Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Rok 1958. Helena, dwudziestoletnia studentka stomatologii z Gdyni, zakochuje się w sowieckim kapitanie niszczyciela. Kola jest starszy i żonaty. Niemożliwa miłość w Polsce Ludowej zmusza ich do brawurowej ucieczki do Szwecji. Wyruszając w podróż ku szczęściu, nie znają ceny jaką zapłacą za wspólne życie. Czy odnajdą bezpieczną przystań?
Rok 2017. Czterdziestotrzyletni Dustin, kucharz i syn Heleny, po raz pierwszy słyszy od matki opowieść o ucieczce i ojcu, którego nigdy nie poznał. Musi się skonfrontować ze swoim pochodzeniem, prawdą o przeszłości Heleny oraz własnym narastającym szaleństwem.
Łukasz Orbitowski w swojej najlepszej powieści zagląda w trudny świat relacji rodzinnych i próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak wiele z naszych rodziców zostaje w nas samych. „Chodź ze mną” to doskonała analiza wielkich namiętności i tajemnic, które kładą się cieniem na życiu najbliższych.
Kanwą dla opisanych wydarzeń jest między innymi zaczerpnięta z prasy historia tajemniczego obiektu latającego, który spadł do gdyńskiego basenu portowego pod koniec lat pięćdziesiątych. Czy był to odłamek meteorytu, satelita, a może coś innego?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
NOC
PIERWSZA
1958
pierwszy
wtorek
października
2017
– Twojego ojca, kochanie, poznałam na zabawie w Gdyni – mówi mama. – Od razu wiedziałam, że będą kłopoty.
Przez czterdzieści trzy lata nie powiedziała o nim słowa, no a teraz gada.
Dzieje się to podczas skręcania biurka z Ikei.
Po co jej to biurko, doprawdy nie wiem. Prócz niego zamówiła też mnóstwo segregatorów, kosz, skaner, drukarkę, mazaki we wszystkich kolorach tego nieszczęsnego świata oraz niszczarkę do dokumentów. Kurier zwalił pudła pod bramą i czmychnął. Wie, biedaczyna, z czym musi się mierzyć.
Parę lat temu mama sama wytargałaby ten szajs na piętro, ale siadło jej biodro, więc udaje idiotkę, uważa, że to przejściowe osłabienie i poradziłaby sobie z biurkiem w każdy inny dzień, tylko nie ten jeden.
Kocham ją najbardziej na świecie. Kocham bez dwóch zdań.
Jeśli o mnie chodzi, dałbym kurierowi pół stówki i wytargalibyśmy wszystko w mig po tych niedorzecznie starych schodach.
Mama, też nie najmłodsza, odmawia wstępu obcym za bramkę. Za dzieciaka nie mogłem wpuszczać kolegów do domu i w kółko kombinowałem, gdzie by tu wyściskać dziewuchę. Listonosz omija mamę, jakby właśnie połknęła bombę, najodważniejsi kurierzy docierają do połowy podwórka, a pewien świadek Jehowy, który wylazł aż na piętro, spadł po stopniach, wybił sobie zęby, a na komendzie, sepleniąc, błagał, by nie wnoszono oskarżenia i chyba groził samobójstwem: wolał już stanąć przed swoim strasznym Bogiem niż ujrzeć Helenę Barską na sprawie sądowej.
Kocham ją nad życie, tak jak mówię. Każda prawdziwa miłość jest trudna. Moja żona mogłaby coś o tym powiedzieć.
Więc przyjeżdżam do mamy, jak zawsze w niedoczasie, targam te pudła na górę i tańczę z wkrętarką. Mama zbiera kartony, podaje mi poszczególne elementy i fantazjuje nad instrukcją na temat zastosowań nowego nabytku, nie mówi jednak, co zamierza tam trzymać.
Tak w sumie to lubię skręcanie mebli, z wyjątkiem biurek. Biurka są niewdzięczne i monotonne. Te kruche dna, te prowadnice w szufladach.
Mama jest bardzo piękna. Nie umiem w niej dostrzec starości. Przypomina połączenie koali i kobry. Od kilku lat nosi puchate swetry i ma miękką twarz, w której płoną mądre, wężowe oczy.
– Trochę nam to zajmie – dodaje. – Twój tato bardzo mnie kochał i gdyby nie ten gość, co zleciał z nieba, pewno kochałby i dziś.
Mało, a przykręciłbym sobie palec do blatu. No nic, mamie czasem miesza się pod czupryną.
Biurko wjeżdża pod okno, obok drzwi na taras. Matka ma widok na dachy willi, zatokę i statki. Poza tym uwielbia gapić się na księżyc, w ogóle osobliwie kocha niebo. Gdy byłem mały, bawiliśmy się w wilkołaki.
– Muszę wreszcie zrobić z tym porządek. Porządek jest ważny. Tak sądzę i zdania nie zmienię – oznajmia i dodaje, że historii, którą mi opowie, nie sposób streścić w paru słowach, na jednym spotkaniu się nie skończy.
To dobrze, bo lubię odwiedzać mamę. Martwię się tylko, że przedawkowała ten księżyc.
Po robocie siadamy, a ona papla całą sobą, zmyślna kobra, staruszka gotowa na psoty. Do teraz zachodzę w głowę, co o tym wszystkim sądzić.
Moje życie jest jasne i proste. Takie chciałem, więc takie mam i już. Tylko dwa trudne pytania mącą mój spokój.
Jedno mniej, drugie bardziej.
Pierwsze pytanie brzmi: kim był mój ojciec? Synowie mają ojców, tylko ja jeden nie. Do wytrzymania. Lepiej urodzić się bez ojca niż bez nogi, moim skromnym zdaniem. Mama nigdy nie powiedziała o nim ani słowa. Jego imię, zawód, dalsze losy tak długo były tajemnicą, aż nauczyłem się z nią żyć. W gruncie rzeczy mama mogła dać sobie spokój z tym tematem. Niech jednak mówi.
Łaknę odpowiedzi na inne, bardziej palące pytanie.
Czemu, do kurwy nędzy, mam na imię Dustin?
Mój stary nazywał się Nikołaj Siemionowicz Narumow i był kapitanem sowieckiego niszczyciela. Rusek, no. Puknął mamę, kiedy szkolił w Gdyni jakichś Indonezyjczyków, za czarnej komuny, pod koniec lat pięćdziesiątych.
Z tym pukaniem może nietrafnie się wyrażam, bo to musiał być grubszy przelot, skoro urodziłem się w siedemdziesiątym czwartym.
A poznali się na zabawie w Stylowej. Taka knajpa była wtedy u nas przy kościele. Schodzili się tam studenci i inna hołota. Mamę zabrał tam Wacek, jej dawny narzeczony.
Mama wspomina, że Wacek kochał ją leniwie i szczerze, nie dość jednak, aby przyjechać aż na Oksywie. Do centrum tłukła się sama, takim autobusem ogórkiem, nabitym po dach przez lotników i mechaników, co wracali z lotów ćwiczebnych na Babich Dołach. Byli nieprzyzwoicie zalotni, dodaje mama, w odróżnieniu od Wacka, który tkwił w listopadowej plusze, pod gdyńskim Dworcem Głównym, zbrojny w parasol i biednego goździka.
Na moje, kobiecie daje się sto kwiatów albo ani jednego.
No ale było, jak było i poszli do tej Stylowej, mijając postój taksówek, syreny i citroëny, a mama referuje mi każdy szczegół, jakby ten wieczór wydarzył się wczoraj. Wspomina sprzedawcę balonów, urżniętego jak gorzelniany szczur, który dosłownie wisiał na swoim dmuchanym dobytku. Zdaniem mamy byłoby pięknie, gdyby w cudowny sposób te balony uniosły go w powietrze. Niech wrzeszczy i macha nogami w gumofilcach, uczepiony sznurków, aż wreszcie pochłonie go niebo.
Gdynia była ponoć w tamtych czasach jak ten właśnie chłop, pijana i nieoświetlona.
Mama wspomina, że miała na sobie swoją najlepszą sukienkę, taką błękitną, tweedową, bez rękawów. Do tego perły pożyczone od babci, to znaczy jej mamy. W szatni zmieniła buty na gdynki ze świńskiej skóry, na klinowym obcasie. A sukienka najlepsza, bo jedyna.
Umyśliła sobie, ta moja wspaniała mama, że będzie królową wieczoru, co okazało się nie takie znowu trudne. Ponoć Stylową niedawno odnowiono, co smutne, nie odnowiono ludzi. Balującą młodzież zasilili marynarze, cinkciarze i złodzieje zegarków, każdy trzymał ręce przy kieszeni. Królem wieczoru był jakiś rudy gość, co przyniósł wędzone śledzie zawinięte w gazetę. Rozdawał je dziwkom i cieszył się życiem.
Unikam dziwek, nie żyjemy po to, aby się cieszyć, za to śledzie to coś wspaniałego. No ale nieważne – ważne, że swoje istnienie zawdzięczam nienawiści do tańca, poza tym ciągle bolą mnie łydki. Zdaniem Klary ten ból dowodzi samodzielności moich nóg – one po prostu nie słuchają mnie i się droczą, no, chyba że trzeba lecieć do roboty. Ja wiem swoje. A gdyby ten cały Wacek tańczył, nie byłoby mnie na świecie.
Ponoć nie szło go oderwać od stolika. Zamówił kieliszek wódki i kawę, moczył w niej kostki cukru, które zaraz zżerał. Tymczasem zagrała orkiestra, z kontrabasem, pianinem i trąbką. Mamie zaczęła chodzić nóżka. A Wacek nic.
Wtedy właśnie podobno wyrósł przed nią mój fantastyczny stary, wielki na dwa metry, do tego w czarnym mundurze sowieckiej marynarki wojennej. Miał uśmiech dobrego łotra, fryz na brylantynie, bursztynowe oczy i bliznę przez pół ryja, słowem amant po chuju.
Zdaniem mamy, Kola – bo tak na niego mówi – należał do tych tancerzy, którym zapał wynagradza brak poczucia rytmu. Pytał, gdzie mama mieszka i co studiuje, badał, jak nisko może opuścić rękę, i przysięgał, że choć opłynął wszystkie morza świata, nie spotkał takiego cudu jak moja dwudziestoletnia rodzicielka. W końcu odstawił mamę z powrotem do Wacka, strzelił obcasami i ruszył do baru.
Wtedy właśnie wyrósł przed nim, przed starym, ten gość od śledzi. Najwyraźniej już mu się skończyły. Darł się, że Gdynia to nie Moskwa, wara od Polek, w ogóle poszoł na chuj, kozioł. Kumple go odciągali. Stary stał i sobie tego słuchał. Na to tamten plunął mu na oficerki i wyszarpnął nóż. A stary ciągle nic. No pięknie, pomyślała mama, za głupi taniec takiego ładnego kapitana ubiją.
Baby się darły, chłopy zrobiły miejsce, a Wacek pociągnął mamę do wyjścia. Ten rudy krążył wokół starego i dziabał powietrze kozikiem. Stary go wyczekał, kopnął podkutym butem w nadgarstek, wytrącając nóż, na tym samym półobrocie przywalił w dziobaty pysk i posłał na parkiet już nieprzytomnego. Chłop grzmotnął zdrowo, obok noża. Normalnie jak na filmie. A może był to tylko film?
Na sam koniec Kola, mój ojciec, wyszukał mamę wzrokiem i uniósł dłoń, jakby uchylał czapki. Potem sobie poszli, ona do domu, on na kielicha. Mama była pewna, że już się nie spotkają.
Wyszło inaczej i oto jestem.
Dziś mama ma osiemdziesiątkę, willę na Kamiennej Górze kupioną za żywy szmal i złote dwudziestodolarówki upchane po skarpetach. To mamine upychanie po skarpetach zmienia zdaniem Klary wiosenne porządki w festiwal niespodzianek.
Nie zawsze było kolorowo. W czasach, kiedy spiknęła się ze starym, zajmowała z dziadkami kawalerkę na Pagedzie. Dziadków jeszcze pamiętam, ten cały Paged też. Mama z pewnością nie przewidziała splendorów złotej jesieni. Teraz nawet w warzywniaku nazywają ją „wicekrólową”, a ona śmieje się i złości, pyta, czemu tylko „wice”.
Paged to takie osiedle jednopiętrowych bloków na Oksywiu. Całkiem ładne i zadbane, wtedy też takie było. Rodzice mamy wprowadzili się tam dzięki przyjaźni dziadka z niejakim Gruną. Gruna, stary komuch o dobrym sercu, pomagał biednym ludziom i umacniał władzę ludową. Za pierwsze dostał wdzięczność, za drugie kulę w serce. Dziadek z babcią targali meble do nowego mieszkania, a Gruna wykrwawiał się w przedpokoju klatkę schodową dalej. Nikt mi nie wmówi, że życie jest sprawiedliwe.
Śmierć Gruny ściągnęła na głowę dziadka zamęt eschatologiczny. Bo tak: Gruna był najlepszym z ludzi, żyjącym świętym, lecz także bezbożnym komuchem. Czy w takim razie trafi do nieba? Ateiści lądują w zgoła innym miejscu. Dziadek nie potrafił dojść z tym do ładu i w kółko pytał innych o zdanie, nawet pijaczynę, który mieszkał nad nimi i hodował króliki. Wreszcie babcia przekupiła księdza i ten oświadczył, że widział, jak czterej anieli unoszą duszę Gruny, a światłość wiekuista tryska mu z dziur w klatce piersiowej.
Mieszkanie na Pagedzie uchodziło za przedsionek raju. Dziadkowie i mama mieli ogrzewanie, wodę, prąd. Nie o każdej rodzinie w Gdyni dało się tak powiedzieć.
Przedsionek raju był to jeden pokój przedzielony kocem zawieszonym na karniszu. Po jednej stronie kimali dziadkowie w łóżku, po drugiej mama na amerykance. Jak złożyła tę amerykankę, to mogła się uczyć. Poza tym jedli razem i w kółko grali w remika.
Mama wspomina, że dziadek nikomu nie dał pospać i nawet w niedzielę, po zabawie, kiedy poznała mojego tatę, zerwał wszystkich koło szóstej – tak się tłukł. Parzył kawę zbożową. Ostrzył brzytwę o pasek ze skóry. Pomadował wąsy. Nakręcał liczne zegary ścienne i złościł się na czas, że nie pędzi tak jak on.
Gnało go na mszę u Świętego Rocha i modlitwy za Grunę.
Babcia dla odmiany odpalała albatrosa od albatrosa i włączała radio na cały regulator. Mama w tym czasie przyciskała sobie poduszkę do ucha.
– Co ty taka dzisiaj radosna? – zapytała babcia.
Było to w poranek po pierwszym spotkaniu z ojcem. Mama wytrzeszczyła zaspane oczy.
Do kościoła mieli kawałek wiejską drogą, taką wietrzną, gdzie stały parterowe domki rybackie, a psy obszczekiwały młode słupy elektryczne. Dziadek uwielbiał nabożeństwa i wymianę uprzejmości przed kościołem, uważał również, że ksiądz jest mądry jak arcybiskup i taką też mu wróżył karierę. Najbardziej kochał jednak figurę świętego Rocha, co stała i dalej stoi na rogu Bosmańskiej i Dąbka, w ceglanej kapliczce.
Mama twierdzi, że dziadek bardziej niż ludzi miłował to straszydło.
Zapytany o zdanie chętnie powiem, że ten cały Roch, za sprawą kapelusza, wygląda raczej jak kowboj, nie żaden święty. Ściska drąg, unosi kieckę, jakby sobie jaja wietrzył, a u jego stóp waruje kundel z gipsu. Dziadzio padał przed nim na kolana, tak że miał nos naprzeciwko pyska odrapanego przez mewy.
Usiłowałem wyciągnąć od matki, czemu mi o tym mówi. W końcu miało być o tacie, nie o dziadkach, których przecież pamiętam, i jakichś Rochach. Odparła, że każda historia ma swój porządek, a Rochowi zawdzięczamy wiele. Mianowicie ocalił ją i dziadków od więzienia, wyroków śmierci i innych okropności.
Nie chciała powiedzieć dlaczego. Jeszcze nie. Nazbyt cieszy ją ta historia. Długo i spokojnie opisywała dziadka, jak splatał dłonie bez dwóch palców, mrużył siwe oczy i ruszał wąsem, mamrocząc pacierze.
Jej zdaniem modlił się do Rocha, bo nie mógł do Gruny.
Tatko wytropił matkę pod uczelnią. Pewno powiedziała mu na tańcach, gdzie studiuje. Mało, a byłaby z tego awantura. Ścięliby im łby brzytwą towarzyską.
Ale po kolei. Mama chętnie zbacza z tematu i nie rozumie, że ciągle się śpieszę. Siedziałem u niej. Myślałem o rodzinie, o pracy, no dobra, głównie o pracy, bo ta rozpycha się w życiu jak pijak w eskaemce, poza tym nie chcę wszystkiego zrzucać na Klarę – i tak ma do wiwatu z zarządzaniem Fernandem, naszą restauracją.
Tymczasem mama sączy herbatę i referuje wędrówkę z Oksywia do Gdańska w dzień zaskakującej, niebezpiecznej randki. Przerywa monolog, bo ciągnie ją na zewnątrz.
Taras jest wielki i zaniedbany, mamie brakuje już sił na dbanie o czystość. Ponoć szaleją ptaszyska i ona je goni. Prawdziwy powód, dla którego wychodzi, jest inny, dojdę do niego potem.
Więc była późna jesień pięćdziesiątego ósmego roku i moja pilna matka jak co dzień wypruła na uczelnię, ledwo wybiła szósta rano.
Tego akurat chmurnego poranka zbierali złom w całej dzielnicy. Jeździł taki furgon, jeszcze z dziurami po kulach, a ludzie wywlekali przed bramy szmaty, makulaturę, zardzewiałe młockarnie, suszarki do tytoniu, koła od traktorów, śruby okrętowe i wykłócali się z kierowcą, żeby to pozabierał. Matkę odprowadzały ryki okurwieńców, trzask drzwi i łomot stali ciskanej na grunt.
Autobus wjechał do centrum, akurat gdy ruszała kolejka miejska, więc mama pognała przez dworzec, ściskając w ramionach torbę z książkami i resztki godności. Podpite chłopy gwizdały za nią na palcach, a jakiś gość w drzwiach pociągu chwycił ją za nadgarstki, wciągnął do rozpędzającego się składu, klepnął w tyłek i pchnął między ludzi. Ormowiec na peronie klął i łapał oddech.
W dzieciństwie widywałem biedaków na wózkach, co im nogi odjęła nasza eskaemka. Jeden taki sprzedawał pornosy na giełdzie elektroniki w Domu Technika.
– Zawsze miałam pod górę – podkreśla mama.
Nie znajduję w niej goryczy ani skargi. Po prostu twierdzi, że życie jest trudne i zawiłe, a tak będzie jej szkoda, gdy przyjdzie się jej żegnać z tym parszywym światem.
Wysiadła przy Politechnice, minęła teatr i pomnikowy czołg, co nim Gdańsk wyzwalali. Na lufie huśtały się dzieci. Potem, właściwie pewna haniebnego spóźnienia, skróciła sobie drogę przez cmentarz. Teraz park tam mamy, wtedy mama brnęła przez chaszcze i strzaskane poniemieckie nagrobki. Wciąż jeszcze było trochę ciemno.
– Bałam się, że wdepnę w trumnę, trumna pęknie i trup mi nogę chwyci – mówi i zaraz dodaje, tak niezbyt wesoło: – Młoda, to duchów się bałam. Teraz się nie boję, bo o duchach wiem wszystko.
Zajęcia mieli w Gdańsku na Orzeszkowej, jeszcze w barakach, a prowadził je sam profesor Scholl, który bredził o wkładach kompozytowych. Mama i dziś wypowiada jego nazwisko z dobrotliwą trwogą. Pan Scholl bił studentów indeksami po uszach i serio sądził, że dziewczyny z ludu, takie jak mama, mogą studiować, tylko jeśli awans społeczny nie przewróci im w głowach. Zresztą dentystka nie lekarka, mawiał, do grzebania chamstwu w dziąsłach akurat się nada.
Tu ważna rzecz: pan Scholl był ojcem Wacka, chłopaka mamy.
Przyszła spóźniona – ci z Gdyni zawsze przychodzili później – zapytała, czy może wejść na zajęcia, i pan Scholl się zgodził, co nie było takie znowu częste. Pokorna mama wpłynęła na salę i usiadła daleko od Wacka.
Jak znam życie, stary Scholl, gdyby mógł, okładałby ją indeksem po uszach, aż oddałaby ducha, a potem znalazł synkowi kocmołucha z profesorskiej rodziny. Poszedłem do zawodówki również po to, żeby nie mieć z takimi jak on do czynienia. Porobiłby ciul rok na zmywaku, od razu nabrałby serca do ludzi.
Po wykładzie studenci wylegli przed barak. Mieli godzinne okienko, więc Wacek, mama i ich koleżanki zachodzili w głowę, co z tym fantem zrobić. Jedni chcieli do Morskiej na gorącą czekoladę, inni na lody do pana Papugi; ci pierwsi tłumaczyli tym drugim, że lody w listopadzie nie mają sensu, ci drudzy odpowiadali, że te od Papugi smakowałyby nawet po pasterce, a mama stała w tym wszystkim, otoczona przez rozszczebiotane kumpele i półżywa ze strachu, bo pod kasztanowcem warował mój stary.
Miał płaszcz z czarnej wełny, głupkowaty uśmiech pod futrzaną czapą i bukiet frezji wielki jak chwała Armii Czerwonej.
Mama ze wszystkich kwiatów najbardziej kochała właśnie frezje. Udawała, że starego nie widzi. Jakby Wacek się dowiedział, byłoby po związku, a pewno i po studiowaniu. Pan Scholl ponoć mścił się jak wezyr.
Wreszcie towarzystwo poszło na tę czekoladę, mama nakłamała, że coś zostawiła w sali wykładowej, wróciła i wyrosła przed ojcem, żeby mu nawrzucać. Czego, kurde, szuka? Tymczasem stary włożył jej te frezje w dłonie, oświadczył, że w deszczu wciąż wygląda piękniej niż Rita Hayworth pod słońcem Florydy, i zaprosił na sobotę do Inter-Clubu.
Za młodu rzeczywiście przypominała Ritę Hayworth, przynajmniej tak twierdzi Klara.
– Czy powinnam odmówić? No pewnie, że tak – wspomina. – Ruskich się bano, Ruskich nienawidzono. Kola był starszy o piętnaście lat. Chciał tylko jednego. Jeszcze mnie w jaką kabałę właduje, myślałam. Do tego miałam Wacka. To dobry chłopak był. Ale chciałam tego samego co Kola, nie bałam się w sumie żadnej kabały i miałam dość dobrych chłopaków. No więc powiedziałam, że pójdę z nim do tego Inter-Clubu.
Kwiaty, te frezje, mama nosiła cały dzień pod płaszczem, żeby Wacek nie spytał, skąd się wzięły.
Piszę te słowa u nas w kuchni, tylko tu znajduję spokój.
Mamy dwa pokoje na Witominie, jeden zajmuje Olaf, drugi to salon połączony z sypialnią, gdzie właśnie rozciąga się Klara. Tak ma, tak musi, i dobrze, co wieczór rozkłada matę, wygina się w klucz wiolinowy i słucha podcastu o seryjnych zabójcach.
Nasza kuchnia jest długa i wąska, jak to w blokach z wielkiej płyty, mamy tu podwójny zlew, długie półki pełne przypraw w słoikach i saszetkach, żeliwnych garnków i patelni, które mógłbym wreszcie zanieść do Fernanda, nożyczek do ziół i innych szpejów – jakbym przyrządzał w domu coś więcej poza makaronem dla żony i kotletem dla syna.
Lodówka jest wielka, jakbyśmy jeszcze planowali się mnożyć, a na mojej własnej, osobistej półeczce czekają słoje pełne śledzi. Wyjmuję jeden taki, pełen filetów marynowanych bez skóry w zalewie korzennej, i stawiam sobie obok komputera.
Za mną uchylone okno i popielniczka, palić mogę tylko na końcu kuchennego tunelu, o co Klara i tak się sroży, zresztą jest i ona, w stroju sportowym, z butelką wody i bezprzewodową słuchawką w uchu. Brwi podnoszą się jej jak ptaki podrywające się do lotu, co dzieje się zawsze, kiedy ją czymś zadziwię.
Pyta, czemu tak sobie zasiadłem, ze śledziami i z komputerem. Mówię prawdę, bo nigdy nie okłamię żony: matka zaczęła opowiadać mi o ojcu, więc próbuję spisać tę historię, nim uleci z głowy. Gadam o biurku z Ikei i długim monologu, potem wspominam, kim był mój stary, jak się spotkali i tak dalej, paplałbym jeszcze, ale wyczuwam, że Klarze nie podoba się ten cały pomysł, więc wstaję od komputera, głaszczę ją po twarzy, całuję mądre czoło i mówię, że z jakiegoś powodu to dla mnie ważne. Matka mówi chaotycznie, bo inaczej nie umie, zawsze taka była, a ja próbuję jakoś ułożyć tę historię, ot, wszystko. Wpadnę do niej jeszcze parę razy, opowie mi resztę i będzie po pisaniu.
– Zostaw przeszłość w spokoju – radzi Klara. – Grzebanie w przeszłości jest jak dłubanie w nosie. Może przyjemne. Na pewno obrzydliwe.
Przypomina, że jutro wstaję do Olafa i mam dwanaście godzin na kuchni. Potem zaparza dzbanek herbaty, który stawia na podgrzewaczu, bo wie, jak suszy mnie po śledziach, opróżnia popielniczkę i prosi, żebym nie kopcił jak pojebany.
– Idę pod prysznic i się kładę. Chodź szybko do łóżka – słyszę.
Wiem, że nie podoba jej się to moje pisanie, widzi w tym coś, co jest tylko moje i mogłoby nas rozdzielić. Nie ma racji, bo nie rozdzieli nas nic, jest dwudziesta trzecia, posiedzę do północy, półtorej godziny maks, a rano wstanę wypoczęty. Klara niepotrzebnie się martwi.
Przecież pisanie mnie nie zabije.
Kiedy przynieśli cytrusy, matka cisnęła z dziadkami w remika.
Dziadkowie robili na dwie zmiany. Babcia w hotelu robotniczym, dziadek w naszej stoczni. Prócz tego zachodził do baru Pod Ryjkiem, gdzie grano w bilard, a szklanki do piwa chłodziły się w wiadrach z wodą. Pałaszował flaczki, walił kielicha i wracał, bo bardzo lubił dom. Czasem chodził na walki bokserskie Floty Gdynia, kibicował Kujdzie, Bauerce, innym dawnym mistrzom, i nawijał o tym, jakie mamy szczęście, że Aleksy Antkiewicz, zwycięzca z Helsinek, żył u nas na Pagedzie.
Nie ma to jak w domu, powtarzał i sprawdzał w „Dzienniku Bałtyckim”, czy nie wygrali w Jantara lepszej chałupy. Jantar przypominał trochę totolotka: zakreślało się cyfry na takim blankieciku, jeśli dobrze rozumiem.
Dziadek tworzył skomplikowane ciągi liczbowe, blankiety pakował do koperty i posyłał mamę do kolektury. Jak wracała, pytał, czy przyjęli kopertę i pieniądze, w ogóle czy wszystko dobrze poszło, bo szczęściu trzeba pomóc.
Babcia potakiwała i wracała do zapieprzania na froterce. Mama zwykle chciała jej pomóc, ale babcia ani myślała się zgodzić.
– Powinnaś się uczyć – mawiała. – Zrobisz studia jako pierwsza z Kreftów.
Tak to mniej więcej szło: mama siedziała za kocem z nosem w książce, babcia skakała od szczotki do garnków, a dziadek nastawiał zegary, analizował rozgrywki w miesięczniku „Szachy” i myślał o niebieskich migdałach, gdy zaś robota babci dobiegała końca, podrywał książęcy zad i obwieszczał, że jej pomoże w tych ciężkich porządkach. Ona odmawiała. Kłócili się o to bez złości i biegły sobie dni.
Dziadek chciał pomóc, bo spieszył się do remika.
Remik był jak apel w wojsku, smród w gaciach i kucharz z nerwicą – po prostu nie szło go uniknąć. Dziadek z biskupią powagą kreślił tabelę i wołał rodzinę do stołu, a karty tańczyły w jego dłoniach.
Zdaniem mamy remik przypomina życie: drwi ze sprawiedliwości, premiuje zwycięzców. Lubiła tę grę, pewno dlatego, że dużo gadali. Powiedziała, że brakuje jej tych rozmów, i ja nawet jej wierzę.
Tego akurat wieczoru dziadek narzekał, że w robocie kazano mu nosić kask. Całe życie pracował w czapce, a teraz to. Kask uwierał, nie szło się skupić. Przez te idiotyzmy strajk będzie, tak właśnie mówił, i dodał jeszcze, że do roboty stawił się ostatnio Albańczyk. Niby walczył na wojnie, a mały i śmieszny, kask mu z głowy leci, nie da sobie z nim rady, bez dwóch zdań.
