Influencerka - Ellery Lloyd - ebook + audiobook + książka

Influencerka ebook i audiobook

Lloyd Ellery

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Miliony ludzi na całym świecie pokochały Emmy Jackson za pokazywanie macierzyństwa bez upiększeń: nieprzespanych nocy, wiecznego bałaganu i plam z jedzenia na wszystkich ubraniach. Autentyczna i szczera do bólu Najnajmama stała się dla wielu kobiet wsparciem i inspiracją, a jej profil na Instagramie codziennie jest zasypywany pełnymi uwielbienia komentarzami. Emmy dostaje też liczne propozycje intratnych kontraktów reklamowych, sesji zdjęciowych i wywiadów, zaproszenia do audycji radiowych i programów śniadaniowych. To pozornie prawdziwe życie okazuje się jednak pieczołowicie zaplanowanym działaniem marketingowym, którego koszty ponoszą często najbliżsi Emmy. W dodatku okazuje się, że obserwują ją nie tylko fani. Każdemu jej działaniu, każdej zamieszczanej informacji obsesyjnie przygląda się pałająca żądzą zemsty, dojrzała kobieta, gotowa zamienić życie influencerki w koszmar. Czy mąż Emmy i jej agentka zdołają zapobiec tragedii?

W tej trzymającej w napięciu powieści Lloyd stawia ważne pytania: jak wiele jesteśmy w stanie zrobić dla popularności? Kogo i co poświęcić? Gdzie leży granica internetowego ekshibicjonizmu i czy ona w ogóle istnieje?

„Przeczytałam Influencerkę w kilka wieczorów. Zapierająca dech, bardzo oryginalna powieść”.

Clare Mackintosh, autorka Dublerki

„Jestem zachwycona. Nowe spojrzenie na zagrożenia, które niesie ze sobą popularność na Instagramie. Intrygujące i przerażające zarazem”.

Harriet Tyce, autorka Krwawej pomarańczy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 42 min

Oceny
3,9 (183 oceny)
66
55
46
12
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
flamenco88

Dobrze spędzony czas

Dość długo się rozkręca, ale zakończenie jest warte czekania. Ciekawa lektura.
10
waganiakd

Z braku laku…

bardzo ciekawy zarys, ale zbyt długo ciągnąca się historia.
00
Lavenda

Całkiem niezła

Początek nudny i długi. Koniec książki lepszy, ale zakończenie bardzo mnie rozczarowało. To mogła być nawet dobra książka.
00
Inkaiga

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam tę książkę.
00
MissMadeleine

Nie oderwiesz się od lektury

Z pozdrowieniami dla wszystkich insta mamusiek. Świetna, wciągająca I bardzo na czasie. Gorąco polecam.
00

Popularność




Tytuł oryginału People Like Her
Przekład AGA ZANO
Wydawca ALICJA GAŁANDZIJ
Redaktor prowadzący ANDRZEJ SZEWCZYK
Redakcja EWA PENKSYK-KLUCZKOWSKA
Korekta JUSTYNA TECHMAŃSKA, BEATA WÓJCIK
Projekt okładki i stron tytułowych MACIEJ PIEDA
Zdjęcie na okładce © Cavan Images / Getty Images
Opracowanie typograficzne, łamanie | manufaktu-ar.com
People Like Her Copyright © Ellery Lloyd 2021 Copyright © for the translation by Aga Zano Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022
Warszawa 2022 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67022-79-8
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Zu

PROLOG

Możliwe, że umieram.

A przynajmniej już od jakiegoś czasu mam wrażenie, że patrzę, jak życie przelatuje mi przed oczami.

Najwcześniejsze wspomnienie: zima, początek lat osiemdziesiątych. Mam na sobie rękawiczki z jednym palcem, czapkę zrobioną nieporadnie na drutach i wielką czerwoną kurtkę. Matka ciągnie mnie po trawniku za domem, jadę na niebieskim plastikowym jabłuszku. Uśmiecha się sztucznie. Wyglądam, jakbym zamarzła na kamień. Pamiętam przemarznięte dłonie w rękawiczkach, każdy dołek i kamyk pod ślizgaczem, skrzypienie śniegu pod jej butami.

Pierwszy dzień w szkole. Wymachuję brązową skórzaną teczką, moje imię na karteczce wygląda zza plastikowego okienka na froncie. EMMELINE. Jedna granatowa podkolanówka zjechała mi na kostkę; włosy mam związane w nieco nierówne kucyki.

Polly i ja mamy po dwanaście lat. Przyszłam do niej na noc, już się przebrałyśmy w piżamy w szkocką kratę, rozsmarowałyśmy na twarzach maseczki błotne i czekamy, aż popcorn zacznie pykać w mikrofalówce. Potem, już nieco starsze, stoimy na korytarzu w jej domu, gotowe do wyjścia na imprezę halloweenową, na której pierwszy raz się całowałam. Polly przebrała się za dynię. Ja za seksownego kociaka. Znowu my, jest ciepły letni dzień, siedzimy po turecku na świeżo skoszonym polu, obie w dżinsach i martensach. I jeszcze w sukienkach na cienkich ramiączkach, z modnymi ażurowymi obróżkami na szyjach, wybieramy się na bal maturalny. Wspomnienie po wspomnieniu, jedno za drugim, aż zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle byłabym w stanie znaleźć jedną ważną scenę z nastoletnich czasów bez Polly, zawsze krzywo uśmiechniętej i ustawionej w niezdarnej pozie.

Dopiero teraz uświadamiam sobie, jaka to smutna myśl.

Wszystko, co zaraz po dwudziestce, nieco się rozmywa. Praca. Imprezy. Puby. Pikniki. Wakacje. Szczerze powiedziawszy, lata przed trzydziestką i po niej też nie są zbyt wyraźne.

Niektórych rzeczy nigdy nie zapomnę.

Ja i Dan w budce fotograficznej, na trzeciej albo czwartej randce. Obejmuję go ramieniem. Jest niewiarygodnie przystojny. Ja – zauroczona bez pamięci. Szczerzymy się do obiektywu jak dwa głupki.

Dzień ślubu. Puszczam oko do przyjaciółki za aparatem podczas recytowania przysięgi, Dan z poważną miną wsuwa mi obrączkę na palec.

Miesiąc miodowy, rozkoszujemy się każdym dniem, siedzimy opaleni na czerwono w barze na Bali o zachodzie słońca.

Czasami trudno mi uwierzyć, że kiedykolwiek byliśmy tacy młodzi, tacy niewinni.

Chwila, kiedy urodziła się Coco, rozwrzeszczana i wściekła na świat, nieco biaława, cała pokryta śluzem. Odkąd pierwszy raz zobaczyłam jej buzię, na zawsze wypaliła mi się w pamięci. I chwila, kiedy włożyli mi ją w ramiona. Ten ciężar naszych uczuć.

Roześmiana Coco, oprószona konfetti z piñaty na przyjęciu z okazji jej czwartych urodzin.

Mój dwutygodniowy synek Bear, za drobny nawet na maleńkie śpioszki, w które go ubrałam, śpiący w ramionach rozpromienionej siostry.

Dopiero teraz uświadamiam sobie, że nie widzę wspomnień, tylko wspomnienia fotografii. Całe dnie wydestylowane do jednego nieruchomego obrazu. Całe związki i przyjaźnie. Całe epoki.

Wciąż pojawiają się nowe. Fragmenty. Klisze. I jeszcze, jeszcze, jeszcze. Coraz szybciej przesypują się przez mój mózg.

Bear krzyczący w wózku.

Potłuczone szkło na kuchennej podłodze.

Córka w szpitalnym łóżku, zwinięta w kłębek.

Pierwsza strona gazety.

Chcę to zatrzymać. Coś jest nie tak. Próbuję się obudzić, otworzyć oczy, ale nie mogę, mam zbyt ciężkie powieki.

Jestem wzburzona nie tyle wizją śmierci, co myślą, że już nigdy nie zobaczę tych ludzi; przelatują mi przez głowę wszystkie rzeczy, których być może nie zdążę im powiedzieć. Dan – kocham cię. Mamo – wybaczam ci. Polly – mam nadzieję, że zdołasz mi wybaczyć. Bear... Coco...

Mam koszmarne przeczucie, że za chwilę wydarzy się coś strasznego.

Mam koszmarne przeczucie, że to wszystko moja wina.

SZEŚĆ TYGODNI WCZEŚNIEJ

.

1

Emmy

Nie planowałam zostać instamamą. Bardzo długo nie wiedziałam, czy w ogóle będę mieć dzieci. Ale kto z nas może z całym przekonaniem stwierdzić, że jego życie potoczyło się dokładnie tak, jak przewidywał?

Owszem, ostatnimi czasy moje życie kręci się wokół cieknących mlekiem sutków i upierdliwych glutków; bo jestem profesjonalną podcieraczką pupy dwóch niesfornych szkrabów. Ale jeszcze pięć lat temu można było mnie uznać za fashionistkę. Spróbujmy zignorować ten tik pod zapuchniętą powieką i wyobraźmy sobie, że zamiast potarganego różowego koka mam na głowie gładko wymodelowane pukle. Zamiast pospiesznie nałożonej na wargi szminki AC w kolorze Ruby Woo – jest idealnie wykonturowana twarz, eyeliner w płynie i odważne kolczyki, takie, na jakich moja trzyletnia córka uwielbia się podciągać bez ostrzeżenia. A na koniec dodajmy do tego obcisłe dżinsy i jedwabną bluzkę z Equipment.

Kiedy zostałam redaktorką w magazynie o modzie, spełniłam marzenie towarzyszące mi od czasów, kiedy byłam nastolatką o nieposłusznych włosach, wystających przednich zębach i dziecięco krągłej buzi. Co więcej – naprawdę kochałam tę pracę. Niczego innego nie pragnęłam w życiu robić, a moja najlepsza przyjaciółka Polly może to potwierdzić. Kochana, cierpiąca w milczeniu Polly. Mam szczęście, że w ogóle jeszcze ze mną rozmawia po tych wszystkich godzinach przymusowego robienia za fotografkę na improwizowanych sesjach zdjęciowych po szkole i chodzenia ze mną po „wybiegu” na ogrodowej ścieżce w szpilkach mojej mamy. Tyle popołudni spędziłyśmy na sklejaniu własnych magazynów z pożółkłych wycinków „Daily Mail” (oczywiście ja byłam naczelną).

Jak to się więc stało, że z wymarzonej pracy trafiłam tutaj? Czasami – kiedy ścieram niemowlęcą kupę albo robię kolejną z niezliczonych partii słoiczków ze zblendowaną papką – zadaję sobie to samo pytanie. Mam wrażenie, że wszystko wydarzyło się tak nagle. W jednej chwili siedziałam ubrana w Fendi w pierwszym rzędzie na Mediolańskim Tygodniu Mody, a w następnej biegałam w dresie za maluchem próbującym przeorganizować całą alejkę z płatkami śniadaniowymi w Sainsbury’s.

Jeśli mam być szczera, to muszę wyznać, że zmiana ścieżki kariery z koneserki mody na skonsternowaną mamę wyszła mi na dobre. Świat zaczął tracić zainteresowanie błyszczącymi magazynami pełnymi zdjęć pięknych ludzi, więc kurczące się budżety i spadek nakładów wykopały spod nóg drabinę kariery. A do tego okazało się, że jestem w ciąży.

Niech cię szlag, internecie, pomyślałam. Jesteś mi winien nowy zawód – i to taki, w którym będę mogła się rozwijać podczas opieki nad dzieckiem.

Zaczęłam więc prowadzić swojego pierwszego bloga i vloga – nazwałam się Bosonogą, trochę na przekór, bo zaczynałam od recenzowania moich ukochanych szpilek. I wiecie co? Trochę potrwało, zanim się na dobre rozkręciłam, ale bieżący kontakt z kobietami podobnymi do mnie okazał się nie do przecenienia.

Przewińmy wspomnienia do przodu, do tych pierwszych miesięcy po porodzie. Do dziewięciuset trzydziestu siedmiu godzin, które spędziłam z tyłkiem przyspawanym do kanapy, przesłodką Coco przyssaną do moich mlecznych cycków. Przez cały ten czas iPhone był moim jedynym oknem na świat, a społeczność kobiet poznanych w sieci dosłownie uratowała mi życie. Owszem, blogowanie i vlogowanie były moją pierwszą internetową miłością, ale to Instagram ocalił mnie przed zapadnięciem się zbyt głęboko w poporodowy zaduch. Za każdym razem, kiedy otwierałam aplikację i widziałam komentarz od kolejnej matki przechodzącej przez to samo co ja, czułam się tak, jakby ktoś ścisnął mnie pocieszająco za ramię. Znalazłam swoje stado.

Powoli więc louboutiny poszły w odstawkę, a na pierwszy plan wystąpił mały człowiek. Na miejsce Bosonogiej weszła Najnajmama, bo jestem mamą gotową z uśmiechem cała się odsłonić, pokazać wszystkie kurzajki i wstydliwe sekrety. A zapewniam, że ta podróż stała się jeszcze bardziej nieprzewidywalna, odkąd pięć tygodni temu dołączył do nas drugi bekający bąbelek, Bear. Nieważne, czy w grę wchodzi pospieszne wciskanie serwetek z Happy Meala do stanika pod cieknące sutki, czy popijanie cichaczem ginu z puszki przy huśtawkach – ode mnie dostaniecie całą niepodrasowaną prawdę. Czasami lekko oprószoną pyłkiem z serowych chrupek.

Hejterzy chętnie wytykają nam, że na Instagramie sprzedaje się tylko wyidealizowane życie, poprawione, przefiltrowane i wkomponowane w małe kwadraciki – ale kto miałby na to czas, kiedy musi ganiać za upaćkaną keczupem małą mistrzynią wspinaczki firankowej? A gdy robi się ciężko, zarówno online, jak i w prawdziwym życiu, gdy jedzenie lata wysoko, a nastroje unoszą się nisko, powtarzam sobie, że robię to wszystko dla swojej rodziny. I oczywiście dla niesamowitej społeczności innych socialmediowych mam, na które zawsze mogę liczyć, bez względu na to, od ilu dni noszę ten sam stanik do karmienia.

To dla was zaczęłam #szaredni, kampanię zachęcającą do dzielenia się prawdziwymi historiami i organizowania spotkań na żywo, żebyśmy mogły zrzucić przed kimś ciężar tych trudnych chwil macierzyństwa. Nie wspominam nawet o tym, że część przychodów ze sprzedaży gadżetów z serii #szaredni zostaje przeznaczona na zwiększanie świadomości zagrożeń dla zdrowia psychicznego młodych matek.

Gdybym miała opisać, czym się teraz zajmuję, to czy mielibyście mi za złe określenie „mama wielozadaniowa”? Biedna Joyce, która mieszka po sąsiedzku, nie ma pojęcia, co to może oznaczać. Rozumie, co robi Najnajtata – pisze powieści. Ale ja? Influencerka to takie okropne słowo, prawda? Cheerleaderka? Promoterka? Uświadamiaczka? Kto wie? I kogo to tak naprawdę obchodzi? Po prostu robię swoje, pokazuję światu nieprzefiltrowaną wersję naszego życia rodzinnego – i mam nadzieję, że pomagam zmienić sposób mówienia o rodzicielstwie na bardziej autentyczny.

Zbudowałam swoją markę na szczerości. I zawsze będę mówić całą prawdę.

.

Dan

Gówno prawda.

Gówno gówno gówno gówno gówno prawda.

Słyszałem to przemówienie Emmy już tyle razy, że zazwyczaj nawet nie zauważam, jaki to dziwaczny bigos, pełen wymysłów, pominięć, wymówek i półprawd. Idealnie gładki stop rzeczy, które mogły się wydarzyć (ale się nie wydarzyły), i tych, które faktycznie miały miejsce (ale w innych okolicznościach), oraz takich, które pamiętam zupełnie inaczej (delikatnie rzecz ujmując). Ale z jakiegoś powodu dziś odbieram to odmiennie. Kiedy Emmy opowiada zebranym swoją historię, a raczej w dużym stopniu naszą historię, zaczynam mimowolnie liczyć wszystkie momenty, kiedy Emmy koloryzuje, przeinacza fakty albo je wyolbrzymia nie do poznania.

Poddaję się po jakichś trzech minutach.

Chyba powinienem tu coś wyjaśnić. Nie mówię, że moja żona kłamie.

Amerykański filozof Harry G. Frankfurt dokonał kiedyś słynnego rozróżnienia kłamstwa i gówno prawdy. Kłamstwa, mówi Frankfurt, to mówienie nieprawdy po to, by celowo kogoś oszukać. Z gówno prawdą natomiast mamy do czynienia wtedy, kiedy autor komunikatu nie osiągnie za jej sprawą nic konkretnego. Na przykład: moja żona nigdy nie „wciskała pospiesznie” serwetek z Happy Meala do stanika. Wątpię, żeby kiedykolwiek znalazła się choć w pobliżu Happy Meala. Nie mieszkamy po sąsiedzku z żadną Joyce. A jeśli wierzyć zdjęciom w domu mojej teściowej, Emmy była szczupłą i niezwykle atrakcyjną nastolatką.

Może w każdym małżeństwie ludzie prędzej czy później zaczynają zwracać uwagę na prawdziwość szczegółów w anegdotach opowiadanych publicznie przez drugą połowę.

A może po prostu jestem dziś w dziwnym nastroju.

Nie da się zaprzeczyć, że moja żona jest dobra w tym, co robi. Wręcz fantastyczna. Tyle razy widziałem, jak wygłasza te swoje przemówienia – na spotkaniach w całym kraju, w prowincjonalnych świetlicach, księgarniach, kawiarniach i przestrzeniach coworkingowych od Wakefield po Westfield – i nie mogę zaprzeczyć, że umie trafić ludziom prosto do serca. Mimo że wiem, jak jej opowieści mają się do prawdziwych wydarzeń. Kiedy dochodzi do wzmianki o ginie w puszce, jakaś kobieta w ostatnim rzędzie pohukuje z aprobatą. Z moją żoną łatwo się utożsamić. Ludzie ją lubią.

Agentka będzie zadowolona, że Emmy wplotła wzmiankę o szarych dniach. Przepraszam, o hasztag–szarych–dniach. Kiedy przyszliśmy, zauważyłem, że co najmniej trzy osoby mają na sobie jej bluzę, tę niebieską z napisem #szaredni i logo Najnajmamy na plecach, i z napisem „Bycie mamą jest najnaj” na przedzie. A skoro już o tym mowa, logo Najnajmamy to rysunek dwóch piersi z główką niemowlaka pośrodku. Osobiście wolałem drugą propozycję – dwóch pluszowych misiów, mamy i dziecka. Zostałem jednak przegłosowany. To jeden z powodów, dla których nigdy nie uległem namowom Emmy, żebym wkładał te ciuchy, gdy towarzyszę jej na spotkaniach – zawsze tak się jakoś składa, że moja bluza akurat zostaje w domu. Zapodziała się w drugiej torbie, w suszarce albo na schodach, gdzie ją położyłem, żeby tym razem na pewno o niej nie zapomnieć. Gdzieś trzeba wyznaczyć granicę. Jakaś followerka zawsze chce zrobić nam razem zdjęcie, żeby wrzucić je natychmiast na Instagrama, a ja nie mam najmniejszej ochoty, by moje zdjęcie w bluzie z narysowanymi cyckami hulało do końca świata po sieci.

Chciałbym wierzyć, że mam jeszcze trochę godności.

Jestem tu dziś, jak zawsze, wyłącznie by zapewniać wsparcie techniczne. Taszczę pudła z ciuchami i gadżetami Najnajmamy z taksówki do środka, pomagam je rozpakowywać i staram się nie krzywić, kiedy ludzie pytają o „całomamowe ciuszki”. Nalewam wino musujące do kieliszków i podaję gościom muffinki na początku spotkania, i to ja wkraczam do akcji, by wyrwać Emmy z przeciągającej się rozmowy z kimś przesadnie rozgadanym albo wyglądającym na zbyt wielkie dziwadło. Jeśli mały zaczyna płakać, natychmiast wchodzę na scenę i delikatnie zabieram go z ramion Emmy, żeby się nim zająć – chociaż dziś synek spisuje się na medal. Nasz maleńki Bear ma dopiero pięć tygodni, ssie sobie cichutko i zupełnie nie zwraca uwagi na to, co się dzieje wokół niego – interesuje go wyłącznie pierś tuż przed nosem. Czasami, kiedy pod koniec wieczoru nadchodzi pora na pytania od publiczności, ktoś chce wiedzieć, jak narodziny drugiego dziecka zmieniły naszą rodzinną dynamikę albo co robimy, żeby nie stracić żaru namiętności w małżeństwie. Wtedy Emmy ze śmiechem wywołuje mnie z widowni i prosi, żebym pomógł jej odpowiedzieć. A gdy ktoś pyta o bezpieczeństwo w sieci, Emmy często zostawia mi wyłożenie trzech złotych zasad, którymi zawsze kierujemy się przy publikowaniu zdjęć naszych maluchów online. Po pierwsze: nigdy nie wrzucamy nic, co zdradzałoby nasze miejsce zamieszkania. Po drugie: nie pokazujemy dzieci w kąpieli, bez ubrania, na nocniku. To dotyczy również wizerunków Coco w stroju kąpielowym lub w jakimkolwiek ubraniu, które na dorosłej osobie mogłoby zostać uznane za seksowne. Po trzecie: uważnie kontrolujemy, kto obserwuje profil Najnajmamy, i blokujemy każdego, kto wzbudzi nasze wątpliwości. Takie wskazówki otrzymaliśmy na wczesnym etapie kreowania obecności w mediach społecznościowych, kiedy poprosiliśmy o radę ekspertów.

Wciąż mam pewne zastrzeżenia do całej tej sytuacji.

Kiedy Emmy opowiada swoją wersję początków blogowania o macierzyństwie, zawsze wspomina, że to był dla niej sposób na nawiązanie kontaktu z innymi osobami przechodzącymi przez to samo co ona. Niestety, to jeden wielki stek bzdur. Jeśli naprawdę sądzicie, że moja żona wpadła na to zupełnym przypadkiem, to najwyraźniej nie mieliście okazji jej poznać. Czasami zastanawiam się, czy Emmy robi cokolwiek przypadkiem. Doskonale pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy napomknęła o pomyśle z blogowaniem. Wiedziałem, że idzie z kimś na lunch, ale dopiero po wszystkim zdradziła, że widziała się z agentką. Była w trzecim miesiącu ciąży. Ledwie parę tygodni wcześniej podzieliliśmy się szczęśliwą nowiną z moją mamą. Z agentką? Zdumiałem się. Chyba naprawdę nigdy do tej chwili nie przeszło mi przez myśl, że ludzie w internecie mają swoich agentów. Powinienem był na to wpaść. Kiedy Emmy jeszcze pracowała w prasie, często opowiadała mi, ile zapłacili jakiejś durnej influencerce za wysranie stu słów i ustawienie się do zdjęcia, za poprowadzenie jakiegoś wydarzenia albo wybełkotanie kilku zdań na blogu. Pokazywała mi te ich wypociny. Taka proza, że zastanawiałem się, czy to ja mam właśnie wylew, czy też przechodziła go osoba pisząca te bzdury. Krótkie zdania. Metafory bez ładu i składu. Przypadkowe, dziwnie konkretne szczegóły rozsypane po całym tekście, żeby nadać mu pozory wiarygodności. Podejrzanie precyzyjne liczby (czterysta osiemdziesiąt dwa kubki zimnej herbaty, stracone dwa tysiące trzysta czterdzieści dwie godziny snu, dwadzieścia siedem zgubionych dziecięcych skarpetek) wciskane do tekstu w tym samym celu. Grzebanina w słowach na ślepo, bez szans na znalezienie właściwego. To ty powinieneś pisać takie rzeczy, żartowała Emmy. Nie wiem, dlaczego zawracasz sobie głowę powieściami. Kiedyś się z tego śmialiśmy. Gdy wróciła tamtego dnia z lunchu i powiedziała, z kim rozmawiała, sądziłem, że dalej się wygłupia. Długo trwało, zanim dotarło do mnie, co właściwie zamierza zrobić. Z początku sądziłem, że chce po prostu dostać trochę butów za darmo. Nie miałem pojęcia, że Emmy zapłaciła za nazwę domeny i zaklepała na Instagramie nazwy Bosonoga i Najnajmama, jeszcze zanim napisała choć jedno zdanie o szpilkach. A już na pewno nie spodziewałem się, że za trzy lata będzie miała milion followersów.

Pierwszą radą udzieloną przez agentkę było to, żeby całe przedsięwzięcie sprawiało wrażenie powstałego organicznie, jakby przytrafiło jej się to zupełnie przypadkowo. Chyba żadne z nas nie spodziewało się, że Emmy będzie w tym aż tak dobra.

Owszem, Harry G. Frankfurt zauważa, że gówno prawda opiera się na całkowitym odrzuceniu wagi prawdy i moralnego zobowiązania, które ona za sobą pociąga. Ale zwraca też uwagę na to, że gówno prawda to bardziej niszczycielski i toksyczny żywioł społeczny niż stare dobre kłamstwo. Harry G. Frankfurt ma o wiele mniej followersów na Instagramie niż moja żona.

– Zbudowałam swoją markę na szczerości – oznajmia Emmy, jak zawsze pod koniec wystąpienia. – I zawsze będę mówić całą prawdę. – Milknie i czeka, aż oklaski wybrzmią do końca. Sięga po szklankę wody i upija łyk. – Jakieś pytania? – zachęca.

.

Ja mam pytanie.

Czy to tamtego wieczora dojrzała we mnie decyzja, żeby zrobić ci krzywdę?

Chyba tak.

Oczywiście ta myśl już przedtem nieraz przychodziła mi do głowy. Chyba każdy w mojej sytuacji doświadczałby tego samego. Ale wcześniej to były tylko mrzonki. Wizje rodem z seriali. Kompletnie nierealistyczne i niepraktyczne.

Zabawne, jak działa ludzki umysł.

Wydawało mi się, że jeśli cię zobaczę, to pomoże. Że wtedy przejdzie mi nienawiść do ciebie. Że opadnie ze mnie złość.

Nic z tego.

Nigdy nie pociągała mnie przemoc. Nie czułam też naturalnej skłonności do gniewu. Kiedy ktoś nadepnie mi na nogę w kolejce, to ja zawsze przepraszam.

Interesowało mnie tylko, żeby zadać ci pytanie. Jedno. Stąd moja obecność. Widziałaś moją rękę, w nieskończoność trzymaną w górze. Zauważyłaś mnie, ale poprosiłaś o wypowiedź kobietę siedzącą przede mną, tę, której fryzurę skomplementowałaś. I kobietę po mojej prawej, którą znałaś z imienia, a jej „pytanie” okazało się anegdotą o niej samej.

A potem ktoś oznajmił, że skończył nam się czas.

Moje próby porozmawiania z tobą po spotkaniu spełzły na niczym, bo wszyscy się do ciebie tłoczyli. Więc pozostało mi sterczeć z tym samym kieliszkiem ciepłego wina, które podano mi przy wejściu. Wszystkie starania, żeby nawiązać z tobą kontakt wzrokowy, okazały się bezskuteczne.

Oczywiście nie miałaś jak mnie rozpoznać. Moja twarz nie wyróżniała się w tłumie. Nawet gdyby udało się nam porozmawiać, gdybyś usłyszała, jak się nazywam – albo gdyby padło jej imię – nie skojarzyłabyś tego z niczym.

Ale na twój widok – tego, jak żyjesz sobie normalnie, otoczona ludźmi, roześmiana, uśmiechnięta, szczęśliwa – dotarły do mnie wszystkie kłamstwa, które opowiadam sobie od lat. Nie udało mi się pójść naprzód, pogodzić z tym wszystkim. Nie udało mi się wybaczyć tobie i nigdy się na to nie zdobędę.

Wtedy stało się jasne, co zrobię.

Trzeba było tylko wymyślić jak, gdzie i kiedy.

2

Dan

Ludzie często komentują, jakie muszę mieć wspaniałe życie. Mogę całymi dniami pisać, spędzać mnóstwo czasu w domu i przebywać z Emmy i dzieciakami. To chyba dobrze pokazuje, jak mało pracy zdaniem postronnych wymaga zawód pisarza.

Dawniej wstawałem o szóstej rano. Kwadrans później siedziałem przy kuchennym stole z pełną kawiarką i laptopem, przeglądając ostatnie akapity z poprzedniego dnia. Do siódmej trzydzieści starałem się napisać co najmniej pięćset słów. O wpół do dziewiątej zaparzałem drugą porcję kawy. Jeśli wszystko szło zgodnie z planem, w porze lunchu już zbliżałem się do zamierzonego na ten dzień urobku, co oznaczało, że popołudnie mogłem przeznaczyć na szkicowanie w myślach kolejnego fragmentu, odpowiadanie na mejle i ściąganie płatności za drobniejsze publikacje literacko-dziennikarskie, które dawniej potrafiłem machnąć wieczorem przy kieliszku wina albo przez weekend.

Tak było dawniej.

Dziś rano kilka minut po szóstej przemykałem ostrożnie po ciemku na dół, tak by nikogo nie obudzić i – jeśli mi się poszczęści – trochę popracować, zanim reszta domowników wstanie (i w sześćdziesięciu sześciu procentach przypadków – natychmiast zacznie wyć, krzyczeć albo czegoś się domagać). Na najniższym stopniu schodów potknąłem się o jakiegoś gadającego jednorożca, który spadł na podłogę i zaczął śpiewać piosenkę o tęczy. W mroku nadstawiłem uszu i wstrzymałem oddech. Nie musiałem czekać długo. Mój syn może się pochwalić zdumiewającą pojemnością płuc jak na tak małe stworzenie.

– Przepraszam – wymamrotałem do Emmy, kiedy mi go podała.

– Sprawdź mu pieluchę – odparła.

Kiedy przechodziłem obok pokoju Coco, ze środka dobiegł jej cichy głosik pytający nieprzytomnie, która godzina.

– Idealna do spania – odparłem.

Bear za to rozbudził się na dobre. Wróciłem z nim na dół do kuchni, zmieniłem pieluchę, wcisnąłem w nowe ubranko, a brudne śpiochy wrzuciłem do torby na pralce. Zauważyłem, że niedługo będzie trzeba ją opróżnić. Usiedliśmy na kanapie w kącie przy lodówce. Mały płakał przez dobre pół godziny, a ja podrzucałem go na kolanie i próbowałem przekonać, żeby napił się z butelki. Potem go odbiłem, położyłem do wózka i przez kolejne pół godziny chodziłem z nim po ogrodzie, a on nadal wrzeszczał. Wreszcie nadeszła siódma – czas oddać synka Emmy i obudzić Coco na śniadanie.

– Boże, już minęła godzina? – jęknęła Emmy.

Co do minuty.

Chryste, posiadanie dwójki dzieci wymaga tyle energii. Nie wiem, jak sobie radzą ludzie, których maluchy nie śpią tak dobrze jak nasze. Emmy i ja mamy niewiarygodnie dużo szczęścia – Coco już od trzeciego, może czwartego miesiąca przesypiała każdej nocy solidne dwanaście godzin. Poduszka, kołderka i już. Jeśli zabieraliśmy ją na jakieś przyjęcie w nosidełku, wystarczało zostawić ją w kącie w pokoju obok i spała przez cały wieczór – a teraz wyglądało na to, że z Bearem będzie tak samo. Nie żeby coś z tego przeniknęło do instagramowego konta Emmy. Tam moja żona wiecznie nawija o tikach w powiece, worach pod oczami i zszarganych nerwach. Od początku było wiadomo, że zdaniem wszystkich kobiet „matka, której dziecko śpi jak aniołek”, nie ma racji bytu. Zero kontentu. Szczerze mówiąc, wśród innych młodych rodziców też się tym niespecjalnie chwalimy.

Trochę po ósmej – a dokładnie siedem po – Bear zostaje oddelegowany na pierwszą drzemkę, a Coco i Emmy omawiają na górze dzisiejszy strój naszej córki. Mam już za sobą dwie godziny porządnej rodzicielskiej roboty. Czas odgrzać w mikrofalówce kubek wystygłej kawy, którą zaparzyłem dziewięćdziesiąt minut temu, odpalić laptopa i spróbować osiągnąć stan umysłu pozwalający na rozpoczęcie procesu twórczego.

Do ósmej czterdzieści pięć zdążyłem sczytać wczorajszy fragment i odrobinę go przeredagować. Jestem gotowy przelać na ekran trochę nowych słów.

O dziewiątej trzydzieści rozlega się dzwonek do drzwi.

– Mam otworzyć? – wołam na górę.

Przez ostatnie czterdzieści pięć minut napisałem całe dwadzieścia sześć słów i właśnie zastanawiam się, czy nie skasować dwudziestu czterech z nich.

Nie jestem w nastroju na odrywanie się od roboty.

– No dobra, to pójdę – oznajmiam głośno.

Z góry nie dobiega żadna odpowiedź.

Znów brzęczy dzwonek.

Wzdycham ostentacyjnie, okazując swoje niezadowolenie przed pustym pomieszczeniem, i odsuwam krzesło od stołu. Nasza kuchnia znajduje się na parterze, na tyłach domu. Kiedy kupiłem go w dwa tysiące ósmym roku za pieniądze odziedziczone po ojcu, zamieszkałem w nim z grupą kolegów. Z kuchni rzadko kiedy w ogóle korzystaliśmy, chyba żeby rozwiesić pranie. Stała tu wyświechtana kanapa, na ścianie wisiał niedziałający zegar, podłoga była pokryta lepkim linoleum, a z pralki ciekło, kiedy tylko się ją nastawiło. Okno wychodziło na skrawek betonowego podwórka, przykrytego daszkiem z płyty falistej. Jednym z pierwszych pomysłów Emmy, kiedy się tu wprowadziła, było rozbudowanie pomieszczenia tak, by wychodziło prosto na ogród i obejmowało porządną kuchnię z jadalnią. Więc tak zrobiliśmy.

