Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Łukasz Orbitowski, Jarosław Urbaniuk
Pies i klecha. Żertwa i inne historie.
Są rzeczy, od których lepiej się trzymać z daleka: pogańskie obrzędy, eksperymenty wojskowe, voodoo w akademikach. Tam, gdzie nie może diabeł, biskup i władza ludowa, do akcji wkraczają Andrzej Gil i Zbigniew Enka – ksiądz doktor i porucznik milicji obywatelskiej, których połączyła przyjaźń trudna i niewiarygodna niczym zmierzch PRL-u.
Pies i klecha. Żertwa i inne historie to zbiór kultowych opowiadań poświęconych perypetiom księdza i milicjanta, którzy wspólnie stawiają czoła niezwykłym aferom, jakie przetoczyły się przez Polskę końca lat osiemdziesiątych. Prawdziwa uczta dla miłośników mocnych historii z pogranicza kryminału i ezoteryki oraz wielbicieli krwistych duetów detektywistycznych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 547
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jarosław Urbaniuk Łukasz Orbitowski
Pies i klecha
Żertwa i inne historie
W chramie umierał stary człowiek.
Otaczały go misy z jedzeniem. Otulony w futra, dygotał z zimna. Zza drzwi dochodziło zawodzenie płaczek, furczał wiatr. Stary człowiek próbował głębiej wcisnąć kołpak na głowę, ale tylko przekrzywił go śmiesznie. Odsłonił białe ucho. Ogień płonący pośrodku świątyni oświetlał rozłożyste drzewo.
Płaczki na zewnątrz ucichły. Stary człowiek obrócił twarz do wejścia. Zasłona uchyliła się i w progu stanął wysoki mężczyzna w benedyktyńskim habicie. Oczy starego człowieka zwęziły się. Benedyktyn uklęknął przy umierającym.
— Przysiągłeś, synoczku — powiedział stary człowiek. Jego skóra już pożółkła, a nos się wydłużył. Mnich wybuchnął płaczem, przycisnął twarz do dłoni ojca, a ten szeptał — przysiągłeś, synoczku, przysiągłeś…
Umilkł. Mnich podniósł się nie bez wysiłku, zamknął zmarłemu oczy i, nie wykonawszy znaku krzyża, ruszył w głąb chramu. Spowita dymem świątynia sprawiała wrażenie większej niż w rzeczywistości. Nabrał garść ziół i spojrzał przed siebie. Wydało mu się, że na trzech konarach drzewa kora układa się w twarze i jedna z tych twarzy należy do ojca. Cisnął zioła do świętego ognia i nie oglądając się, wyszedł.
Na widok mnicha płaczki podniosły zawodzenie. Mężczyźni stali sztywno z opuszczonymi głowami. Benedyktyn rozkrzyżował ramiona, odchylił głowę i krzyknął:
— Czas nam raty!
Lament kobiet jeszcze się nasilił, mężczyźni zdawali się kurczyć, a z tłumu dobiegło wołanie: „Gorze nam, gorze nam!”. Mnich zgarbił się, jakby nagle lat mu przybyło, i zanurzył nasmoloną pochodnię w ogniu, wokół którego zgromadziły się płaczki. „Gorze nam! gorze nam!”, zawodzili mężczyźni, kobiety wyły i posypywały włosy ziemią.
Świątynia stanęła w płomieniach, mnich popatrzył jeszcze na ogień i odszedł, a ludzie rozstępowali się przed nim.
Jeśli mieszkanie porucznika Enki miało w sobie coś charakterystycznego, to chyba błyszcząca okleina odchodząca szerokim płatem od meblościanki. Najwięcej miejsca zajmował sam porucznik Enka, rozwalony na niskim łóżku. Jego włochata pierś wznosiła się i opadała, a wraz z nią drobna kobieca dłoń, której właścicielka spała głęboko, twarzą do ściany. Na stole stało opróżnione wino Klosterkeller, a obok dwa kieliszki, jeden pusty, a drugi w połowie zapełniony. Żaden obraz czy zdjęcie nie mącił bieli ścian, za to żyrandol ozdabiały damskie majtki, stanik zaś zwisał skromnie ze stopy samego gospodarza. Gdyby zły duch, poltergeist na przykład, wymiótł stos gazet spod telewizora i sam telewizor, kieliszki z winem oraz gospodarza z towarzyszką, a także przytwierdził okleinę na meblościance, można by odnieść wrażenie, że mieszkanie oddano do użytku wczoraj i czeka na właściciela, który uszanuje je bardziej niż porucznik Enka.
Enka miał inne zmartwienie – nie pamiętał bowiem, co wczoraj powiedział taksówkarzowi. Wiedział doskonale, że wyszedł od Rudego grubo przed dziesiątą, dobrze wstawiony, wiedział, że wsiadł do białego poloneza, a taksówkarz przypominał z profilu Karola Marksa (Enka utrzymywał, że Marks miał wyłącznie profil, z którejkolwiek strony by go nie oglądać). Porucznik Enka przywitał się grzecznie i powiedział: „Do mnie, czyli na Aleję Pokoju”. Następnie zawahał się i zmienił zdanie: „Nie, pojedzie pan na…”.
No właśnie – na tym kończyła się wiedza porucznika Enki. Nie miał pojęcia, jakie słowo padło i co wydarzyło się potem, o której wrócił i w czyim towarzystwie. Rozmyślał tak chwilę, podniósł się i nachylił nad śpiącą. Włosy zasłaniały jej twarz. Porucznik Enka zastanawiał się właśnie, czy powinien je odgarnąć, gdy zadzwonił telefon.
— Czego? — wymamrotał do słuchawki.
— Zbieraj się do nas — głos Gruli brzmiał zbyt dobrze jak na wczesną porę — ale już, na raz, dwa, trzy. Dzwonili.
— Sam się zbieraj — poradził mu porucznik Enka.
— Stary wariuje. Z góry zadzwonili — wyjaśnił Grula. — Dostaje hyzia, więc nie marudź i rusz tyłek. Przecież…
Dziewczyna obróciła się.
— Jeśli chcesz mnie pocałować w dupę, adres znasz, a ja ci wyjaśnię, gdzie moja dupa się znajduje — rzekł słodko porucznik Enka. — Nie dziś. Nie teraz. Mam…
Jasne pukle zsunęły się, odsłaniając przepełnioną miłością twarz dziewczęcia. Oczy porucznika Enki rozszerzyły się gwałtownie.
— Rozumiem — powiedział. — To dla mnie zaszczyt, panie ministrze — dodał miękko, a Grula zakaszlał po drugiej stronie kabla.
— Co tam się wyrabia, Zbyszek?
— Zaraz będę, panie ministrze. — Porucznik Enka odłożył słuchawkę i rzucił w stronę dziewczyny — musimy się zbierać!
W czasie, który wystarczył porucznikowi do wskoczenia we wranglery, czarną koszulę i wojskową kurtkę, dziewczyna zdążyła włożyć majtki i zapiąć stanik. Enka wypchnął ją do przedpokoju, przed drzwiami wręczył zwinięte w kulkę ciuchy i nim zdążyła otworzyć usta, już stali na korytarzu, a Enka zamykał drzwi.
— Zbyszku, oszalałeś? — Jednocześnie próbowała utrzymać ubrania i chwycić się Enki. Podniosła głos — to ty myślisz, że tak można, tak po prostu, że mnie i ciebie…? Tak wyrzucić po prostu? Co? Że ja…
Porucznik Enka ujął jej twarz w dłonie.
— Kochanie — powiedział, patrząc jej prosto w oczy — Kiszczak, rozumiesz? Tyle tylko ci powiem. — Pocałował ją w czoło i powtórzył — Kiszczak.
Maślany wzrok odprowadzał porucznika Enkę, który skręcił na schody i pognał z dziesiątego piętra, skacząc po trzy stopnie.
— Grula, czyś ty zwariował?
Nad głową Gruli grube litery układały się w napis „UCZCIWOŚĆ I SUMIENNOŚĆ WIZYTÓWKĄ SŁUŻB MUNDUROWYCH”. Zielonkawą warstwę farby olejnej przecinała gęsta pajęczyna pęknięć. Chudy młodzieniec przy biurku obok przerwał pisanie, popatrzył na Enkę i natychmiast skulił się nad maszyną. Pokój wypełnił rytm wystukiwany przez pojedynczy palec bębniącego w klawisze.
— Dbam o ciebie — oświadczył Grula.
— Nie chcę myśleć, co by się podziało, gdybyś przestał dbać. — Enka opadł na krzesło. — Co tu się wyrabia?
Podbródek Greli zafalował nad kołnierzem flanelowej koszuli.
— Przypomnieli sobie o tobie — rzekł. — Ikony.
— Nie wiem, co to są ikony. Wiem, co to jest wolne.
— Ikony. Z ikonami dewizy dla tych buców. Kanały, no, człowieku, nie pamiętasz?
— Przypomnieli sobie?
— Pamiętali cały czas.
— Powiem ci coś, Grula — wyszczerzył się porucznik Enka. — Nauczę nowego słowa. Słowo brzmi uprzejmość. Uprzejmy człowiek odbiera telefony, nieuprzejmy nie. Uprzejmy człowiek zaiwania przez miasto z kogutem i przez chodnik, a cham śpi dalej. Uprzejmy człowiek, koniec końców, dowiaduje się, że ktoś mu robi łaskę, że jest taki miły, zamyka mordę i słucha.
— Pojedziesz na wybrzeże — uśmiechnął się Grula.
— Podobno morze w październiku jest przepiękne — rozmarzył się Enka i nagle spoważniał. — Co się właściwie dzieje?
— Jest delikatna sprawa. — Grula podniósł się i zaczął spacerować po pokoju. Miał spodnie piramidy i doskonale szarą marynarkę. — Może uda się coś z awansem zrobić. Za długo tu tkwimy, nie? No, w każdym razie jest trup.
— Trup — powtórzył porucznik Enka.
— Ksiądz.
— Ksiądz — mruknął Enka. — No proszę, coś nowego.
— Wikary, konkretnie. Martwy. Paskudna sprawa. Nasz konsultant…
— Ubol?
— Wikary? No skąd!
— Znów mi z wikarym wyjeżdżasz, prymas ubol, nie? — prychnął Enka. — Konsultant mówię.
— Ksiądz.
— Ksiądz wikary?
— Ksiądz konsultant.
— Pieprzyć to. — Enka odchylił głowę. — Jaki znowu ksiądz?
— Czeka w drugim pokoju — wyjaśnił Grula. — Profesorek. Mądra głowa. Pojedziecie razem.
Porucznik Enka pogłaskał się po brodzie, wydął wargi, jakby chciał splunąć. Popatrzył poważnie na Grulę, a Grula zgarbił się i usiadł.
— Potrzebują kogoś błyskotliwego — wyjaśnił spokojnie. — No i padło na ciebie, więc nie wiem, o co się wku…
— Ja, co? — roześmiał się porucznik Enka. — Mam gacie pełne kału i tylko marzę o tym, by zapieprzać na drugi koniec Polski z jakimś klechą zboczeńcem, by rozgrzebać francowaty zgon niemniej francowatego syna Watykanu. Stary, czy ty mnie słyszysz w ogóle? Po co ja w tym wszystkim? Po co ten drugi? Czemu lokalni nie załatwią sprawy. Przecież…
— Martwy ksiądz — rzekł poważnie Grula.
— No i co?
— Martwy ksiądz — powtórzył — i my, i tamci potrzebujemy tego jak dziury w głowie.
Stuk, stuk. Samotny palec młodego milicjanta bił w czarne klawisze łucznika.
— No dobra — rzekł porucznik Enka — gdzie jest ten tamten?
Ksiądz profesor Andrzej Gil należał do ludzi, którzy lubią czekać. Myślał kiedyś o świecie, w którym wszystko dokonuje się natychmiast: nie ma kolejek po cukier i bekon, na pierwszej randce pękają kondomy, a raz otworzona flaszka natychmiast się opróżnia. Wówczas ludzkie życie skurczyłoby się do dwudziestu lat gnania z wywieszonym ozorem – smakowanie świata zaś byłoby pospiesznym zgarnianiem szlamu: wszystkiego, co się pod ozór nawinie. Ksiądz profesor Andrzej Gil czekał więc spokojnie na niewygodnym krześle, nogę założył na nogę, ręce splótł pod brodą, a oczy utkwił w zacieku na ścianie, aby nic nie rozpraszało przyjemności oczekiwania. Miał na sobie czarną marynarkę, koszulę z koloratką i sztruksowe spodnie.
Zabawne – dwaj gliniarze zmaterializowali się w drzwiach jednocześnie, jeden przepychał się przez drugiego i w końcu ten gruby przepchał szczuplejszego. Choć chudszy wcale taki chudy nie był. O ile wysoki grubas w idiotycznej marynarce budził tylko rozbawienie, o tyle w jego kumplu coś nie grało. Niby przysadzisty, a ruszał się płynnie, niby tępa morda – a w oczach błyszczało coś więcej niż bystrość, niby niski, a nie powiesz: kurdupel. Dziwny facet, proszę, proszę.
Wysoki ostatecznie wszedł przodem, a jego kumpel stanął w drzwiach, jakby nie wiedząc, co robić.
— Panowie się poznają — powiedział gruby dryblas. — Byłoby dobrze.
Przysadzisty gość wyciągnął kosmatą łapę.
— Zbigniew Enka — zabrzmiało.
— Andrzej Gil.
— Słyszałem — porucznik Zbigniew Enka usiadł pod ścianą — że ksiądz jechał tutaj kawał drogi.
— Korki były.
— Korki.
Andrzej Gil wstał.
— Przysłał mnie tutaj biskup pomocniczy Rurak, jako konsultanta. Być może to się panu podoba, panie poruczniku. Być może nie.
— A co ten, biskup, księdzu właściwie powiedział?
— Usłyszałem, że praca z panem porucznikiem to przyjemność.
Porucznik Enka pomyślał chwilę i odparł:
— To szczera prawda.
Andrzej Gil przesłał mu boleściwe spojrzenie i poprawił marynarkę.
— Rozumiem dobrze, że pan zna świetnie swoją pracę — powiedział, a porucznik Enka uniósł brew — i nie wiem nawet, jak mógłbym pana, panie poruczniku, nauczyć czegokolwiek.
— Naprawdę ksiądz tak sądzi? — wtrącił Enka.
Grula wykonał niezdarny, pojednawczy gest — wyciągnął ręce przed siebie, jakby na znak, że wszystko będzie dobrze.
— Sądzę — powiedział Andrzej Gil — że żaden z nas nie chce tutaj być. A jednak jesteśmy. To powinno, panie poruczniku, dać panu do myślenia.
Zbigniew Enka spojrzał na Grulę, na księdza Gila i na Grulę ponownie.
— Rozumiem — kiwnął głową — rozumiem, że ksiądz już wszystko sobie przemyślał.
Enka cisnął teczkę z materiałami na tylne siedzenie poloneza.
— Porządna bryka, panie poruczniku — rzekł ksiądz.
W świetle poranka Andrzej Gil wydał się porucznikowi nienaturalnie blady. Był wyższy, niż się Ence początkowo wydawało, i miał śmieszne, chude ręce z dłońmi dyndającymi przy udach. Enka pokiwał głową. Wskazał księdzu miejsce obok kierowcy, ale Gil zajęty był podziwianiem kształtu maski.
— Nowa rzecz — odparł Enka.
— Niech pan jeszcze powie, że to rajdowa wersja — ksiądz Andrzej Gil po raz pierwszy się uśmiechnął. — Dwieście na godzinę?
— Sto osiemdziesiąt — przyznał porucznik. — No dobra, jedzie ksiądz, czy nie jedzie? — Zmrużył oczy. — Woli ksiądz z przodu czy z tyłu?
Ręka porucznika Enki zatoczyła łuk, od przedniego siedzenia do bagażnika. Wsiedli jednocześnie.
— Woził pan porucznik już jakichś księży? — zapytał pogodnie Andrzej Gil.
— Koledzy wozili.
Enka zapalił silnik, ruszyli. Ledwo wydostali się z Szerokiej, wbili się w korek na Bohaterów Stalingradu. Enka klął pod nosem. Na Dietla korek stężał, więc porucznik wycedził coś o torbie, która pękła, nałożył koguta na dach i popruł chodnikiem.
— No, namęczyłem się, żeby go dostać. Genialna sprawa, w pracy i po pracy — powiedział. — Czym ksiądz jeździ?
— Nie mam samochodu.
— Może to i dobrze — mruknął Enka. — Po co ludziom tyle samochodów, no niech ksiądz patrzy, święto zmarłych za dwa dni, a ci już jadą. Mówię sobie, spokojnie, na własny pogrzeb każdy zdąży, ale nie, hołota musi, po prostu musi dymać na miasto całymi tuzinami, jedna kanalia z drugą byłaby chora, gdyby tego nie zrobiła. Myślał kiedyś ksiądz, czym Jezus by jeździł, gdyby żył dzisiaj? Grula twierdzi, że merolem, ale ja myślę, że nie ma racji. Niczym by nie jeździł, tylko siedział w domu, bo wyrzygałby się na widok zidiociałych owieczek w maluchach, syrenach i zaporożcach. Czy ksiądz…
Andrzej Gil uśmiechał się głupkowato.
— Czy ksiądz… — Enka ściszył głos. — No dobra, w takim razie może mi ksiądz powiedzieć, gdzie i po co właściwie jedziemy?
— Skąd pan porucznik myśli, że wiem? — zapytał Andrzej Gil, a Enka rzucił mu groźne spojrzenie. — Niech pan spróbuje sobie wyobrazić, że martwy ksiądz to problem nie tylko dla was. My, panie poruczniku, czyli Kościół, wprawiamy się w zatroskaniu, a teraz nie ma co udawać. Wie pan, co to profanacja? Wikarego znaleziono martwego na moście, ale ślady krwi były w kościele, ktoś próbował je zatrzeć. Nie wiadomo, czy nie będzie trzeba kościoła na nowo wyświęcać.
— Może ksiądz na mnie liczyć — rzekł porucznik Enka i machnął ręką, jakby trzymał w niej kropidło.
— Bardzo dziękuję, panie poruczniku. — Andrzej Gil kiwnął głową. — Wikary nazywał się Spiski, Marcin Spiski, pół roku pracował na parafii i ludzie raczej go lubili, aż ktoś mu gardło podciął. Duże, ostre narzędzie. Nikt nic nie widział, ludzie z proboszczem byli na cmentarzu po drugiej stronie wsi. Przenieśli ciało kilkaset metrów aż na mostek nad Gardzianką, ktoś musiał się namęczyć.
— Nie bardzo rozumiem — wtrącił Enka — na mój rozum cmentarze są przy kościołach.
— W Stachowartach są dwa kościoły. Jeden nowy i drugi przy cmentarzu.
— Nowy kościół, no proszę — Enka cmoknął. — Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Czy te owieczki Boże… — przerwał — Stachowarty… No dobrze, jak już ksiądz tyle wie, to proszę mi powiedzieć, czemu my tam jedziemy.
— Wolałbym, żeby pan porucznik sam przeczytał. — Andrzej Gil kiwnął głową, na znak, że chętnie by poprowadził. Enka nadął się tylko. — Wszystko utknęło. Naprawdę, niech pan poczyta sobie sam. Ja wiem mniej więcej, że wikarego ludzie lubili, a w okolicy kręciło się trochę podejrzanych osób. Jakiś domokrążca kury pozabijał przy plebanii, to ludzie go przepędzili. Tyle właściwie. Proboszcz mówił, że to musiał być ktoś obcy. Teraz kłócą się o zwłoki, bo chcą je pochować na parafii, ale rodzina się nie zgadza.
Milczeli przez chwilę.
— Ten wikary, Spiski — mruknął porucznik Enka — co z nim?
— Młody człowiek, pół roku pracował.
— Ja tam się na waszych świątkach i kościołach to nie bardzo znam, ale Stachowarty to chyba straszna dziura, nie?
— Dość dziwne miejsce — przyznał Andrzej Gil.
— To co, dwa kościoły w parafii i jeszcze stać ich na wikarego? Ja czegoś tu nie rozumiem.
— Ludzie są bogaci, a parafia stoi na uboczu, oddalona od innych kościołów. Zawsze mieli wikarego. Bogaci, jak mówię. Niedawno remizę ukończyli, plebania by się spodobała panu porucznikowi, jest biała i bardzo duża. — Andrzej Gil wyjął dwie teczki. — Organizacja partyjna do niedawna wzorowa, teraz, niestety, coś trzeszczy.
— Strasznie mało ksiądz wie jak na konsultanta. — Porucznik Enka zerknął na teczki.
— Mam tu trochę drobiazgu. — Gil otworzył pierwszą teczkę — Kuria udostępniła nam materiały na temat.
— No proszę. Co z proboszczem?
Andrzej Gil zanurzył się w materiałach.
— Nic szczególnego. Radosław Kolanda, po czterdziestce. Seminarium w Krakowie. Najpierw był wikarym, proboszczem został w osiemdziesiątym czwartym. Porządny człowiek, jak się wydaje — zawiesił głos — jak na księdza oczywiście.
Porucznik Enka parsknął.
— W ogóle wieś to oaza spokoju. Mądrzy ludzie żyją, panie poruczniku, sami się prawie skolektywizowali w latach czterdziestych, pracują na wspólnej ziemi, prawie że. Mają spółdzielnię produkcyjną. Jak już mówiłem, podstawowa komórka partyjna działa wzorowo.
— No, dwa kościoły mają.
— To jedna z najstarszych parafii w regionie — Andrzej Gil mówił z pamięci. — Był tam benedyktyński klasztor, ale spłonął jeszcze w średniowieczu. Kupka kamieni została. Ten stary kościółek też cudem uniknął ognia, ale już za rozbiorów. Parafia się spaliła cała. Wiem, bo przepadła wtedy masa cennych materiałów. Rozumie pan porucznik, kilkusetletnie księgi parafialne, dokumenty, wszystko poszło z dymem. Kościółek cudem ocalał. Niech pan zobaczy. Jest piękny.
Porucznik Enka zerknął na zdjęcie.
— Faktycznie. I co, cały czas tam cicho?
— Ludzie są spokojni — przyznał Gil — niech pan, panie poruczniku, poczyta sobie w naszych papierach. Nikt praktycznie nie wyjeżdża, a jak wyjeżdża, to wraca. Rozmawiałem z lokalnym prawnikiem, zdaje się reprezentuje interesy poszczególnych mieszkańców, ale nie ma za dużo roboty. Starszy facet. Prowadzi sprawy spadkowe, o grunty i takie tam. Jedną poważną robotę miał przy tych pożarach.
Porucznik Enka zerknął pytająco.
— Naprawdę nic pan nie czytał?
— Wyrwali mnie z łóżka — powiedział.
— Myślałem, że pan wie. Ludzie są spokojni — przypomniał Andrzej Gil — ale lubią poszaleć przy stypach. Raz spaliła się remiza, raz stodoła, raz dom.
— Trupy?
— Dwie wdowy. I raz młoda dziewczyna. Naprawdę, wielkie pożary. Wiem, bo zapytałem o to tego adwokata i mówił chyba z dziesięć minut. Wyglądał na szczerze zatroskanego. Rozumie pan porucznik, mała, spokojna wieś. Pożar to wydarzenie.
— Dlaczego? Z tego, co ksiądz mówi, w kółko tam coś się pali — Enka odpowiedział natychmiast i Gil nie mógł doszukać się złośliwości w jego słowach. W odpowiedzi, szczerze się roześmiał. — Ja tak księdzu od serca powiem, co myślę — ciągnął Enka. — Jeśli tam jest wszystko w porządku, to ja jestem Wyszyński, a ksiądz Albin Siwak.
Miasto gminne Olszynka przypominało porucznikowi Ence tysiąc innych spokojnych miast gminnych, które zjeździł, w których pił, spał i strzelał. Patrzył na asfaltowy plac, który wydawał się piaszczysty, na domy z pustaków, które wydawały się tekturowe, na ludzi, którzy wydawali się mniej niż ludźmi, i pomyślał, że może ktoś leci z nim w klipy – miasto gminne naprawdę jest jedno i powstaje zawsze tuż przed przyjazdem porucznika Enki gorączkową pracą robotniczych rąk w służbie kiepskiego dowcipu. Trzasnął drzwiami i przez plac miejski poszła fala uderzeniowa: gołąb poderwał się do lotu, ludzie odwrócili głowy, pies przyspieszył, w odrapanym oknie załopotały firanki.
Komisariat mieścił się w brudnokremowym budynku wzniesionym i pomalowanym w latach sześćdziesiątych. Andrzej Gil uśmiechnął się na widok samochodu na milicyjnych rejestracjach, za to bez przedniego koła, trącił Enkę, a ten zacisnął zęby. Obok komisariatu widniał szyld pasmanterii, dalej fryzjer, sklep spożywczo-przemysłowy i mięsny. Przed mięsnym stał grubas w szarym fartuchu i palił.
— Ksiądz lepiej popatrzy na to.
Andrzej Gil spojrzał na bury budynek z oknami przypominającymi jamy i kolorowym szyldem z napisem „WRÓŻBY”, zrobionym z grubej pilśni i pomalowanym na złoto. Wzruszył ramionami.
— Bywa — oświadczył i poszedł na przystanek.
Enka uniósł rękę w geście pożegnania. Odprowadzał księdza wzrokiem i przyszło mu do głowy, że powinien go dawno rozgryźć i dziwne trochę, bo jeszcze tego nie zrobił.
Posterunkowy Remigiusz Tuta widział, jak porucznik Enka rozgląda się po placu, chwyta się pod boki, strzyka śliną, słowem, zachowuje się, jakby nie wiedział, dokąd idzie – a przecież wiedział. Tuta od razu rozpoznał oficera, był bowiem dobry w rozpoznawaniu ludzi. Wystarczy przyjrzeć się barkom. Szuja zawsze je przekrzywi, choćby wcześniej kij połknął, człowiek prawy, nawet z garbem, barki będzie trzymał równolegle do ziemi. Milicjant zaś ma proste barki, ale wydają się krzywe i trzeba wprawnego oka, żeby się połapać. Tuta rozpoznał porucznika właśnie po barkach. Pociągnął łyk zimnej herbaty i wiedział już, co zrobi. Gdy tylko ten facet wejdzie, pomyślał, dzień dobry, panie oficerze, bo jeśli tu przyjechał, to na pewno jest oficerem. I gość będzie rozłożony.
Porucznik Enka energicznie otworzył drzwi, Tuta podniósł się sztywno.
— Porucznik Zbigniew Enka — rzekł gość, nim Tuta się odezwał. — Potrzebuję pana pomocy.
Wargi posterunkowego Tuty kłapnęły w potwierdzeniu. Porucznik Enka poparzył na odrapane ściany: orzeł wyglądał, jakby zaraz miały mu odpaść skrzydła, pękate, pokreślone teczki z papierami leżały w kupie pod ścianą. Wzrok porucznika przewędrował przez baterię kubków po kawie, przez łyżeczki zostawione w zaschniętych, brązowych plamach i spoczął na maszynie do pisania, w której brakowało klawisza z literą „d”. Pod biurkiem stały cztery butelki wódki, wszystkie pełne, a pod ścianą kartonowe pudło.
— Już, już, oczywiście — Remigiusz Tuta odzyskał głos. — Kawy może?
Enka pokręcił głową.
— Mieliście ostatnio trupa — rzekł Enka. — No to ja w sprawie tego trupa przyjechałem.
— Trup — powtórzył posterunkowy Tuta. Oczy mu się zwęziły. — No jasne, panie poruczniku. Pan Śpik. Wikary Śpik. Mam tu wszystko — porwał pękatą teczkę — i o nim, i o wsi pewno pan też chce wiedzieć wszyściuteńko. Pan pewno myśli, że jak skromnie, to zaraz nieporządnie. Juuuż — cmoknął — Stachowarty.
— Wiecie co? — Enka poparzył smutno na papierzyska śmigające w rękach posterunkowego Tuty. — Może lepiej zajmiecie się kołem od samochodu. Macie wróżkę, popytam.
Posterunkowy Tuta zrobił tak nieszczęśliwą minę, że Enka natychmiast pożałował swoich słów. Drzwi otworzyły się z hukiem i do komisariatu wparował wąsaty facet koło pięćdziesiątki, z malowniczym kolażem plam na tureckim swetrze. Twarz miał czerwoną jak radziecka flaga, z oczu bił zimny błękit Bajkału.
— Tutuś! — chrypnął. — No dajże szklaneczkę, dałbyś, co? Wiesz, co to bydlę, Pustułko, nawywijał?
Posterunkowy Tuta wystrzelił zza biurka, zmaterializował się tuż przed wąsaczem, syknął coś i pchnął go w kierunku drzwi. Gdy się odwrócił, ujrzał porucznika Zbigniewa Enkę na swoim krześle: Enka niedbale przeglądał papiery, a lewą ręką turlał butelkę wódki.
— Dobrze, posterunkowy Tutuś — rzekł Enka — to może wrócimy do naszego corpus delicti i nieszczęsnego denata.
— Tuta — rzekł głucho Tuta — Remigiusz Tuta.
— Powiesz mi wreszcie, co tutaj się wywija? — huknął Enka, a Tuta przypadł do biurka, sięgnął do papierów i zaraz cofnął rękę.
— Więc ksiądz Śpik…
— Wikary Spiski — poprawił Enka. — Chodzicie, Remigiuszu, do kościoła?
— Nie! Czasem — sapnął Tuta. — Panie kapitanie, widzi pan, z tym wikarym to nikt nic nie wie, obcy ludzie musieli. Nikt nie widział, ludzie byli na cmentarzu, to kawał drogi. Wszyscy się dziwią, tu każdy religijny, żeby księdza zabić. Jak to można?
— Słuchajcie mnie, Tuta. Ja to wszystko wiem. Opowiedz mi o Stachowartach.
— Stachowarty, no co ja mogę? Toż tam się nic nie dzieje. Dobrzy ludzie żyją, ja tam spraw nie mam. Raz chłopinie rękę przy pile przycięło, poza tym nic nie wiem, naprawdę.
— Pożary — przypomniał porucznik Enka.
— No były pożary, ale ja, panie kapitanie kochany, ja tu od dwóch lat jestem, to nie wiem, nic się nie spaliło, ale jak tego księdza zabili, to zaraz pomyślałem, że będą problemy. Jak przejmowałem teren, to też nikt się nie skarżył. Pan kapitan pójdzie, pan pójdzie, pan się ludzi popyta, to złego słowa na Stachowarty nie powiedzą! Ludzie ich lubią, no bo bez nich byłoby ciężko. Wie pan, co się w szpitalu tutaj dzieje? Okropne rzeczy, strach iść, i nawet jak moja rodziła, to u baby, aż wstyd powiedzieć, właśnie w Stachowartach. Nasz szpital jest straszny! Widział pan Waldka? Toż mu dziecko tam umarło. A stary doktor jeszcze chciał baby ze Stachowart przepędzić i pewno by to zrobił, ale umarł nagle, we własnym szpitalu. — Tuta dostrzegł, że Enka otwiera usta, by zadać pytanie. — Normalnie umarł, panie kapitanie, najpierw wrzód, potem zapalenie, to chłopu się zmarło i nie ma w tym żadnej tajemnicy.
— No dobrze. — Porucznik Enka wstał, strzelił palcami. — To jeszcze raz z tym wikarym poproszę.
— Ja nie wiem, czemu pana kapitana tu wezwali. Już z województwa przyjechali, pochodzili, ale skończyło się na tym, że porobili zdjęcia, trupa zabrali, i co, ani widu, ani słychu.
Porucznik Enka z uśmiechem odstawił półlitrówkę, niby przypadkiem trącił pudło przy ścianie — zabrzęczało — i uścisnął spoconą rękę posterunkowego Tuty.
— Jesteście, Tuta, porządnym człowiekiem — spojrzał mu w oczy — bardzoście pomogli.
Wyminął go, położył dłoń na klamce.
— Ja mogę jeszcze pomóc — rzekł Tuta rozbrajająco — tylko naprawdę nie wiem jak, panie kapitanie.
— Dobrze, że chcecie, Tuta — odparł porucznik Enka. — Dowiem się, w jaki sposób, i wtedy pomożecie.
Na dworze świeciło słońce i można by zapomnieć, że październik dobiega końca. Porucznik Enka szybkim krokiem ruszył w stronę samochodu, zastanawiając się, czy ksiądz Gil dotarł już do Stachowart i czego tam się dowiedział. Kątem oka dostrzegł, że wąsaty facet, zgarbiony, ukradkiem wchodzi do komisariatu.
Z początku, ksiądz Andrzej Gil nie wiedział, co dziwnego jest w Stachowartach. Może to, że zdawały wyskakiwać z lasu: krok wcześniej otaczały go złoto i brąz jesiennych drzew, krok dalej wyrastały kolorowe domy. Ksiądz przeszedł kilkadziesiąt metrów, nim zrozumiał, że to właśnie dzięki kolorom wieś odróżnia się od innych. Październik, szary miesiąc szarego peerelu, a tutaj, wiśniowe, dwuspadowe dachy, żywa zieleń okiennic, większość domów z drewna, pomalowana na jasnożółto, biało, nawet seledynowo. Płotki dookoła ogródków miały najczęściej barwę intensywnego brązu, trafiały się karmelowe, jeden wściekle niebieski.
Andrzej Gil szedł przez Stachowarty ujęty panującym tu spokojem. Większość mieszkańców najpewniej jadła właśnie obiad, nieliczni, mijani na poboczu, kłaniali się nisko, mówiąc „pochwalony”. Kobiety miały na głowach kolorowe chusty i nosiły spódnice z mnóstwem wielobarwnych pasów. Sprawiały wrażenie lekko zaskoczonych widokiem mężczyzny w koloratce, ale największą uciechę miały dzieci: roje brzdąców podążały tropem księdza, kryjąc się za drzewami, w chaszczach, wpadając za domy i wybiegając z drugiej strony. Dzieci jak dzieci, w luźnych spodniach dresowych, znoszonych koszulach i koszulkach polo, a im dłużej Gil na nie patrzył, tym bardziej ganił się za to, że widzi w nich coś niepokojącego. Jakby skóra mogła być zbyt biała i zbyt naciągnięta na kościach, śmiech zbyt bezpośredni, a krok mechaniczny.
Na przykład dziewczyna z naprzeciwka: na oko ledwo po dwudziestce, ale już po dzieciach. Szła szybko, posłała księdzu zdziwione spojrzenie, zaraz się skłoniła, a Andrzej Gil nabrał wrażenia, że pod piegowatą skórą skrywa się choroba i policzek skruszyłby się, gdyby tylko mocniej go dotknąć.
— Którędy do kościoła? — zapytał.
— Pochwalony! — powtórzyła. — A do którego kościoła, starego, czy nowego? Bo dwa kościoły mamy!
— Na plebanię.
— Jak na plebanię to prosto — wyjaśniła — do nowego kościoła. Ale będzie ksiądz musiał całą wieś przejść.
Ruszył więc dalej. Domy stały daleko od siebie, odgrodzone pasami schnącej trawy, drzewami i ogródkami. Można by między jednym a drugim sporą stodołę postawić, pomyślał Andrzej Gil i dostrzegł, że dziewczyna biegnie od płotu do płotu, równolegle do niego, wystarczająco blisko, żeby widział jej uśmiech, i zarazem dość daleko, by nie dostrzegł wyrazu jej oczu. Nie wiedział czemu, ale był pewien, że są smutne.
Dziewczyna miała białą spódnicę do ziemi, zakrywającą stopy, i jasną bluzeczkę na ramiączkach – za lekką na październik. Poruszała się płynnie, jakby sunęła nad ziemią, a kępki trawy falowały przed nią. Wywijała giętkim kijkiem, niby goniąc przed sobą psa lub inne zwierzę, a co chwilę podskakiwała, klaszcząc w powietrzu, i księdzu wydawało się, że nad jej głową widzi wirujący punkcik, bardziej jednak podobny do płatka sadzy niż do motyla. Śpiewała, a ten śpiew dochodził do drogi:
A Łado gardzina Jesze,
Łado, Jesze, Kija, Nija.
Łado i Leli, Jasza, Tija.
Jesza, Łado i Leli, Jaja.
A, Łado! A, Jiesze!
Melodia bez melodii, wiatr wplatał się w słowa, a księdzu coś brzmiało znajomo. Nie wiedział, czy to ten rytm senny, czy sama barwa głosu, czy wreszcie same słowa. Przystanął i z wahaniem poszedł w stronę dziewczyny. Im śpiew brzmiał głośniej, tym księdza większy ogarniał niepokój. Dziewczyna spostrzegła nieznajomego, zatrzymała się, urwała pieśń w środku nuty i ksiądz Gil poczuł dziwną pustkę, jakby nagle zatkano mu uszy.
— Niech będzie pochwalony! — powiedziała śpiewnie i ksiądz Gil miał wrażenie, że mówi to zupełnie inna dziewczyna. Chciał zagadać jeszcze o drogę do plebanii, ale tylko uśmiechnął się sztucznie i zawrócił. Dopiero na drodze zorientował się, że kieszeń marynarki, w której trzymał dłoń, jest mokra.
Plebania z daleka przypominała konglomerat gigantycznych białych klocków – z bliska okazała się przysadzistym budynkiem o wielkich oknach, otoczonym przez ogród i czerwone czapy drzew. Obok stała szopa, biała, niezgrabna – za to duża.
Kobieta, która otworzyła, musiała być szczerze zaskoczona.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — powiedział Andrzej Gil, a gospodyni patrzyła na niego, jakby był upiorem albo cyrkowym dziwadłem. Kiedyś musiała być bardzo piękna, teraz zmarszczki oplotły jej oczy, ale, gdyby księdzu Andrzejowi wolno było oceniać takie sprawy, stwierdziłby, że biust wciąż ma prężny, a nogi proste jak droga do nieba.
— Zastałem może księdza proboszcza?
Andrzej Gil wszedł do środka. Gospodyni puściła go przodem i powiedziała:
— Jest w ogrodzie, zaraz przyjdzie. Zaraz go zawołam, powiem wszystko, że jest ksiądz… — zawiesiła głos — ksiądz…?
— Andrzej Gil.
Popatrzyła, niezdarnie dając do zrozumienia, że nazwisko cokolwiek jej mówi. Pięć minut później Andrzej Gil siedział w przestronnej kuchni, pił herbatę i kontemplował ludowego świątka spoglądającego bezmyślnie znad szafki. Proboszcz wytoczył się z głębi domu z koszykiem pełnym ziół.
— Niech będzie pochwalony — powiedział i zaraz dorzucił, nie czekając na odpowiedź: — smakuje księdzu herbata? Sam przyrządzam. — Potrząsnął koszykiem. — Herbata to moja pasja.
— Na wieki wieków, amen — odparł Andrzej Gil. Proboszcz zdawał się rozsadzać kuchnię. Bardzo wysoki i barczysty, chodził, kiwając się na boki. Twarz miał ogorzałą i poważną, choć śmiesznie wysunięta szczęka ujmowała trochę z groźnego wyglądu. Dłonie bardziej nadawały się do wyrywania drzew niż przycinania krzewów. Pod paznokciami zagnieździła się ziemia. Proboszcz miał też nogi tak grube, że sprawiały wrażenie napuchniętych.
— Małgosiu — zawołał gospodynię — Małgosia zrobi gościowi obiad. Na pewno ksiądz jest głodny.
Andrzej Gil nie miał powodu, by kłamać. Proboszcz poopowiadał o trudach prowadzenia wiejskiej parafii, które mogą wynagrodzić tylko uczciwi wierni, i o tym, że najważniejsza jest zżyta społeczność. Mówiąc, cmokał i kaszlał, a ksiądz Gil odpowiadał półsłówkami. Na stół wjechał najpierw rosół z makaronem, zaraz po nim potrawka z kurczaka i mizeria z ogórków szklarniowych. Proboszcz odkroił sobie mały kawałek mięsa, nałożył ziemniaków na widelec, przełknął.
— Więc z czym ksiądz do mnie przychodzi?
— O to wszystko mnie już pytano — proboszcz lubił siedzieć z nogą założoną na nogę i głową lekko spuszczoną tak, że wydawał się niższy niż w rzeczywistości. — Nie widziałem, nie byłem, nikt nie widział.
— Ksiądz chyba rozumie, że nie jestem milicjantem.
Proboszcz zamrugał i pokiwał głową.
— Nie jestem milicjantem, ale jeśli ma ksiądz jakieś podejrzenia, szczególnie delikatnej natury, może byłoby lepiej, żeby ksiądz podzielił się nimi ze mną.
— Jest ksiądz sam? — wypalił proboszcz.
— W tej chwili tak.
— Powiem tyle, że to był ktoś z zewnątrz. W zeszłym tygodniu, ktoś tu się kręcił. Jakiś łachudra, ankiety robił, próbował włamać się na plebanię. Odgrażał się, że wróci. Jest jeszcze… — Chrząknął. — To może za chwilę. Przykra sprawa. — Spojrzał smutno na Andrzeja Gila. — Czy ksiądz przyjechał zamknąć nasz kościół?
Andrzej Gil lekko opuścił powieki.
— Nie ja zamykam kościoły — powiedział. — Czy tam dokonano morderstwa?
— Nie wiadomo. — Proboszcz nachylił się do Andrzeja Gila. Sprawiał wrażenie szczerze zatroskanego. — Przecież znaleźli go przy moście, ale milicja uparła się, że w kruchcie są ślady krwi. Pewno są. Mówili, aż boję się o tym myśleć, że są przy ołtarzu. Co wtedy?
— Biskup może zamknąć kościół. Na pewno będzie trzeba go wyświęcić.
— Ja wiem, ja wiem — przyznał proboszcz — przecież w nim mszy nie odprawię. Przeniosłem się do starego kościółka. Co powiedział biskup?
— Nie rozmawiałem jeszcze z biskupem — przyznał Andrzej Gil, jakby kiedykolwiek miał taki zamiar. — Powiedział ksiądz: stary kościół.
— Mamy taki. Tamtego używaliśmy, odkąd rzeka zmieniła bieg. W tym nowym to straszny kłopot. A tamten zabytkowy, bardzo stary.
— Wiem — rzekł ksiądz Gil.
Proboszcz otarł rękawem pot z czoła. Tęsknie spojrzał w stronę koszyka z ziołami.
— Mamy mieć niedługo inspekcję z gminy. Będą też strażacy. Kościółek jest z drewna, suchy jak próchno, a w środku tyle cennych rzeczy. Wszystko może pójść z dymem, a tego już nie odratujemy. Raz już cudem ocalał, dawno temu. Boję się, że władze każą go zamknąć. Jakby lato było, mógłbym jakiś ołtarz może… ale zima za pasem.
— Co na to konserwator zabytków?
— Nie wiem. — Proboszcz wzruszył ramionami. — Może to i dobry człowiek. On myśli o przedmiotach, a ja o ludziach.
Zapadło milczenie. Proboszcz ożywił się nagle i zaproponował wino.
— Podziękuję. — Gil wstał. — Może będzie dobrze.
Proboszcz rozpromienił się.
— Póki co pokaże mi ksiądz kościoły? — rzucił Gil, niby obojętnie, patrząc na świątka.
— Kościoły? — Proboszcz złączył dłonie na brzuchu. — A po co zaraz kościoły? Przecież nieszczęsnego Marcina zabili w nowym. — Przygryzł wargi i zaraz się uśmiechnął. — Oczywiście, ma ksiądz rację. Pokażę oba kościoły.
Proboszcz Kalanda musiał przystawać co kilka kroków. Pochylał się jakby zamierzał kaszlnąć, ale tylko ze świstem wydmuchiwał powietrze. Andrzej Gil próbował na niego nie patrzeć i wodził wzrokiem po domach – kolory zdawały się głębsze niż w południe, ludzi było więcej, kłaniali się nisko, a ksiądz nie mógł się nadziwić ozdobom kobiet. Mężczyźni wypadali przy nich szaro, tak jak inna wieś bladła przy pastelowych barwach stachowarckich domów. Nie pozbył się dziwnego wrażenia, że w ludziach czai się jakieś złamanie – w ich kościach, w kroku, może zwyczajnie nieszczęście ich przygniotło?
Naprzeciw kościoła wznosił się budynek szkoły podstawowej. Akurat Kalanda znów stanął, a Andrzej Gil zderzył się z szczupłym mężczyzną po trzydziestce. Mężczyzna odruchowo rzucił „szczęść Boże” i podreptałby dalej, gdyby nie ksiądz Gil, który zawołał, aby się zatrzymał.
— Pan jest nauczycielem? — zagadnął, a mężczyzna rozchylił ze zdziwienia usta, jakby zapomniał o przeźroczystej siatce z zeszytami.
— To ksiądz profesor Andrzej Gil — pospieszył z wyjaśnieniami proboszcz. — Przyjechał aż z Krakowa, żeby zobaczyć nasz kościół. A to Robert Hardaj od klas pierwszych.
Nauczyciel odstawił siatkę i podał rękę: Gil nie znosił takiego uścisku, właściwie nie był to uścisk, ale międlenie miękkiego mięsa.
— To już ksiądz wie — Hardaj miał głos doskonale obojętny. Gil był przekonany, że gdyby belfer musiał błagać o życie, wydobywałby z siebie to samo buczenie na jednym tonie. — Takie nieszczęście — stwierdził Hardaj — takie nieszczęście.
— Znał pan wikarego?
— Wszyscy przecież go znali. I każdy chyba lubił…
No, ktoś to go jednak nie lubił, pomyślał ksiądz Gil.
— Uczył religii, dzieci go uwielbiały. Sam nawet odnowił salkę przy parafii, ze szkoły pożyczyliśmy ławki. Pół roku był z nami, niby krótko, tak naprawdę dużo, a tak zupełnie szczerze, za krótko. Nigdy coś takiego się nam nie zdarzyło, bo widzi ksiądz, ja w tej szkole piętnaście lat pracuję, a wszyscy prawie są starsi ode mnie. Tak już jest, ludzie nawet po studiach wracają — Hardaj rozgadał się, a Gil pożałował, że w ogóle go zatrzymał — czasem i po wielu latach. Tak samo lekarz, tak nauczyciele, nie zapomnieli, skąd są.
Hardaj otwierał usta do następnego zdania, gdy proboszcz zgromił go wzrokiem. Nauczyciel uśmiechnął się głupkowato, poderwał siatkę i poczłapał między domy.
— To dobry człowiek — rzekł przejęty Kalanda. — Wszyscy tutaj są podenerwowani.
— Nic dziwnego — przyznał obojętnie Andrzej Gil.
— To dobry człowiek — powtórzył proboszcz, po czym wydobył klucz od kościoła.
Andrzej Gil przekroczył obrysowany na biało ślad po krwi i wszedł w czerwień. Początkowo nie rozpoznał jej źródła, cofnął się i wpadł na proboszcza. Kalanda położył mu dłoń na ramieniu – wszystko będzie dobrze. Tylko że wszystko było czerwone: nawa, ławy, paskudny obraz ze świętą trójcą, ołtarz i ściany. Kalanda zapalił światło i niezwykły efekt zniknął. Tworzyło go słoneczne światło, wpadające przez czerwone kwiaty na witrażach. Te kwiaty o ogromnych płatkach, podobnych do płatów mięsa, nie spodobały się księdzu Gilowi, a jeszcze bardziej nie spodobał mu się obraz za blatem ołtarza.
Gil twierdził, że w seminariach duchownych powinni uczyć estetyki, a przynajmniej nazw kolorów: niebo nad głową Pana Jezusa było seledynowe, a trawa – brązowa – chyba schła pod dotykiem boskiej stopy. Nad głową Zbawiciela fruwał gołąbek z laurowym liściem, a na wszystko spoglądał Bóg Ojciec, wzrokiem karczmarza, któremu właśnie rozniesiono lokal na cztery wiatry. Kościół parafialny w Stachowartach był pod wezwaniem Świętej Trójcy.
Ksiądz Gil przyklęknął, przeżegnał się i zobaczył, że proboszcz Kalanda pada na kolana. Popatrzył jeszcze chwilę i poprosił o wskazanie drogi do zakrystii.
— Myślałem trochę o tej sprawie — rzekł Gil po chwili, krążąc po pomieszczeniu. — Obiecam tyle, że w piśmie do ordynariusza wspomnę też o problemach księdza. Nie wiem, co na górze postanowią.
Proboszcz Kalanda siedział na ludowym krześle. Dłonie złączył na kolanach.
— Tak — mruknął — dobrze, ja to rozumiem.
Odwrócił głowę.
— Wiem, co biskup Rurak myśli — podjął Gil. — U niego to łączy się w spójną całość. Morderstwo. Zbezczeszczony kościół. Ta tajemnicza zbrodnia i, w jej cieniu, zamknięcie kościoła.
— Jezu — wyrzucił Kalanda — przecież ja mówię cały czas, że co ja mogę, że nic nie wiem, przecież nie można karać tylko za to, że nie byłem, nie patrzyłem, nie mogłem. Biskup nie zrozumie? Ja to nieważne, ale przecież o ludzi chodzi, czy ksiądz tego nie rozumie? — Wyciągnął ręce. — To dobrzy ludzie, prości ludzie. Zawsze żyli spokojnie, blisko siebie, i zawsze był nasz kościółek. — Spróbował się podnieść, ale zachwiał się i padł na kolana. Gil pochylił się, a Kalanda wczepił się w niego, przyciągnął i mówił, nie kryjąc łez — dobrze, powiem, nie powinienem, ale powiem. To dobra kobieta. To pewno nie ona, ale powiem, skoro trzeba. Powiem.
Puścił wreszcie Gila, wdrapał się na stołek i mówił dalej, ocierając twarz rękawem:
— Mamy taką Jadźkę, Jadźka to nie zły człowiek, dużo wycierpiała. Najpierw umarł jej mąż, też dobry człowiek, a siedem lat temu, Jezus Maria — przeżegnał się — jej córka zmarła straszną śmiercią. Spaliła się, rozumie ksiądz? Na stypie, w stodole, schowała się, nikt nawet nie wiedział… A właśnie jej narzeczonego chowali, już na ślub byli umówieni, pamiętam, dobry Boże… — Zgarbił się, łokcie wepchnął między kolana. — No zwariowała od tego i z nożem po wsi lata. Czasem, rzadko, tylko ostatnio było gorzej. Milicja sama do tego doszła, ale jej w końcu nie zabrali. Z niej nic ksiądz nie wyciągnie, a i tak zabiorą ją do szpitala — kaszlnął — na zawsze. Teraz ludzie ją karmią, inaczej by umarła, i właśnie mówili, że to może ona, bo w wikarym diabła się dopatrzyła. Ale nikt nie wie. Takie nieszczęście, każdy by oszalał — wstał gwałtownie — martwy mąż, spalona córka.
Gil pokiwał głową, a proboszcz wygrzebał chustkę z materiału. Przetarł oczy. Gilowi zrobiło się go żal.
— A stypy? — zapytał łagodnie. — Słyszałem o tym.
— Stypy. Są stypy.
— Pożary na stypach. Trupy.
— U nas na każdej stypie jest cała wieś, stąd stodoły przeważnie. To dobrzy ludzie, ale jak nieszczęście, to lubią popić. No to stąd pożary.
— Czemu ksiądz na to pozwala? — zapytał Gil, a Kalanda skrzywił się, jakby właśnie otrzymał cios na odlew.
— A co ja mogę? — rozłożył ręce. — Znaczy mogę, ale ci ludzie tak zawsze robili. Ja też tu byłem wikarym i proboszcz nieboszczyk zaraz na wstępie mówił, że nie można występować przeciwko tradycji, bo tradycja to dobro w ludzkich sercach. — Targnęły nim dreszcze, kaszlnął, błyszcząca plwocina wylądowała na podłodze, a Kalanda rozryczał się na nowo. — Ale teraz już rozumiem, że trzeba, po tym, co się stało. Ja to zrobię. — Chwycił księdza Gila za marynarkę i natychmiast puścił. — Jeśli to ma pomóc, to ja to zrobię.
Oczy powiększyły mu się nagle, rozejrzał po zakrystii i podreptał, kołysząc sadłem, za róg. Księdza Gila dobiegł szum wody. Gdy Kalanda pojawił się ponownie, był jeszcze bardziej czerwony, ale trząsł się mniej.
— Ja bardzo przepraszam — wykrztusił.
Gil, który niewiele zrozumiał z tego co usłyszał, a jeśli coś zrozumiał, to tyle, że powinien poczuć się winny, poklepał Kalandę po przyjacielsku. Proboszcz westchnął głęboko i zapytał, czy mają teraz iść do starego kościoła.
— Nie chce ksiądz odpocząć? — upewnił się Andrzej Gil, a Kalanda zaprzeczył ruchem głowy.
— Spać? — wyszeptał. — Jak mam spać?
Nim wyszli, zgasił światło, i ostatnim, co ksiądz Andrzej Gil zapamiętał z wizyty w kościele Trójcy Świętej, był czerwony blask spływający z witraża wprost na jego stopy.
Porucznik Enka nabrał przekonania, że posterunkowy Tuta sprawdziłby się podczas przesłuchań i najtwardszy nawet opozycjonista śpiewałby jak na roratach. Pierwszym, co Enka zrobił po zaparkowaniu w Stachowartach, była wizyta w budce i wlanie w siebie litra szczyn, choć zapłacił za piwo. „Tuta, tuta”, dźwięczało mu w głowie, nazwisko jak stukot pociągu, „tuta, tuta”, męcząca menda, jeden z tych gnojków, którzy płaszczą się przed każdym, a potem okładają własne dzieci osiką, głupek, dureń, buc. Enka czuł się zmęczony. Zmęczył go też obiad – ziemniaczana papka i kotlet tak cienki, że można by przez niego świat oglądać.
Zadzwonił do Gruli i zdenerwował się jeszcze bardziej.
— Stachowarty? — mówił Enka do słuchawki. — Jestem w Stachowartach, patrzę sobie po ludziach i nic mi się tu nie podoba.
— Może po prostu nie lubisz wsi? — zagulgotał Grula.
— Dopiero przyjechałem.
— A ksiądz?
— Ksiądz to mądrala, ale zęby sobie tutaj połamie. Nie wiem, co on teraz robi. Wsadziłem go w autobus. Miał zapuścić żurawia między katabasy.
— To coś ty robił przez trzy godziny?
— Co robiłem? Właściwie nie wiem. Spotkałem idiotę stulecia, niejakiego Tutę, robi tutaj za handlarza udającego milicjanta, tak mnie bałwan wymęczył, że nie wiem właściwie, co się dzieje. Straszny człowiek, zresztą klecha nie lepszy. Przecież jego można moczem przeciąć w najgrubszym miejscu, mówisz do niego i mówisz, a on może i zrozumie, ale nie przyswoi, zrobi swoje.
— Przesadzasz.
— Znasz ten typ człowieka, który zamiast oczu ma dwa drogowskazy? No to taki gość. A teraz stoję sobie w tej dziurze i im dłużej patrzę, tym lepiej rozumiem, że sprawa jest beznadziejna. Poczytałem akta, klecha z kimś zadarł, to ten ktoś go zabił, a wieś nabierze wody w usta. Mogę miesiąc tu spędzić, chodzić od domu do domu i niczego się nie dowiem. Nie dziwię się, że tutejsi zęby sobie połamali.
Zapadła chwila milczenia i Enka wyobraził sobie Grulę, jak opada na fotel, przytrzymuje słuchawkę ramieniem i czyści paznokcie złożoną na pół wizytówką.
— Rozmawiałeś chociaż z kimś? — rzekł wreszcie Grula.
— Zaraz będę rozmawiał — sapnął Enka. — Czy ty, Grula, kiedykolwiek byłeś na wsi?
— No pewnie.
— Takie sprawy jak nasza na wsiach po prostu nie wychodzą. Są dwie możliwości — strzelił palcami — albo zabił go ktoś miejscowy, albo przyjezdny. Jak przyjezdny, to wszystkie dane mamy na dłoni, jak miejscowy, to się nie dowiemy. Tu nikt nikogo nie wyda, choćby jadał dzieci z kapustą. Tu, zrozum Grula, każdy ma sekret. Dom źle postawiony, szambo na drogę wylane. Wieś, Grula, polska wieś wesoła.
— Zupełnie cię nie rozumiem.
Enka westchnął.
— To ja ci, Grula, wyjaśnię. Jestem we wsi kolorowej jak klocki i ludzie, jak klocki, będą milczeć. Daliście mi człowieka, który będzie robił tu własną robotę i ja mu nawet się nie dziwie. Pogadam z proboszczem, pójdę do sołtysa i spieprzam stąd, bo mam to wszystko w dupie.
Usłyszał, że Grula nabiera powietrza, by coś powiedzieć, i odłożył słuchawkę.
Wszystko, co miało mu pomóc: piwo, obiad, ksiądz Andrzej Gil, wydawało się szkodzić.
W Stachowartach nic do siebie nie pasowało: domy przypominały Ence atrapy, kosmyk rzeki za nimi sztuczne źródło, a ludzie maszyny. Szedł szybko i dziwił się, że jest właściwie sam. Inne wsie żyły, tu ludzie się pochowali. I jeszcze ta idiotyczna numeracja domów, dwójka koło siedemdziesiątki, nie sposób się było połapać. Rozglądał się bezradnie i niemal wpadł na siedzącą po turecku na poboczu starą kobietę, która żuła skórkę chleba. Spojrzała na Enkę i odniósł wrażenie, że patrzy przez niego na domy po drugiej stronie drogi.
— W porządku? — zagadnął. — Może pani wstanie?
Kobieta niemal niedostrzegalnie kiwnęła głową. Z ust zwisała jej gruba nić śliny. Miała mocne dłonie, połamane paznokcie, a na spódnicy żółte plamy. Z zawiniątka wydobyła pajdę chleba i długi nóż, odkroiła skórkę. Chleb poleciał pod nogi porucznika Enki, a kobiecina wgryzła się w skórkę.
— Wie pani, którędy do sołtysa? — zapytał Enka.
Kobiecina nie drgnęła.
— Od niej nic pan się nie dowie — zabrzmiało. Przed Enką stał chudy facet z siatką pełną zeszytów — a sołtys jest tam zaraz, drugi dom. — Ręka z siatką zatoczyła łuk, mężczyzna uśmiechnął się słabo i poszedł dalej.
Enka strzyknął śliną.
— Na pewno wszystko w po… — urwał i odskoczył, klnąc głośno. Złota struga spomiędzy nóg kobieciny opłynęła jego buty łagodnym łukiem i leniwie ruszyła dalej, w ślad za nauczycielem.
Dom sołtysa był ogromny, a sołtys malutki. Porucznik Enka zderzył się z nim w drzwiach.
— Muszę teraz? — burknął gospodarz, gdy tylko dowiedział się, o co chodzi. — Spieszę się na cmentarz.
— Musi pan — odparł poważnie porucznik.
Sołtys nazywał się Krzysztof Lej. Miał szczurze zęby i nos, zdaniem porucznika Enki, stworzony do rycia w ziemi. Spodnie wisiały na nim, jakby zamiast nóg miał dwa druty. Najwyraźniej nie kwapił się zaprosić porucznika Enki do środka. Zatrzasnął drzwi, skrzyżował ramiona na piersi i oparł się o framugę.
— Wikarego ludzie lubili, a on nie narażał się nikomu, na tyle, na ile umiał — oświadczył. — To wszystko już wcześniej mówiłem. Ludzie go lubili.
Enka pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Mówi pan, że zabili go z miłości?
Sołtys Lej podrapał się po nosie.
— Widzi pan, panie poruczniku, pan chce, żeby wszystko było czarne na białym. A tak nie jest. Ksiądz Spiski przyjechał do nas niedawno i ludzie przyjęli go z nadzieją, ale i obawami. Pan jest z dużego miasta?
— To ma znaczenie?
— Ma. — Dłonie sołtysa zaczęły krążyć. — Pan przywykł do zmian, myśmy nie przywykli. Mamy telewizory i telefony, ale tutaj, we wsi — zabębnił o balustradę — wciąż bije to samo serce co pięćdziesiąt lat temu. Lubimy żeby nasze dzieci uczyli ci sami ludzie co nas. I nowy ksiądz, nawet wikary, to także nowe emocje. Czasem niezdrowe.
Enka błądził wzrokiem po fasadzie domu sołtysa.
— Niezdrowe emocje — powtórzył.
— To był rzutki człowiek. Przyszedł i zaraz zaczął działać. Przed trzydziestką, miał mnóstwo sił. Zaraz by wszystko zmieniał. Najbardziej lubił uczyć, pracować z dziećmi. Uczył religii, podobno znakomicie. Ale ludzie mówili kilka razy, że on za bardzo lubi te dzieci. — Po twarzy Leja przemknęło zakłopotanie. — Słyszał pan o takich sprawach?
— Słyszałem, że za takie sprawy można zabić — rzekł porucznik i zrobił krok do przodu, na znak, że chętnie wszedłby do środka. Krzysztof Lej wyminął go ostrożnie i stanął na drodze do furtki.
— Nie zabić i nie tutaj. — Rozłożył bezradnie dłonie. — Tutaj nie zabija się za plotkę. Tutaj w ogóle się nie zabija. Ludzie w Stachowartach są prości i lubią czasem coś wyolbrzymić. Proboszcz twierdził, że to nieprawda, sam tak dalej twierdzę. Jeśli intencje księdza wikarego były nieczyste, to jest mnóstwo sposobów, żeby załatwić taką sprawę. Nie trzeba noża, prawda?
Porucznik Enka wyjął, pierwszego dzisiaj, papierosa. Bawił się nim, zamiast zapalić.
— Czemu nie powiedział pan o tym wcześniej?
— Może mówiłem, a może nie. Nie pamiętam. Takie słowa wywołują tylko niepotrzebne podejrzenia.
Enka wreszcie zapalił, po czym wydmuchał dym prosto w twarz sołtysa.
— Kto mówił takie rzeczy?
— Nie wiem. Ksiądz proboszcz mi przekazał, i to dawno temu. Może pan z nim porozmawiać. Ja naprawdę muszę już iść… To dobrzy ludzie, spokojna wieś. To pierwsze takie zdarzenie i ja bardzo bym chciał, żeby nie pociągnęło za sobą następnych.
Pozostawił Enkę na środku drogi i zatrzasnął za sobą furtkę. Stawiał drobne kroki, jakby właśnie wszedł między osty, pogwizdywał, a porucznik Enka zastanawiał się, po co właściwie przyjechał i co tutaj robi. Gdy Lej zniknął za zakrętem, usiadł na stopniach i palił powoli. Zgniótł niedopałek w palcach. Patrzył, jak drobinki żaru, wirując, opadają na mokrą ziemię.
Im dłużej myślał, tym lepiej rozumiał, że przybył tutaj w efekcie bezradności przełożonych. Zakpiono z niego tak jak z Andrzeja Gila. Jeśli wikary naprawdę dobierał się do dzieci, nikt nie wyda jego zabójcy, a on, porucznik Enka, nie zamierzał go szukać.
— Śmierć wikarego była szokiem dla nas wszystkich, ale najbardziej dla dzieci i młodych. — Proboszcz Kalanda odzyskał spokój i maszerował raźno poboczem. — Niesłychanie ruchliwy człowiek. Musiałem go zaganiać do łóżka, jak brzdąca. Nic tylko by działał.
Ksiądz Gil z trudem nadążał za proboszczem. Żałował, że nie poprosił o kawę – nogi mu zmiękły, oczy same się zamykały.
— Ja tak bym nie umiał, nigdy nie umiałem — mówił dalej Kalanda — jestem spokojnym człowiekiem. Lubię mówić kazania, lubię rozmawiać z ludźmi, ale dzień przelatuje mi przez palce. Potrzebowałem kogoś w typie Spiskiego, bardzo religijnego, bystrego, pełnego pomysłów. Przynosił mi konspekty lekcji, błyskotliwe. Gdyby nie umarł, Boże, tak okropnie umarł… — westchnął — ale gdyby tak się nie stało, zaraz zrobiłby oazę i chór dziecięcy.
W Stachowartach zapadł zmierzch i Gil zastanawiał się, co porabia porucznik Enka. Jego zjadliwy humor być może podziałałby teraz ożywczo. Ludzie wypłynęli na drogę, niczym śnięte ryby, każdy z mnóstwem świec i zniczy. Schodzili księżom z drogi, kłaniali się, a wypowiadane słowa docierały do Gila z opóźnieniem.
Zza domu na zakręcie wyłonił się drewniany kościół i ognisty dywan. W pierwszej chwili Andrzej Gil odniósł wrażenie, że cały cmentarz płonie. Z bliska, przez murek, widział setki świec, zniczy i kaganków ustawionych na grobach. Płomienie układały się w falujący pomarańczowy dywan, nad którym wirował czarny dym. Wielkie cienie ścigające się po krzyżach i nagrobkach układały się w kształty zwierząt. Ludzie niemal zginęli w tym ogniu: Gil widział tylko czarne kształty zgarbione w modlitwie, a ogień zdawał się wzmagać, jakby cmentarz był dla niego zbyt mały. Zdawało się, że zaraz wespnie się na drzewa i wyleje szeroką rzeką przez mur i bramę. Gil przyznał, że nigdy nie widział niczego podobnego.
— Zazdroszczę księdzu — odparł proboszcz. Stał oparty o cmentarny mur i zerkał przez ramię. — Po dwudziestu latach trochę brakuje serca, żeby się zachwycać. Szczególnie w tym roku.
Andrzej Gil odparł, po chwili namysłu:
— Teraz żałuję, że żyję w mieście. — Uniósł rękę do ust i popatrzył poważnie na Kalandę. — Czuć Boga w tym ogniu.
Oszołomiony Andrzej Gil, z początku nie zwrócił uwagi na kościół za cmentarzem. Trójkątny dach odbijał się ostrą linią od granatowego nieba, a gdy Gil wytężył wzrok, zobaczył stromą fasadę, szeroką bramę i wielką kłódkę. Po lewej stronie stał krzyż, po prawej – figura świętego, którego Gil w półmroku nie zdołał zidentyfikować.
— Nasz kościół — powiedział nostalgicznie Kalanda — już raz cud go ocalił. Może tym razem Bóg też o cud się pokusi — westchnął, spuścił oczy. — Przez księdza dłonie, słowa i serce.
Jedyne światło pochodziło z trzech gołych żarówek przewieszonych pod sufitem i czwartej, leżącej na ziemi, tuż przed ołtarzem. Proboszcz szedł przodem, wskazując drogę. Ta sama siła, która ciągnęła do wnętrza, teraz próbowała wypchać go za bramę. W starym kościele cienie miały ostre krawędzie, a kroki na klepisku brzmiały wyraźnie i donośnie. Gil nie potrzebował już kawy – mógłby krzyczeć i biegać, ale jego myśli również się rozbiegły. Czuł taki sam niepokój jak przy oczekiwaniu na ważny telefon, jak przed salą egzaminacyjną lub w dniu wyświęcenia.
— Nie ma innego światła? — rzucił. Nawet okna były zabite.
— Było piękne oświetlenie — rzucił proboszcz przez ramię. — Strażacy kazali odłączyć dawno temu.
Gil nie widział sufitu, tylko ciemność. Szedł z zadartą głową. Kalanda wyrósł przed nim, chwycił za ramiona i na twarz księdza Gila spadły kropelki śliny.
— Niech ksiądz uważa! — wydyszał proboszcz. — Boże, przestraszyłem się. Jak ja się przestraszyłem.
Gdyby Andrzej Gil zrobił kolejny krok, wpadłby do płytkiego dołu po środku głównej nawy.
— Niedawno wykopali. Kable sprawdzali — gorączkował się Kalanda. — Zapomniałem przez to wszystko.
W dole można by pochować dużego kota.
— Mógł ksiądz skręcić nogę — uspokoił się proboszcz. — Już dobrze? Rany boskie…
Gil uśmiechnął się pojednawczo.
— To co? Pokaże mi ksiądz kościół?
— Oczywiście. — Kalanda wreszcie go puścił, po czym włączył latarkę. — Z tym będzie nam łatwiej. Nie wszystko tutaj się księdzu spodoba, czasem jest tak — pociągnął nosem — że ludzie mają więcej wiary, serca, no, niż talentu.
Ujął Gila pod ramię i pociągnął do ściany, mocniej i szybciej, niż Andrzej Gil by sobie życzył. Wciąż patrzył pod nogi, cienie umykały przed światłem latarki. Proboszcz zatrzymał się gwałtownie, pot wystąpił mu na czoło. Uniósł latarkę z taką miną, jakby ważyła więcej niż wszystkie grzechy świata.
Snop światła padł na owalne malowidło przedstawiające Jonasza połykanego przez wieloryba. Pysk zwierzęcia przypominał łeb rekina, a jego nieproporcjonalnie wielka płetwa ogonowa sterczała sztucznie nad falami. Jonasz nie próbował się bronić przed przeznaczeniem i potulnie wpływał między zęby. Miał jasne włosy i muskularne ciało, składające się głównie z nóg i ramion. Na całą scenę spoglądał znad burty rząd smutnych oczu.
— To zwykłe ludowe malowidło — wyjaśnił proboszcz — nawet niespecjalnie stare.
Szli powoli wzdłuż ściany, mijając kolejne malowane na drewnie biblijne sceny. Kalanda musiał zdawać sobie sprawę, że nie są najwyższych lotów, bo co chwilę kręcił głową i nalegał, by ruszali dalej. Najlepsze wrażenie ze wszystkich robiło malowidło przedstawiające Daniela obwieszczającego złą wróżbę królowi Baltazarowi. Prorok stał w rozkroku, król kulił się na stronie, ale ściany pałacu były nienaturalnie przekrzywione. Gil doszedł do wniosku, że obraz wypada lepiej od pozostałych tylko dlatego, że kolory wyblakły i nie rażą już intensywnością. Twarz Józefa wpadającego do studni była beżowa, a sam patriarcha miał szerokie bary i tak potężne brzucho, że powinien w tej studni utknąć. Dziura, do której właśnie wpadał nieszczęsny Jeremiasz, przypominała piekielną jamę, a król Saul wywalał bezmyślne oczy przed wróżką z Endor. Kolory zbyt żywe, proporcje zaburzone, i im dłużej szli, tym proboszcz przyspieszał i Gil zastanawiał się, kiedy ruszą galopem.
Zatrzymali się przed podłużnym malowidłem. Przy niskiej ławie tłoczyli się apostołowie, Pan Jezus stał z uniesioną dłonią, tułów przechylił do tyłu, a lewą nogę wysunął naprzód, jakby malarz uchwycił go w połowie tanecznego kroku. Skupione twarze zgromadzonych kontrastowały z pogodnym obliczem Zbawiciela. Ława uginała się od jadła, a przez okno wpadało czerwone słońce. Jezus miał otwarte usta i można by pomyśleć, że właśnie przypomniał sobie coś cholernie zabawnego.
— No tak — powiedział Andrzej Gil.
— Ja w tym widzę miłość ludzi do Boga. — Proboszcz odciągnął go do ściany. — Zawsze mówię: kto śpiewa, ten modli się dwa razy, kto pisze – razy cztery, a kto maluje – razy sześć.
Ominęli dziurę pośrodku (ksiądz Gil był pewien, że Kalanda przeniósłby go, gdyby tylko poprosić), latarka oświetliła malowidło za ołtarzem. Gil wypuścił powietrze ze świstem. Rzadko widywał podobne obrazy: patrzysz na nie i czujesz się przedziwnie, jakby duch otarł ci się o twarz, a diabeł dął w plecy powietrzem pełnym żaru.
Oczom księdza Gila ukazała się srebrna płyta wielkości drzwi frontowych. Po prawej mieściła się piekielna brama na podobieństwo tryumfalnego łuku, na fundamentach z czaszek i kości, otoczona przez ostre jęzory ognia, spowita dymem, a w jej głębi dojrzeć można było nienawistne twarze, bardziej ludzkie niż diabelskie. Do bramy wiodła droga, drogę obrosły skały, a środkiem szedł Chrystus w koronie cierniowej, w jednej dłoni trzymał kij pastuszy, w drugiej miecz. Spod stóp Zbawiciela pierzchały szczury, z nieba spadał ptak z ludzką głową w dziobie. Gil patrzył uważnie: Chrystus stał twarzą do wiernych i nie sposób było stwierdzić, czy schodził właśnie do piekieł, czy już powracał.
— Jest piękny — rzekł Kalanda — bardzo się o niego boję.
Spostrzegł, że Gil zapisuje coś w notatniku. Odwrócił głowę.
— Rzeczywiście, jest piękny — przyznał ksiądz — ale słyszałem, że macie tu coś jeszcze.
Kalanda zamrugał.
— Czytałem o tym i dziwne, że ksiądz nie wspomniał. Podobno jest tutaj obraz Trójcy Świętej na desce lipowej. Bardzo piękny i bardzo stary.
Proboszcz zatarł dłonie, podgardle mu zafalowało i nagle się rozpromienił.
— Mamy! Mamy — wyrzucił z siebie. — Nie wiedziałem, że ksiądz jest tak dobrze poinformowany. Zaraz, zaraz pokażę — w kilku susach znalazł się przy ścianie obok ołtarza — tylko niech się ksiądz nie zdziwi — znieruchomiał z ręką przy przycisku — nie pokazujemy go często, bo to dziwny obraz. Najmłodsi nawet go nie widzieli.
Srebrna płyta opornie powędrowała w górę. Ksiądz Gil pomyślał, że gdyby dodać trąby, byłoby jak w Częstochowie.
— Nie pokazuję, bo chociaż jest piękny, może niepotrzebnie namieszać ludziom w głowach — powiedział powoli proboszcz.
Nie namieszać ludziom w głowach, powtórzył w myślach Andrzej Gil, od takich rzeczy czasem głowy pękają. Cofnął się, zmrużył oczy, nie był pewny, czy dobrze widzi. Znad ołtarza spoglądał na niego brodaty Jezus o pooranych bruzdami policzkach. Usta były nieco za szerokie, końcówki opadały łagodnie ku pomarszczonej brodzie. Po obu stronach wydatnego nosa płonęły dzikie oczy. Gil nie był już pewien, czy to Jezus, czy Bóg Ojciec, szczególnie że z pierwszej twarzy wyrastały dwie następne.
W pierwszej chwili Gil miał pewność, że twarz po lewej wykrzywiła wściekłość, a ta po prawej prawie się śmieje. Wyjął Kalandzie latarkę, przyświecił – złudzenie. Miał przed sobą trzy identyczne oblicza, jedno en face i dwa z profilu. Łączyły je oczy i czapa, którą Gil początkowo wziął za włosy. Obraz musiał być bardzo stary i dawno nieodnawiany. Ten, kto ostatnio przy nim pracował, nie popisał się umiejętnościami. Farba blakła nierównomiernie, brzegi były odrapane. Ksiądz Gil patrzył długą chwilę i oddał Kalandzie latarkę.
— Może ksiądz zasłonić.
Kalanda skojarzył mu się z dzieckiem oczekującym pochwał. Srebrna płyta zsunęła się bezgłośnie. Dwaj księża stanęli obok siebie, twarzami do ołtarza.
— Czytałem kiedyś o takich obrazach — rzekł Andrzej Gil. — Było ich bardzo dużo, zwłaszcza po takich parafiach. Przepadły w ogniu reformacji. Ten jest chyba późniejszy?
Kalanda skinął głową.
— Późniejszy — westchnął. — Jeszcze ksiądz się dziwi, że bardzo się boję?
— Nie — automatycznie odrzekł ksiądz Gil — nie dziwię się ani trochę.
Drzwi kościoła otworzyły się z impetem.
W drzwiach stanęła ciemna postać – za nią pełzał ognisty dywan. Człowiek wydawał się ogromny, nienaturalnie szeroki w barkach, a gdy ruszył w stronę ołtarza, jego kroki brzmiały donośnie, jakby szedł w stalowych butach. Gil poczuł nieprzyjemne ukucie w żołądku, a Kalanda cofnął się, wysuwając ręce przed siebie. Postać garbiła się lekko, uginała kolana, jakby prężąc się do skoku, a w głowie księdza Andrzeja pojawił się szalony pomysł, by chwycić pierwszy ciężki przedmiot, który nadawałby się do obrony.
Postać szła wprost na nich. Przez otwarte drzwi bił chłód, z ust Gila i Kalandy dobywały się obłoki pary. Pomimo zimna Gil się pocił, a postać weszła w krąg światła. Gil odetchnął z ulgą.
— Co jest? — zagadnął wesoło porucznik Enka. — Wszędzie księdza szukam.
Gil chrząknął.
— Panowie się poznają. Porucznik Zbigniew Enka. Proboszcz Kalanda.
Uścisnęli sobie dłonie, zachowując dystans, jakby między nimi wyrosło mrowisko.
— Jak się panu podoba nasz kościół? — zapytał Kalanda.
Enka wodził wzrokiem po klepisku, na srebrną płytę jedynie zerknął.
— Cudny, księże proboszczu. Możemy wyjść na zewnątrz? Nie lubię rozmawiać po ciemku. — Odwrócił się i nie czekając na duchownych, wyszedł.
Ksiądz Andrzej Gil wzruszył ramionami, Kalanda uśmiechnął się smutno, a gdy zbliżyli się do drzwi, Gil wzdrygnął się, bo myślał, że oczy na obrazach, skryte w ciemności, podążają za całą ich trójką.
Enka zażyczył sobie rozmowy z proboszczem, w której Gil nie chciał brać udziału. Porucznik by sobie tego nie życzył. Gil wątpił, czy Kalanda zdobędzie się na wylewność, i po prawdzie miał całej sprawy dosyć. Patrzył na żar papierosa krążący w ręku milicjanta i zaczął żałować, że sam nie pali. Odwrócił się, opadł łokciami na cmentarny murek i patrzył w ogień.
Z bliska to, co wydawało się dywanem ognia, rozdrobniło się na setki małych płomyczków. Na niektórych grobach brakowało już miejsca i znicze stały na obmurowaniu lub trawie. Wierni tłoczyli się w bramie po drugiej stronie. Gil nie widział ich twarzy – tylko mechanicznie poruszające się cienie, o rwanych ruchach, jakby w stawy dosypać piasku. Zlewały się ze sobą, jeden wychodził z drugiego, a wokoło panowała cisza, aż Gil pożałował, że Enka nie znajduje się bliżej. Jego głos mógłby podziałać kojąco. Gil słyszał tylko stąpanie po żwirze i cichy brzęk znicza, trącającego inny znicz. Żadnych rozmów. Ludzie zastygali nad grobami niemal synchronicznie, stali tak chwilę i raptownie odchodzili, jakby całą ceremonię mieli przećwiczoną. Zauroczenie pięknem cmentarza odeszło i Gil poczuł się nieswojo.
Wodził oczyma po grobach i dostrzegł ciemną wyspę pomiędzy światłami. Najpierw myślał, że nie ma tam grobu. Znicze oświetlały kopę ziemną i dolną część krzyża. Po chwili wahania przesadził niski murek i ciemne twarze zebranych zwróciły się w jego stronę. Ludzie zrobili mu miejsce.
Grób był wyraźnie mniejszy od innych, ot, podłużna kupa ziemi na wysokości kolan i przekrzywione ku dołowi ramiona krzyża. Gil domyślił się, że krzyża użyto za punkt zaczepienia liny holowniczej podczas ekshumacji czy montażu płyty na sąsiednim grobie.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — Andrzej Gil zwrócił się do człowieka przy grobie obok. Facet podskoczył, zamrugał małymi oczkami. W jego siatce zabrzęczały znicze.
— Na wieki wieków — odparł, nie kryjąc zaskoczenia.
— Kto tutaj leży? — zapytał ksiądz.
Facet podrapał się w łysinę.
— Zośka leży — odparł, jakby Gil wiedział świetnie, kim była Zośka i kiedy ją pochowali. Gil popatrzył pytająco.
— Córka starej Żertwowej. Tej wariatki, słyszał ksiądz? Biedna dziewczyna w sumie. Głupia, ale biedna.
— Co się jej stało?
— Na pewno ksiądz wie. Podczas stypy się spaliła. Jej narzeczonego pochowaliśmy. Dobry chłopak był, póki jej nie spotkał. Taka to każdego zniszczy, ale Boża sprawiedliwość ich dopadła. — Kiwnął głową. — Boża sprawiedliwość.
— Słyszałem o tych waszych stypach — zaryzykował Andrzej Gil. — Może to nie Bóg, tylko ludzka głupota ją zabiła?
— To zła dziewczyna była. — Facet zadreptał w miejscu. — Wszystkich za nic miała, latawica jedna. Nosa zadzierała, aż na koniec najporządniejszego chłopaka zbałamuciła. Starą narzeczoną rzucił, wyjeżdżać do Olszynki chciał. Do Olszynki, mówię? Ba, może i do samej Warszawy. Ale chłopak na motorze się zabił i cała historia. Tu nikt po niej nie płacze — przełknął ślinę — po nim, tak.
Ksiądz Gil zasunął zamek kurtki. Nagle zrobiło się chłodniej. Facet pokiwał głową i podreptał w głąb cmentarza. Andrzej Gil zawołał za nim.
— Sprzedałby mi pan jeden znicz?
Facet potrząsnął siatką i po chwili wahania wepchnął znicz w rękę księdza Gila.
— Szczęść Boże — powiedział na odchodnym.
Andrzej Gil nie miał zapałek. Złamał suchą gałązkę i zapalił ją od świateł sąsiedniego grobu. Złożył znicz na grobie Zosi Żertwowej i zaczął się modlić.
Enka palił w polonezie. Bębnił palcami o kierownicę i co chwilę zerkał w stronę plebanii, nie mogąc się doczekać, kiedy klecha wreszcie skończy i pojadą do domu. Co za dzień, myślał, niby tyle się podziało, a nic z tego nie wynika. Nawet Bach, puszczony na cały regulator, nie przynosił wytchnienia. Wreszcie w drzwiach plebanii pojawiła się znajoma sylwetka. Enka, który właśnie zgasił papierosa, natychmiast zapalił kolejnego i zmienił radio na program trzeci. Puszczali jednego z tych nieznośnie monotonnych anglojęzycznych wykonawców, których pakowano ostatnio w eter bez ładu i składu.
Andrzej Gil usiadł obok Enki i natychmiast zakaszlał.
— Możemy wysiąść? — poprosił.
Enka nawet nie drgnął.
— Mam problemy z płucami — wykrztusił Gil. — Dym niemal odbiera mi oddech.
Milicjant westchnął, opuścił szybę, niedopałek poleciał na trawę. Enka ściszył radio i zapalił silnik.
— Gdzie chce pan jechać? — zapytał Gil. Był cały czerwony.
— Do domu — burknął Enka.
— Musimy tu jeszcze zostać.
Enka zaklął i zgasił silnik.
— Po co? Cały dzień żeśmy tu zmitrężyli i nic. Po co dalej siedzieć?
— Właśnie dlatego, że nic nie wiemy.
— Nie przyjechałem się tutaj czegokolwiek dowiadywać. Przyjechałem sprawdzić — Enka ściszył radio — tak jak mi kazali. Piszę raport i do widzenia. Nie chcę słyszeć o żadnych Stachowartach.
Gil otarł twarz.
— Moim zdaniem za mało wiemy, żeby wyjeżdżać. Te dziwne stypy. Nie wiemy nawet, kto zabił wikarego.
— I nigdy się nie dowiemy. To nie jest sprawa księdza ani moja. Niech ci z województwa mordują się z tutejszą hołotą. Widział ksiądz te paskudne pyski?
— Mówię tylko, że nic nie wiemy. Ja muszę zostać choćby po to, żeby rozstrzygnąć, co naprawdę stało się w kościele. Myślałem — przygryzł wargi — że przydzielono mi pana, żeby pan mi pomógł.
— To zabawne — Enka przekręcił kluczyki — ja słyszałem, że to ksiądz ma mi pomagać.
Gil pokiwał głową, otworzył drzwi ze swojej strony i już miał wysiadać, gdy usłyszał znajomą melodię.
Łado i Leli, Jasza,
Tija. Jesza, Łado i Leli,
Jaja. A, Łado! A, Jiesze!
Niosła się między domami, doskonale słyszalna mimo radia i warczącego silnika. Gil nie potrafił zidentyfikować źródła dźwięku. Znajomy głos dziewczyny zdawał się dochodzić jednocześnie z ciemnych okien plebanii, skołtunionych krzewów, kościelnej bramy. Enka aż wystawił głowę za okno, a głos umilkł nagle i Andrzej Gil wysiadł z samochodu.
— Na pewno chce ksiądz tu zostać? — zapytał poważnie porucznik. Gil tylko popatrzył na nowy kościół. — Niech ksiądz uważa na siebie — rzekł Enka i odjechał, nie czekając na odpowiedź.