Babcia, która kochała słuchać radia, przyniosła wieści z jeszcze dalszych światów. Jakiś profesor opowiadał, że za pół dekady skolonizujemy Marsa, a ludziom będą odrastały amputowane ręce i nogi, gnane chemicznym postępem medycyny. Kto wie, może i dziadkowi wrócą palce, co mu je piła w Rypinie wzięła?
Tak gadali, aż zastukano do drzwi.
Mama otworzyła. Dziadek huknął, że kiedyś ją zabiją jak Grunę.
Na klatce stał ruski marynarz, piękny jak z defilady. W czerwonych dłoniach ściskał kosz pełen cytryn i pomarańczy. Takie cuda szabrowano u nas w porcie pod osłoną nocy. Mama w życiu nie widziała tylu owoców naraz. Rusek wręczył te skarby i poszedł.
Dziadek zaraz oświadczył, że nie tknie cytrusów. Nie wiadomo, kto je przyniósł i po co, wróg pewno, bo przyjaciel nie działa w ukryciu. Należy je zwrócić albo wyrzucić. Tak narzekał, a babcia chwyciła nóż i obrała pomarańczę.
Mama wspomina, jak pałaszowała ten wspaniały owoc, jak rozsmarowała miąższ na podniebieniu, wysysała skórki napełnione słońcem. Nagle jesień zmieniła się w lato, Paged w plażę. Szukała śladów soku na wargach. Czy gwiazdy są słodkie, spytała mnie dzisiaj, i stwierdziła, że owszem, próbując zaszczepić mi część tamtego zachwytu.
Jestem kucharzem, więc nie lubię jeść. To chyba jasne.
Dziadek tymczasem doszedł do wniosku, że całą rodzinę Kreftów czeka katastrofa. Wąż wręczył Ewie owoc i jak to się skończyło?
Babcia przykryła koszyk serwetą i schowała za drzwi, na potem. Odtąd gra szła im marnie. Mama myślała o pomarańczach i o tym, od kogo pochodził ten dar, a dziadek klepał pacierze, aż zapadł w płytki sen z Bogiem na ustach.
Nocą mama posłyszała go w ciemnościach. Ściągnął kosz z półki i po kryjomu wpieprzał pomarańczę.
Mama uważa, że mamy wielkie szczęście, bo rzeczy są dziś bardzo tanie i możemy podróżować po świecie. Jej młodość dla odmiany upłynęła na marzeniach, chciała, żebym miał inne, bogate, wspaniałe życie, bo tak mnie kocha.
Nie opuszczała Gdyni, choć chciała zobaczyć Zakopane i kombinowała, jak by to było pojechać na wczasy do Jugosławii. Dziadek rozważał uskładanie na taki wypad, ale doszedł do wniosku, że nie miałby sensu, bo na miejscu, w Trójmieście, mamy lasy i morze, czego chcieć więcej.
Czasem do świetlicy na Pagedzie przyjeżdżało kino. Wyświetlali głównie radzieckie gnioty o żołnierzach i pionierach, musicale z Niemiec Wschodnich, choć trafiały się i filmy o poszukiwaczach złota czy coś takiego.
Poza tym mama patrzyła na statki, zastanawiając się, dokąd płyną, i czytała na okrągło reportaże zagraniczne zamieszczane w „Przekroju”.
Przyznam, że trochę tego nie rozumiem, bo moim zdaniem, jeśli czegoś pragniesz, po prostu o to walczysz – nawet jak wiesz, że łatwo nie będzie. Marzyłem o gotowaniu, więc zostałem kucharzem. Chciałem rodziny, no i mam rodzinę. Łaknąłem pięknej, mądrej żony, więc oto i Klara.
Gdy mówię o tym mamie, śmieje się tak długo, że zaczynam się złościć.
Nie jestem jednak głupi, wiem, że nigdy nie polecę w kosmos ani nie otworzę knajpki na Piątej Alei. Niech każdy człowiek pozna swój mur, a wtedy może marzyć do woli, w granicach rozsądku. Dla mamy murem stała się sukienka. Ponoć nosiła taką sama Sophia Loren.
Mama wypatrzyła tę kieckę w domu mody na Czołgistów, po drodze na uczelnię. Była ponoć jak z bajki, jakże różna od pastelowych swetrów, kanciastych płaszczy, pszczółek, sputników i innego dziadostwa. Do tego leżała jak druga skóra, perły od babci świetnie by do niej pasowały, słowem – ten przepiękny łach pozostawał wolny od wad poza jedną.
Chodzi, rzecz jasna, o cenę.
Dziadek, wróg zbytków, pracowałby na tę sukienkę cały miesiąc. Mama powtarza, że musiałaby wygrać w Jantara, aby ją sobie kupić. Odradza jednak wiarę w szczęśliwe przypadki. Los, jak mawia, gra znaczonymi kartami.
Stanęło więc na tym, że mama zachodziła na Czołgistów raz, może dwa razy w tygodniu, mierzyła sukienkę przed lustrem i robiła głupie miny. Postępowała w ten sposób, aż sprzedawczyni poprosiła ją, by przynajmniej pokazała forsę. Zapytałem, po co jej właściwie to było, takie łażenie za sukienką, a mama powiedziała coś takiego:
– Wyobraź sobie, kochany, że nagle w twoim życiu pojawia się ktoś, kto spełnia marzenia, a do tego daje ci cuda, o których nawet bałeś się pomyśleć. Stajesz bezbronny w wielkim szczęściu. Tak jest i zdania nie zmienię.
Gapię się na zdjęcie mojego taty.
Mama dobyła je z albumu, spośród innych nieznanych mi fotografii. Między kartkami, gdy przerzucała je w drobnych palcach, mignęły mi zasuszone kwiaty, liście, wstążka.
Nie pamiętam tego albumu z dzieciństwa. Najwidoczniej mama porobiła w domu najróżniejsze schowki.
Tatko ma brwi jak szuwary, oczy ciemne jak kadzie z piwskiem, swoją drogą takie same jak moje, i sklejone wargi, które przecina głęboka blizna. Sięga policzka i schodzi na podbródek. Po bokach gęstej czupryny sterczą małpie uszyska.
Mimo tych uszu przystojny chłop, a i owszem. Dziś ludzie za gruby hajs robią sobie takie skaryfikacje.
Podobno brakowało mu też zębów, czego nie widać na zdjęciu. Pół szczęki czarne jak grzech.
Tata miał trzydzieści pięć lat, więc był najmłodszym dowódcą niszczyciela w całych Sowietach. Gadano, że prędko zostanie admirałem, może nawet dowódcą całej sowieckiej floty. Chyba nie wypaliło, a ja wiem, kogo winić.
Stoję przed lustrem i zerkam na fotkę ojca w komórce. Mama w życiu nie dałaby oryginału. No i nie wiem… Wygląda na to, że odziedziczyłem po starym głównie oczy i uszy. Dobra, oczy zwłaszcza. Nic z tego nie wynika. Masa ludzi ma właśnie takie oczy, duże i ciemne. A jednak się gapię, na siebie, na niego. Dosyć. Wracam do pisania. Zabieram z blatu garść suszonych śledzi, sojuszników wszelkiego namysłu.
Z tego, co mówi mama, Inter-Club był trochę jak Nowosopocka teraz, tylko bardziej, każda dziewczyna posprzątałaby piekło, byleby tam trafić.
W barze lali wódę sprowadzaną z każdego kontynentu, śpiewały panny ze szkoły muzycznej na Szenwalda, a na piętrze leciały amerykańskie filmy o ucieczkach i strzelaninach. Myk polegał na tym, że wpuszczali tylko marynarzy, najchętniej dewizowych.
Mama okłamała Wacka, że ma moc nauki, rozbiła trzy jajka, wywaliła białka na twarz, szczelnie zasunęła koc i zaległa na amerykance. Dziadek nakryłby się nogami, gdyby zobaczył, jak jego jedynaczka robi się na bóstwo. Babcia z kolei pożegnała ją słowami:
– Córuś, ale ten Wacek ma szczęście.
Mama starym zwyczajem chciała cwałować na autobus, ale pod blokiem czekała już czarna warszawa z włączonym silnikiem. Rusek, ten sam, który przyniósł cytrusy, opierał się o dach i kopcił biełomora.
Nazywał się Płaton. Mama wspomina o nim z wielkim smutkiem, dosłownie dławi się tym nazwiskiem. Tego jednak wieczoru Płaton okazał się wesoły i bezproblemowy. Mama obojętnie minęła warszawę, bo sąsiedzi gapili się z okien, ten od królików na pewno. Płaton zgarnął ją dopiero na Dąbka, więc prócz dobrego humoru miał też rozum.
Przez całą drogę morda mu się nie zamykała, chwalił dobrego kapitana Nikołaja Siemionowicza i swój własny los. Dalej żyłby ze świniami, gdyby nie marynarka wojenna. Kto wie, może kiedyś zamieszka w Moskwie? Czy istnieje piękniejsze miasto niż Moskwa? – pytał i patrzył na drogę. Mama przysięga, że ani razu nie mrugnął.
Stary czekał przed Inter-Clubem, w znajomym już płaszczu i garniturze z prawdziwej wełny. Mama mówi o tym, jakby chodziło o papieską tiarę. Ujął ją pod rękę i poprowadził do środka.
Parter wyłożono mahoniem, na ścianie wisiał głośnik, Gomułka surowo spoglądał z portretu. Ojciec wpisał ich do księgi gości, machnął książeczką żeglarską i tak weszli dalej.
Kelnerki w białych czepkach roznosiły wódkę i talerze z plastrami szynki konserwowej, Bułgarzy i Jugole rżnęli w bilard, wszyscy pili, ale się nie bili, i nawet kurwy były jakieś takie porządniejsze.
Pół knajpy kręciło się wokół hrabiny Potockiej z Ameryki. Siedziała w czarnym kostiumie odsłaniającym pomarszczony dekolt, miała złoty naszyjnik z rubinem, włosy w kok i papierosa w lufce. Chłopy łamały nogi, żeby dać jej ognia i wręczyć kieliszek z szampanem.
