogawkę. Chce, żebym z nim został i go posłu­chał. Ani mi to w gło­wie. Nie chce puścić. Chwy­tam się chy­bo­tli­wej porę­czy, drugą nogą odpy­cham się od tatu­sia i cwa­łuję na pię­tro odpro­wa­dzany przez jego skom­le­nie.

Matula czeka w kuchni. Pali nad szklanką z fusami na dnie. Witam się i zasu­wam do łóżka, ale mama ma sprawę. Dopy­tuje o tatę. Odpo­wia­dam zgod­nie z prawdą. Zmar­z­nie i wróci w środku nocy. Mama szar­pie się za poli­czek i prosi, żebym zacią­gnął go na górę, bo co ludzie powie­dzą. Moim zda­niem może leżeć tak do świtu, poza tym cała Jasna dosko­nale wie, kim jest pan Bog­dan. Mamu­sia uważa ina­czej, ciśnie, głos jej drży, a ja kapi­tu­luję. Przy­tu­lił­bym ją, ale ni­gdy tego nie robię. Po pro­stu stoję w kuchni i patrzę w okno. Mama idzie do pokoju roz­ście­lić mężowi łóżko.

Tatko śpi w naj­lep­sze i nie spo­sób go ruszyć. Szar­pię za kurtkę, kle­pię po twa­rzy, pro­szę, żeby do nas wró­cił. Na klatce pach­nie szczyną, pyłem i trutką na szczury. Tatuś opiera się na łok­ciach i mruga. Butelka po beł­cie sta­cza się ze stop­nia. Tato każe mi spier­da­lać. Mówi, że jestem małym potwo­rem, że pięt­na­ście lat temu powi­nien zawią­zać sobie chuja na supeł. Wszy­scy go ostrze­gali: nie żeń się z tą bzib­zią, a przy­naj­mniej nie rób dzieci. Powta­rzam moją prośbę. Pomogę mu wstać. Ojciec bok­suje na oślep, zwala się na sto­pień i znów zasy­pia.

Mama sie­dzi na brzegu wer­salki. Mówię, że pró­bo­wa­łem i trudno, mam w czte­rech lite­rach i idę spać. Przed oczyma prze­su­wają mi się koty. Robię sobie kromkę z mor­ta­delą, popi­jam wodą z kranu, myję zęby i roz­ście­lam sobie ame­ry­kankę. Mamu­sia ani drgnie. Kładę się na wznak. Przed oczyma prze­su­wają mi się koty roz­prute w pół­mroku klatki scho­do­wej. Tro­chę to trwa. Mama rzuca na ścianę potężny cień. Wstaję, wkła­dam buty. Biorę koc i idę okryć tatu­sia. Sia­dam przy nim na chwilę, słu­cham płyt­kiego odde­chu, przy­glą­dam się ciem­nym dło­niom i roz­chy­lo­nym ustom. Poma­rań­czowy pro­sto­kąt drzwi prze­cina postać w kurtce bombce i z rekla­mówką w dłoni. To Wesoły Fido masze­ruje opu­sto­szałą Jasną i pogwiz­duje.

Pocałuj noc. listopad 1995

Poca­łuj noc

listo­pad 1995

1.

Jesz­cze nikt nie strze­lał z procy tak pięk­nie.

Sie­dzimy we trzech w zardze­wia­łym zapo­rożcu bez kół, jakieś pięć metrów od śmiet­nika z pusta­ków. To ten naj­faj­niej­szy model zapo­rożca, z kie­sze­niami, które ktoś chciał urwać, ale tylko wypa­tro­szył. Darek wychyla się przez przed­nie okno z sie­dze­nia kie­rowcy. Przy­cup­ną­łem z przodu i mam Jędrka za ple­cami. Na cegłów­kach pod śmiet­ni­kiem stoi rząd bute­lek z gru­bego szkła. Mamy też procę z drewna i pasma gumy wycię­tego z ręka­wiczki. W kubełku leżą nazbie­rane kamie­nie. To pierw­szy sło­neczny dzień w listo­pa­dzie.

Zaczyna Darek. Wciąż wychyla się przez okno i chyba udaje ban­dytę ostrze­li­wu­ją­cego się przed radio­wo­zem lub na odwrót. Trzę­sie się, jakby nasz samo­chód pędził po wybo­jach. Porywa kamień, naciąga i pudłuje. Tak raz za razem. Kamyki dzwo­nią o bla­szany dach śmiet­nika, a gdy tra­fiają w pustak, wzbi­jają chmurkę gruzu, jak w fil­mo­wej strze­la­ni­nie. Butelki stoją, jak stały. Nad­cho­dzi moja kolej. Napi­nam naj­moc­niej, jak umiem, mrużę oko. Dwa pierw­sze kamie­nie idą za wysoko, trzeci prze­la­tuje bokiem, czwarty trąca szyjkę. Butelka chwieje się i roz­trza­skuje pod śmiet­ni­kiem. Piąty, ostatni pocisk znów nie sięga celu.

– Wie­rzysz w duchy? – pyta Jędrek i przej­muje procę. Sta­ran­nie wybiera pięć kamieni. Napina gumę. Żyły pul­sują mu na przed­ra­mie­niu. Mruży oko, nos ociera się o wierzch dłoni. Zwal­nia palce. Kamień śmiga nad butelką. Jędrek, nie spusz­cza­jąc wzroku z celu, sięga po kolejny kamień. Gumkę usta­wia nieco niżej, bie­dzi się z tym, przy­gryza wargę. Tym razem kamień nie­mal muska butelkę. Jędrek roz­ma­so­wuje palce od nasady po paznok­cie, a dalej wypadki prze­bie­gają bły­ska­wicz­nie. Proca wyra­sta z dłoni jak zła­mana kość. Jędrek bie­rze głę­boki oddech. Dwie butelki pękają, trze­cia ledwo się chwieje, ale w jej środku wid­nieje dziura na wylot. Jędrek wypusz­cza powie­trze, oddaje procę Dar­kowi i pyta:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki