In(Sekt)a - Maxime Chattam - ebook + audiobook + książka

In(Sekt)a ebook i audiobook

Chattam Maxime

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

A gdyby wszystkie owady świata nagle zaczęły się porozumiewać między sobą? Organizować się? Nie przetrwalibyśmy więcej niż kilka dni. Drogi policyjnego detektywa Atticusa Gore’a i prywatnej detektyw Kat Kordell skrzyżują się między spektakularną zbrodnią a niewyjaśnionym zniknięciem młodej kobiety. Oboje staną oko w oko z przerażającą prawdą. Od gór Los Angeles po slumsy Nowego Jorku, ostry i rzetelnie udokumentowany thriller, który pochłonie cię bez reszty. Porażający thriller, w którym owady sieją strach. „Le Figaro” Maxime Chattam misternie konstruuje intrygę tak jak pająk tkający sieć… „Le Parisien” In(Sekt)a, nowa powieść Maxime Chattama, nie pozwoli ci spać. To zarówno kryminał ze złożonym śledztwem, trzymający w napięciu thriller, powieść grozy, która wywoła atak paniki u entomofobów, a także opowieść o negatywnych konsekwencjach rozwoju nowych technologii przypominające serial Czarne lustro. „Cosmopolitan”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 516

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 24 min

Lektor: Albert Osik

Oceny
3,9 (39 ocen)
16
9
9
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Flaumaaa

Dobrze spędzony czas

przyjemna książka, nie tak dobra jak Sygnał , da się przeczytać. liczyłam na powtórkę z przyjemnego czytania i to dostałam.
00
Truskawka2

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ponura wizja chociaż nie niemożliwa...Bardzo gorąco Polecam!!!
00
naturagaja

Nie oderwiesz się od lektury

No nietypowa ależ wciąga.... Te owady....
00
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Wszystkie poprzednie powieści autora pochłaniałam z przyjemnością. Ta jest tak nudna,że nie dałam rady jej skończyć. Akcja zastąpiona nudnymi opisami. Przeszłam do czytania czegoś ciekawszego.
00

Popularność




Un(e) secte

© Editions Albin Michel – Paris 2019

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Joanna Kluza

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8230-244-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

Prolog

Fotel na biegunach skrzypiał przy każdym bujnięciu, wprawiając w drżenie chybotliwą tarasową deskę, która uginała się, jęcząc, z regularnością metronomu. Janie Fulher bezwiednie odpychała się lekko, nawyku tego nabrała w ciągu kilkudziesięciu lat. Zawsze siadywała w tym samym miejscu, w południowo-wschodnim narożniku, by mieć swobodny widok na ogród warzywny i strumyczek, punkty spotkań całej fauny, którą lubiła zaskakiwać, podnosząc wzrok znad książki. Janie lubiła bowiem czytać. Wykraczając poza rozsądek, jak czasem stwierdzała. Od ponad czterdziestu pięciu lat, kiedy zamieszkiwała to stare drewniane domostwo, nigdy nie rezygnowała ze swego popołudniowego rytuału. Dobra książka w cieniu markizy. Z kocem na kolanach w porze przejściowej albo – pozbawiona możliwości wyboru – z wykuszowym oknem tuż za plecami zimą. Połykała książki tak samo, jak inni wychylają duszkiem kufle w gospodzie, spijając atrament, który układał się w jej mózgu w kalejdoskop opowieści, a gdy jej źrenice unosiły się gwałtownie na jakiś podejrzany trzask przy brzegu strumyka, na krótką chwilę nakładały jej się na siebie dwa krajobrazy, ten z powieści i ten z ogrodu, przy czym sama nie wiedziała, który z nich jest rzeczywisty.

Janie urodziła się w Carson Mills, w Kansas, i prawdopodobnie umrze tam, nigdy nie przekroczywszy granicy stanu. Już samo opuszczenie hrabstwa stanowiło ewenement. Lektura rzucała jej do stóp świat, chociaż sama nie musiała nawet kiwnąć palcem. Mąż Janie, Bernie, twierdził, że właśnie stąd wzięła się jej mania bujania się: dzięki temu miała złudzenie, że naprawdę się przemieszcza.

– Twoje bieguny to krzywizna Ziemi, kochanie, a w swoim życiu okrążyłaś naszą planetę więcej razy niż sputnik!

Nie wiedziała, czy to prawda, ale z chwilą, gdy trafiała jej się dobra książka do pochłonięcia, miała to w nosie.

Tak głównie spędzała czas. Rachunkami zajmował się Bernie. Dom został spłacony, kiedy każde z nich dostało spadek po rodzicach. Jednym słowem Janie wiodła takie życie, o jakim marzyła. Odfajkować obowiązki, a potem czytać. Biblioteka w Carson Mills zdążyła już złożyć broń wobec tej nienasyconej pożeraczki książek, toteż Janie udała się do mekki kompulsywnych czytelników, czyli internetu. Kupowała hurtem całe pakiety. Tak było taniej, szybciej i zmuszało ją to do zainteresowania się powieściami, po które nigdy nie ośmieliłaby się sięgnąć, gdyby nie wysypały się z kartonu. Kiedy już znalazły się pod jej dachem, nie miała wyjścia, jak prędzej czy później zrobić z nich użytek.

Odsprzedawanie ich było kłopotliwe. Nie mogła go uniknąć, jeśli chciała spróbować zbilansować wydatki, przede wszystkim jednak z powodu braku miejsca. Regały zajmowały już całe ściany domu i choć Bernie okazał wyrozumiałość, ani razu nie ustąpił, gdy jego żona robiła zakusy na piwnicę, w której mieścił się jego warsztat, ostatni bastion, nieskolonizowany dotąd przez wielobarwne grzbiety.

Tego marcowego poranka panował chłód, płynący wzdłuż ogrodu strumyczek spowijała aureola mgły. Jak w każdą niedzielę, Janie nie wykonywała żadnych prac domowych, odpoczywała. Zwykle nakazywała sobie pozostanie z Berniem, siadywali w salonie, z telewizorem grającym w tle, rozmawiali o błahostkach, komentowali miejscowe plotki albo ustalali, co jest do zrobienia w ogrodzie lub w domu. Nie było to specjalnie pasjonujące, narzucali sobie jednak te wspólnie spędzone chwile, by nie stracić się z oczu. Po czterdziestu latach życia razem jakże łatwo przestać dostrzegać obecność, która od tak dawna stanowi część krajobrazu, dlatego zachowywali czujność. Niektóre małżeństwa w końcu w ogóle się do siebie nie odzywają. Co do Janie, to była przekonana, że gdyby u Berniego uległ zmianie choćby jeden kosmyk włosów, natychmiast by to dostrzegła.

Lecz tamtego poranka, kiedy popijała kawę, Bernie chwycił ją za rękę i oznajmił, iż zdaje sobie sprawę, że jest całkowicie pochłonięta lekturą, więc nie będzie jej przerywać. Sam ma sporo do zrobienia w ogrodzie, zanim krety zdążą wszystko splądrować, tym bardziej że wkrótce zaczną się pierwsze siewy. Drobne odstępstwo od rytuału im nie zaszkodzi, o ile nie będą go powtarzać częściej.

Jej mężczyzna potrafił ją uszczęśliwić.

Janie bujała się więc bezwiednie, trzymając w dłoniach leżącą na kolanach książkę, a marcowe rześkie i wilgotne powietrze dodawało jej energii.

Nigdy nie przepadała za opowieściami grozy, nie dawała rady przebrnąć przez rozmaite historie Stephena Kinga i jemu podobnych. Po co płacić za to, żeby się trząść ze strachu, skoro świat już i tak jest pełen okropności? Wystarczy otworzyć gazetę albo włączyć telewizor, by się o tym przekonać. W dodatku lęk nie należał do emocji, z którymi żyła za pan brat. Poddać się przerażeniu, utonąć w nim, stracić kontrolę… Jaki jest sens ulegać emocjom, które budzą w niej wstręt?

Dotarła jednak do końca ostatniego kartonu, na którego dnie pozostało tylko to. Książka wywołująca trwogę. Niczym ćpunka na głodzie przyrzekła sobie, że zdobędzie kolejną partię, tymczasem z braku czegoś lepszego, pokonawszy odrazę, przystąpiła do lektury. Wbrew wszelkim oczekiwaniom odnalazła w niej przyjemność. Z kart nie wylewał się zwierzęcy strach, który zamienia nogi w galaretę, nie, za sprawą owej zbieraniny zabawnych pytań przyprawiających o drżenie udała się w podróż do własnych granic – przy nieustannym poczuciu bezpieczeństwa, jakie zapewniało jej przeświadczenie, że to tylko książka. W każdej chwili mogła przystopować, by zmniejszyć napięcie, a nawet przerwać. Bawiła się w straszenie, a to wszystko zmieniało. Jak to się stało, że po tylu pochłoniętych tytułach dopiero teraz odkryła tę przyjemność?

Książka opowiadała o dziecku, które zgubiło się w lesie, w czasie wielogodzinnej wędrówki zaś wszystkie jego napawające lękiem fantazje nabierały życia. Janie dotarła właśnie do fragmentu o wyczerpaniu, kiedy to malec osunął się w końcu na pagórek mchu u stóp dębu i zasnął. Rozpoczęła się inwazja coraz to nowych owadów, które wspinały się po jego nogach, pod koszulką, Janie czuła je niemal tak wyraźnie, że aż miała ochotę się podrapać. To niesamowite, jak ogromny wpływ wywiera na mózg lektura. Wystarczy przeczytać, że jakiś robal na nas skacze, a już musimy potrzeć łydkę albo kark, przekonani, że błąka się tam jakieś okropne stworzenie.

W oddali Bernie przekopywał grządki i ścigał ryjące zwierzęta. Wokół świergotała niemrawo chmara ptaków, jeszcze onieśmielonych utrzymującymi się w powietrzu resztkami zimy.

Pochłonięta opowieścią Janie nie zwróciła uwagi na długiego parecznika, który wędrował po otaczającej taras balustradzie. Był imponujący, zupełnie jakby wyszedł z kart czytanej przez nią powieści, długi na jakieś trzydzieści centymetrów, jego pierścienie kołysały się przy każdym ruchu licznych odnóży, czepiając się drewna i ani razu się nie ześlizgując, drżące czułki badały teren. Posuwał się zupełnie bezszelestnie, chitynowa spirala wspinająca się błyskawicznie, pewna drogi, jaką ma pokonać.

Od wody nadciągnęła lodowata bryza, Janie otuliła się więc szczelniej kocem. Brakowało jej tylko gorącej kawy, ale dopiero co opróżniła całą filiżankę, a lekarz kazał jej się ograniczać ze względu na ciśnienie. Wobec tego skupiła się na kartach powieści. Chłopiec rzucał się we śnie. Nawiedzały go silne koszmary.

Parecznik dotarł do poręczy i sunął po niej niczym połyskujący brunatnymi refleksami hebanowy wąż. Zdawał się wilgotny, jakby wydzielał jakąś naturalną ciecz, nasmarowany, by wniknąć w najmniejszą dziurę.

Po przeciwnej stronie, za plecami Janie jakieś małe czarne stworzenie rozprostowało długie cienkie odnóża, dźwigające jego mięsisty okrągły odwłok upstrzony czerwonymi plamkami. W jego maleńkich oczach odbijały się jedynie czeluści najbardziej prymitywnego instynktu przetrwania: jeść.

Pająk przecisnął się przez szparę w drewnianej markizie i puścił biegiem w przeciwnym kierunku, jego obecność zdradzał olbrzymi odwłok przypominający kulę. Wyglądał, jakby go zrobiono z napiętego do granic lateksu i umieszczono na twardej strukturze. Ruchliwy, przenikał wszędzie, pędząc nad tarasem.

Siedząca tuż pod nim Janie zadrżała, kiedy chłopca niemal wyrwały ze snu rojące się na jego skórze owady. Miała wrażenie, że ją też dosięgną. Do licha ciężkiego, jakże nie podobał jej się ten fragment! Chociaż jednocześnie musiała przyznać, że jest mocny. To było niemal pocieszne.

Parecznik zbliżał się do kobiety, dzięki fantastycznej maszynerii posuwał się do przodu z wystawionymi czułkami.

Z tyłu pająk zaczął się kręcić w kółko, polując na coś. Choć był wiele mniejszy od skolopendry, budził znacznie silniejszą odrazę. Parecznik wywoływał wstręt, pająk niósł śmierć. Wyglądało na to, że każde z nich jest w stanie zyskać przewagę, kiedy zaś się do siebie zbliżały, jedno po poręczy, drugie po suficie, rezultat starcia wcale nie wydawał się oczywisty.

Janie przyspieszyła lekturę, czuła się niepewnie wśród opisów insektów, zwłaszcza gdy znajdowały się na delikatnym ciele dziecka. Wszystkie te paskudztwa wędrujące po skórze chłopca w poszukiwaniu miękkich części i otworów, w które mogłyby wniknąć, gotowe przegryźć, wessać, przekłuć, rozpuścić, a potem połknąć – Janie nie cierpiała precyzji szczegółów.

Parecznik uniósł się na telsonie, macając czułkami powietrze, niczym tłusta glista. Przysunął się do skraju poręczy, zawisł w próżni, poruszając odnóżami, tuż obok ramienia Janie, która go nie zauważyła.

W górze pająk spuszczał się po nici.

Prosto ku siwej czuprynie starszej pani, która bujała się rytmicznie w swym fotelu.

Janie podrapała się po ramieniu dokładnie w chwili, gdy po ręce chłopca wspiął się karaluch, powędrował po meszku, śmignął po szyi i przemierzał podbródek, chcąc dotknąć rozchylonych warg.

Nagle wydało jej się, że coś drepcze jej powoli po plecach. Przerwała bujanie, aby się podrapać o oparcie fotela. Już po wszystkim. Przeszło.

Pająk zastygł nieruchomo na końcu niewidzialnej nici, parę centymetrów nad włosami Janie. Wyciągnął przednie odnóża, by wymacać teren.

Janie już miała powrócić do bujania.

Stawonóg opuścił się na dół.

Zatopiona w lekturze Janie nie zwróciła na to uwagi.

Pająk czym prędzej jął się ostrożnie poruszać po tym nowym i potencjalnie wrogim terenie. Przemieszczał się, nie dotykając owłosionej skóry, zachowując równowagę na cienkich odnóżach.

Tymczasem skolopendra rozciągała się nadal, wyginając swe pierścienie w łuk.

Musnęła czułkami koc i natychmiast ściągnęła szczękonóża zaopatrzone w gruczoły jadowe.

Po czym nastąpiło połączenie, parecznik zdołał się wczepić w wełnę i się podciągnąć, co pozwoliło mu się wśliznąć na Janie.

Pogrążona w lekturze i przekonana, że wszystko, co się z nią dzieje, to tylko owoc wyobraźni, starsza pani nie zareagowała.

Pająk wsunął się pod włosy, tuż przy uchu.

Skolopendra wpełzła powoli pod koc.

Oboje prędzej czy później mieli się spotkać.

Janie dotarła do końca rozdziału, kiedy to chłopca obudził karaluch, który usiłował się przecisnąć pomiędzy jego zębami i wgramolić do ust. Wzbudziło to w niej wstręt, toteż miała ochotę splunąć, zachęcając chłopca, by zrobił to samo.

Poczuła łaskotanie z prawej strony. To pewnie nic takiego, po prostu fałda ubrania.

Następnie coś drapnęło ją lekko w bok głowy, lecz zignorowała to, albowiem przy długich włosach przywykła do tego rodzaju doznań.

Pająk i skolopendra zbliżały się do siebie.

Jedno wisiało na kosmyku, tuż przed otworem ucha, drugie maszerowało pod kocem na wysokości piersi, sunąc prosto ku szyi.

Janie odłożyła powieść na kolana. Ależ to było stresujące! Korciło ją, żeby podrapać się po całym ciele i potrząsnąć chłopcem – niech wstanie i postrąca wszystkie te robale ze skóry!

Czułki parecznika połaskotały ją po podbródku i Janie odruchowo przejechała ręką, lecz nic nie wyczuła.

Pająk delikatnie postawił odnóża na płatku ucha. Jego ogromny odwłok nigdy nie zdołałby się zmieścić w przewodzie słuchowym. Wymacał teren nogogłaszczkami.

Janie instynktownie potrząsnęła głową.

– Cholerna książka! – burknęła. – Teraz mam wrażenie, że łażą po mnie robaki!

Skolopendra wyprostowała się, by dosięgnąć dolnej części twarzy kobiety.

Tym razem Janie zobaczyła insekta na sobie.

Chciała się podnieść, ale fotel bujnął się w tył, uniemożliwiając jej wstanie, szarpnęła więc koc, by zrzucić go na ziemię.

Parecznik tkwił nieruchomo pod spodem.

W tej samej chwili coś wpełzło jej do ucha. Zdjęta paniką Janie zdołała się poderwać.

Kiedy jej palce dotknęły miękkiego ciałka, które próbowało przeniknąć do jej bębenka, dotarło do niej, że słyszy drapanie torującego sobie drogę pająka. Zupełnie jakby tańczył wewnątrz jej głowy. Brzęczenie narastało pod jej czaszką, doprowadzając ją do szaleństwa.

Zdyszana Janie otworzyła szeroko usta, by głęboko zaczerpnąć powietrza, tym samym robiąc przejście skolopendrze, która rozczapierzyła szczękonóża zaopatrzone w gruczoły jadowe.

Dalej, w ogrodzie, Berniemu udało się wreszcie namierzyć tunele kretów i właśnie się szykował, by wpuścić do nich dym, kiedy aż podskoczył, słysząc wrzask żony.

Nigdy dotąd tak nie krzyczała, od razu więc wiedział, że to coś poważnego.

Gdy dobiegł na miejsce, nie dostrzegł ani skolopendry, ani pająka, jedynie rozciągniętą na tarasie Janie, której ciałem wstrząsały drgawki.

1.

Długie grube palce kończyły przeczesywanie popielatej grzywy, nadając jej pozornie niesforny wygląd. Kilka starannie ułożonych kosmyków. Pogładził z roztargnieniem srebrzysty zarost, kiełkujący z zapadniętych policzków, i cofnął się, by ocenić w lustrze rezultat.

Zawahał się. Szerokie brwi, czarne niczym otchłań piekielna. Wydatne, niemal prowokujące wargi – zawsze się ich wstydził. Nos nieco zbyt kościsty jak na jego gust, ale przynajmniej nierzucający się w oczy, całkowicie niedostrzegalny.

Atticus Gore nigdy nie uważał się za szczególnie przystojnego. Z pewnością był czarujący, lecz się sobie nie podobał. Być może dlatego, że nigdy nie zawarł ze sobą pokoju. Mimo przekroczonej czterdziestki nie wiedział, czy to żałosne, czy raczej groteskowe, jak sugerowały pierwsze strony czasopism psychologicznych, których nie czytał, ale których lśniące okładki dostrzegał mimochodem na stolikach we wszelkiego rodzaju poczekalniach. Klubów sportowych. Spa, żeby zrobić sobie masaż. Salonów piękności, żeby poddać się zabiegom na twarz. U kręgarza. A nawet w salonie manicure w Chinatown. Atticus nie odmawiał sobie niczego, by zachować urodę. Nie bardzo się sobie podobał, nie mógł sobie jednak zarzucić, że nie próbuje wszystkiego, co się da, a nawet więcej, by polepszyć wygląd.

Wycisnął trochę pasty z tubki leżącej na krawędzi umywalki, potarł zęby palcem, następnie poprawił kołnierzyk dżinsowej koszuli, aby leżał idealnie na wycięciu T-shirtu.

Usłyszał za plecami szelest pościeli. Atticus się skrzywił. Nie miał ochoty na rozmowę. Na żadne uprzejmości, zakłopotane spojrzenia, gównianą wymianę zdań, żeby pokryć zażenowanie. Powinien był wyjść, jak tylko się obudził, wskoczyć w dżinsy i dokończyć ubieranie się na schodach – znów ta jego cholerna kokieteria. Lecz ponownie zapadła cisza, zakłócana jedynie sennym oddechem – tak odczytał to z poczuciem ulgi Atticus. Wokół nadal unosiła się ciężka woń. Zwierzęca. Pełna seksu.

Ostrożnie zebrał buty i kurtkę, po czym zostawił obok lampki nocnej zwinięte sto pięćdziesiąt dolarów. Banknoty wyglądały jak wyjęte psu z gardła, miały pozaginane rogi, twarz Andrew Jacksona była zbyt mocno pognieciona – Atticus nie mógł się powstrzymać, by nie dostrzec w tym oznak własnego zakłopotania. Brudne pieniądze. Stłumił westchnienie i sam nie wiedząc dlaczego, położył dłoń na chwycie pistoletu. Dodatkowe magazynki miał umieszczone na pasku, a kajdanki w kaburze. Przypięta do skóry, tuż przy klamrze, odznaka Policji Los Angeles, stanowiła rodzaj pretensjonalnej maskownicy zapewniającej mu męskość, jak często myślał, szykując się do wyjścia. Niektórzy śledczy woleli ją chować pod marynarką, on obnosił się z nią niczym z orderem, nieustannym obwieszczeniem dla świata. Co tak naprawdę nie było zgodne z jego charakterem, ale w końcu uznał to za formę kamuflażu. Ogłaszając wszystkim wokół, jaką wykonuje pracę, chronił i ukrywał to, kim jest.

U jego stóp wynurzyła się spod pościeli noga, potem odwróciły się nagie plecy. Gładka, niemal połyskująca skóra. Parę delikatnie rozmieszczonych piegów i drobna warstwa mięśni, akurat tyle, ile trzeba dla zarysowania zmysłowych krągłości i wypukłości we właściwych miejscach. Atticus pozwolił sobie na kilka dodatkowych sekund, by podziwiać to ciało. Ogarnęło go pragnienie powąchania go, muśnięcia opuszkami palców, ale się powstrzymał. Nie miał ochoty na ciąg dalszy. Na konfrontację. Lepiej zniknąć.

Mężczyzna z głową pod poduszką wydał suche chrapnięcie i ponownie się poruszył. Zaraz miał się zbudzić.

W tej samej chwili zawibrował telefon Atticusa. Cholera, nie teraz!

Rzucił się do drzwi, szperając po kieszeniach. Właśnie je za sobą zatrzaskiwał, gdy na ekranie wyświetliło się imię Marcii. Czego ona chce? Nie był na służbie, czekał go piękny dzień wolnego, w kalendarzu miał zapisanych dobre pół tuzina spotkań, które powinny go uczynić lepszym, ucywilizowanym człowiekiem. Wtedy przypomniał sobie, że akurat w ten weekend dyżur przypadł detektywom Marcii Velazquez i Jamesowi Ottingtonowi.

– Gore, mam coś dla ciebie – oznajmiła Marcia prosto z mostu.

– Dzisiaj nie pracuję.

– Wiem, ale to twoja działka.

Już miał coś odburknąć, żeby się odczepiła, ale po jej tonie wywnioskował, że to coś poważnego. Nie kolejny upierdliwy dowcip, w których tak się lubują gliniarze, a które doprowadzają Atticusa do szału.

– To znaczy?

– Sto osiemdziesiątka siódemka.

Co oznacza „zabójstwo”. Sama kwintesencja ich roboty. Mimo to na dźwięk tego słowa Atticusa za każdym razem przeszywał lodowaty dreszcz, jego ciało nabierało gotowości do działania, mózg natychmiast eksplodował, zmysły ogarniała mieszanina nadzwyczajnej czujności i nieufności. Tego typu poważne sprawy nie wpadały w ręce zbyt często, nawet w dystrykcie Hollywood, gdzie pracował Atticus, toteż kiedy dwójka detektywów natrafiała na coś takiego, rzadko oddawała to komuś innemu.

– Dlaczego do mnie dzwonisz, skoro to ty masz służbę? – zapytał podejrzliwie.

– Bo Ottington i ja rozpracowujemy już dziewczynę z Argyle Boulevard i gówniarzy spod Hollywood Freeway. Bo w przyszłym tygodniu muszę się pojawić w sądzie z powodu jednej ze spraw, które prowadzę. A James za miesiąc wydaje córkę za mąż. Jesteśmy zawaleni robotą, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

– Dlaczego ja?

Ottington za nim nie przepadał, a Marcia nie należała do tych, którzy toczą boje ze swoimi partnerami. Atticus nie dał się nabrać, to nie był z ich strony prezent, coś się za tym kryło. Ta sprawa śmierdziała na kilometr kłopotami, polityką albo show-biznesem.

– Bo idealnie się do tego nadajesz, geniuszu. Rusz się i sam zobacz, później mi podziękujesz.

– Nie próbujesz mi przypadkiem podrzucić jakiegoś obleśnego trupa?

– Dobrze, jeżeli w ogóle jeszcze coś z niego zostało. Ale przecież dekoracje to coś, co lubisz najbardziej. Śmigaj. Stare opuszczone zoo w Griffith Park. Idź za girlandami.

W głowie Atticusa Gore’a ciągle jeszcze rozbrzmiewał trzask odkładanej słuchawki, gdy poczuł rosnącą ciekawość. A jeżeli to nie pułapka? Marcia nie była złośliwa z natury, więc skoro zadzwoniła właśnie do mnie, to widocznie miała pewność, że to dobry pomysł, uspokajał sam siebie. Tak czy inaczej poza odwołaniem treningu i przełożeniem paru spotkań rzucenie okiem, a w razie gdyby mu to nie pasowało, zmycie się, nic go nie kosztowało. To nie jego dyżur, nie ponosi żadnej odpowiedzialności.

Zanim dotarł do swojego niebieskiego kabrioletu Mini John Cooper Works z czarnym pasem, ciekawość przerodziła się w ekscytację.

Wszystko zawierało się w tonie głosu Marcii. Nie brzmiał normalnie.

To, co zobaczyła, wstrząsnęło nią. A przecież Marcia ma za sobą ponad dwadzieścia lat służby. Ona nie jest z tych, co to pękają na widok trupa.

Kiedy rozległo się charakterystyczne bip oznaczające połączenie przez bluetooth jego smartfona z samochodowym systemem stereofonicznym Bose, Atticus starannie wybrał tytuł utworu na początek dnia. On i muzyka stanowili jedność, jego upodobania zaś były wyjątkowe. Playlista towarzyszyła mu codziennie. Metal. Pod każdą postacią. Od najbardziej melodyjnego do czystej dźwiękowej agresji.

Ledwie jeden z kawałków wydał mu się zgodny z chwilowym nastrojem, dotknął ekranu.

Iced Earth – The Funeral.

Bolid o mocy 231 koni zaryczał, opuszczając parking, i rzucił się w ruch uliczny w ożywczym blasku wczesnego poranka, który właśnie wstawał nad Miastem Aniołów.

Atticus Gore pędził na spotkanie ze śmiercią.

2.

Miejski dywan Los Angeles ciągnął się w nieskończoność aż do oceanu, na północy przegradzały go jedynie zgarbione grzbiety gór i wijące się doliny, których wschodnią granicę stanowił Griffith Park. Olbrzymi dziki obszar w postaci ludzkich posiadłości, strome zbocza, sucha, choć obfita roślinność, plątanina zakurzonych dróg dla zdeterminowanych wędrowców. Z kilku szczytów roztaczał się doskonały widok na miasto i jego zamazany z powodu smogu horyzont.

Kabriolet Atticusa Gore’a zjechał z autostrady numer 5 i pomknął trampoliną długich, pustych arterii, z rosnącymi wzdłuż nich dębami, palmami i sykomorami. Na odcinku kilkuset metrów zniknął dla cywilizacji, a jego pępowinę stanowił wyłącznie hałas samochodów na Golden State Freeway, który zagłuszyła podkręcona głośniej muzyka. Przy budynku strażników parkowych powitał go kobierzec różowych kwiatów, z górą po lewej stronie i alejami spacerowymi wokół. Atticus zwolnił więc, by odnaleźć drogę. Miejsce było spokojne, bardzo mało uczęszczane. Pomyślał, że w piątek o godzinie 8.15 nie ma w tym nic dziwnego. Dostrzegłszy drogowskaz kierujący do słynnej karuzeli, przypomniał sobie, że musi dotrzeć do następnego skrzyżowania. Jechał powoli, wpatrując się uważnie w krajobraz zarówno po to, by się zorientować w położeniu, jak i po to, by chłonąć to miejsce, które nieczęsto odwiedzał – obiecał sobie dopisać je do i tak już długiej listy rzeczy do zrobienia, na której szczycie królowało odwieczne: „Być lepszym człowiekiem”. Przy tej szybkości skorzystał z okazji, by wdychać pełną piersią woń wczesnowiosennych kwiatów. Słodką, lekko ostrawą, z nutą drewna i drugą, metaliczną. Kolejne zapachy będą zupełnie inne…

Kiedy minął szmaragdowe trawniki upstrzone dziecięcymi zabawkami, przestrzeń opanowały na powrót zarośla – przyroda stawała się coraz bujniejsza, aż wylewała się na szosę – po czym na końcu ślepej uliczki Atticus rozpoznał parking. Obecność pół tuzina wozów policyjnych, jak również gliniarza w mundurze rozwiewała wszelkie wątpliwości. Słysząc dźwięki przesterowanych gitar i bębniącej jak szalona perkusji w utworze Slayera, które płynęły z ryczących głośników mini coopera z odkrytym dachem, policjant na warcie zdjął okulary przeciwsłoneczne. Atticus pokazał mu odznakę, nie zawracając sobie głowy, by zwolnić, następnie zaparkował jak najbliżej ścieżki, zagrodzonej charakterystyczną żółto-czarną taśmą.

Furgonetka techników kryminalistyki już była na miejscu.

Muzyka zamilkła wraz z warkotem czterech cylindrów. Atticus skrzywił się i przeciągnął, poprawił sobie dżinsową koszulę i zamknął oczy, by głęboko odetchnąć. Resetował zmysły, jak lubił to określać. Przygotowywał umysł na to, co miało nadejść. Od tej chwili będzie wszystko zapamiętywał, wszystko analizował, wszystko rozpatrywał. Musiał się pozbyć części siebie, tej najbardziej kruchej, najbardziej intymnej, tej, która wprowadzała najwięcej zakłóceń, aby zostawić miejsce dla śledczego. Niemal dziecinny sposób, by nastroić się do działania, przyznawał, godny kiepskiego serialu, ale właśnie tego potrzebował. To był jego własny rytuał.

Otworzył oczy, by się dokładnie rozejrzeć dokoła, wziąć w posiadanie otoczenie. Jego partner Hack nie cierpiał, kiedy tak robił. Następnie odblokował bagażnik i wyjął sportową torbę, a także tę drugą, płócienną, którą zawsze woził w samochodzie. Znajdowały się w niej kosmetyczka i kilka czystych ubrań na wszelki wypadek. W nocy nawet z niej nie skorzystał, tak go bowiem pochłonęło pożądanie, a potem, o świcie, ogarnęło pragnienie ucieczki. Jak zwykle. Odpędził tę przykrą myśl i zanurzył dłonie w poszukiwaniu rączek od wielkiej czarnej bryły na samym dnie. War bag, jak nazywano ją w żargonie. Z nią również nigdy się nie rozstawał, ale przynajmniej robił z niej dobry użytek. Wydobył ze środka białe lateksowe rękawiczki i wsunął do kieszeni spodni parę plastikowych torebek oraz małych żółtych kopert. Nigdy nic nie wiadomo. Po czym wrzucił do bagażnika ciemne okulary. Chciał, by nic nie przesłaniało mu pola widzenia, nie zakłócało zmysłów. To było ważne. Widzieć tak, jak widział zabójca. Cierpieć tak jak ofiara.

Do zalesionego cypla, z którego dobiegały jakieś głosy, prowadziła łagodna pochyłość. Atticus sapnął i ruszył naprzód, po czym dotarł do następnej taśmy strzeżonej przez kolejnego mundurowego. Policjant trzymał dziennik miejsca zbrodni, najpiękniejszy wynalazek władz policyjnych w ciągu wieku postępu. Od tej pory koniec z hordami ciekawskich, nieważne, czy to politycy, czy grube ryby z policji Los Angeles: miejsca zbrodni na powrót stały się względnie strzeżonymi świątyniami. Każdy, kto przekroczy linię, musi się wpisać do dziennika, zarówno przy wejściu, jak i przy wyjściu, podając swoją tożsamość i powód przybycia. W dodatku każdy, kto figuruje w dzienniku, może potem zostać wezwany na świadka w ewentualnym procesie. Dosłownie każdy. Rzucony na pożarcie, zmuszony do złożenia przysięgi i wzięty w krzyżowy ogień pytań zaciekłej obrony albo wojowniczego prokuratora. Dzięki temu zapanował dużo większy porządek.

Atticus dopełnił formalności i wszedł do serca machiny. Stare zoo w Griffith Park zamknięto w latach sześćdziesiątych – pozostały po nim rzędy zardzewiałych klatek, wtopionych w skałę u stóp niewielkiej góry. Tworzyły brudną serpentynę, otoczoną roślinnością, zapomnianą przez ludzki wzrok. Gmina daremnie usiłowała przywrócić im pozory godności, urządzając rozległą strefę piknikową, gdzie na okręgu przystrzyżonej trawy, który stanowił centralny punkt terenu, wznosiły się stoły. Miejsce to znajdowało się jednak na uboczu, było mało znane i panowała w nim osobliwa atmosfera. Nie brakowało takich, którzy bez wahania twierdzili, że za zrudziałymi kratami, wyglądającymi jak poplamione zakrzepłą brudną krwią, są uwięzione duchy trzymanych tu kolejno zwierząt.

Liczni gliniarze, rozproszeni po terenie, badali glebę w poszukiwaniu śladów. Nieduża gromadka skupiła się na północnym skraju trawnika, u stóp krótkiego klifu, uformowanego ze skalnych bloków, jakby ułożonych w niedbały stos, aż utworzyły krajobraz półnaturalnych bunkrów, od których odchodziła sieć tuneli, służących dawniej dzikim zwierzętom jako schronienie przed tutejszymi nadmiernymi upałami.

W miarę jak się zbliżał, Atticus rozpoznał kilku techników, którzy robili zdjęcia, umieszczali numerowane znaczniki albo sporządzali notatki. Na uboczu stał wysoki, chudy jak szczapa facet z siwymi włosami obciętymi na jeża i cieniutkim wąsikiem, rozprawiający o czymś z niską kobietą o starannie przyciętych rudych włosach, z lekką nadwagą i mnóstwem piegów. Mieli regulaminowe garnitur i kostium śledczych z wydziału zabójstw zatrudnionych na hollywoodzkim komisariacie. James Ottington i Marcia Velazquez.

Atticus przywitał się z nimi zdawkowo, po czym ruszył czym prędzej w kierunku zagrody, którą od esplanady dzielił jedynie maleńki, łatwy do przeskoczenia murek. Wstępu do niej nie broniła żadna krata – od kiedy przestała służyć do pokazywania dzikich zwierząt, wszelka ochrona nie była już potrzebna.

– Nawet nie wiedziałem, że Griffith Park należy do naszego rewiru – oznajmił swym głębokim głosem Atticus.

– Kolejny trup na dnie wąwozu przypadnie tobie – odparł Ottington. – Wierz mi, przy nim sobie przypomnisz.

W głębi tunelu poza ogrodzeniem strzelały flesze, Atticus wyobraził sobie najgorsze.

– Nakreślicie mi z grubsza sytuację?

– Przejmujesz pałeczkę? – zapytał Ottington.

– Czy to jajko niespodzianka? Nie mogę się dowiedzieć, co jest w środku, dopóki się nie zgodzę?

– Potraktuj to jak prezent, Gore – dodał wysoki wąsacz o stalowoniebieskich zimnych oczach.

Akurat. Jeśli istniał kolega, do którego Atticus nie miał zaufania, to był właśnie on. Staromodny seksista, homofob, manipulant i egoista. Jego żona musiała być święta, skoro go znosiła, chyba że była jeszcze gorsza niż on: prawdziwy diabeł z piekła rodem.

Marcia wtrąciła z notatnikiem w dłoni:

– Ciało znalazł dziś rano jakiś biegacz. Całkowity klasyk. Jego pies się urwał i nie chciał wracać, wobec tego on poszedł go poszukać i natknął się na trupa, a potem natychmiast do nas zadzwonił. Patrol wezwał kogoś wyższego stopniem, jak tylko potwierdził obecność denata, i wysłano nas na miejsce.

– O której godzinie? – zapytał z przyzwyczajenia Atticus.

Marcia zerknęła do notatek.

– Gość zadzwonił o szóstej piętnaście. Dyspozytor wysłał nas tutaj pół godziny później. Cała reszta zjawiła się dwadzieścia minut temu.

– A patolog?

Czterdziestolatka wskazała brodą ogrodzenie, rude zasłony po obu stronach jej twarzy zatańczyły niczym wzburzona woda w wannie.

– Gdzie jest haczyk?

– Jak mówiłam, jesteśmy z Jayem zawaleni robotą, nie mamy ani chwili, żeby dołożyć jeszcze tego… Musisz go zobaczyć, Gore. Ten jest… wyjątkowy. I jest dla ciebie. Idealnie się do tego nadajesz.

Atticus zmarszczył brwi. Sęk w tym, że sam nie bardzo wiedział, do czego się właściwie nadaje. Nie cieszył się reputacją nadzwyczajnego wywiadowcy, zwłaszcza ostatnio… Zaczęła mu świtać jakaś niewyraźna myśl – z trudem się przebijała, ponieważ zrodziła się w intymnej sferze, którą próbował od siebie odsunąć na miejscu zbrodni. Jego przypuszczenia nie przypadły mu do gustu. Zbrodnia pedałów.

Było to tak idiotyczne i obraźliwe, że wolał o tym zapomnieć.

– Vanessa chce wziąć ślub w Palm Springs – jęknął Ottington. – Muszę stanąć na głowie, żeby wszystko pozałatwiać, latać w tę i z powrotem, aby obejrzeć sale, catering, zaczyna mi już odbijać. A i tak mamy kupę roboty, zupełnie jakby wszystkie świry z Hollywood się zmówiły, żeby przejść do czynów, jak jestem na służbie. Gore, tamten jest twój. Odezwę się.

Marcia dodała z naciskiem:

– Porucznik się zgodzi, zwykły podział obowiązków. W tej chwili nie masz żadnej świeżej sprawy.

Na codzienność śledczych z wydziału zabójstw składały się intensywne okresy, trwające na ogół tydzień, kiedy to natykali się na zbrodnię, później przychodziła kolej na długą papierkową dłubaninę, sprawdzanie i ponowne wczytywanie się w dokumenty, gdy trzeba było cofnąć się do spraw, które nie zostały zamknięte, aby przygotować zeznania w procesie albo pomóc przeciążonym kolegom. Większość zagadek kryminalnych jednak rozwiązywano w ciągu dwóch, trzech dni. Później szanse na to malały niemal z godziny na godzinę, a zapał śledczego gasł, wracali do monotonnych czynności zgodnych z normalnym czasem pracy.

Istotnie Atticus nie miał na tapecie nic poza starymi aktami, które co jakiś czas przetrząsał, aby się upewnić, czy nie wydobędzie z nich nic nowego. Beznadziejne przypadki. Pozostały mu dwie niewyjaśnione zbrodnie, co dawało w sumie pięć na dziesięć ostatnich dochodzeń. Fiasko za fiaskiem. Musiał odzyskać zaufanie, zapunktować od nowa u zwierzchników, a zwłaszcza u kolegów, zanim jego wizerunek, na którym już widać było rysy, zostanie bezpowrotnie splamiony. Patałach. Zły glina.

Atticus nie mógł sobie pozwolić, by zająć się denatem nie w ramach swoich obowiązków i wpaść po uszy w bagno.

– Dlaczego ja? – dopytywał nieufnie, nie dając za wygraną. – Ostatnio u Irzika i D’Angela raczej też panuje posucha.

Ottington poklepał go przyjaźnie po ramieniu.

– Przecież właśnie to lubisz najbardziej. Podziękujesz Marcii, to jej pomysł.

– Znamy tożsamość ofiary?

– Zdaniem patologa to mężczyzna, właśnie robi oględziny.

– Zdaniem? – powtórzył Atticus. – W jakim on jest stanie?

Wysoki wąsacz i niska ruda wymienili porozumiewawcze spojrzenia, po czym Marcia uniosła palec w kierunku trzech otworów pośrodku skalnego bloku.

– Idź rzucić okiem – nalegała Marcia. – O pewnych rzeczach trudno mówić.

Tym razem ciekawość zwyciężyła. Atticus pokręcił głową, urażony i rozdrażniony z powodu tajemniczości tych dwojga, i ruszył w stronę zagrody. Ottington gwizdnął za nim.

– Weź to, przyda ci się – poradził, rzucając mu małą latarkę. – A przede wszystkim patrz pod nogi.

Z błyskiem w oku odsłonił drobne szare zęby w uśmiechu, w którym nie było nic przyjacielskiego.

3.

Lokum dla dzikich zwierząt nie miało już w sobie nic przerażającego, o ile człowiek nie uzmysłowił sobie, że te drapieżniki musiały spędzić całe życie zamknięte na kilkuset metrach kwadratowych obejmujących prostokątny wybieg i zacieniony tunel, który otwierały trzy łuki.