Ponoć przychodziła tam codziennie, chlała na umór i bredziła o swoich amerykańskich milionach. Mieli za ten szmal Gdynię podźwignąć z ruiny. Na razie miasto dało jej hotel i szofera, a knajpa – chlanie na kredyt.
– Jacy wy piękni jesteście – wybełkotała hrabina.
Ojciec prowadził matkę delikatnie za rękę, głaskał po twarzy i nie nazywał inaczej jak Gwiazdką, moja Zwiozdoczka, tak właśnie mówił.
Tego wieczoru mama zakochała się w jazzie. Gdzie takie dźwięki dla dziewuchy z Pagedu? Swoją drogą, chciałbym, żeby dzisiejsi młodzi, co mają Spotify i słuchawki za tysiąc dwieście, gadali o muzyce tak jak ona.
Mama mówi całą sobą, a jej ręce tańczą.
Opowiadała o szalonym pianinie, zawadiackiej trąbce i ptakach w brzuchu, co kłębiły się i zrywały do lotu. Dźwięki biegały jak chmara dzieciaków, łapały się za ręce i wirowały w pękających okręgach, mówi moja mama, oszałamiały na podobieństwo wiosennych pocałunków, ciągnęły na łąkę i turlały się z zielonego stoku. Jakaś wolność w tym brzmiała, radość życia, co ją łatwo zapomnieć, bo praca, nauka i trudy. Tę muzykę chciało się zabrać jak kwiaty, poniosłaby ją nad morze, na uczelnię i do rodziców także.
– Myślałam, że nigdy nie zapomnę tego wieczoru – dodaje. – Ale teraz wszystko się zaciera. Dlatego, synuś, mówię.
Tatko tańcował z matką i rwał się do całowania.
– Ja by tiebie wies’ mir podarił, Zwiozdoczka – zapewniał. – Wsielennuju i griobanuju Gdyniju.
Cała twarz mu się śmiała: oczy, kurze łapki, usta i czoło, w ogóle wszystko. Dużo gadał o swoim niszczycielu, o wyporności, sterowności, o masakrowaniu okrętów podwodnych i tych cholernych Indonezyjczykach; mówił o psie z dzieciństwa i o tym, jak nauczył go sztuczek; wspominał woń drzew powalonych w tropikach i chrzest równikowy, gdzie oddał duszę Neptunowi, prócz tego w kółko dolewał mamie wino i rozładowywał furgony komplementów. Sam grzmocił wódkę, ale stał prosto i gadał z sensem, jak to Ruski.
– Czemu nie widziałam tego wcześniej? – pyta mama i zaraz dodaje, że nagrzmocony tatko za nic nie kojarzył się z pijakami, których znała. Pijacy to byli ci brudni goście, co wytaczali się z Rybitwy i Oazy, albo ten chłop, co go tak wyrzucali z Targowej, że biedaczynie pękła noga. Frajer od królików z piętra wyżej raz biegał w delirium po całym osiedlu i brodził w błocie jak obłąkany król z Biblii, bo niby prysnęły mu te bezcenne zwierzęta. No ale tatko był inny, czysty, w mundurze, nie plątały mu się język ani nogi.
Tak balowali do drugiej, kiedy zamykali ten cały Inter-Club. Wtedy nie było zmiłuj, jak tylko wybiła ostatnia godzina, won na mróz. Tatko zaproponował dalszą zabawę w pokoju na ostatnim piętrze Hotelu Centralnego. Mama się zgodziła.
– Bardzo dobrze się stało – mówi – trzeba korzystać z życia.
Łatwo zapominamy, że rodzice też są ludźmi. Pieprzą się, zdradzają i tęsknią za myśleniem tylko o sobie.
Ciekawe, co Olaf myśli o nas, o mnie i Klarze.
Mama i tatko ruszyli do wyjścia z Inter-Clubu, sklejeni jedno z drugim, i wpadli na hrabinę, walczącą o utrzymanie pionu. Weź wymijaj arystokratkę. Potocka omiotła rodziców nieprzytomnym wzrokiem, dziabnęła jego i ją paluchem czarownicy.
– On dla ciebie zabije – obwieściła. – A ty zabijesz dla niego?
Upadłaby, lecz stary ją podtrzymał.
W kolejnych tygodniach rodzice zdrowo się szlajali, a mama kipiała szczęściem.
Na przykład ojciec wyczarował bilety do Stoczni Gdańskiej na koncert Kiepury i jakiejś Marty Eggerth. Takie wieści boleśnie uprzytomniają upływ lat – matka jest tak stara, że słuchała Kiepury na żywo.
Trochę się o ten koncert pożarli, bo mama bała się, że ludzie ją zobaczą z Ruskiem. Niby włóczyli się po barach i dancingach, ale sala koncertowa to co innego, tam jest jasno i wszyscy się gapią.
– No, będą się gapić. Na Kiepurę – odparł mój stary, który miał odpowiedź chyba na wszystko. Prócz tego załatwił najlepsze miejsca, tak że mama doskonale widziała złotą czuprynę tej całej Marty i łysinę sławnego tenora. W kółko bisowali, tylko arię zdusił gwizd przejeżdżającej lokomotywy.
Stary się połapał, że mama kocha filmy, a zmyślone przygody otwierają jej serce. W gruncie rzeczy tak jest do teraz i nie wiem, czy ta jej opowieść ma cokolwiek wspólnego z prawdą. W każdym razie ojciec zabrał ją do kina Warszawa, gdzie mieli palarnię, kawiarnię, do sali pompowano gorące powietrze, do tego na suficie błyszczały obce słońca i dalekie planety. Tatko wyszukiwał dla mamy nowe gwiazdozbiory, a jego rozżarzony kiep krążył w ciemnościach jak sputnik.
Raz puścili coś takiego jak Kapral z Madagaskaru, ramotę o chwale żołnierzy niskiej rangi, i mama zapytała, czy takie rzeczy jak tam, w tym filmie, są w ogóle możliwe. Dałoby się tak porwać okręt z nabrzeża i prysnąć ku przygodzie?
Stary odparł trzeźwo, jak nie on, że w życiu – ustrzeliliby ich zaraz za Helem.
Pierwszą prawdziwą kolację zjedli w sopockim Grand Hotelu. Mama rozwodzi się nad tym, bo ponoć frapuje mnie jedzenie. Gówno prawda, w żarciu szukam spokoju, a nie smaków.
Grand Hotel to rozległy budynek nad samym morzem, przykryty czerwonym dachem z iglicą pośrodku. Ponoć rezydował tam Hitler, a gość, co nadzorował powojenny remont, powiesił się i czasem w suszarni rozbrzmiewa jego charkot. Z kolei dyrektor, ten sam, który giął się w pas przed moim starym, był sowieckim szpiegiem, kutym na cztery nogi. Dostał ten Grand Hotel za sukcesy operacyjne w Niemczech.
Tatko czekał na mamę w zarezerwowanej dla nich sali, pod kryształowym żyrandolem. W kuble mroził się szampan. Pianista, urżnięty w sztok, wygrywał jakieś wiedeńskie melodyjki, rzucając swe bezwładne cielsko na trzeszczący instrument. Ubawiony tym stary ciskał mu rublówki na spodek po kawie, po czym gapił się w mamę, chwytał ją za kolano i sprzedawał głodne kawałki.
Wtedy właśnie opowiedział jej o harpunach. Z kolei o zębach nie chciał gadać ani wtedy, ani później, gdy mama go podpytała. Rzucił jedynie, że po to umawia się z dentystką, żeby skompletować utraconą klawiaturę.
Mama wspomina, że nigdy wcześniej nie widziała, by ktoś wlewał w siebie tyle wódki. Ojciec pił na szklanki, a jednak gadał z sensem i tylko jaśniały mu oczy. Zawstydzona twierdzi, że imponował jej jak olbrzym żonglujący płonącymi kulami.
– Głupia byłam – słyszę.
Prócz tego tatko kupował jej prezenty. Przecież na cytrusach się nie skończyło.
Płaton przyniósł na Paged pończochy, nylonowy płaszcz, perfumy Rapsodia, co cała produkcja szła na Węgry, i wodę kwiatową w krysztale z rozpylaczem. Mama składowała te skarby na dnie szafy, za amerykanką. Ale mowę jej odjęło dopiero, kiedy dostała sukienkę.
To była ta sukienka ze sklepu na Czołgistów, gładka i miękka jak plecy Sophii Loren. Skąd stary wiedział? Matka przeraziła się, że kazał ją śledzić, i wierciła mu o to dziurę w brzuchu, tymczasem ojciec, szczerze tym ubawiony, za każdym razem gadał co innego.
Raz stwierdził, że sukienkę wybrał samodzielnie Płaton, co było niedorzeczne: zacny marynarz nie odróżniłby wazy chińskiej od chomąta. Kiedyś znów złożył palce jak do przysięgi i rzekł, że sam ją wyszukał pod koniec morderczych rajdów po sklepach odzieżowych, a był o krok od uruchomienia znajomości w świecie mody dalekiego Leningradu. A innym razem golnął setkę czy dwie i wyznał, że mieli cały kontener takich właśnie, czerwonych sukienek. Oni lubomu dawali, lisz by nie prognili. Rechotał jak kumak, a matka chciała go dusić.
Siedzimy w kuchni, od mamy bije smutek i patrzy na mnie trochę tak jak wtedy, gdy powiedziałem jej, że hajtam się z Klarą.
– Ja przedtem nie wiedziałam, że można tak kochać – mówi.
Kola, mój ojciec, pojawiał się w jej myślach zaraz po przebudzeniu i nie opuszczał ich do zmroku. Zastanawiała się, co robi, jak się ma, czy spał i co zjadł. Liczyła dni, godziny do spotkania. Potem wściekała się na siebie, bo przecież to niedorzeczne tak kochać, powinna myśleć o czymś poważnym, na przykład o przyszłości.