Dom znajduje się na końcu rzędu identycznych georgiańskich szeregowców niecały kilometr od stacji metra, naprzeciwko bardzo zgentryfikowanego pubu. Kiedy rozglądałem się za czymś w tej okolicy, przedstawiano mi ją jako szybko rozwijającą się dzielnicę. Do dziś zdążyła już rozwinąć się na całego. Dawniej w piątkowe wieczory tuż po zamknięciu pubu na ulicy regularnie dochodziło do bójek, takich konkretnych – z przetaczaniem się po maskach samochodów, darciem koszul, tłuczeniem szklanek po piwie w drobny mak. Teraz nie da się tam dopchać na weekendowy brunch bez rezerwacji, a w menu figurują policzki dorsza, soczewica i chorizo.

Jednym z powodów, dla których staram się napisać jak najwięcej rano, jest to, że od południa bez przerwy ktoś dzwoni do drzwi. Zawsze kiedy Emmy zadaje na Instagramie jakieś pytanie – „Coco nie lubi multiwitamin, które jej podajemy, jak myślicie, których powinniśmy spróbować?”, „Czy możecie polecić jakieś serum na worki pod oczami?” albo nawet „Mamuśki, popsuł nam się blender – po jaką markę najlepiej sięgnąć?” – natychmiast zalewa ją potok wiadomości z różnych firm, które proponują, że wyślą jej coś kurierem. A ona właśnie dlatego to robi – to szybsze i tańsze niż zamówienie czegoś ze sklepu. Emmy od tygodnia narzeka na swoje włosy, więc różne firmy wysyłają jej darmowe prostownice, produkty do stylizacji, szampony i odżywki w zawiązanych wstążeczką torebkach wyściełanych bibułą.

Nie chcę wyjść na niewdzięcznika, ale jestem prawie pewien, że kiedy Tołstoj pisał Wojnę i pokój, nie musiał co pięć minut latać do drzwi, żeby odebrać przesyłkę.

Aby dotrzeć do drzwi frontowych, trzeba minąć schody na piętro (trzy sypialnie, jedna łazienka) i przejść przez salon z kanapą, telewizorem i podłogą zasypaną zabawkami. Lawiruję między dwoma wózkami, czterokołowym rowerkiem i hulajnogą, mijam zawalony płaszczami wieszak, drugi raz nadeptuję na jednorożca i głośno klnę. Nie uwierzyłbym, że wczoraj była u nas gosposia. Wszędzie leżą klocki Lego i buty. Odwróciłem się na pięć minut i już wszędzie bajzel. Powieściopisarz i człowiek słowa Cyril Connolly napisał kiedyś, nie bez złośliwości, że wózek w korytarzu jest wrogiem sztuki. W naszym domu wózek w korytarzu jest też wrogiem przemieszczania się z miejsca na miejsce. Przeciskam się pod ścianą, poprawiam włosy przed lustrem i otwieram drzwi.

Na progu stoją mężczyzna i kobieta. Ona dość młoda, może przed trzydziestką, niebrzydka, skądś ją kojarzę. Ciemnoblond włosy związane w nieporządny kucyk. Ma na sobie dżinsową kurtkę i wygląda tak, jakby właśnie zamierzała po raz kolejny nacisnąć guzik dzwonka. Mężczyzna jest nieco starszy, trzydzieści kilka lat, łysiejący, brodaty. Pod nogami mają dużą torbę. Druga zwisa facetowi z ramienia, na szyi ma aparat.

– Zgaduję, że pan Najnajtata – odzywa się kobieta. – Nazywam się Jess Watts.

To nazwisko też brzmi znajomo, ale dopiero kiedy podajemy sobie ręce, uświadamiam sobie, kto to.

Jezu Chryste.

„Sunday Times”.

No tak, dziennikarka i fotograf z tej cholernej gazety, umówieni na wywiad i zdjęcia ze mną i Emmy.

Jess pyta, czy mógłbym im pomóc z torbami. Oczywiście, zapewniam. Podnoszę bagaż z ziemi, stękając pod nosem, i gestem zapraszam do środka.

– Wchodźcie, wchodźcie.

Przepraszam, że muszą się przeciskać koło wózków i całej reszty gratów, po czym prowadzę ich do salonu. Tam panuje jeszcze większy rozgardiasz. Ktoś podarł gazety zalegające w domu po weekendzie i rozrzucił je po całym pomieszczeniu. Piloty do telewizora leżą na podłodze. Wszędzie kredki. Odwracam się do fotografa, by powiedzieć mu, gdzie może położyć torbę, i widzę, że Jess zapisuje coś w notesie.

Już mam się odezwać, że przecież byliśmy umówieni na środę – pamiętam, jak omawialiśmy to z Emmy, taką wersję potwierdza też karteczka wisząca na lodówce – kiedy uświadamiam sobie, że przecież jest środa. Niewiarygodne, jak łatwo stracić poczucie czasu, kiedy jest się młodym rodzicem. Pamiętam niedzielę. Poniedziałek też. Ale co się wydarzyło we wtorek – nie mam pojęcia. Kiedy otworzyłem drzwi, chyba było to po mnie widać.

– Napiją się państwo herbaty? – proponuję. – Albo kawy?

Proszą o kawę z mlekiem i podwójnym cukrem oraz herbatę ziołową z odrobiną miodu, jeśli go mamy.

– Emmy! – wołam żonę.

Naprawdę uważam, że mogła mi przypominać o dzisiejszym wywiadzie. Choćby napomknąć. Na przykład kiedy kładłem się wczoraj do łóżka albo gdy dziś rano podawałem jej dziecko. Nie goliłem się od paru dni. Mam nieumyte włosy. Jedną skarpetkę włożyłem na lewą stronę. Miałbym czas na rozrzucenie po salonie kilku ciekawych książek na miejsce pomarszczonego od słońca egzemplarza „Evening Standard” sprzed dwóch dni. Trudno sprawiać wrażenie poważnego człowieka, kiedy stoi się w starej dżinsowej koszuli bez dwóch guzików i z plamą po owsiance na przedzie.

„Sunday Times”. Artykuł na pięć stron. Wizyta w domu instarodziców. Notuję w myślach, żeby napisać później mejla do agentki i dać jej znać, kiedy tekst ma się ukazać. Nieważne, jak mówią, byle mówili, jak głosi mądrość ludowa. No ale i tak wypadałoby się do niej odezwać, jeśli mam być szczery, żeby jej przypomnieć o moim istnieniu.

Facet z aparatem i dziennikarka dyskutują teraz, czy lepiej zacząć od zdjęć czy od wywiadu. On robi zamyśloną minę i zaczyna kręcić się po pokoju z miernikiem światła.

– Zdjęcia zwykle są robione po tej stronie – podpowiadam, wskazując na ogród zimowy. – Na tym fotelu, z widokiem na ogród w tle.

Nie żebym zwykle pojawiał się w kadrze. Czasami stoję tuż za aparatem i robię miny do Coco albo obserwuję sytuację. Częściej jednak podczas takich inwazji zaszywam się z laptopem w gabinecie na końcu ogrodu. Mówię „gabinet”, chociaż to bardziej szopa. No, ale są tam żarówka i grzejnik.

Kobieta zdjęła nasze zdjęcie ślubne z regału – Emmy, ja i Polly, jej przyjaciółka z dzieciństwa oraz druhna w jednym, wszyscy objęci i uśmiechnięci. Biedna Polly; było widać, że nie podoba jej się ta sukienka. Emmy wykorzystała dzień naszego ślubu, żeby wreszcie zafundować najlepszej przyjaciółce – dość ładnej dziewczynie, choć z gustem bliższym mojej matce – wielką przemianę, od której ta zawsze uprzejmie, lecz stanowczo się wymawiała. Emmy twierdziła, że robi to w czynie społecznym, by pomóc Polly singielce, po czym zajrzała do listy gości i spytała, czy zaprosiłem kogoś bez dziewczyny, żony czy partnerki. Osobiście uważałem, że sukienka Polly wygląda świetnie, ale kiedy tylko obiektyw kierował się w inną stronę – albo gdy Emmy nie patrzyła – narzucała na nagie ramiona sweterek z pomponikami albo zsuwała ze stopy but na obcasie, żeby rozetrzeć sobie podbicie. Muszę jednak jej przyznać, że mimo dyskomfortu przez cały dzień niestrudzenie się uśmiechała. Nawet kiedy wolny kolega, którego posadziliśmy obok niej, całą kolację spędził, zagadując dziewczynę po swojej drugiej stronie.

– Dan, z tego, co wiem, piszesz powieści – odzywa się dziennikarka z lekkim uśmiechem, odstawiając zdjęcie na miejsce. Mówi to tonem osoby, która nie zamierza nawet udawać, że kojarzy moje nazwisko ani że kiedykolwiek czytała coś mojego autorstwa.

– No, tak się składa – odpowiadam z wymuszonym śmiechem i wskazuję na rząd książek w twardej i miękkiej oprawie, sąsiadujących z egzemplarzem węgierskiego wydania. Ona wysuwa odrobinę jeden z grzbietów, ogląda okładkę i puszcza, tak że książka z cichym stuknięciem wpada z powrotem na swoje miejsce.

– Hmm. Kiedy to wyszło?

Mówię, że siedem lat temu, i uświadamiam sobie, że nie, to już osiem. Osiem lat. Trudno uwierzyć. Tak jak wtedy, gdy Emmy zasugerowała delikatnie, że może powinienem już zmienić zdjęcie profilowe na Facebooku z fotografii okładkowej na jakąś świeższą.

– To ładne zdjęcie – zapewniła. – Po prostu nie bardzo przypomina ciebie. – W powietrzu zawisły inne słowa: „Już nie”.

Fotograf pyta, co to była za książka – wszyscy autorzy nienawidzą tego pytania, zwłaszcza kiedy słowo „była” zatapia się na koniec w człowieku jak skalpel. Kiedyś pewnie powiedziałbym, że gdyby dało się to streścić do kilku zdań, to nie trzeba byłoby pisać. W innym nastroju zażartowałbym, że to taki przedmiot, który ma w środku dwieście pięćdziesiąt stron i kosztuje niecałe osiem funtów. Nie jestem już takim bucem – mam nadzieję. Wyjaśniam, że to powieść o facecie, który żeni się z homarem. Fotograf się śmieje. Zaczynam się do niego przekonywać.

Moja powieść została dość dobrze przyjęta. Louis de Bernières napisał bardzo życzliwy tekst na okładkę. Książka tygodnia w „Guardianie”. „London Review of Books” tylko odrobinę patrzył na nią z góry, a w dodatku książkowym „Timesa” recenzja była ciepła. Pewne studio zarezerwowało prawa do filmu. Na tylnym skrzydełku widnieje moje czarno-białe zdjęcie. Stoję ubrany w skórzaną kurtkę, oparty o ceglaną ścianę, i palę papierosa, roztaczając aurę mężczyzny, przed którym rozciąga się świetlana przyszłość.

Dwa tygodnie po publikacji poznałem Emmy. Tamta chwila, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy na drugim końcu sali, na zawsze pozostanie jedną z tych, które przesądziły o moim życiu.

Był czwartek, poszedłem na otwarcie baru naszego wspólnego znajomego przy Kingsland Road. Lato w pełni, wieczór tak gorący, że większość gości stała na chodniku przed wejściem. Na początku rozdawano darmowe drinki, ale kiedy się zjawiłem, zastałem tylko puste butelki po winie pływające w wiaderkach z roztopionym lodem. Do baru pchało się tylu ludzi, że tworzyli trzy rzędy. Miałem za sobą długi dzień i nazajutrz musiałem wcześnie wstać. Rozglądałem się tylko za kumplem, który był właścicielem, żeby się z nim przywitać, pożegnać go i przeprosić, że nie mogę zostać dłużej, ale wtedy ją zauważyłem. Stała przy stoliku pod oknem. Miała na sobie kombinezon z głębokim dekoltem. Wtedy Emmy jeszcze nie farbowała włosów – nieco dłuższych niż teraz – na przyjaźniejszy Instagramowi odcień landrynkowego różu, i była mniej lub bardziej naturalną blondynką. Jadła skrzydełko kurczaka palcami. Była najpiękniejszą osobą, jaką w życiu widziałem. Podniosła głowę. Nasze oczy się spotkały. Uśmiechnęła się do mnie lekko, odrobinę zagadkowo, lekko marszcząc brwi. Odwzajemniłem uśmiech. Zauważyłem, że na stoliku nie ma drinka. Podszedłem i zapytałem, czy nie miałaby ochoty się czegoś napić. Reszta wydarzyła się sama. Tego wieczora Emmy wróciła ze mną do domu. Po trzech tygodniach powiedziałem, żeby się do mnie wprowadziła. Po niespełna roku się oświadczyłem.

Dopiero dużo później zorientowałem się, jak niewiele Emmy widzi bez okularów czy soczewek. Minęło sporo czasu, zanim wyznała mi, że tamtego dnia jej przeszkadzały – chyba przez duże stężenie pyłków – więc je zdjęła, a jej uśmiech był skierowany w stronę mglistego różowego kształtu, który chyba okazał się twarzą spoglądającą w jej stronę, więc uznała, że skojarzył ją ktoś z branży modowej. Również po dłuższym okresie dowiedziałem się, że wtedy miała już chłopaka, Gilesa, który był wtedy czasowo oddelegowany do biura w Zurychu, a informacja o tym, że jego związek przestał być relacją na wyłączność, zaskoczyła go równie mocno co mnie wiadomość o jego istnieniu. Jakieś dwa tygodnie po tym, jak zacząłem się spotykać z Emmy, doszło do niezręcznej konfrontacji. Kiedy zadzwonił do niej, odebrałem i powiedziałem, żeby przestał ją napastować, a on na to, że chodzą ze sobą od trzech miesięcy.

Moja żona zawsze miała dość nieoczywisty stosunek do prawdy.

Sytuacja z Gilesem pewnie nie wszystkim się podobała. Niektóre pary na początku związku mogłyby uznać, że taki start rzuca cień na ich relację. Naprawdę nie pamiętam jednak, by komuś z nas to jakoś bardzo przeszkadzało. W weekend już opowiadaliśmy to jako zabawną anegdotę, która wkrótce znalazła się w stałym repertuarze dykteryjek na przyjęciach – oboje wygłaszaliśmy swoje kwestie w ustalonym porządku.

– Tak się po prostu złożyło – mówiła zawsze Emmy – że od chwili, kiedy poznałam Dana, wiedziałam, że to mój przyszły mąż, więc nie miało dla mnie znaczenia, że z kimś się spotykałam. W myślach już rozstałam się z Gilesem, przeszedł do historii. Po prostu nie zdążyłam mu o tym powiedzieć na czas – kończyła z przepraszającym wzruszeniem ramion, uśmiechała się smutno i zerkała na mnie przez stół.

Wtedy myślałem, że to bardzo romantyczne.

Tak naprawdę pewnie oboje byliśmy wówczas nieznośni, jak większość świeżo zakochanych par.

Dobrze pamiętam, jak powiedziałem matce przez telefon (kręciłem się po domu owinięty ręcznikiem, włosy miałem mokre, trzymałem papierosa i szukałem zapalniczki), że znalazłem swoją drugą połowę.

Emmy nie przypominała żadnej znanej mi wcześniej osoby. To się zresztą nie zmieniło. Jest nie tylko najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem, ale też najzabawniejszą, najbardziej błyskotliwą, inteligentną i ambitną. Taką, przy której trzeba zawsze dawać z siebie wszystko, żeby za nią nadążyć. Taką, na której chce się zrobić wrażenie. Która chwyta, do czego nawiązujesz, jeszcze zanim zdążysz to dobrze powiedzieć. Która ma w sobie magię sprawiającą, że reszta ludzi w pomieszczeniu rozmywa się w tle. Przy której po dwóch godzinach od pierwszego spotkania zaczyna się mówić rzeczy, jakich nie wyznało się nigdy nikomu innemu. Która zmienia sposób spojrzenia na życie. W tamtych czasach pół weekendu spędzaliśmy w łóżku, a drugie pół w pubie. Jadaliśmy na mieście co najmniej trzy razy w tygodniu, w hipsterskich budkach z bliskowschodnimi przystawkami albo w nowoczesnych knajpach serwujących dania z rusztu, gdzie nie można robić rezerwacji. W środowe wieczory chodziliśmy tańczyć, a w niedzielne popołudnia na karaoke. Wyskakiwaliśmy na weekend do Amsterdamu, Wenecji, Brugii. Wytrząsaliśmy z siebie kaca na pięciokilometrowych przebieżkach, ze śmiechem motywowaliśmy się nawzajem, jeśli jedno z nas zaczynało pękać. Kiedy nie wychodziliśmy, spędzaliśmy całe wieczory w kąpieli z książkami i butelką czerwonego wina, co jakiś czas dolewając tylko alkoholu do kieliszków albo gorącej wody do wanny.

– Teraz może być już tylko gorzej – żartowaliśmy.

Mam wrażenie, że to było bardzo dawno temu.

.

Emmy

Wiecie, co kobiety z klasy średniej robią na dzień przed przyjściem gosposi? Biegają po całym domu, zbierają najbardziej zawstydzające rzeczy z podłogi, przecierają sprzęty w łazience, zgarniają wszystko na jedną stertę, żeby trochę ogarnąć ten przerażający bałagan.

Ja tak nie robię. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Tak, oczywiście dwa razy w tygodniu zagląda do nas pani sprzątająca, ale w domu jest zwykle schludnie. Było tak przed pojawieniem się dzieci i nadal tak jest. Przed spaniem zabawki idą do szuflady. Książeczki na półkę. Zakaz zostawiania rzeczy na schodach i kubków na meblach. Skarpetki porozrzucane po podłodze wędrują do kosza na pranie.

To zaś oznacza, że przed sesją zdjęciową muszę poświęcić kilka godzin na tworzenie bałaganu, zamiast go ogarniać. Nie zrozumcie mnie źle, nie rozrzucam po domu pustych kartonów po pizzy i nieświeżych majtek – tylko rozsypuję na podłodze trochę włóczkowych dinozaurów, klocków lego i gadających jednorożców, tu zostawię kilkudniową gazetę, tam zapadnięty fort z poduszek, gdzieniegdzie będzie się walać kilka butów bez pary. Trzeba się nieźle wysilić, żeby wycyrklować idealny stopień chaosu, bo brud źle się sprzedaje, a z doskonałością trudno się utożsamić. A Najnajmama po to istnieje, żeby się z nią utożsamiać.

Bałaganieniem mogę się zająć jednak oczywiście dopiero po przeglądzie mediów społecznościowych. Dan nie jest wielkim fanem mojego rozkładu dnia, ale przez pierwszą godzinę rano to on zajmuje się Bearem, bo ja potrzebuję dwóch rąk i całego mózgu, by nadrobić wszystko, co się wydarzyło przez noc.

Najlepszy czas na wrzucanie postów jest po położeniu dzieci spać, gdy milion moich followersów nalało sobie pierwszy kieliszek wina i zanurkowało głową naprzód w pętlę wiecznego przewijania ekranu, zamiast wykrzesać z siebie trochę energii na rozmowę z mężem. Na tę godzinę planuję więc posty, pozornie napisane spontanicznie i pod natchnieniem chwili, choć tak naprawdę zdjęcia i tekst przygotowałam zawczasu. Wczoraj wieczorem opublikowałam fotkę, na której stoję na tle żółtej ściany i ze zmieszanym uśmiechem wskazuję na swoje buty, ewidentnie należące do dwóch różnych par, na przedzie mam przypiętego Beara, który wrzeszczy wniebogłosy, bo z jakiegoś powodu nie znosi być tak noszony. Dorzuciłam podpis, że z niewyspania wyszłam z domu w bluzie włożonej tył na przód, na jedną nogę włożyłam różowego nike’a, na drugą zaś zielonego new balance’a, czym zaskarbiłam sobie uznanie modnie wyglądającego nastolatka ze wschodniego Londynu, który zmierzył mnie wzrokiem w autobusie numer trzydzieści osiem i pochwalił moją stylówkę.

Coś takiego z pewnością mogło się wydarzyć. Piszę w stylu niewymuszonej szczerości, więc przydaje się dorzucać do postów ziarno prawdy. To mój mąż jest powieściopisarzem – ja nie potrafię wykrzesać z siebie zupełnej fikcji. Potrzebuję iskry z prawdziwego życia, by rozpalić wyobraźnię i stworzyć anegdotę brzmiącą dość autentycznie. Dzięki temu łatwiej mi też zapamiętywać różne swoje macierzyńskie perypetie i nie plątać się w zeznaniach, a to szczególnie ważne, gdy muszę mielić te same historyjki po wielekroć w wywiadach, na panelach dyskusyjnych i spotkaniach.

Tym razem nie było żadnego nastolatka, pomieszanych butów ani autobusu. Tylko prawie wyszłam z domu w swetrze włożonym na lewą stronę.

Zakończyłam post pytaniem, jakie największe wpadki przytrafiły się moim czytelniczkom pod wpływem niewyspania – klasyczna sztuczka na zaangażowanie odbiorców, zachęta do komentowania. Oczywiście im większy ruch pod postami, tym więcej marek tłoczy się w kolejce, żeby wysyłać ci darmowe produkty do wypromowania online.

Przez noc zebrałam sześćset osiemdziesiąt siedem komentarzy i czterysta czterdzieści dwie wiadomości prywatne, a teraz na wszystkie muszę zareagować albo odpisać. Czasami to trwa wyjątkowo długo – jeśli odzywa się do mnie niepokojąco nieszczęśliwa matka albo taka, która już dostaje obłędu, bo jej dziecko wiecznie ma kolkę i wrzeszczy bez ustanku, staram się napisać coś życzliwego i osobistego. Trudno zgadnąć, co najlepiej powiedzieć w takiej sytuacji, bo sama nie mam podobnych doświadczeń, ale nie mogę zostawić tych kobiet samych, kiedy najwyraźniej wszyscy z najbliższego otoczenia to zrobili.

„Cześć, Tanyu – piszę. – Wiem, jakie to trudne, kiedy maluch nie przestaje płakać. Czy mały Kai ząbkuje? Coco strasznie się męczyła, kiedy rosły jej górne jedynki. Dawałam jej kawałek mrożonego banana do gryzienia, to trochę pomagało. Próbowałaś laktazy w proszku? Słuchaj, kochana, obiecaj mi, że sobą też się zajmiesz. Masz szansę na drzemkę, kiedy on zasypia? Dasz sobie radę, będę Ci kibicować na każdym kroku”.

Chmurka tekstu niemal natychmiast zyskuje status przeczytanej, jakby tinytanya_1991 gapiła się w ekran bez przerwy, od wysłania swojej skargi. Widzę, że już wystukuje odpowiedź, i przechodzę do następnej wiadomości.

„NIE JESTEŚ złą matką, Carly, nie możesz ani na chwilę wątpić, że Twoje maleństwo Cię kocha. Naprawdę powinnaś z kimś porozmawiać. Może z lekarzem? Mamą? Albo wybierz się do kawiarni i pogadaj chociaż z kelnerką. Wysyłam Ci też link z kontaktem do linii wsparcia”.

Wiadomość wysłana, ale nie wyświetlona. Następna.

„Och, Elly, bardzo mi miło, oczywiście pamiętam Cię ze spotkania w zeszłym tygodniu. To bluza marki Boden – cieszę się, że włożona tył na przód nadal dobrze wygląda”.

Nie wiem, jak mi się to udaje, ale dzisiaj w ciągu godziny nie tylko odhaczam całą administrację na profilu, ale jeszcze biorę prysznic. Słyszę, że Dan już czeka pod drzwiami sypialni, niewątpliwie odliczając sekundy od szóstej pięćdziesiąt osiem.

Poza wszystkimi zwykłymi obowiązkami, które mam dziś na głowie, muszę się jeszcze zastanowić, co włożyć na sesję zdjęciową. Mój mąż ochrzcił kiedyś styl Najnajmamy mianem „prezenterki z programu dla dzieci, tylko bez pluszowego asystenta”. Mam w szafie sporo wzorzystych sukienek, koszulek z błyskotliwymi sloganami, ogrodniczek. Selekcja ubrań jest nieco bolesna przez dodatkowe pięć kilogramów, które przybrałam w ciąży z Coco i nie mogłam ich zgubić, bo powrót do rozmiaru S nie wpisywałby się w filozofię mojej marki.

Dobrze, niech będzie wesoła spódnica, zielona w maleńkie błyskawice. Na żółtym T-shircie widnieje hasło: „Jestem mamą, a jaka jest twoja supermoc?”. Wiem, wiem. Ale co mam zrobić? Mnóstwo marek wysyła mi koszulki z pasującymi do siebie hasłami dla mnie i Coco, więc od czasu do czasu muszę którąś włożyć.

Moje odrosty rozpaczliwie potrzebują farbowania, ale wiedziałam, że czeka mnie ten wywiad, no i wczoraj miałam spotkanie. Jeśli będę wyglądać zbyt idealnie, followersom się to nie spodoba, więc pozostaje mi ciemny przedziałek i fryzura wymodelowana dwa dni temu. Szybko przeczesuję włosy i tapiruję jedno pasemko tak, żeby odstawało mi od skroni pod kątem prawie dziewięćdziesięciu stopni. Ten krnąbrny kosmyk zajmuje sporo miejsca w moich instastories w tym tygodniu („Aaa! Nic nie mogę na niego poradzić! Czy tylko ja tak mam, że jakiś loczek zawsze musi żyć swoim życiem?!”). Teraz mam cały pokój pełen odżywek i kosmetyków, które różne marki wysłały mi na ratunek – a także dziesięć tysięcy funtów od Pantene, bo ich nowy produkt okaże się zbawieniem dla moich niesfornych włosów.

Kiedy robi się takie wielkie halo z etosu reklamowania tylko tych rzeczy, których się naprawdę używa, człowiek musi wymyślać strasznie skomplikowane scenariusze uzasadniające lokowanie produktów.

Coco przez cały ten czas siedziała cichutko w swoim pokoju, wyciągnięta przed swoim iPadem, na którym oglądała coś z dużą ilością kwiatków, zamków i brokatu. Wyciągam z jej komody koszulkę do kompletu z moją („Moja mama jest superbohaterką!”) i podnoszę do góry.

– Hej, koteczku, co powiesz na to? Będziesz miała taką samą koszulkę jak mama – mówię, odgarniając jej miękki blond loczek za ucho. Całuję ją w czoło, wdycham pudrowy zapach dziecięcej skóry.

Coco ściąga różowe słuchawki, odkłada iPada na pościel i przekrzywia głowę.

– Mamo, a co tu jest napisane?

– Chcesz spróbować przeczytać, kurczaczku? – Uśmiecham się.

– Mo... ja... ma... ma... – zaczyna powoli. – Dalej nie umiem.

– Pięknie! Jakaś ty zdolna. „Moja mama ma piękną koronę” – dopowiadam wesoło, pomagając jej zejść z łóżka. – Wiesz, co to znaczy, Coco? Jeśli mama jest królową w koronie, to ty jesteś...

– KSIĘŻNICZKĄ! – piszczy dziewczynka.

Jeśli mam być szczera, ta księżniczkowa obsesja Coco jest mi trochę nie na rękę od strony tworzenia treści do mediów społecznościowych. W regulaminie współczesnych matek stoi jak byk, że nie lubimy różowego. Wszystkie dziewczynki mają być małymi buntowniczkami i przyszłymi feministkami, ale moja córka obiema nogami stoi twardo w obozie magicznych księżniczek – więc jeśli nie chcę sobie fundować płaczu i histerii, to muszę iść na ustępstwa. Albo przynajmniej sprawić, żeby tak myślała. Na szczęście Coco nie umie jeszcze dobrze czytać.

– A teraz chciałabym, żebyś pomogła mi w bardzo ważnym zadaniu, dobrze? Tylko my dwie, bo to tajemnica – zagaduję, podając jej garść borówek. Zaczyna bez zastanowienia wkładać po jednej do buzi.

– W jakim zadaniu?

– Zrobimy bałagan! – zapowiadam radosnym tonem, zgarniam Coco z łóżka i znoszę na dół.

Pod moim nadzorem mała buduje, a potem rozwala wieżę z atłasowych poduszek. Posyłamy kilka misiów pod kaloryfer, rozrzucamy parę książeczek z obrazkami na parkiecie, a między nimi puzzle. Jestem tak rozbawiona nieskrępowaną uciechą, z jaką moje dziecko tworzy rozgardiasz w salonie, że dopiero w ostatniej chwili zauważam, jak niesie moją trzyknotową świecę z Diptyque w obu rękach, żeby wrzucić ją do kominka.

– Okej, koteczku, to odstawimy z powrotem na miejsce, dobrze? Świetna robota – oceniam, umieszczając świecę na wysokiej półce. – Chcesz wrócić na górę i poszukać swojej korony do kompletu ze strojem?

Tiarę ze złotego plastiku znajdujemy pod łóżkiem. Następnie klękam przed Coco, by znaleźć się w jej linii wzroku, i kładę obie dłonie na jej ramionach.

– Posłuchaj, zaraz przyjdą goście porozmawiać z mamą i zrobić nam kilka zdjęć. Będziesz grzeczna? Uśmiechniesz się do nich ładnie, dobrze? Będziesz mogła zakręcić się do aparatu jak magiczna księżniczka!

Coco kiwa głową. Rozlega się dzwonek do drzwi.

– Idę! – wołam, biegnąc za córką, która pierwsza śmignęła na dół po schodach.

Kiedy moja agentka zgodziła się na ten wywiad, miałam pewne obawy, czy nie pójdzie on w kierunku „niebezpieczeństwa sprzedawania prywatności swojej rodziny w sieci”, bo poważne gazety często obierają taką perspektywę. Redakcja zgodziła się jednak na moją listę tematów, których nie będziemy poruszać, no to rozmawiamy, spędzam poranek z fotografem i dziennikarką zadającą mi serię sympatycznych pytań, na które odpowiadałam już miliony razy. Kobieta kończy z rozmachem.

– Jak pani myśli: dlaczego ludzie tak panią lubią?

– Jejku, naprawdę uważa pani, że to prawda? Jeśli tak, to chyba po prostu czują ze mną jakąś więź, bo jestem taka sama jak oni, pozwalam sobie na bezbronność. Proszę o pomoc, staram się tworzyć przestrzeń do dialogu. Nie można być mamą w pojedynkę, do tego potrzeba całej wioski. Wszystkie jesteśmy w tym razem, wszystkie jakoś przemy do przodu mimo braku snu, plam z masła orzechowego na ciuchach i unoszenia się w wiecznej mgiełce cukrowego amoku.

A tak serio, wiecie, dlaczego ludzie mnie kochają? Bo to moja praca, w której jestem bardzo, bardzo dobra. Naprawdę sądzicie, że milion followersów zdobywa się przypadkiem?

Trochę trwało, zanim skalibrowałam Najnajmamę na właściwą częstotliwość. Szczerze przyznam, że już kiedy wymyśliłam Bosonogą, uważałam to za strzał w dziesiątkę. Sądziłam, że jeśli tylko włożę w to dość pracy, będę mogła zarabiać na blogowaniu o butach i obecności w mediach społecznościowych dość dużo, by te dochody zrekompensowały wynagrodzenie w magazynie. Miałam równie wielką obsesję na punkcie influencerek modowych co wszyscy, choć rozsądek podpowiadał mi, że ich autokreacja nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Wiele wieczorów zmarnowałam na porównywaniu ich doskonałego życia prosto od Prady do mojego, coraz bardziej zarywałam noce, szklistym wzrokiem śledząc kolejne fotki instagramerek przechodzących przez ulicę na Manhattanie albo pozujących przed pastelowymi domkami na Notting Hill. Teraz przynajmniej mogłam mówić Danowi, że robię to w związku z pracą.

Moja obecna agentka Irene wtedy dopiero co przeszła od reprezentowania aktorek, które wrzucaliśmy na okładkę, do pracy z influencerkami (te zaś moja zadzierająca nosa naczelna za wszelką cenę starała się utrzymać z dala od sesji okładkowych). Od razu więc się z nią skontaktowałam i przedstawiłam swój genialny pomysł. Odparła bez owijania w bawełnę, że przegapiłam najlepszy moment. Zainteresowanie butami ponoć nie było już czymś dostatecznie atrakcyjnym i nie miało szans wyróżnić się na i tak nasyconym rynku. Fajnie, że się ocknęłam i postanowiłam dołączyć do grona influencerek, ale najwyższe pozycje w świecie mody były już nieosiągalne. Irene powiedziała, że chętnie zostanie moją agentką, ale muszę się przebranżowić na tematykę zdrowia psychicznego albo macierzyństwa, bo to będą kolejne duże rynki influencerskiego zbytu.

– Bardzo proszę, załóż sobie tego swojego blogaska o butach, poduczysz się, jak to działa – zachęciła. – A przy okazji zrobisz sobie trochę przeszłości i będziesz potem bardziej wiarygodna, organiczna. A kiedy już zdecydujesz, czy wolisz sobie zafundować załamanie nerwowe czy dziecko, daj znać i pomyślimy, co dalej.

Cztery miesiące później weszłam do jej biura ze zdjęciem USG w dłoni.

Po narodzinach córki zaczęłam publikować zdjęcia, na których promieniałam z dumy jako świeżo upieczona mamusia, twarz miałam zawsze umalowaną w stylu na „brak makijażu”, pozowałam do zdjęć w nakrapianych słońcem parkowych sceneriach i nad babeczkami z tęczową posypką, które właśnie sama upiekłam. Opowiadałam, jaka jestem szczęśliwa, jakiego mam wspaniałego męża i że Coco nigdy nie płacze. W swojej naiwności sądziłam, że w ten sposób natychmiast zaskarbię sobie rzesze fanów.