Atticus Gore wspiął się na skałę, aby się dostać do jednego z otworów, i wśliznął do wąskiego korytarza w otoczeniu graffiti. Stanął jak wryty, zaskoczony widokiem szeroko otwartej paszczy i wpatrzonych weń oczu. Ścianę na końcu przejścia pokrywał wykonany sprayem malunek. Przedstawiał ryczącego lwa. Coś w jego rysach nadawało mu osobliwie ludzki wygląd. Cierpienie w jego krzyku. Litość w spojrzeniu. Błyski w oczach, głębia, cienie i fałdy skóry zostały oddane z podziwu godną precyzją. Ten lew przejawiał wyraźnie ludzkie cechy, pokazane z fantastyczną dokładnością. Antropomorfizm na wysokim poziomie. Rodzaj dzieła godnego jednej z tych wystaw, które organizowali marszandzi z centrum miasta. Atticus pomyślał, że artysta zapewne właśnie tego chciał uniknąć. Niszowy twórca, ceniący bardziej przekaz niż sławę. Spokojnie, Christopher Wool to też nie jest.

Widząc sporą ilość graffiti zdobiących ściany, Atticus wyobraził sobie bez trudu, że stare opuszczone zoo stanowiło schronienie wszelkiej nocnej fauny zgłodniałej rozrywek i spokoju. Miejsce leżało zbyt daleko od miasta jak dla narkomanów i prostytutek – żeby przyjechać aż tutaj, należało być zdeterminowanym i zmotoryzowanym. Zapewne nie panował tu tłok, ot kilkoro dzieciaków, które wpadały od czasu do czasu wypalić jointa i pogapić się w gwiazdy, a potem zostawić odrobinę własnego ego na tych ścianach, by dowieść światu, że istnieją, przynajmniej w chwili składania podpisu.

Żółty znacznik z numerem 17 umieszczono nieco dalej, na ziemi. Atticus włożył rękawiczki, zapalił latarkę i przykucnął obok. To, co w pierwszej chwili wziął za plamę krwi, okazało się stosem rozgniecionych insektów. Stonóg i innych stawonogów. Atticus trochę się na tym znał: przed wstąpieniem do policji studiował entomologię na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis, niedaleko Sacramento, i uzyskał dyplom z biologii. Przez długi czas marzył, że będzie pracował jako entomolog dla FBI albo policji, zanim sobie uświadomił, że tak naprawdę to nie jest zawód i że siły porządkowe korzystają z pomocy ekspertów z zewnątrz, których główna działalność polega na badaniach naukowych, prowadzeniu wykładów, a niekiedy nadzorowaniu zbiorów muzealnych. Atticus chciał być w terenie, mierzyć się ze zbrodniami, nie tkwić zamknięty w biurze, wstąpił więc do Szkoły Policyjnej w Los Angeles, swym rodzinnym mieście, i zapomniał o miłości do nauki.

Naliczył pół tuzina stert owadów, zastanawiając się, dlaczego przy każdej z nich znajduje się znacznik. Rzecz jasna, nie dało się wyodrębnić odcisku buta, poza tym nie było widać nic innego. Żadnych płynów, żadnych drobinek. Tylko zmiażdżone insekty.

Przecież właśnie to lubisz najbardziej, stwierdził Ottington.

Czyżby… Nie. To nie miało nic do rzeczy.

Atticus wyprostował się i podążył w kierunku fleszy rozświetlających jakąś wnękę. Kąt prosty, potem liczne bardzo wąskie schody między ścianami, również wytatuowanymi aż do najdrobniejszej szczeliny, niczym księgi przedstawiające miejską historię na dzikim terytorium. Betonowe stopnie prowadziły wysoko, na sześć metrów w górę, i kończyły się przed okratowanymi drzwiami – dawnym wejściem dla strażników i opiekunów. Dzisiaj była to ślepa uliczka, sklepiona gałęziami jeżyn, które tworzyły roślinną kopułę.

U szczytu technik właśnie robił zdjęcia, chwytając równowagę nad patologiem, którego można było rozpoznać po ciemnoniebieskiej parce z logo Zakładu Medycyny Sądowej Los Angeles. Pochylali się nad ciałem leżącym na stopniach. Z dołu, w dodatku w półmroku, Atticus nie zdołał dojrzeć nic więcej. Przyświecając sobie latarką, powoli podszedł bliżej. Po drodze natknął się na znaczniki od numeru 18 do 20, które ciągnęły się aż na szczyt, i starannie je ominął.

Za każdym razem obwieszczały zbiorową mogiłę rozgniecionych na proch owadów.

Zbliżając się do zwłok, Atticus spodziewał się, że uderzy go kwaśny, ostry odór, może nawet zimny i metaliczny, o ile ciało nie znajduje się w zbyt złym stanie, ale nic z tych rzeczy. Jedynie łaskotanie kurzu, odrobina stęchlizny i chyba w oddali kwaśność moczu, oddawanego przez lata przez nocnych marków.

Dostrzegł podeszwę buta ofiary, zdartą skórę, brzeg nogawki płóciennych spodni, po czym natychmiast zwrócił uwagę na chudość gościa. Niemal alarmującą chudość. Wydawało się, że jest wzrostu dorosłego, za to ledwie dziecinnej budowy. Z bliska wyglądało to jeszcze gorzej.

Ukradkowy błysk flesza. Brak ud. Brak bioder. Tylko śmieszne zgrubienie pod ubraniem. Przede wszystkim jednak wrażenie, że materiał jest wilgotny. A nawet zupełnie przemoczony. Pod spodem zaś widniała obszerna posępna aureola. Mimo to krew nie spłynęła po schodach, zupełnie jakby została wchłonięta, pozostawiając na kamieniu wyłącznie zaschniętą plamę.

Patolog zasłaniał mu widok. Atticus oznajmił swoje przybycie, głośno się witając, lecz żaden z nich się nie obejrzał, pochłonięty wykonywanymi czynnościami. Przynajmniej rozpoznał lekarza. Malkoviana. Nie należał do tych, z którymi człowiek ma ochotę się napić po robocie, chociaż był skuteczny i dokładny. Dobra wiadomość. Atticus zdawał sobie sprawę, że lepiej mu nie przeszkadzać, tylko obserwować – dopóki patolog nie skończy, detektywom nie wolno niczego dotykać, taka jest żelazna zasada.

W ciasnocie schodów Gore poprzestał na wykręcaniu szyi, żeby nieco lepiej widzieć. Przesunął snop światła latarki po kostce i stopniowo podjechał wyżej.

Od razu dostrzegł ich obecność. Tutaj też były martwe owady. Mnóstwo. Większość rozpłaszczona, rozgnieciona. Rozsiane wszędzie po trochu wokół ofiary. Zastanowiło go, skąd się wzięły. Wiele lat spędził z nosem w podręcznikach do entomologii albo w zbiorach, które rozkładał na czynniki pierwsze, i choć od tego czasu minęło prawie dwadzieścia lat, zachował żywe wspomnienia, tak dokładne, jakby to była pierwsza miłość.

Prawdę powiedziawszy, tego, co miał przed oczami, trudno byłoby szukać w takim rumowisku jak to: była to pozbawiona wszelkiej biologicznej spójności mieszanina rodzin owadów. Pozbawiona wszelkich naturalnych cech zbieranina, zarówno pod względem ilości, jak i współwystępowania.

Atticus Gore rozumiał, dlaczego Ottington i Marcia pomyśleli o nim, odkrywszy miejsce zbrodni. Jego przeszłość nie była tajemnicą, poza tym wiedział, że ze względu na owadzie hobby i orientację seksualną niektórzy, a szczególnie Ottington, przezywają go za plecami „rob-analem”. Nie zdążył się wściec, był zbyt mocno zaintrygowany, uznał więc, że w gruncie rzeczy nie ma tego Marcii za złe. Może nawet wyświadczyli mu w ten sposób przysługę.

– Ma je na sobie? – zapytał. – To znaczy owady.

Malkovian odwrócił się i zmierzył go wzrokiem zza cienkich okularów. Przezroczysty wianuszek włosów okalający gładką czaszkę, krzaczaste brwi i koścista, kanciasta gęba pozbawiona miękkich krągłości – patolog nie miał w sobie nic miłego.

– Gore, spodziewam się, że jest pan tutaj z powodu wykształcenia. Trzeba będzie wszystko pozbierać do kupy. Paskudny pieprznik, są wszędzie. W rękawach, pod koszulą też je widziałem. Przyznaję, że nic z tego nie rozumiem.

Po tych słowach patolog się odsunął, widok na zwłoki stał się dostępny. Atticus przyglądał im się ostrożnie przez kilka sekund.

Wśród błysków fleszy i w świetle własnej latarki dostrzegł kościstą szczękę, w ziejących ustach długie zęby, brak nosa, jedynie podwójną podłużną jamę, kości policzkowe rzucające cień na puste oczodoły. Burza rudych włosów dziwacznie przykrywała górną część bladego czoła, później zaś do Atticusa dotarło, że przedtem musiały być koloru blond. Z pewnością zachlapała je krew, a po walce zastygły w niemal groteskowym ruchu, jak źle dopasowana peruka. Pomieszane ze sobą groza, tragedia i śmieszność śmierci. Obraz umierającej czaszki z powodu swej trywialności od razu przywiódł mu na myśl Hamleta. Biedny Jorik!

Tylko że ten tutaj nie miał w sobie nic z błazna. Umarł, krzycząc wniebogłosy.

Następnie spojrzenie Atticusa powędrowało ku ramionom, opadłym w kierunku dłoni. Przykurczonych kosteczek tworzących jakby maleńkie jamki. Na czymś, co służyło kiedyś jako palec wskazujący, nadal trzymał się mocno ozdobiony czerwonym kamieniem sygnet. Codzienny strój nie okrywał chorobliwie chudego ciała, lecz po prostu szkielet. Idealnie oczyszczony z najdrobniejszego fragmentu mięsa.

Ponadto całe ubranie zostało skąpane we krwi. Wszystko ciągle lśniło w słabym świetle. Atticus zauważył, że poplamione nią są rękawiczki patologa, podobnie jak liczna reszta innych par wypełniających plastikową torbę obok walizki.

– Co się tutaj stało? – zapytał półgębkiem.

– Jeśli zdoła pan to wyjaśnić, jest pan mistrzem. Kości są idealnie ułożone, pozostało jeszcze sporo nietkniętych chrząstek. Według mnie to niemożliwe, żeby komukolwiek udało się go ubrać w taki sposób. Owłosiona skóra już prawie się nie trzyma, pod kośćmi palców natrafiłem na paznokcie, wewnątrz nadal jest część narządów, tyle że została z nich zupa.

– Słucham?

– Tak, wiem. Chociaż pracuję już siedemnaście lat, nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Zupełnie jakby tu na miejscu pozbawiono go skóry, ciała i istoty materii, nawet go nie rozbierając.

Atticus Gore brodził w stanie kompletnego niedowierzania. Mózg rejestrował fakty, których rozum nie potrafił pojąć.

Spuścił wzrok na owady u swoich stóp.

To niemożliwe. Niewytłumaczalne naukowo. A jednak najwyraźniej narzucało się z całą oczywistością.

– Pan też myśli o tym samym co my? – zapytał Malkovian. – Jesteśmy zgodni, że to nie do wiary?

– Owady nie mogą pożreć ciała. Nie w ten sposób. Przedtem następują powolne i nieuniknione procesy, rozkład, larwy much, które żywią się mięsem, całe zastępy insektów, które pojawiają się w ściśle określonej, logicznej kolejności, w zależności od pełnionych przez nie funkcji, i trwa to wiele tygodni, a nawet miesięcy.

Patolog wyciągnął dłoń do Atticusa, biorąc na świadka technika kryminalistyki.

– To samo powiedziałem.

– Od jak dawna ten facet tutaj leży?

– To pan będzie musiał ustalić w śledztwie. Każdy ma swoją robotę, detektywie. Ale jeżeli chce pan znać moje zdanie, nie od wielu tygodni. A te jego ciuchy… kleją mi się do palców. Bardzo niedawno sikał krwią. Co najwyżej czterdzieści osiem godzin temu. Tutaj nic nie jest normalne. Nic.

Atticus podzielał to wrażenie. Krew, którą ciągle jeszcze było przesiąknięte całe ubranie, świeżo porozgniatane owady, zwłoki, które znaleziono zaledwie rano…

– Ma przy sobie jakieś papiery? – odezwał się Atticus.

Malkovian wyjął zza walizki plastikową torebkę i podał mu ją, pozostawiwszy na niej cynobrowe plamy.

– Pańscy koledzy się ociągali, czekając na pana, więc sam zająłem się pozbieraniem jego rzeczy, żeby wszystkiego nie trafił szlag z powodu krwi.

Wewnątrz Atticus spostrzegł portfel, telefon komórkowy, trochę drobnych, otwartą paczkę gum do żucia, pęk kluczy i kilka złożonych świstków papieru, przypominających potwierdzenia operacji kartą kredytową. Większość z nich zabarwiła się na czerwono.

Atticus wcisnął przez torebkę jeden z klawiszy telefonu. Ekran się rozświetlił. Nie dość, że aparat nie był zablokowany, to w dodatku pozostało jeszcze 17% baterii. Wystarczy, żeby ponownie go naładować. Obecnie komórki zawierają takie mnóstwo informacji, że rozpoczęcie właśnie od nich ma kapitalne znaczenie, pozwala bowiem wyciągnąć to wszystko, co kiedyś było dostępne tylko poprzez długie badania laboratoryjne. Zyskają sporo czasu.

Oni?

Atticus zacisnął zęby. To nie było jego śledztwo. Oficjalnie nie miał tu nic do roboty i nie goniły go żadne obowiązki. Nieustannie to sobie powtarzał.

Ponownie poddał oględzinom szkielet, złoty sygnet i czerwony kamień, podobny do tych, które nosili mistrzowie NFL. Po uważnym przyjrzeniu się uznał, że mężczyzna nie mógł być zbyt wysoki. Intrygowały go wszystkie owady wokół zmarłego i na schodach.

Był to ten rodzaj zwariowanego przypadku, który mógł się okazać pasjonujący.

Albo zupełnie nie do rozwiązania. Tygodnie dłubaniny, stosy rzeczy do sprawdzenia, ślepych zaułków, dziwactw, kupa pieniędzy utopionych w analizach laboratoryjnych, a na koniec nic poza rozwścieczonym szefostwem i całym wydziałem, który będzie sobie ze mnie robił jaja: „Atticus Gore, obietnica bezkarnej zbrodni!”.

Nie mógł sobie pozwolić na kolejną porażkę. W dodatku oznaczało to obarczenie partnera skutkami własnej decyzji bez pytania. Hackowi się to nie spodoba. Zawsze pracowali we dwójkę, nieustannie robili wspólną burzę mózgów, razem działali taktycznie i w terenie, i podczas przesłuchań. Zostali z Hackiem partnerami zaledwie przed pięcioma miesiącami, kiedy dawnego partnera Atticusa przeniesiono do biura w Valley, na północ, na drugą stronę Griffith Park. Oficjalnie po to, by był bliżej rodziny w San Fernando, w rzeczywistości dlatego, że nie umieli się dogadać. Dowodzący ich grupą porucznik upomniał Atticusa: musi się nauczyć pracy zespołowej, dzielenia się, słuchania innych. Troy Brown był cholernym dupkiem. Trudno grać w jednej drużynie z idiotą, nawet przy maksimum dobrej woli, co najmniej przez osiem godzin dziennie. Na dodatek Brown śmierdział potem na kilometr, kto to potrafi znieść?

Od początku współpracy Hack i Atticus mieli na tapecie dwie nierozwiązane sprawy. I wszystko wskazywało na to, że takie pozostaną. Dwie porażki i tyle. Nie mogli sobie pozwolić na kolejną wtopę.

Szkielet połyskiwał przy każdym następnym zdjęciu zrobionym przez technika, który prawie tańczył, nie chcąc rozdeptać maleńkich chitynowych pancerzy. Atticus nie mógł się doczekać, żeby je zbadać, żeby obejrzeć je pod mikroskopem albo chociaż pod świecącą lupą, a potem zrobić spis i dowiedzieć się, w jakim celu się tu znalazły.

Z setkami graffiti wokół nich mieszały się raczej obsceniczne, rzadko kiedy udane, niekiedy niepokojące rysunki. Atticus zauważył obecność wielu okrągłych biało-czarnych oczu, wpatrujących się w nich osobliwie w półmroku. Poczuł wówczas presję jakiegoś równoległego, tajemniczego i przerażającego świata, który obserwował go bacznie z oblepionych brudem ścian, świata uwięzionego tam na zawsze, należącego do nocy, do wyrzutków, do cierpienia, inności. Odwzajemniając spojrzenie, uzmysłowił sobie, że na próżno szuka pretekstów, by się wycofać: nie znajdzie ani jednego.

Westchnął głęboko w ciemności, u stóp mężczyzny, którego ciało się roztopiło, pochłonięte przez nicość, przyodziane we wszelkiego rodzaju owady.

Wtedy Atticus Gore przysiągł, że nie będzie tracił więcej czasu.

4.

Całe miasto, z którego wyparowali wszyscy mieszkańcy.

Co rok.

Taka była oficjalna liczba. W tym tak zwanym cywilizowanym kraju znikało tyle osób, ile wynosi populacja dużego miasta, przy czym nie wiadomo było, ani gdzie, ani na jak długo, ani czy ci ludzie jeszcze żyją.

Co dwanaście miesięcy około 650 000 osób uznawało się za zaginione. Tylko tyle. Głównie nieletnich. Większość z nich pewnego dnia gdzieś się odnajdywała, w lepszym lub gorszym stanie, czasem byli zimni jak bryła lodu. W sumie jednak mniej więcej 15% rozpływało się na dobre.

Blisko 90 000 osób.

I nigdy ci ludzie nie wypływali na powierzchnię społeczeństwa.

Po czym w kolejnym roku wszystko zaczynało się od nowa. Zawsze i bezustannie. Prawie milion osób w ciągu dziesięciu lat. A liczba ta rosła bez końca.

– Milion – powtórzyła wolno, ze zgrozą Kat Kordell, jakby chciała sobie lepiej uzmysłowić, co to oznacza.

Chociaż pracowała jako prywatny detektyw, dziwnym trafem nie była świadoma tych liczb, dopóki nie natknęła się na nie na stronie NCIC2. Jej robota polegała głównie na śledzeniu zdrad małżeńskich, od czasu do czasu sprawdzała coś dla jednego z adwokatów przygotowujących się do procesu, niekiedy rozstrzygała spory między pracodawcą a pracownikami, którym należało pomóc „skutecznie załatwić sprawę”, sporządzić profil osobnika pragnącego się zatrudnić we wrażliwym sektorze prywatnym. W sumie jednak było bardzo mało przypadków zaginięć. Prawie żadnego w ciągu ponad dwudziestu lat pracy. Zdumiewające, jeśli się dobrze zastanowić.

Kat wybrała tę profesję – którą z dużą dozą seksizmu jeszcze dzisiaj traktowano jako „zajęcie dla facetów” – z powodu stryja. Big Tony Kordell był poczciwym, łatwo nawiązującym kontakty kolosem. Jako dziecko go uwielbiała. Później, będąc nastolatką, odkryła tajemniczą stronę jego życia. Godziny obserwacji, śledzenie bez końca i wszystkie te zdjęcia przypięte pinezkami do ogromnej korkowej tablicy zajmującej całą ścianę jego biura na Brooklynie. W takich chwilach jowialny stryj Tony przeradzał się w zamkniętą w sobie istotę, której oczy były w nieustannym ruchu, która oddychała, sapiąc przez nos, której szeroka klatka piersiowa nadymała się, wypełniając koszulę, tak regularnie, jakby spał. Lecz w jego głowie, która z każdym dziesięcioleciem łysiała coraz bardziej, gorączkowo pracowały synapsy. Wiecznie czujny Tony badał, analizował, knuł. Po czym znienacka się podrywał, by wystukać raport na hałaśliwej maszynie do pisania z ubiegłego stulecia, albo wkładał podniszczony beżowy prochowiec i wypadał na ulicę.

Fascynował i ukształtował Kat.

Nawet dzisiaj zupełnie nie potrafiła wytłumaczyć przyczyn swojego zainteresowania. Nie dorastała w cierpieniu, ale we względnie spójnej, kochającej się rodzinie. Nie przeżyła żadnej prawdziwej tragedii, która zniszczyłaby jej psychikę, żadnej wielkiej narcystycznej ani uczuciowej luki. Nie, niczego, co mogłoby wyjaśnić jej fascynację ciemnym obliczem człowieka. Była po prostu dziewczynką ubóstwiającą brata własnego ojca, tego zdeklarowanego starego kawalera, który za dużo palił, przychodził na kolację parę razy w tygodniu, gotów opowiadać kawały, głośno się śmiać i radośnie popijać, a kiedy pytała, jak zarabia na życie, odpowiadał z nieprzeniknioną miną, ściszając głos: „Grzebię w ludzkich tajemnicach. Najchętniej tych najbardziej wstydliwych, którymi za nic w świecie nie zechcieliby się podzielić”.

Prawdopodobnie właśnie od tego wszystko się zaczęło. Od poznawania tajemnic. Kat, dziesięciolatka z jasnokasztanowymi lokami wpadającymi w blond, filuternym noskiem, dużymi zielonymi oczami i szczerym uśmiechem, marzyła, by zakradać się w prywatność obcych, a następnie wszystko rozłożyć w przeznaczonym wyłącznie dla niej pokoju, żeby ich zrozumieć, przejrzeć na wylot.

Big Tony często gościł ją w swoim biurze na szczycie budynku z szafranowej cegły, usytuowanego w sercu brudnej strefy przemysłowej w północnej części Brooklynu. W dzielnicy magazynów i starych, kolejno popadających w ruinę fabryk pomiędzy mostami Brooklyńskim i Manhattańskim, z niczym niezmąconym widokiem na arogancką panoramę południowego Manhattanu jako jedynym pocieszeniem.

Kat dorastała tam, przyglądając się z zaciekawieniem prowadzonym przez stryja sprawom. Wolała odrabiać tam lekcje, niż wracać do pustego mieszkania w Williamsburgu, gdzie jej rodzice, pracujący jako drukarz i pielęgniarka, nierzadko późno wracali. Tony objaśniał jej, nad czym łamie sobie głowę, i chętnie kończył swoje wykłady jakąś lekcją moralności oraz paroma sztuczkami.

Pomysł narodził się sam, kiedy zapytano Kat, co zamierza zrobić ze swym życiem, a ona zupełnie naturalnie odrzekła, że zostanie prywatną detektyw.

Stryj Tony przegrał walkę z rakiem płuc, podczas gdy ją pochłaniały studia nad prawem karnym, nie mając zaś potomka, zostawił jej w spadku swoje biuro-mieszkanie. Zrezygnowawszy z dalszej nauki, Kat miesiąc później wstawiła tam swoje kartony i rozpoczęła prywatną naukę, aby zgłębić wszystkie oficjalne tajniki zawodu. Co do codziennych sztuczek, zdążyła już je wszystkie poznać dzięki godzinom spędzonym u boku stryja. Aby się ubiegać o licencję prywatnego detektywa stanu Nowy Jork, musiała mieć przynajmniej trzy lata doświadczenia. Zanim się przekonała, jakim cynizmem przesiąknięte jest to środowisko, uważała, że w wieku dwudziestu jeden lat i przy braku uniwersyteckiego dyplomu nie zdoła się zatrudnić. Młoda, zdeterminowana kobieta, znająca już tryby zawodu, dość ładna i gotowa na wszystko, byleby znaleźć zatrudnienie, stanowiła łakomy kąsek dla agencji w Wielkim Jabłku. Wymarzona osoba, by schwytać w pułapkę niewiernych mężów, niebudzący podejrzeń anioł potrafiący wyłuskać kilka informacji od starych biznesmenów, idealna powierniczka z siłowni dla gospodyń domowych z szykownych przedmieść, przygotowujących potajemnie pozwy rozwodowe… Lista była długa, przewrotność niewyczerpana. Kat odbębniła swoje trzy lata, ani dnia dłużej, manipulując, śledząc i zdradzając, po czym śpiewająco zdała pisemny egzamin i złożyła podanie, by móc pracować na własny rachunek.

Utrzymywała się z nędznej pensji stażystki i dzięki pieniądzom pozostawionym przez tego kolosa, za którym tak mocno tęskniła, że często odnosiła wrażenie, iż widzi jego ducha w zakamarkach biura, zanim wolno jej było umieścić tam tabliczkę z własnym nazwiskiem wraz z oficjalną licencją.

Gdy zastępowała tabliczkę Anthony’ego Kordella własną, ściskało jej się serce, chociaż jednocześnie w głębi duszy czuła narastającą dumę. Brakowało tylko, żeby on zerknął jej przez ramię i obdarzył ją jednym z tych swoich kpiących spojrzeń.

Pierwsze lata samotnej działalności należały do najtrudniejszych. Ciężko znaleźć klientelę, kiedy człowiek ma dwadzieścia pięć lat i twierdzi, że potrafi wyciągnąć stanowiące największe tabu tajemnice od ludzi, którzy powierzają mu własne życie. Kat musiała brać, co się trafiło, żałosne, słabo płatne, wątpliwe przypadki, wykorzystując swój urok i kobiecość, jedyne atuty, dzięki którym na długiej liście rywali stanowiła rzadkość. Zniżanie się do takiego poziomu napawało ją wstrętem, toteż obiecywała sobie, że pewnego dnia będzie tak znana i utalentowana, iż żaden mężczyzna nie ośmieli się jej zatrudnić z powodu typowych dla tego wieku urody i niewinności.

Obecnie wszystkie fabryki zostały zamknięte, magazyny przekształciły się w sale wystawowe, luksusowe butiki albo minimalistycznie urządzone apartamenty, a cały sektor Dumbo stał się modny, hipsterski, dla ludzi z zasobnym portfelem. Cena loftu, który Kat podzieliła na dwa, aby wyodrębnić gabinet do pracy, jak go szumnie nazywała, ze strefy prywatnej, wzrosła co najmniej dziesięciokrotnie. Przekroczywszy czterdziestkę, Kat Kordell spoglądała rozbawiona, niekiedy z zazdrością na tę wojowniczą kobietę, którą była kiedyś, tęskniąc za młodzieńczą niewinnością i urodą, które zapewniły jej sukces. Nie można powiedzieć, że nie starała się zatrzymać tej drugiej: uprawiała sport, stosowała względnie zdrową dietę, nie paliła, nie piła alkoholu w nadmiernych ilościach – nie pozwalało jej na to widmo stryja Tony’ego i jego raka – a ostatnio uległa nawet szaleństwu, żeby zrobić sobie parę zastrzyków z botoksu. W sam raz tyle, by wyglądać naturalnie, a jednocześnie zyskać odrobinę świeżości… Mimo to czas zrobił swoje. Była z pewnością apetyczną czterdziestką, marzyła jej się jednak cera nastolatki, ciało traciło jędrność, biust już nie sterczał, tylko powoli ulegał smutnej sile grawitacji, a na skórze uwidaczniały się stopniowo zmarszczki. A co do niewinności…

Liczba oznaczająca 90 000 osób, nabazgrana na kartce, ściągnęła ją z powrotem na ziemię. Kat rozpoczęła swe poszukiwania wczesnym rankiem, zanim słońce wstało, a jego promienie rozpaliły migoczące szyby w oknach budynków po przeciwnej stronie East River. Annie Fowlings zadzwoniła wczoraj bardzo późnym wieczorem. Stanowczy głos mówił powoli, bez wahania, a mimo to przebijała przezeń głęboka rozpacz. Kobieta chciała się natychmiast zobaczyć z Kathleen Kordell. W pilnej sprawie. Bardzo pilnej sprawie. Jej córka, dwadzieścia dwa lata, zniknęła, gliny nie traktują jej poważnie, a Annie Fowlings potrzebuje jej pomocy. Kat wyjaśniła, że przebywa poza miastem, ale może się z nią spotkać nazajutrz, zaraz o siódmej rano.

Odłożywszy słuchawkę, czym prędzej pozbierała swoje rzeczy z letniego domku i zamknęła torbę, ku wielkiemu rozczarowaniu Mitcha, który raz po raz pytał, czy zrobił coś złego. Mitch był sympatycznym facetem, co stanowiło skądinąd jego główną zaletę i sprawiało, że w oczach Kat stał się tak bardzo ujmujący i cenny, ponadto był dobrym kochankiem. Nie był przesadnie przystojny i niekoniecznie zawsze błyszczał intelektem. Chociaż spotykali się od ponad pięciu lat, Kat ani razu nie przemknęło przez myśl, żeby przejść w ich związku do kolejnego etapu. Każde mieszkało u siebie, widywali się, kiedy im pasowało, nie zanudzali się przesadnie opowieściami o pracy, nie składali sobie dziecinnych obietnic, które nie wytrzymałyby próby czasu. Po prostu korzystali z życia, szanowali się wzajemnie, pomagali jedno drugiemu w razie potrzeby i zamierzali żyć chwilą tak długo, jak się da. Kat nie była kobietą tuzinkową. Co to, to nie. Bez dzieci, żadnego pragnienia, by je mieć, ani żeby założyć rodzinę i zamieszkać w ładnie urządzonym drewnianym domu z psem na wycieraczce. Napawała się każdą chwilą samolubnej wolności i nie zamierzała jej poświęcić na żadnym ołtarzu, nawet ołtarzu konwencjonalnego modelu kobiety zbudowanego przez społeczeństwo. Jej własna nowoczesność polegała na wyjątkowości.

Kat pocałowała Mitcha i wyjaśniła, że czeka ją sprawa niecierpiąca zwłoki, po czym późnym wieczorem, bez cienia żalu opuściła letni dom, który wynajmowali w Catskills. Dostała niezbędną dawkę towarzystwa, zwierzeń i seksu. Czuła potrzebę powrotu do swego gniazdka, do samotności. Jej chłopak architekt zrozumie, zdążył się przyzwyczaić.

Mój Boże, „chłopak”. Okropność. W ostateczności „mój facet”. „Mój partner”, dlaczego nie? Ale „chłopak”? Przecież nie mam już dwudziestu lat!

Odezwał się domofon, wypełniając swym dźwiękiem całe biuro, wyklejone afiszami reklamującymi pokazy magii z początku XX wieku, również stanowiącymi spuściznę po stryju Tonym. Nawet korkowa tablica pokrywała jedną ze ścian od sufitu do podłogi. Jedynie maszyna do pisania została zastąpiona przez laptopa Mac, poza tym Kat nadała całości nieco kobiecy charakter, zadbała o odrobinę zieleni, dyfuzor zapachowy i liczne książki specjalistyczne, z których nieustannie czerpała wiedzę informatyczną i prawniczą. Za jej plecami świt rozpalał świat aureolą płynnych płomieni, które spływały po stalowych konstrukcjach Wall Street, aby natychmiast zamienić je w złoto. Iluzja powtarzana dzień po dniu, jakby po to, by kazać im wszystkim podążać za własnym szaleństwem w tym eldorado, gdzie pieniądze są wyłącznie wirtualne.

Kat upewniła się, że żaden dokument nie jest otwarty, przestawiła krzesło naprzeciwko siebie, zapraszając do rozgoszczenia się, i pobiegła otworzyć drzwi. Zacznie od wysłuchania jej, potem przedstawi liczby, których nauczyła się na pamięć – sposób na uspokojenie klientki, na sprawienie wrażenia, że dobrze zna tego rodzaju przypadki, na pokazanie pozytywnego aspektu: prędzej czy później 85% zaginionych osób daje znak życia.

Zerknęła w pośpiechu na swoje odbicie w lustrze obok wejścia i założyła za ucho kosmyk włosów. Swoją czuprynę – w kolorze od beżu po popielaty blond – ujarzmiła gumką i związała na karku. Lekki makijaż, akurat tyle, by uzyskać jednolity odcień cery i podkreślić nefrytowe oczy. Doskonale. Kat poprawiła bluzkę koszulową – trzeba nadać sobie poważny wygląd. Dwa guziki rozpięte, kiedy przyjmowała kobietę, trzy, jeśli to był mężczyzna. Zawsze odciągać uwagę mężczyzny od rozmowy i skupiać ją na wyglądzie fizycznym, aby w razie konieczności móc to wykorzystać. Odkąd skończyłam dwadzieścia pięć lat, aż tak się znów nie zmieniłam, pomyślała. Przynajmniej jeśli chodzi o stosowane wybiegi. Spodnie cygaretki podkreślały nadal szczupłą talię i kształtne pośladki. Doskonale. Tu także kryło się przesłanie: Kat Kordell ma odpowiedni wygląd do pracy w terenie. Wytrzymywać trudy. Biegać, jeśli trzeba. To się podobało klientom.

Na klatce schodowej nadal występowały problemy z oświetleniem, stwierdziła detektyw, otwierając drzwi. Transformator lamp w podwieszanym suficie, jak wyjaśnił elektryk. Najwyraźniej niczego nie naprawił. Obydwie żarówki nad progiem trzeszczały, zalewając strumieniem światła starą wytartą wykładzinę przed windą. I właśnie w jednym z takich błysków Kat ujrzała czekającą na nią postać śmierci.

Wysoka i chuda, z dłońmi splecionymi na utkanej z ciemności sukni, wpatrywała się w nią bez cienia emocji, pod czarnymi oczami jak studnie bez dna widniały sierpowate kręgi, włosy zebrane do tyłu aż do bólu, szpiczasty podbródek przedstawiający niemal fizyczną groźbę.

Wyłaniała się stopniowo, podchodząc coraz bliżej, sunęła prosto na Kat, która jęła tracić pewność siebie.

Annie Fowlings wyprostowała pozbawione ciała ramię i podała Kat kościstą dłoń.

– Proszę mi pomóc, Miss Kordell. Błagam panią.

5.

Wczesnoporanne słońce rozbijało się o gładkie ściany budynków Manhattanu, ciskając rozżarzone okruchy aż na drugi brzeg rzeki, poprzez biuro Kathleen Kordell, i zacięcie chłoszcząc dół twarzy jej klientki, Annie Fowlings. Stora chroniła jej oczy, zatopione w mglistym cieniu, gdzie połyskiwały słabo dwie nieruchome źrenice.

Kat nigdy nie czuła się nieswojo w towarzystwie osób, które u siebie gościła. Zdążyła się napatrzyć na pomyleńców, wpływowe, niebezpieczne indywidua, kiedy była młoda, dlatego miała twardą, ogorzałą i wytrzymałą skórę, „odporną na dziury po kulach”, jak mawiał stryj Tony, mając na myśli własne doświadczenia.

Tym razem jednak musiała przyznać, że w obecności tej kobiety była skrępowana. Poza wyglądem, którego nie powstydziłaby się Morticia Addams, przeszkadzało jej zachowanie gościa. Całkowity brak życia w tej suchej skorupie, brutalnie świdrujący wzrok, wolny od wszelkich emocji poza posępną, absolutną pewnością siebie, i te jej gesty, oszczędne, wykalkulowane w najdrobniejszym szczególe, nic zbędnego. Kobieta przecięła pokój i usiadła na krześle, nie czekając na Kat, teraz zaś, gdy tkwiły twarzą w twarz, chociaż oddzielone szerokim biurkiem z lakierowanego wiśniowego drewna, detektyw miała wrażenie, że i tak znajduje się za blisko. Brakowało jej przestrzeni. Bezpieczny dystans, przemknęło jej przez głowę i natychmiast poczuła, że jest śmieszna.

– Mrs Fowlings, czy…

– Jak już mówiłam wczoraj przez telefon, zaginęła moja córka. Lena. Ma dwadzieścia dwa lata. Pragnę panią zatrudnić do odnalezienia jej.

Kat zamrugała, po czym lekko skinęła głową.

– O ile dobrze zrozumiałam, skontaktowała się pani z policją…

– Lena jest pełnoletnia, nie stanowi dla nich priorytetu, wyraźnie to wyczułam. Ich zdaniem zwiała z jakimś chłopakiem albo z przyjaciółką, chyba że uciekła od nas z takich czy innych powodów. Według nich prędzej czy później wróci. Jednym słowem nie słuchają tego, co mówię.

– Na jakiej podstawie uważa pani, że są w błędzie?

– Znam swoją córkę.

Kat skrzywiła się nieznacznie, chcąc nadać głosowi właściwe brzmienie, okazać troskę i wyrozumiałość, jednocześnie zachowując profesjonalizm.

– Większość rodziców nastolatków tak uważa i nierzadko bywają zaskoczeni. Proszę mnie źle nie zrozumieć, Mrs Fowlings, nie próbuję pani spławić, tylko zyskać pełny ogląd sytuacji.

– Niczego innego nie oczekiwałam. Przeczytałam na pani temat wszystko, co udało mi się znaleźć w ciągu ostatniej doby. Matka, która straciła dziecko, niewiele sypia…

Kat się żachnęła. Czy ta kobieta wie, że jej doświadczenie w kwestii zaginionych dzieci jest bliskie zeru? Po co prosić o pomoc prywatną detektyw, która zajmuje się przede wszystkim zdradami małżeńskimi, burzliwymi rozwodami, zwariowanymi przedsięwzięciami albo skomplikowanym dziedziczeniem?

Annie Fowlings odparła, jakby czytała jej w myślach:

– Nie doszukałam się w pani sprawach żadnego porwania ani niczego w tym rodzaju, ale cieszy się pani bardzo dobrą opinią. Pracowała pani dla jednej z moich przyjaciółek, Clary Reese.

Kat przytaknęła, doskonale pamiętała Mrs Reese. Naiwną i zakochaną gospodynię domową, która odkryła, że mąż zdradza ją z piętnaście lat młodszą dziewczyną i zamierza się rozwieść, żeby ułożyć sobie życie na nowo. Płochliwa gazela zmieniła się w żądną krwi lwicę – Clara Reese zatrudniła Kat, aby się dowiedzieć, co knuje mąż. Chciała go rozerwać na strzępy. Tak żeby już nigdy się nie podniósł. Wyssać z niego całą krew. Kat zaś sporządziła betonowe dossier, aby jej pomóc. Dowody zdrady, planu sfałszowania rachunków firmy eksperta księgowego, aby wyczyścić konto i nic jej nie zostawić, jego skłonności do narcyzmu i perwersji. Kawał dobrej roboty. Kat nie miała pojęcia, co się stało z parą zapiekłych wrogów, to już nie należało do jej obowiązków, nie wątpiła jednak, że podczas rozprawy rozwodowej mąż musiał przeżywać przed sędzią katusze.

Odpowiadając na jej pytania, Annie Fowlings i tym razem wykazała się zdolnościami jasnowidza.

– Adam Reese popełnił samobójstwo kilka miesięcy później, a Clara promienieje bardziej niż kiedykolwiek. Wiem, że dba pani o szczegóły, że jest pani zawzięta, Miss Kordell, a ja właśnie tego szukam.

Kat przyjęła cios. To nie była odpowiednia chwila na obwinianie się. Po prostu zrobiła, co do niej należało. Postanowiła zapomnieć wszystkie wykute na pamięć liczby. Do niczego się nie przydadzą.

– Proszę mi opowiedzieć o córce – podsunęła, by odwrócić uwagę od własnej osoby.

Annie Fowlings milczała przez kilka sekund, promienie słońca odbijały się w jej idealnie białych zębach, zatrzymując się na dłużej na spierzchniętych wargach, popękanych od częstego przygryzania. Cień rzucany przez storę na jej oczy przecinał ją na pół.

– Lena to dziewczyna niezależna. Nie będę pani okłamywać: zawsze łączyły nas raczej konfliktowe relacje. Jej ojciec zmarł, gdy miała dwanaście lat, udar mózgu. Trzy lata temu ponownie wyszłam za mąż, a ona nigdy nie zaakceptowała Malcolma, który mieszkał pod naszym dachem, kiedy była nastolatką. Następnie wyjechała na studia.

– Jaki kierunek?

– Socjologia. Lena dorastała w… powiedzmy, burzliwy sposób. Skaryfikacja, złe towarzystwo, ekstremalna muzyka, tego typu rzeczy. Śmierć ojca potwornie nią wstrząsnęła. Brakowało jej męskiej ręki, a kiedy pojawił się Malcolm, odepchnęła go.

– Narkotyki?

– Nie, na szczęście co to, to nie, udało nam się ją przed tym uchronić.

– Była dobrą studentką?

– Chociaż miała stypendium, trochę ponad rok temu rzuciła naukę. Muszę się przyznać, że i w tej kwestii się różniłyśmy, że tak łagodnie to określę. Mimo wszystko to nigdy nie zniszczyło naszej relacji matka–córka. Czasem na siebie wrzeszczymy, ale zaraz potem padamy sobie w ramiona, kiedy jest lepiej.

– Dlaczego przerwała studia?

– Nie znosiła tego rytmu, tej… maskarady, jak to nazywa. Nauka, dopasowywanie się do formy, uznawanie tekstów, które kształtują nasze społeczeństwo, za świętość. Właśnie takich używa określeń.

– Rozmawia z panią? O swoich przyjaciołach, o życiu uczuciowym, o stanach ducha…

– Raczej rzadko.

– Mieszka z panią?

– Nie, po studiach już nie wróciła. Wynajęła na spółkę mieszkanie w Queens, brała coraz więcej prac dorywczych, a potem, ponieważ nie znosiła życia we wspólnocie, jesienią przeniosła się do studia w Lower East Side, na Manhattanie, tylko na to było ją stać. Dom i dzielnica bez szału, próbowałam ją stamtąd zabrać, ale nie chciała mojej pomocy, a tym bardziej moich rad.

Kat przyglądała się badawczo swej klientce. Kobieta zastygła, nie poruszała nawet dłońmi, tylko cedziła słowa bez mrugnięcia okiem, nie pokazując na twarzy żadnych emocji. Prawdziwa plastikowa lalka…