Zacinał śnieg, wiatr porywał czapki, mama wlokła się przez mroczny Paged, a pod płaszczem, pod bluzką, grzały ją powidoki dotyku dłoni taty. Mewy, ciemne okna, chmury i klaksony wołały: Kola, Kola, Kola.
Nie była Heleną Kreft, była Zwiozdoczką.
Miłość rozsadzała ją od środka i jak dziecko chciała się wydostać na świat – na taką właśnie metaforę pozwala sobie mama. Najchętniej powiedziałaby o ojcu wszystkim: koleżankom z uczelni, których jeszcze miała mnóstwo, dziadkom, panu Leonowi z warzywniaka, samemu Ratajczakowi, co prowadził sklepik na Pagedzie, nawet temu pijanemu frajerowi od królików z piętra wyżej, i tylko Wacek był wyłączony z tego marzenia.
No ale nie mogła powiedzieć nikomu.
Tatko zarobił bliznę w pojedynku na harpuny. Mama prosi, żebym nie podniecał się tą historią, bo miał pełne kieszenie podobnych. Czy rzucał je, jak drobne pianiście, każdej dziewczynie, którą bajerował?
Na te harpuny bił się ponoć w szkole morskiej gdzieś na północy. Dorabiali sobie, polując na wieloryby. Mieli wyrzutnię, podobną do armatki, i trochę harpunów miotanych ręcznie, kutych jeszcze za cara. Cóż, każdy napycha portfel jak umie.
Wychodzi na to, że stary był raczej obrotny, bo prócz dziurawienia ssaków morskich szmuglował peruki, kawę, skóry i kolorowe flamastry. Ponoć peruki i ortaliony schodziły jak kondomy na festiwalu chorób wenerycznych.
Do tego całego biznesu, do peruk i wielorybów, tatko miał kumpla, którego imienia mama na razie nie chce wypowiedzieć. I raz ten kumpel, wesoły, fajny facet, wrócił z roboty i obwieścił, że go capnęli. Oddał fanty, żeby nie trafić do pudła. Ocalił też ojca, tak mówił.
Po miesiącu paradował w nowej kurtce, no a stary nie był głupi. Polazł to niego i powiedział: ty taki owaki, chodź, dawaj drat’sja na garpunach.
Mama pokazuje na łyżkach i cukiernicy, jak to było.
W odległości pół rzutu wyrysowali okręgi. W nich stanęli. Żaden nie mógł przekroczyć linii okręgu.
Tamten kolega miotał pierwszy, no bo wyzwał go mój nieustraszony stary. Wziął więc ten harpun i podrzucał sobie wesolutko, oceniając ruchliwość celu.
Stary tymczasem stał spokojnie. Słyszał tylko, jak serce woła o życie. Tkwił w miejscu, bo widział już podobne pojedynki: jak harpun leci, nic nie pomoże. Niejeden skakał w bok i się nadziewał na oszczep.
Chłop rzucił. Zastygło lodowate powietrze czy coś.
Harpun szarpnął policzek pomnikowego taty.
Stary strząsnął krew z podbródka, schylił się po swój harpun. Tamtym miotało, patrzył, gdzie by tu skoczyć, palił go grunt w okręgu. Ojciec obserwował jego ruchy i rzucił. Słusznie ocenił kierunek ucieczki, bo trafił chłopa pod lewy bark, i to tak, że harpun okręcił nim i pchnął między gapiów.
Ponoć typ, znoszony z pola walki, piszczał, jakby mu jaja pilnikiem rżnęli. Przesiedział kwartał w lazarecie i nigdy nie wrócił do jednostki. Poszedł do wywiadu wojskowego czy coś. Mama robi się bardzo tajemnicza, kiedy porusza tę sprawę, zaznacza tylko, że niedługo dowiem się więcej.
Zajuszonego ojca żołnierze zanieśli do kantyny, wśród braw, gwizdów, brzęku szkła i jęku akordeonu. Tam nad gorzałką zszył sobie ranę. Puchnący pysk obłożył pajęczyną, żeby uniknąć zakażenia, i pił dalej. Położyli go na pryczy razem z tym zwycięskim harpunem.
– Mniej więcej taki był ten twój ojciec – mówi mama.
Jest trzecia w nocy, przerywam pisanie. Pójdę po wodę. Może zostały jakieś śledzie?
Nic z tego, dalej walę w laptopa.
Klara ma rację, z pisaniem mi nie po drodze, mówi też, że jestem człowiekiem czynu, wystarczy dać mi robotę, a będę tyrał do upadłego, gdybym strugał świątki, szybko brakłoby drewna i miejsca w kościołach. Za dzieciaka próbowałem coś czytać, ale matka wypychała mnie na podwórko, nad rzeczkę na Kaczych Łęgach, albo ładowała w malucha i wiozła do Malborka, na wydmy przy jeziorze Łebskim, do wiatraka na Kociewiu.
Latem puszczaliśmy latawce i graliśmy w badmintona, przy czym matka była nie do zajechania, jakby urodziła się z rakietą w dłoni.
Jesienią i zimą rżnęliśmy w karty przy kuchennym stole, w remika, w tysiąca, potem także w pokera i kości. Pamiętam długie tabele z wynikami zapisanymi maczkiem: duży strit, ful, kareta, poker.
Najdłuższym, co dotąd napisałem, było podanie o rozłożenie podatku na raty. Jak wyszedłem od mamy, stwierdziłem, że przysiądę i zanotuję, co mówiła, w paru prostych słowach. Doprawdy, świetnie mi poszło.
Chociaż nie, było jeszcze coś, pamiętam.
Piszę i spokój spływa na mnie jak przelew natychmiastowy na puste konto. Przestaję, to serce wali, kręci mi się we łbie, lodowacieją kichy. Ojciec to, ojciec tamto, i tak straszliwie zakochana mama.
Ma lekkiego pierdolca na moim punkcie, strach pomyśleć, co się działo, jak była młoda i w jej życie wjechał mój wielki, mundurowy stary.
Chciałbym zobaczyć ją, dwudziestoletnią, jak siedzi w knajpie nad kieliszkiem, jak tańczy i śpiewa, ale z ojcem, o dziwo, nie mam żadnego kłopotu. A przecież w gruncie rzeczy długo nie wiedziałem, co to takiego. Tatko, tatuś, tata, stary – jeśli wypowiadałem te słowa, to jako dorosły i mając na myśli siebie w odniesieniu do Olafa.
Pierwsze, co pamiętam z dzieciństwa: stoimy z mamą nad Bałtykiem, ona płacze, a ja nie wiem dlaczego.
Dalsze wspomnienia to już Witomino, ulica Polskiego Czerwonego Krzyża: nasze dwa pokoje, widok z okna na Półwysep Helski, dzwony kościoła bijące w niedzielę o świcie i śmietnik ze skarbami.
Mama lepiła mi pierogi, pulchne uśmiechy z cienkiego ciasta wypełnione gorącym mięsem, urządzała teatr cieni, a gdy byłem trochę starszy, zabierała do kina na filmy o Rambo i Harrym Callahanie.
Problem wypłynął, gdy przeczytałem opowieści o Muminkach.
Stary Muminka siedział na werandzie, walił grog, pozwalał dzieciakom wędrować do wulkanów, a na sam koniec oszalał i powiódł rodzinę we własny smutek, na jakąś kamienną wyspę, do nieczynnej latarni morskiej. Czymś takim jest tata? Ofiarowuje światło, a potem zabiera? Nie mogłem tego zrozumieć, aż w końcu wyrosłem przed mamą, zajętą akurat tłuczeniem bitek, i spytałem:
– Czy jak miałbym tatę, toby mnie skrzywdził?
Myślałem, że przyłoży mi tym tłuczkiem, przysięgam.
Zamiast tego uklękła i przeprosiła. Powiedziała, że ukrywała przede mną pewne rzeczy z głupoty i troski, co często idzie w parze. Potem wyjaśniła, że niektórzy ojcowie znikają, inni znów nie. Mój akurat przepadł, nim się urodziłem. Chciałem wiedzieć, kim był, jak wyglądał i czy może popłynął do czarnych skał, na spotkanie ze ślepą latarnią. Mama potrząsnęła mną, wycedziła zimno, jak wtedy, gdy ją męczyłem o psa:
– Nie interesuj się ojcem.
Po tej rozmowie kupiła piłkę do nogi, zachęcała, żebym strzelał jej gole, których broniła jak Włodek Żemojtel. Za to wbijanie goli szło jej gorzej i pamiętam nawet, jak stałem na polanie przy radiostacji, dwa kamienie wyznaczały granice bramki, mama rozpędzała się, jakby leciała z taczką, a piłka frunęła w niebo, między drzewa, w pole – wszędzie, tylko nie do mnie.
Wracaliśmy spoceni, zieleni jak trolle i mama klęła, że nie dopierze ubrań z trawy. Zalegały potem w misce wody z proszkiem do prania, a ona zapominała o nich, zawsze zapominała, tak właśnie było.
Kupiła dwa rowery, mnie wigry, sobie rometa, i zasuwaliśmy na długie wycieczki, czasem i do Rewy.
Od dziadka wydębiła sprzęt wędkarski. Ja łapałem na chleb, mama na muchę i dość powiedzieć, że gdyby nie facet, co obok łowił prądem, wrócilibyśmy do domu z pustymi rękami.
Ten wielki trud mamy obrócił się wniwecz, gdy poszedłem do szkoły, gdzie stawił się cały legion ojców. Pojąłem, że ojciec jest wąsatym stworzeniem w swetrze, skórzanej kurtce bombce, ostatecznie nosi prochowiec i odpala carmena w chwili, gdy dzieciak puszcza jego rękę, by podrałować na lekcję.
Ojcowie byli robotnikami, stoczniowcami i taksówkarzami. Ja nie mogłem się pochwalić nikim podobnym. I tak miałem przegwizdane ze względu na imię i kombinowałem, jak by tu uniknąć kłopotów.