Jeśli w Stachowartach był tej nocy ktoś bardziej zmęczony od księdza Andrzeja Gila, to chyba tylko proboszcz Kalanda. Siedzieli naprzeciw siebie, jedli i nie mówili wiele. Małgosia podała chleb, grube plastry białego sera, herbatę ziołową, ogórki i pomidory ułożone w półokręgi na wielkim półmisku. Gil dopiero teraz zorientował się, jak bardzo był głodny, bardziej pożerał, niż się zajadał, a spokojny, przygaszony wzrok Kalandy śledził jego dłonie.
— Szkoda, że przyjaciel księdza już pojechał — powiedział Kalanda — chętnie byśmy go także ugościli.
— To nie jest mój przyjaciel.
— Wyglądaliście jak starzy przyjaciele.
— Wiele rzeczy dzisiaj to tylko pozory — mruknął ksiądz Gil.
Proboszcz podrapał się w brodę.
— Na pewno jest ksiądz zmęczony. Małgosia przygotowała księdzu pokój na górze. Po prawdzie szykowaliśmy dwa pokoje.
— Wyszło jak wyszło. — Gil ugryzł ogórka.
— Zazdroszczę księdzu. — Kalanda dopił herbatę. — Ksiądz będzie zaraz smacznie spał, a przede mną ciężka noc. — Podszedł do okna. — Jak zawsze w to święto muszę czekać przy kościele, aż znicze się wypalą. Przyznam, że często sam je gaszę.
— Ludzie nie mogą przypilnować?
— Jasne, że mogą — proboszcz rozłożył ręce — a jak się kościół spali to co ja zrobię? Jaką pokutę im zadam, a jaką sobie?
Odprowadził księdza Gila do schodów. Podał dzbanek z herbatą i koszyk z serem i chlebem.
— Jeszcze raz księdzu dziękuję za wszystko. — Uścisnął mu rękę i dodał smutno — naprawdę, zazdroszczę księdzu. Rozumu, serca i nie tylko.
Gil modlił się, nie prosząc ani o rozum, ani o serce, ani o inne przymioty. Prosił o spokój dla dusz księdza Spiskiego i Zofii Żertwówny. Krzyż na ścianie był prosty – dwie deseczki, bez figurki Chrystusa, dawały Gilowi wytchnienie, jakże potrzebne po oglądaniu obrazów w kościele. Obiecywał sobie, że będzie długo się modlił, ale zmęczenie zwyciężyło i gdy zdejmował buty, ćmiło mu się w oczach. Zwalił się na łóżko w slipach, skarpetkach i koszuli. Skulił się i odwrócił plecami do ściany. I do Stachowart też.
Zawsze miał problemy z zasypianiem – często próbował zmęczyć oczy i czytał do świtu, stawiał pasjanse, słuchał radia, odganiając dziwaczne myśli. Tu sen nadchodził szybko. Gil myślał jeszcze o Zosi i o tym, czy to prawda, że śmierć w ogniu, wbrew pozorom, jest niemal bezbolesna. Końcówki nerwów spalają się w okamgnieniu, zaraz potem wysiada serce. Nie ma czego się bać? Ciekawe też, czy porucznik Enka dotrze spokojnie do domu. Zmęczony, zdenerwowany, śpiący, a droga śliska i trasa daleka. Porucznik Enka… w sumie dziwny facet.
Na granicy jawy i snu Andrzej Gil powrócił do seminarium i wyraźnie słyszał tubalny głos księdza profesora Bociana. Przypomniał sobie tę pocieszną sylwetkę, twarz niczym księżyc i parę łagodnych oczu.Non Lada, non Yassa, non Nia… non enim salvatur in hoc nominee Lado, Yasa, Quia, Nia, sed in nominee Ihesus Christus – mówił ksiądz profesor Bocian. Zabrzmiał trzask zamykanej książki. Gil odpłynął w sen, żegnany przez słowa: „Nie Łada nie Jesza, nie Nija… Albowiem nie zbawia się człowiek w imię Łado, Jesza, Kija, Nija, tylko w imię Jezusa Chrystusa”.
Obudził go ból.
I dym.
Andrzej Gil sturlał się z łóżka, przyciskając ręce do klatki piersiowej. Gdyby chociaż mógł kaszlnąć, o tak, wypluć to paskudztwo, ale nawet odetchnąć nie był w stanie, miał wrażenie, że jego naczynia krwionośne wysychają, zlepiają się ze sobą. Z niewyobrażalnym trudem podniósł się na kolana. Dalej poszło już łatwiej, dym był gęsty tylko na metr, nie wyżej. Gil, wstając, opadł na szafkę, odepchnął się i chwiejnie podążył w stronę drzwi, gdzie stała misa płonących ziół.
Poderwał misę gwałtownym szarpnięciem – zapach omal nie odebrał mu przytomności. W pierwszym odruchu chciał cisnąć ją przez szybę, przypadł więc do okna, otworzył i misa poleciała w ciemność. Gil wystawił głowę, wpuścił do płuc powietrze. Oddychał głęboko, ból z wolna mijał.
Przyłożył koszulę do ust. Machając gazetą, próbował wywiać dym z pokoju, w końcu porwał spodnie, marynarkę i wypadł na korytarz. Dym musiał wydostać się przez próg i Andrzej Gil popędził po schodach na poddasze. Wepchał głowę w małe okienko. Odzyskał oddech, ale nie spokój.
Plebania należała do najwyższych budynków w okolicy i Gil widział niemal całe Stachowarty: ciemne pasmo rzeki, kontury domów, a nad lasem ponure chmury. Cmentarz płonął jakby słabiej, ale blask bił z wnętrza starego kościoła, spod zabitych lub zamalowanych okien. Podobny kolor, może bardziej czerwonawy. Można by pomyśleć, że kościół płonie od wewnątrz.
Gil wychylił się jeszcze. Drzwi wejściowe zamknęły się cicho i na dróżce pojawiła się dźwigająca siatkę Małgosia. Dotarła do bramki i szybkim krokiem podążyła w stronę kościoła. Gil cofnął głowę w obawie, by go nie dostrzegła. Ubrał się na poddaszu i zamiast zejść na dół, przesiedział chwilę z głową w dłoniach. Spojrzał na zegarek. Nie było jeszcze dwunastej, spał niewiele ponad godzinę.
Opłukał twarz i ręce, puszczając cienki strumień wody. Planował opuścić plebanię najciszej, jak się dało. Co dalej? Powinien jak najszybciej stąd wyjechać, dotrzeć na posterunek i dalej, do biskupa. Dobrze, pomyślał, patrząc w lustro, i co powiem? Wystawienie misy z ziołami to żadna zbrodnia. Kalanda mógł zrobić to w dobrej wierze. Zioła to jego pasja. Pewno chciał pomóc. Skąd miał wiedzieć, że jestem chory?
Proboszcz jeszcze nie wrócił z kościoła i Gil zaryzykował zapalenie światła w jego pokoju. Kalanda żył skromnie. Spał na szerokim, twardym łóżku, obok stała szafa na ubrania i półeczka z książkami. Kalanda lubił kryminały i Gil już chciał się wycofać, gdy zobaczył czworo oczu wpatrzonych w siebie. To Bóg o trzech twarzach spoglądał ze ściany. Kopia obrazu z kościoła wisiała naprzeciwko łóżka Kalandy i była tak dokładna, że można by ją pomylić z oryginałem.
Wycofał się, trącił szafkę w przejściu. Wrócił po teczkę z dokumentacją i po chwili zastanowienia wepchał ją w spodnie, żeby mieć wolne ręce.
Przy wyjściu spotkało go rozczarowanie. Drzwi były zamknięte. Poszarpał klamką, popatrzył, czy nikt się nie zbliża, i wyskoczył przez okno.
Wylądował miękko. Odbił od drogi i zgarbiony, skryty w cieniu drzew i płotów, skierował się w stronę starego kościoła.
Porucznik Enka pruł szosą i bił się z myślami. Szybka jazda nocą, gdy nie ma innych samochodów, zazwyczaj wprawiała go w dobry humor. W radiu puszczali Requiem Mozarta i inne pogrzebowe pieśni, których Enka słuchał tylko dlatego, że na innych stacjach działo się jeszcze gorzej. Nie umiał posprzątać sobie w głowie i to nie było dobre, bo decyzje już zapadły i nie było odwrotu. Klecha jest nawet w porządku, pomyślał, ma swoje sprawy i mi nic do nich.
Nie lubił zostawiać nierozwiązanych rzeczy za sobą. To jak ucieczka w połowie randki, jak niedopita flaszka, takie sprawy rozwiązuje się raz-dwa, nie tylko dlatego, że ktoś ciśnie z góry, ot, po prostu powinny zostać rozwiązane. Gdzie indziej byłoby łatwiej, tu kler wieś otumanił. Kryją się wzajemnie. Gdyby proboszcz trzymał w szafie trupy i jadł zupę z dziecięcych czaszek, nie wydaliby go. Doprawdy, szkoda, że nie rozprawiono się z tą czarną hołotą jeszcze w latach pięćdziesiątych.
Enka myślał tak sobie, pruł zdrowo, tęskniąc do ciepłego łóżka i zimnej setki. Mijane drzewa zmieniły się w czarny pas. Wokoło było ciemno, tylko droga bez domów i świateł. Pogłośnił radio i nagle wydało mu się, że słyszy coś jeszcze, coś, co wziął początkowo za zakłócenia, a co okazało się szumem drugiej stacji. Ręka porucznika Enki zbliżyła się do pokrętła, a melodia zabrzmiała znajomo:
Łado i Leli, Jasza,
Tija. Jesza, Łado i Leli,
Jaja. A, Łado! A, Jiesze!
Dziwne to było, zarazem senne i drapieżne.
Nie dał za wygraną, przełączył na Trójkę. Jakaś kobiecina piszczała o umieraniu, a w tle znowu to samo, niewyraźne przez szum:
A Łado gardzina Jesze,
Łado, Jesze, Kija, Nija!
Dziewczęcy głos, smutniejszy od innych żałobnych pieśni, puszczony a capella, lekko fałszujący. I była w tym jakaś szczególna żałość, jakaś dziwaczna nuta, i Enka pomyślał, że tak mogłoby zabrzmieć śpiewanie spod ziemi. Sprawdził jeszcze jedną stację, jeździł pokrętłem i nawet w szumie słyszał to samo:
A Łado gardzina Jesze,
Łado, Jesze, Kija, Nija.
Łado i Leli, Jasza, Tija.
Jesza, Łado i Leli, Jaja.
A, Łado! A, Jiesze!
— Niech to szlag trafi! — westchnął, zawrócił z piskiem opon i ruszył do Stachowart, po raz pierwszy osiągając pełną moc silnika. Dopiero po paru kilometrach zorientował się, że dziwne zakłócenie zniknęło, a chór ryczał wniebogłosy pieśń Mozarta:
Requiem aeternam dona eis!
Domine, et lux perpetua luceat eis!
Gil nie uszedł stu metrów, a już miał mokre buty i spodnie w błocie do połowy łydek. Tęsknie spoglądał na drogę, ale nie odważył się na nią wejść. W taką noc można wpaść pod rozpędzony samochód widmo. Chmury przewalały się nad głową księdza Gila, księżyc łypał niewidzącym okiem, a wzgórza dziwnie się przybliżyły.
Wieś jakby zamarła. W żadnym domu nie paliło się światło, żaden głos nie przerwał ciszy. Gil czuł rosnący niepokój, a im bardziej zbliżał się do kościoła, tym lepiej rozumiał, że dzieje się tutaj coś naprawdę dziwnego i on, Andrzej Gil, nie bardzo nadaje się na tropiciela tajemnic. Gdyby jeszcze dwa dni temu student z sali wykładowej zadał pytanie: „Czy to prawda, że ksiądz w wolnych chwilach ugania się w błocku za nieznanym?”, Gil może nawet parsknąłby śmiechem przed popukaniem się w głowę. Teraz nie było już tak wesoło.
Od kościoła i cmentarza dzieliło go tylko kilka domów. Oparł się o płot, otarł czoło i zaczął się zastanawiać, co właściwie robi. Może szuka dziury w całym? A jeśli nie, to czego się spodziewa i czy jest gotów na spotkanie z tajemnicą Stachowart? Rozumiał już, że wszystkie jego uczynki, przeczytane książki, mądrzy ludzie, których słuchał – jeśli rzeczywiście zdarzy się coś złego, niekoniecznie sfruną na chmurce, aby mu pomóc.