Dustin Barski, co to w ogóle ma być? Kto tak się nazywa na Witominie?
Koledzy pytali mnie czasem, co porabia mój stary. Działo się to w tych przyjemnych momentach, kiedy wyciągnęli już mój łeb z klopa.
Odpowiadałem zawsze to samo.
Mój tata dawniej pływał na statkach, a teraz pisze pamiętniki. Wyda je i zyska wielką sławę.
Mój tata ma czarny cylinder, laseczkę i pije wyszukane trunki, nie chrzczone piwko jak wasi pojebani ojcowie.
Tata przez cały czas siedzi w domu, zawsze znajduje dla mnie czas i opowiada różne fantastyczne historie. Nie krzyczy i pozwala mi chodzić, gdzie tylko chcę, poza tym zabijał potwory i kiwał głupich milicjantów, więc weźmie zemstę na każdym, kto spróbuje mnie skrzywdzić.
Do kuchni zagląda Klara i pyta, co ja wyrabiam o takiej godzinie. Całą noc tak siedzę? Jeszcze nie skończyłem historii Heleny?
– W robocie będziesz nieprzytomny – ostrzega.
Wiem, o co jej chodzi. Boi się, że biorę narkotyki.
Większość kucharzy jedzie na dragach, ale nie ja, ja nawet nie piję.
Obiecałem jej. Zawsze dotrzymuję słowa. No ale muszę jakoś się wytłumaczyć z tej dziwnej sytuacji, że siedzę, palę fajkę za fajką, żrę śledzie i ciągle coś klepię, choć obiecałem, że nie zamarudzę.
– Próbuję dojść do ładu ze sobą – zdobywam się na takie mgliste wyjaśnienie.
Klara patrzy na mnie tak, jak może patrzeć tylko ktoś, kto zna cię na wylot, rozumie i kocha mimo tej wiedzy, tego zrozumienia.
– Długa droga, skarbie – słyszę. – Weź lepiej dobre buty.
Z tym pisaniem to trochę minąłem się z prawdą.
Owszem, w zawodówce z polaka dostawałem wyłącznie trójki na szynach, wyjąwszy jedną piątkę. Dali mi ją po wielkich bojach. Baba od polskiego przeczytała moje wypracowanie, zaciągnęła mnie do dyrektora i we dwoje usiłowali się dowiedzieć, od kogo ściągałem. Wściekłem się, jak tylko może dzieciak rozjuszony niesprawiedliwością świata i fałszywym oskarżeniem, i streściłem własny tekst, dodając drugie tyle nowego. Babie w końcu szczęka zjechała na cycki, no i dostałem tę piątkę.
Pisałem wtedy o Panu Tadeuszu, o tym, co tam żarli: o wędzonych szynkach, bulionach z kury, o galaretkach migdałowych i skrzydlikach ozoru. Naprawdę, gdyby pisarze w Polsce pochylili się nad żarciem, zniknęłyby problemy z czytelnictwem.
Ale też pisywaliśmy z Klarą do siebie, jak byliśmy młodzi, o czym przypominam sobie właśnie w tej chwili, w środku nocy, kiedy Gdynia zawisła w zupełnej ciszy, a ja sobie siedzę, dziwnie pusty, jakby ktoś obcy i piękny nagle mnie wycałował, kiepuję do słoika po śledziach, bo nie chce mi się odwracać do okna, gdzie czeka popielniczka, przedłużam tę chwilę, dodaję słowa do bzdur, nie chcę, żeby noc dobiegła końca, nawet nie myślę o śnie.
Po studiach Klara wyjechała do Stanów, bo w Polsce nie było roboty dla socjologów. Pracę w korpo złapała dopiero jakiś czas później. Planowaliśmy wspólny wyjazd, ale Klara dostała wizę, ja nie dostałem, więc pojechała sama. Tam sprzątała domy bogatych Amerykanów, ja zahaczyłem się w pizzerii w Rumii, no i tęskniliśmy za sobą jak papugi o popękanych sercach.
Telefony były drogie i Klara zaczęła pisać. Pierwszy list był długi, opowiadała trochę o tym, jak jej tam jest, o życiu z bandą współlokatorek w przyziemiu jakiegoś cholernego kondominium w Jackowie, o giełdzie pracy pod polskim kościołem, zupach z puszki i kurczakach wielkich jak krowy, a trochę o tym, jak się ma, co czuje i tak dalej. Zdziwiłem się, bo o wszystkim już wiedziałem albo mogłem się domyślić, ale te proste rzeczy, te uczucia, nazwane i wbite w papier, zyskały siłę, że ja pierdolę. Aż dziwnie miękko się zrobiło. Nauczyłem się tego listu prawie na pamięć, jak tych potraw z Pana Tadeusza, chciałem zaraz dostać kolejny, problem w tym, że najpierw musiałem napisać swój.
Okrutnie się nad tym biedziłem. Ja nie zaglądam w siebie, bo mało co tam jest, więc napisanie czegoś o uczuciach szło mi słabo. Kocham, tęsknię, zerżnąłbym cię – to raczej głupio brzmi, zwłaszcza jeśli ma, spisane, przefrunąć ocean. Streściłem, co robię dzień po dniu, i wyszło, że mało się u mnie dzieje, nic tylko kręcę pizzę i jeżdżę eskaemką. Po co jej tym głowę zawracać.
W końcu postanowiłem, że nie napiszę o tym, co jest, ale o tym, co będzie i jakie zdarzy się nam życie. Jak to ominą nas pijaństwo i zdrady, jak zamieszkamy razem, zrobimy sobie dziecko, którym się zajmę, bo skoro nie miałem ojca, to sam będę najlepszym na świecie, no i koniecznie otworzymy restaurację.
Udało się, przyszedł kolejny list. A dziś mamy wszystko, co sobie wtedy wymarzyłem. Restauracja, Olaf, dom.
Dopiero teraz, kiedy to piszę, uświadamiam sobie, czemu tak naprawdę wysnułem ten farmazon. Przecież nie miałem grosza przy duszy, a z tego, co Klara zarabiała na sprzątaniu, nie starczyłoby nawet na metr restauracji. Wcześniej nawet nie myślałem o dzieciach – po prostu przeraziłem się, że ją stracę, półroczna wiza się skończy i Klara zostanie w tej Ameryce, będzie sprzątała cudze domy tak długo, aż kupi sobie własny. Bo co w tej Polsce dwadzieścia lat temu na nią czekało? Tylko ja. Myślała o tym, czułem między słowami.
Nie mogłem do niej polecieć ani nawet zadzwonić, więc wymyśliłem nasze marzenia, żeby tylko wróciła.
To była dziwna jesień, wspomina mama. Morze pociemniało i stało się nieprzeniknione. Wczesnym popołudniem zapadał zmrok, na targowisku ginęły pomidory i jajka, uwolnione szaliki tańczyły wysoko wśród ptaków nad Pagedem.
Wszystko było inne, a mama wypierała się tej zmiany. Weźmy tego całego Wacka, któremu w kółko nawijała makaron na uszy. Mówiła, że dużo uczy się z koleżankami, że głowa ją boli, senność męczy i tak dalej.
Wacek, idiota, pytał, czym zawinił, i przysięgał, że zrobi wszystko, aby pomóc. Mama marzyła, żeby zniknął w obłoku gryzącego dymu. Niech przynajmniej ta sprawa rozwiąże się bez jej udziału.
Był dobry i bezbronny, mówi, takich się okłamuje, lecz nie rzuca. Wackowie tego świata chodzą przesyceni troską, a potem giną od noża w plecy.
Bała się też jego ojca, pana Scholla, tego wampira z Orzeszkowej. Wiosną zdawała u niego egzamin z protetyki.
Pod koniec listopada aresztowano hrabinę Potocką, tę modną staruchę z Inter-Clubu. Nazywała się zresztą całkiem inaczej, a z arystokracją miała tyle wspólnego, ile krowa z jazdą na łyżwach.
Przyjechała do Gdyni bez grosza przy duszy. Nie chciała pracować, więc ogłosiła się hrabiną, bredziła o tym spadku w Stanach, piła szampana, żarła małże i robiła długi. Nabrała urzędników, hotelarzy, żigolaków i zawodowych oszustów. Milicjantom oświadczyła, że mogą kropnąć ją choćby i teraz, wszystko jej już jedno, przynajmniej dwa lata przeżyła jak trzeba.
Jak ją zamknęli, dziadek ucieszył się i obwieścił, że takich jak ona należy wozić w klatce i obrzucać błotem. Pół Gdyni głoduje, a ona piła sobie najlepsze wina, rzekł i dodał, że ci, co fundowali jej zbytki, też powinni dostać jakiś wyrok.
Prócz tego przejmował się swoimi zegarami, bo mu nierówno biły.
Miał trzy duże zegary ścienne i jeden mniejszy, z dworkiem szlacheckim wymalowanym na tarczy. Regulował je, sprawdzał z radiem i ręcznym poljotem, w końcu pakował taki niesforny zegar w koc i maszerował z nim pod pachą przez całe Obłuże, poboczem Marchlewskiego, aż do centrum, na Portową, do zegarmistrza.
Ten zegarmistrz, przedwojenny spec, pytał dziadka, czemu lezie do niego bite dwie godziny, skoro są autobusy, a dziadek odpowiadał, że przecież autobusem zarzuci, ktoś go trąci i będzie po zegarze.
Z kolei babcię martwiły burze na Słońcu. Dowiedziała się o nich z radia. Wcześniej myślała, że nasza wspaniała gwiazda trwa w spokoju. A tu nie. Babcia zawędrowała nawet do biblioteki po jakieś broszury na ten temat. Nic nie mieli. Wtedy przypomniała sobie, że jak jest sztorm na Bałtyku, to spać się nie da, więc z tymi huraganami na Słońcu pewno jest podobnie. Kto wie, może wojny i zdrady dzieją się przez gwiazdy?
Babcię ekscytował też człowiek, który bywał na Wenus, legitymował się kosmicznym paszportem i zapowiadał desant latających spodków na Berlin. Przez parę dni radio nadawało informacje głównie o nim.
Gość zbierał pieniądze na otwarcie ambasady dla przybyszów z Wenus, aż wreszcie aresztowali go we Włoszech. Powiedział wówczas, że jest synem Adolfa Hitlera.
– Naprawdę nie wiem, jak miałoby mu to pomóc – dziwiła się babcia nad balią pełną prania.
Raz wzięła mamę na rozmowę. Dziadek był wtedy w pracy. Mama przeczuwała, co się święci, i próbowała uniknąć całej tej gadaniny. No ale babcia ją przymusiła.
– Co ty, córuś, wyprawiasz? Wszyscy mówią tylko o tym sowieckim kapitanie.
Mamę cokolwiek zatkało, bo naprawdę myślała, że ze starym pozostają niewidoczni, że chroni ich jakaś nieprzepuszczalna bańka, co obejmuje dancingi, restauracje i pokój w Domu Marynarza.
Odpowiedziała głupio, że Kola to tylko znajomy.
– Kola, no tak. – Babcia cmoknęła i przypomniała, że tacy właśnie znajomi strzelali do ludzi w Poznaniu całkiem niedawno i nawet zabili jakiegoś chłopca.
Mama się wściekła, bo mój stary nikogo przecież nie mordował, przynajmniej w Polsce, w ogóle nie zrobił niczego złego, wprost przeciwnie. Panie pokrzyczały na siebie i tyle było z rozmowy.
Mama bardzo się bała. Chciała tylko lepszego życia, tak właśnie mówi.
Gorsze życie zaczęło się od tego sąsiada, co hodował króliki. Nie ukłonił się dziadkowi przed mszą świętą i dziadek wrócił do domu zaraz po nabożeństwie, nie zamienił z nikim ani słowa.
Szacunek dla dziadka był wszystkim.
Coraz częściej siedział Pod Ryjkiem, gdzie żalił się kumplom na swój paskudny los i szukał rady tak długo, aż wreszcie ją znalazł.
Czekał na mamę do nocy, poważny, jakby cały dzień wstrzymywał oddech. Posadził ją przed sobą i rzekł:
– Kapitan Narumow ma żonę i syna w Leningradzie. Wiedziałaś o tym?
No nie wiedziała, skąd miałaby wiedzieć, tak twierdzi, a ja jej wierzę.
Mama przyjęła rewelację dziadka spokojnie i poryczała się dopiero za kocem, na amerykance.
Następnego dnia tatko czekał na mamę pod kinem Neptun w Orłowie. Zamiast wejść z nim do środka, mama oddała ojcu sukienkę wraz z radą, aby wręczył ją żonie. Potem strzeliła go w mordę i poszła, niesiona rozpaczą i dumą, pewna, że skończyła z tym sukinsynem na zawsze.
NOC
DRUGA
1958
drugi
wtorek
października
2017
Mama opowiada mi tę historię, bo umiera. Przynajmniej tak twierdzi i zaklina, żebym się tym nie przejmował. Nic prostszego. Umiera, odkąd pamiętam.
Zazwyczaj odwiedzam ją raz w tygodniu, najczęściej we wtorki, bo początki tygodnia mam wolne, w ogóle moje życie wisi do góry kołami: robię do wieczora, mam luźne poranki, najwięcej zapieprzam w weekendy i święta, za to kocham pierwszą połowę stycznia, gradobicia i wichury. Kocham też śmiech mojego syna, dziki jak gwizd pijanego łotra, niech biega młody i się tłucze.
Przychodzę więc do mamy we wtorek, jak co tydzień niosę siaty z zakupami. Wstaję wcześnie i myślę o ojcu. Wszedł mi, Rusek jeden, w łepetynę. A jak zacznie mi się myśleć, to nie ma zmiłuj, muszę te myśli rozchodzić, zadeptać, żeby wrócił spokój.
Bardzo lubię spokój. Chcę, żeby zawsze było tak samo, chcę, aby było tak, jak jest.
Mamę zastaję nad biurkiem, w okularach i z lupą studiuje rachunki, pisma na maszynie, odbitki zdjęć i polaroidy. Chodzi skaner, w niszczarce utkwił papier, wchodzę, a mama zgarnia ten kram jak dzieciak złapany nad pornosami taty.
Czy tatko lubił ślizgacze? Co najchętniej oglądał w telewizji? Wstawał wcześnie czy spał do późna? Darł się na swoich żołnierzy, a może dręczył ich w ciszy? Uprawiał sport, a jeśli tak, to jaki? Dłubał czasem w nosie? Gadał do siebie? Nie mam pojęcia o tym wszystkim i łapię się na tym, że chciałbym jednak wiedzieć.
– Opowiem ci wszystko, tylko powoli. Mamy jakieś pół roku. Potem, no cóż, potem mnie nie będzie. I dobrze. Ja już się nażyłam. Żal tylko, że już cię nie zobaczę – obwieszcza mama.
Ciągnę za język, dopytuję, czy jest na coś chora. A ona nic. Ot, umrze, a świat będzie kręcił się dalej.
Z tym jej umieraniem miałem sto pociech. Na przykład jak kończyłem podstawówkę, dostała półpaśca. Najpierw obsypało jej plecy. Wysypka paliła ją jak żarna, więc ściskała w rękach chochlę, termofor, splatała dłonie jak do modlitwy, wszystko, byleby się nie drapać. Raz złapałem ją, jak drze gazetę na cienkie, równe paski.
Za wysypką przyszła gorączka. Mamą trzęsło. Mówiłem: idź do przychodni, mamo, ale nie chciała o tym słyszeć. Powiedziała, że sama jest lekarką i świetnie zna się na takich prostych chorobach. Potem zamknęła się w pokoju i zabroniła wchodzić. Jeszcze złapię ospę i umrę. Sama wolno odchodziła w śmierć, nie miała żadnych wątpliwości. W końcu dla osób w jej wieku półpasiec bywa zabójczy.
Przez drzwi słyszałem jęki i westchnienia. Cały czas powtarzała, żebym się nie martwił, bo tak właśnie musi być. Wychowała mnie. Wyrosłem na wspaniałego chłopaka i tylko patrzeć, jak dam sobie radę bez żadnej pomocy.
– Synku, to nawet lepiej – mamrotała. – Ja nigdy nie chciałam być stara. Los oszczędzi mi lumbago, demencji i innych przyjemności, padnę, a nie zwiędnę. Nie może mi się zdarzyć nic lepszego niż ta śmierć.
Prędko wróciła do życia, minęło trzydzieści lat, nie dostała żadnego lumbago, a pamięć ma lepszą niż delfin.
Za to gdy dekadę temu przyplątała się jej katarakta, upierała się, że doskonale widzi. Chwaliła swój sokoli wzrok, by za chwilę przyrżnąć skronią we framugę.
Siłą zawlokłem ją na operację. Jeszcze przed kliniką zarzekała się, że nie przeżyje narkozy i bardzo dobrze, bo taka spokojna śmierć jest łaską.
Jak zmarł mój ojciec?
Z biodrem temat przebiegł podobnie. Wysiadło trzy lata temu. Wcześniej wszędzie było mamy pełno, regularnie odwiedzała Klub Filmowy na Waszyngtona i nigdy nie przegapiła naszego festiwalu filmowego, prócz tego śmigała po warzywa aż do hali targowej i piła koniak w Szmaragdowej na Kamiennej Górze albo w jednym z tych pawilonów, co je porobili nad morzem. Skoro już przy morzu, dało się ją też spotkać przy samym brzegu, z bosymi stopami w gorącym piasku, jak gapi się na wodę.
Biodro siadło, chodziła dalej. Kupiłem jej kijki do nordic walking, ale ciągnęła je za sobą jak połamane skrzydła bądź wyrzuty sumienia. Tych nigdy nie miała, no nie.
Wkrótce skończyło się morze, skończyła się Szmaragdowa. Odtąd mama kuśtykała po ogródku. O operacji nie chciała jednak słyszeć. Bała się, że całkiem przestanie chodzić albo lekarze ją ukatrupią.
Doktorzy w Polsce, jak wiemy, zajmują się głównie mordowaniem dentystek starszych niż wszechświat.
– Oj synku, nawet nie wiesz, kogo oni tu zabili – mówiła i tajemniczo zawieszała głos.
W końcu, gdy nawet droga do furtki zmieniła się w golgotę, mama poczyniła odpowiednie kroki i pomknęliśmy do szpitala wojskowego w Redłowie. Tam przyjęli ją lepiej niż Buddę w Nepalu, dostała osobną salę i stado pielęgniarek, które mogła rozstawiać po kątach.
– Dziękuję ci, synku, za wszystko – usłyszałem na odchodnym. – Nie ma co płakać nad kończącym się życiem.
Operacja się udała i mama szybko wróciła do zdrowia. Stało się tak jednak dzięki nienawiści. Mama powtarza, że prędzej wkroczy do wężowiska, niż wróci między fizjoterapeutów.
Dziś biurka rzecz jasna nie dźwignie, ale z teczkami tańczy po pokoju jak młoda sekretarka.
Na mój widok zgarnia papiery i wpycha je do teczek. Obiecuje, że wszystko pokaże już niedługo, we właściwym porządku. Patrzę na nią. Myślałem – dalej myślę – że ona nigdy nie umrze, bo nie może umrzeć, odpędza śmierć tą histeryczną gadaniną. Nawet Klara twierdzi, że mama przeżyje nas wszystkich, i ja jej wierzę.
– Rzuciłam go, ale co z tego? – słyszę. – On nie chciał o tym słyszeć.
Siekierę mieli od zawsze. Dziadek przywiózł ją po wojnie z Rypina. To tam, gdzie piła tarczowa ścięła mu palce.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki