Harmonia - Sandra Ewertowska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Harmonia ebook

Sandra Ewertowska

5,0

Opis

Ziemia umiera. Harmonia milczy. A serce pewnej dziewczyny staje się polem bitwy.

Każdy dzień Octavii na Ziemi to walka o chleb, o leki, o godność. Kiedy jednak w tę upiorną codzienność wkrada się błąd systemu, jej nadzieją staje się to, w co dotąd nie wierzyła: szalona wizja ojca o innym świecie.

Mieszkańcy pięknej, cichej Harmonii są doskonali, lecz bezduszni. Nie znają uczuć, nie rozumieją cierpienia, nie potrafią kochać. Mimo to obecność Octavii coś w nich porusza. Coś zmienia.

Teraz to Octavia musi wybrać – uratować rodzimą planetę, choć ta ją skrzywdziła, czy tę nieznaną, która jej potrzebuje, mimo że nie istnieje tam słowo „miłość”.

„Harmonia” to opowieść o dziewczynie niosącej w sobie coś, czego nie da się zmierzyć. I o decyzji mogącej ocalić Wszechświat albo zniszczyć go na zawsze. 

RomanSFantasy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 444

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NataliaKremska

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna okładka!! Ale historia zakręciła mną niesamowicie! Nie mogłabym niczego innego spodziewać się po autorce!!! Nieziemski klimat! Książka napakowana akcją, komplikacją, wyróżniającymi się postaciami i dawką humoru. Co ten czas może zrobić z człowiekiem w tym wszechświecie!
00



Harmonia

Sandra Ewertowska

Wydawnictwo Inanna

Spis treści

1: Coś się szykuje

2: Nawiedzony typ

3: Dobranoc, Mróweczko

NOTA COPYRIGHT

📖 Informacja o wersji demo

Lista stron

Strona 1

Strona 2

Strona 3

Strona 4

Strona 5

Strona 6

Strona 7

Strona 8

Strona 9

Strona 10

Strona 11

Strona 12

Strona 13

Strona 14

Strona 15

Strona 16

Strona 17

Strona 18

Strona 19

Strona 20

Strona 21

Strona 22

Strona 23

Strona 24

Strona 25

Strona 26

Strona 27

Strona 28

Strona 29

1: Coś się szykuje

Fascynują mnie rzeczy, które są piękne i przerażające zarazem. Tak jak Wszechświat.

W swej istocie kryje nieskończenie wiele powodów do łez i strachu, a jednocześnie wystarczająco w nim wdzięku, by wybaczyć mu wszystkie te niedogodności.

Ojciec nazywa to równowagą, ja zaś wolę określenie „harmonia”. Bowiem przeciwstawne siły wcale się nie równoważą. Nie jest tak, że po jednej stronie będzie tyle samo gniewu, co po drugiej – wybaczenia. Za to wraz z tym pierwszym może być wystarczająco wiele bólu, by zaspokoił on mniejszą ilość zrozumienia.

Mama z kolei uważa, że nigdy nie jest go tak dużo, by można nim usprawiedliwić zło, jakiego coraz częściej doświadczaliśmy, a mimo to… rozumieliśmy. Choć to chyba niewłaściwe słowo. Przywykliśmy? Tak, pasuje. Skoro nie wychodzimy tłumnie na ulice i nie walczymy o swoje prawa, można tak to nazwać.

Pierwsza była akceptacja, która wraz z upływem lat przerodziła się w przyzwyczajenie, a ono z kolei sprawiło, że nowe pokolenia rodzą się bez wiedzy, jak ten świat naprawdę mógłby wyglądać. Jaki był kiedyś, czego sama nie miałam szansy zobaczyć, a znam jedynie z opowieści i programów telewizyjnych, którymi wciąż nas szczują. Stary świat jest dla mnie czymś w rodzaju utopii, co sędziwi ludzie nazywają ironią losu. Wówczas narzekali na wiele prozaicznych rzeczy, za które dziś oddaliby życie, byleby tylko móc ich raz jeszcze doświadczyć.

Wygląda na to, że ranga problemów również ulega zmianie, kiedy na drugiej szali położymy coś cięższego, jak na przykład panujące głód i ubóstwo. Dziś mamy już niewiele więcej zmartwień niż to, czy uda nam się dotrwać do wiosny. Zwłaszcza gdy narracja w mediach jest iście apokaliptyczna, aż się zastanawiam, czy ich celem nie jest wprowadzenie większego chaosu. Zastraszają nas, jakbyśmy nie byli już wystarczająco ulegli.

– Nad czym znów dumasz, Octavio? – Słaby głos mamy wyrwał mnie z zamyślenia.

Spojrzałam ze smutkiem na jej wychudzone nadgarstki, kiedy drżącymi dłońmi próbowała nałożyć posiłek na mój talerz. Podniosłam się z krzesła i przejęłam od niej naczynie, po czym podzieliłam jego zawartość na trzy nierówne części. W naszych porcjach również nie było równowagi. Ale była harmonia.

– Octavio, ty też powinnaś jeść – zaoponowała, próbując odgarnąć trochę jedzenia na mój talerz, ale odsunęłam go i łypnęłam na nią z dezaprobatą.

– Ja jestem zdrowa, a ty musisz nabrać sił – powiedziałam krótko i usiadłam naprzeciw niej, by przyjrzeć się uważnie, jak niezgrabnie unosi łyżkę paćki do ust.

Widok mojej rodzicielki w tak upadlającym stanie skręcał mi żołądek do tego stopnia, że odechciewało mi się nawet tych dwóch marnych kęsów. Gniew, jaki rodził się we mnie za każdym razem, gdy próbowała coś chwycić, a to wypadało jej z rąk, budził dziką chęć mordu. I bez wątpienia właśnie to bym zrobiła, gdyby tylko nadarzyła się ku temu okazja. Nawet jeśli nie dostałabym przez to ostatecznego odkupienia, czym straszą nas Magnaci.

Jako wyższa klasa społeczna mogli wszystko i skrupulatnie korzystali ze swoich przywilejów, a nas traktowali jak parobków, choć nazywali nieco ładniej – Gołotą.

Okej, jednak nie brzmi to dobrze. Klasa średnia? Kiedyś podobno taka istniała, zanim w świecie zapanował chaos, ale skończyła się za młodości moich rodziców, przez co i oni niewiele zaznali tej utopijnej sielanki.

Dziś albo jesteś bogiem… albo jesteś nikim.

– Zostawiłam dla taty obiad w garnuszku, niedługo powinien wrócić. Poradzisz sobie? – zapytałam, wstając od stołu, gdy skończyłam swój skromny posiłek, a ona uniosła głowę na tyle szybko, na ile pozwalał jej stan.

– Dokąd idziesz?

– Umówiłam się z Kinsley – rzuciłam krótko, na co zmarszczyła brwi.

– Nie podoba mi się ta dziewczyna. Wyczuwam od niej kłopoty.

A powinna czuć woń dzisiejszego obiadu, bo prawdę mówiąc, to właśnie dzięki Kinsley miała okazję włożyć coś do ust.

Rzecz jasna matce nie mogłam o tym powiedzieć. Gdyby tylko się dowiedziała, że jej córka kradnie i większość tego, czym sama się posila, pochodzi z rabunków, padłaby trupem.

Nie zareagowałam więc na te zarzuty, pocałowałam ją delikatnie w czoło i ruszyłam do wyjścia, nie kłopocząc się zarzuceniem dodatkowej warstwy ubrania, bo na zewnątrz panowała temperatura o kilka stopni wyższa niż w naszym domu.

To właśnie przez wychłodzone ściany mama choruje, a ja mam związane ręce. Nawet gdybym zdobyła wystarczającą ilość złota, dostęp do leków był na tyle ograniczony, że przysługiwał jedynie Magnatom.

Przysięgam, że nadejdzie dzień, w którym stworzę alejkę z ich odciętych głów i z dumą będę po niej stąpać.

Dochodziłam już do miejsca, w którym zawsze się spotykałyśmy, i odetchnęłam z ulgą na widok dziewczyny.

Kinsley była jedną z tych, którzy zrobią drabinę ze wszystkich kłód rzucanych im pod nogi, po to tylko, by wspiąć się po niej i napluć draniom za kaptury. Nie mam pojęcia, co działoby się z moją rodziną, gdyby nie ona. Mama od kilku lat poważnie chorowała i z każdym kolejnym dniem coraz bardziej nikła w oczach, a ojciec? Co tu dużo mówić – oszalał. Twierdził, że istnieje życie pozaziemskie i wraz z grupką innych wariatów codziennie próbował do niego dotrzeć, zamiast wziąć się do pracy.

Aż chciałoby się rzec: „uczciwej pracy”. To jednak nie ten świat i nie ten czas, by żyć wątłymi złudzeniami.

Nawet gdyby to uczynił, niewiele by to zmieniło, bo choć ja haruję bez dnia wytchnienia, zapłata ledwie wystarcza na przysłowiową miskę ryżu. Więcej uda mi się ukraść jednego wieczoru, niż zarobić w dwa tygodnie pracy w fabryce. Magnaci pławią się w tym czasie w luksusach, o jakich nam nie wypada choć śnić. Obserwują naszą codzienną walkę o godność, jakbyśmy byli uczestnikami jednego z telewizyjnych show, które puszczają nam w odbiornikach.

To wymóg, by każdy Gołota miał w swojej lichej lepiance telewizor, bo w ten właśnie sposób się z nami komunikują. Nie potrzebują przekazu zwrotnego, bo i tak nie przysługuje nam prawo głosu, wobec czego rozwiązanie jest wprost idealne. Mogą siać propagandę poprzez rozpowszechnianie materiałów z poprzednich lat i pokazywanie, jak bardzo zepsuci byliśmy, jednocześnie nakazując nam podejmowanie heroicznego wysiłku nastawionego na odbudowę wartości cywilizacji.

Moje pokolenie powoli się wybudza, a starsi pokutują za winy przodków, modląc się do Boga o odkupienie, którym cała Magnateria żongluje, jak tylko im wygodnie.

Przysięgam, że nadejdzie kiedyś dzień…

– Cholera, chyba coś mnie łamie – wysapała Kinsley, gdy zrównałam z nią krok, i potarła dłonią kark. – Hej, co to jest? Ty zdziro! – Roześmiała się wesoło i klepnęła mnie w ramię. – Kto ci zrobił malinkę?!

– Wiesz dobrze, że to niemożliwe – odparłam, przewracając oczyma. – Pewnie coś mnie ugryzło albo źle spałam – dodałam, choć faktycznie ślad na szyi mógł przywodzić na myśl skutek przyssania ust do skóry, co mnie akurat w żadnym razie nie groziło.

Przy porannej toalecie pozwoliłam sobie na chwilę dłuższej obserwacji w lustrze, by przyjrzeć się piekącemu fragmentowi szyi. Przez moment powiodłam po nim palcami, w cichym zastanowieniu, jak właściwie znamię się tam znalazło. Z braku jednak logicznego rozwiązania tej zagadki zwyczajnie o nim zapomniałam.

– Mnie jak coś ugryzie, to nie mam wątpliwości, że to owad czy inne cholerstwo. Co do tego tutaj pomle… polne… Cholera! – roześmiała się zakłopotaniem i wzięła nieco głębszy oddech – Polemizowałabym.

Mimo lekkiego, zadziornego uśmiechu na jej twarzy nie mogłam nie zauważyć trudu, z jakim wypowiada każde słowo.

Położyłam dłoń na jej czole i zdiagnozowałam zwykłe marudzenie, bo nie stwierdziłam gorączki, którą w mroźny, lutowy wieczór i tak trudno wyczuć.

– Chcesz zrezygnować? – zapytałam, choć w duchu miałam nadzieję, że mnie nie zawiedzie. Sama nie potrafiłabym tego dokonać. Potrzebowałam jej i nie było mowy o chwili słabości.

– Nie, jest w porządku, Mróweczko. Po prostu… To głupie, wiem, ale chyba faktycznie w dwudzieste drugie urodziny człowiek budzi się nagle o pięćdziesiąt lat starszy – wymamrotała, pocierając dłonią ramię, w które się skaleczyła.

Od kilku lat panowała plaga zgonów młodych ludzi. My same wiązałyśmy tę przypadłość z działalnością Magnatów, jednak ten świat nie był miejscem na podzielenie się z kimkolwiek naszymi podejrzeniami. Mogłyśmy spekulować jedynie między sobą, i to niemal bezgłośnie. Mieszkańcy tego zrujnowanego miasta nieraz przekonali się o tym, że ściany ich domów mają oczy i uszy.

– Co z ręką? – Delikatnie pogładziłam Kinsley w miejscu, gdzie trzy dni temu zamarznięta gałąź wbiła się tak głęboko, że prawie dosięgnęła kości.

Rana wymagała szycia, czym zajęła się Betty. Mama Kinsley. Wszystkie trzy przy tym płakałyśmy, krzyczałyśmy i klęłyśmy siarczyście, przyrzekając w duchu długą i bolesną śmierć każdemu napotkanemu Magnatowi.

– Nie babrze się, to chyba dobry znak – odparła, wzruszając ramionami, i trąciła mnie biodrem. – Miałam wczoraj pierwsze szczepienie i chyba po nim jestem tak słaba. Najchętniej runęłabym na ziemię i przespała kilka dni.

– To może przełożymy to na jutro? – zapytałam, oceniając wzrokiem jej kondycję.

Naprawdę nie wyglądała tak tragicznie, jak to opisywała. Mimo to nie chciałam dziewczyny wykończyć.

– Cała się pocę i śmierdzę. – Powąchała kołnierzu płaszcza i wykrzywiła się z odrazą. – No ale nie jest tak źle, będę żyć.

Ona miała urodziny wczoraj, siedemnastego lutego. Ja dwadzieścia dwa lata kończę pięć dni po niej i nijak mi się do tego wieku nie spieszy, kiedy średnia długość życia Gołoty wynosi około trzydziestu lat. Magnaci, z racji kolejnego braku równowagi, dożywają ponad setki, a tym samym zabierają nam tlen, leki, żywność i oczywiście godność. Skurwysyny.

W dodatku od roku w dniu ukończenia dwudziestu dwóch lat podają nam szczepionki doustne, których nie wolno niczym popijać. To tak dla pewności, że rozejdą się po całym organizmie, co samo w sobie mnie i Kinsley wydało się mocno podejrzane.

Szczepienia mają na celu wyeliminowanie pasożytów i chorób, których ich zdaniem jesteśmy roznosicielami przez naganny poziom higieny, a raczej jej brak. Tak jakbyśmy nie myli się porządnie, bo lubimy cuchnąć.

Strażnicy pukali do naszych drzwi i eskortowali do jednego z oddziałów laboratoryjnych pod pozorem zadbania o zdrowie. Nagle nasze życie warte było poświęcenia odrobiny czasu i małej fiolki z płynem? Nie sądzę.

Podejrzewałyśmy z Kinsley, że to szczepionki właśnie przyczyniły się do zgonów naszych rówieśników, ale nie każdy po ich przyjęciu umierał. Nie miałyśmy więc pewności, a nawet gdyby… Odmowa przyjęcia surowicy wiązała się z karą śmierci ze skutkiem natychmiastowym. Wybór okoliczności zgonu to przywilej i nawet na niego nie było nas stać.

W Huntsville boimy się więc dwudziestych drugich urodzin niczym diabeł święconej wody. Albo spali go żywcem, a piekło pochłonie jego duszę, albo… nie wydarzy się absolutnie nic. Nie zostanie nagle nawrócony, tak jak my nie przestaniemy nagle chorować. Nie żeby komukolwiek z Magnaterii na tym zależało, zatem… Jaki jest prawdziwy powód wlewania w nas płynu niewiadomego pochodzenia?

– Jak tam było? – zapytałam, szczerze zaciekawiona przebiegiem zabiegu.

– Dziwnie… – wymamrotała i zmarszczyła brwi. – Wchodzisz do takiego ciemnego pomieszczenia z elektroniką, nie widzisz żadnych twarzy. Przez głośniki wydają ci komendy, tak jakbyś cierpiała na potwornie zaraźliwą chorobę, na którą nie chcą się narażać, więc nikt do ciebie nie przychodzi. Sam płyn ma ohydny metaliczny posmak, a język po nim jeszcze długo jest jakby… szorstki.

– Jak to? A szczepienie? Kto je wobec tego podaje?

– Sama to robisz – odparła, wzruszając ramionami. – Na stoliku stoi mały kieliszek z płynem, który trzeba przyjąć, później wchodzi się do takiego… metalowego… czegoś? Zasypiasz, budzisz się, wychodzisz, no i… tyle.

– Tyle… – powtórzyłam za nią, próbując rozgryźć, w jaki sposób miało to działać.

– No… Nie do końca, bo później chodzisz skołowana, jakbyś była na rauszu, ale chyba już jest lepiej… W każdym razie nie taki diabeł straszny. Nieważne. Dziś przez Rideout przejeżdża konwój – szepnęła konspiracyjnie, zmieniając temat.

Mówiła cicho, by mijani ludzie nie usłyszeli tych planów, z dwóch powodów: starsi by na nas donieśli, a młodzi wykorzystaliby tę informację i pojawili się na miejscu przed nami, przez co nie zostałoby już nic do podziału.

– To sprawdzone info? – zapytałam, a ona popatrzyła na mnie z urazą.

– Czy kiedykolwiek moje wieści nie były sprawdzone?

– Fakt, słuszna uwaga. Przepraszam – wymamrotałam, pocierając o siebie zimne dłonie w obawie, że za chwilę całkowicie mi zamarzną. – Co przewożą?

– W większości jedzenie, ale dziś mamy szczęście i podobno będą też leki. – Rzuciła mi szybkie spojrzenie z lekkim uśmiechem, które było jednocześnie obietnicą, że pomoże mi w zdobyciu lekarstw dla mamy.

Nie potrzebowałyśmy wielu słów, by się zrozumieć. Właściwie… były nam zbędne. Od kilku miesięcy wykorzystywałyśmy ten sam, niezawodny scenariusz rabunku. Kinsley rzucała się na ziemię, udając atak padaczki, a ja w tym czasie wskakiwałam na wóz, by spod plandeki wynieść tyle dobra, ile udało mi się chwycić. Nie wybierałyśmy tego samego miejsca przez pięć kolejnych akcji, aby uniknąć ryzyka złapania, a z biegiem czasu doszłyśmy do takiej wprawy, że robiłyśmy to niemal zawodowo.

Z ostatnio zdobytych materiałów uszyłyśmy wielki wór, w który mogłam pomieścić więcej rzeczy, i muszę przyznać, że moja kondycja również uległa znacznej poprawie, co było konieczne w naszych misjach. Gdybym dała się złapać, przewoźnicy zabiliby mnie na miejscu, a mama padłaby na zawał po zorientowaniu się, że przez minione miesiące jadła głównie kradzioną żywność.

Gołocie nie przysługiwał wymiar sprawiedliwości, bo szkoda tracić czas na doprowadzanie nas przed oblicze sądu, poza tym… Alabama i tak była już przeludniona. Każdy więc powód do pozbycia się paru z nas zdawał się dobry, o ile pozostawała wystarczająca liczba rąk do pracy, a tego zawsze będzie w nadmiarze.

– Strasznie dużo tego ostatnio wywożą, nie sądzisz? – wyszeptałam, odprowadzając wzrokiem kolejny konwój. My celowałyśmy w pojedyncze wozy i na taki czekałyśmy.

– Coś się szykuje – odparła, pchając mnie delikatnie w stronę pokrytych szronem zarośli. – Wcześniej jeździł jeden wóz dwa razy dziennie. Teraz zwożą wszystko konwojami i zwiększyli liczbę transportów do trzech na dobę. Coś jest na rzeczy…

Schowałyśmy się za krzewami, naprzeciwko niskiego, białego budynku należącego do agencji rządowej. Stąd najczęściej transportowano paczki do miejsc, do których my nie mieliśmy dostępu.

Kinsley była niezbędna w rabunkach nie tylko dlatego, że dodawała mi potrzebnej odwagi. Miała również informatorów, którzy dawali jej cynk o uszkodzeniach monitoringu. Nigdy nie zdradziła, kim dokładnie byli, przez co chroniła zarówno ich, jak i mnie.

Wszyscy Magnaci skrywali się za strzeżonymi murami budowli wzniesionych na obrzeżach miasta, których wrót chroniły dziesiątki strażników. Sama konstrukcja wyglądała na diabelnie opancerzoną. Tak bardzo gnidy bały się o swoje życie, że nie kusiły losu i nie wchodziły nam w drogę. Odgrodzili się, kiedy młodzi zaczęli coraz częściej i dosadniej wyrażać swoje niezadowolenie. To było pokolenie moich rodziców. Bunty stłumiono w zarodku i zabito wszystkich uczestników marszu. Więcej demonstracji już nie zorganizowano, nie mogłam więc osobiście wziąć w nich udziału, gdy dorosłam wreszcie na tyle, by próbować zawalczyć o swoje. Zresztą… My, młodzi, wydawaliśmy się już inni. Ostrożniejsi.

Niemniej na pewno był to historyczny moment dla obu grup społecznych, choć niestety zwycięski dla tych, o których nie warto tworzyć nowych pieśni.

– Jedzie – szepnęła Kinsley, a moje ciało natychmiast się spięło. – Jesteś gotowa, Mróweczko?

W odpowiedzi skinęłam tylko głową, czując ciepło rozlewające się po duszy na dźwięk swojego przydomka. Niedawno zaczęła mnie tak nazywać, choć jak dotąd nie wyjaśniła dlaczego. Zanotowałam w pamięci, by po misji zapytać o powód, i miałam nadzieję, że to porównanie nie nawiązywało do mojej wychudzonej postury.

Odeszła parę metrów ode mnie i wyszła na ulicę. Przechadzała się po niej jak gdyby nigdy nic, by po chwili upaść na ziemię, chwyciwszy się za serce. Skinęłam z uznaniem dla niebywałej gry aktorskiej, a zarazem debiutu, bo zawału jeszcze w naszym repertuarze nie było. Choć ten zdawał się wprawić przewoźnika w żwawsze ruchy, którym teraz ja musiałam dorównać.

Mężczyzna wyskoczył szybko z auta i w moment znalazł się przy niej. Cholera, poszło łatwiej niż zwykle, co powinno dać mi do myślenia.

Kinsley leżała na skutej lodem glebie, a ja obiecałam sobie dołożyć do jej części zdobyczy dodatkową porcję saszetek herbaty, bo coś mi mówiło, że może ich po tej akcji potrzebować.

Nie trwoniąc więcej czasu, skorzystałam z braku uwagi kierowcy i wskoczyłam szybko pod plandekę. Zwykle miałam kilka sekund, tego dnia jednak wciąż nie słyszałam agonalnego rzężenia, które było umówionym sygnałem, że przewoźnik traci nią zainteresowanie. Mimo to głupotą byłoby przeginać.

Kilkoma ruchami zgarnęłam pokaźne łupy do torby, ze łzami w oczach niemal całując opakowania leków przeciwbólowych, i zeskoczyłam na ziemię. Ukryłam się na powrót w krzakach i czekałam, aż wyrzucą ją na pobocze. To była najgorsza część, przez którą nieraz chciałam zamienić się rolami, ale Kinsley zawsze twardo stała przy swoim, twierdząc, że nie umie biegać tak szybko jak ja, a ja z kolei nie potrafię usiedzieć w miejscu, a co dopiero uleżeć.

Tym razem jednak dzięki swojej roli zakładającej tylko jeden upadek – a niewymagającej wspinania się na plandekę i taszczenia ciężkiego wora z łupami – mniej narażała prowizoryczne szwy na rozejście.

Dziś na szczęście człowiek niosący Kinsley na rękach nie cisnął nią mocno, a z pozornym szacunkiem ułożył ją na glebie i przystanął, by skreślić nad jej głową znak krzyża.

Zaśmiałam się w duchu, gratulując przyjaciółce kunsztu i wiarygodności, i z coraz większym zniecierpliwieniem wyczekiwałam, aż chłopak odejdzie. Zamiast tego on przechylił głowę w bok i skinął. Z wozu wyszedł drugi człowiek, którego wcześniej nie zauważyłam, i powtórzył gest z krzyżem.

Chryste, cudem uniknęłam złapania na gorącym uczynku. Obiecałam sobie w duchu, że przy następnym rabunku będziemy bardziej uważne.

– Kolejna – rzucił ten pierwszy, wciąż przyglądający się Kinsley. – Nie uważasz, że to dziwne?

– Nie nam to oceniać – odparł krótko drugi, po czym się odwrócił i zaczął iść w stronę pojazdu. – Jedźmy, bo obetną nam pensję. Albo głowy.

Przewoźnicy, mimo że nie pracowali tak ciężko jak większość Gołoty, dostawali dokładnie tyle samo złota co my. I podobnie jak nam starczało im to na niewiele, czego Magnaci byli świadomi, dlatego wprowadzili surowe kary za zagubienie paczki z żywnością. Mężczyzn nie pozbawiano życia, bo wkrótce nie byłoby komu wozić ładunków, a takich rabusiów jak my było wielu. W pełni świadome więc chłosty, jakiej ci niewinni ludzie doświadczą po przeliczeniu towaru na końcowej stacji, cieszyłyśmy się z każdego łupu doniesionego do naszych domów.

Każdy walczył o przetrwanie, choćby kosztem drugiego człowieka. Nie było miejsca na wyrzuty sumienia.

Wychyliłam się zza krzaków, gdy wóz ruszył w dalszą drogę, i powolnym krokiem podchodziłam do Kinsley, oddalonej ode mnie o parę metrów. Wciąż leżała na wznak, a ja śmiałam się coraz głośniej z jej przesadnego lenistwa.

– Wiem, że lubisz leżeć, złotko, ale pora wracać – powiedziałam, kucając przy niej, i szturchnęłam ją w ramię. – Zaraz będzie całkowicie ciemno.

Nawet nie drgnęła, a jej oczy pozostawały szeroko otwarte. Ogarnęła mnie panika, gdy chwyciłam dziewczynę za poły płaszcza i zaczęłam potrząsać bezwładnym ciałem. Nie wydała z siebie choćby maleńkiego jęku. Przystawiłam policzek do jej ust, by wyczuć oddech, jednak daremnie.

Opadłam na plecy tuż obok niej i rozmazanym wzrokiem patrzyłam w coraz ciemniejsze chmury. Słońce zdawało się zbyt nieśmiałe, by się przez nie przebić, jednak wciąż próbowało, choćby pojedynczymi strugami światła. Walczyło dzielnie. Jak my.

Wstrząsał mną szloch bezradności i tak silnego gniewu, że nie byłam w stanie zapanować nad krzykiem wydzierającym się z mojego gardła. Nie dbałam o to, że ktoś mnie usłyszy i zechce uciszyć. Już o nic nie dbałam.

Była tak młoda i tak niewiele doświadczyła poza bólem i chłodem. Nie zaznała nawet namiastki tego, na co zasługiwała.

Betty uczyła nas w domu, odkąd zaczęłyśmy sklecać pierwsze zdania, i zawdzięczałam jej więcej niż komukolwiek innemu. Wstyd przyznać, ale zadbała o mnie bardziej niż moi rodzice. Nauczyła nas pisać i czytać, pokazała, jak kraść, by nas nie złapano. Zamiast trzymać pod kloszem, instruowała, co zrobić, by przetrwać, a teraz… Teraz została całkowicie sama. Jej maleńka córeczka, dla której gotowa byłaby spłonąć, odeszła. Nie dostała szansy, by o nią zawalczyć.

Jak mam jej powiedzieć, że Kinsley już nie ma?

2: Nawiedzony typ

Z bezwładnym, przerzuconym przez ramię ciałem przyjaciółki szłam bocznymi uliczkami, choć i tak żaden z przechodniów nie zwracał na nas uwagi. Śmierć jednego z Gołoty nie była żadną sensacją. To, że nasi rodzice dożyli swojego wieku, świadczyło tylko o tym, że stałyśmy się naprawdę dobre w rabunkach.

Nie chciałam myśleć o konsekwencjach śmierci Kinsley, kiedy do mojej świadomości nie dotarło jeszcze, że naprawdę ją straciłam, ale nie mogłam nic poradzić na milion zmartwień odbijających się echem w otępiałej głowie.

Przystanęłam pod drzwiami Betty, które ta otworzyła, nim zdążyłam zapukać. Jej szeroki, ciepły uśmiech zamarł na mój widok i cokolwiek zamierzałam teraz powiedzieć, było niczym w porównaniu z tym, co chciałabym móc tej kobiecie obiecać.

– Octavio… – wysapała, doskakując do mnie, by dosięgnąć zimnej twarzy swojej córki.

Zaniosła się głośnym szlochem, grawerując ten dźwięk na stałe w moim sercu.

Pomogła mi przejść przez próg, po czym ułożyłyśmy sztywne ciało na tapczanie, na którego wystające sprężyny Kinsley zawsze narzekała. Odgrażała się rzewnie, że kiedyś złapie jednego z Magnatów i ułoży go na nim twarzą do materaca, by wyłupać dwoje oczu naraz.

– Jak to się stało? – wychrypiała, gładząc zimne policzki Kinsley, a ja musiałam odwrócić wzrok, bo nie mogłam dłużej znieść tego widoku.

– Upadła – wyszeptałam, marszcząc brwi na własne słowa, które brzmiały wprost nieprawdopodobnie. – Po prostu… upadła.

Opowiedziałam Betty wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, po czym pochowałyśmy naszą dziewczynkę. Najlepszą przyjaciółkę i jedyną córkę, czego nie mogłyśmy zapisać na jej przedwczesnym nagrobku. W pobliskim lesie, nie umieszczając nad zruszoną ziemią nawet tabliczki, bo zbezcześciliby jej ciało, wyciągając je i paląc na zbiorowym stosie.

Robią to regularnie, co tydzień, gdy zbiorą już wystarczającą liczbę zwłok, by nie marnować węgla. Tym właśnie byliśmy. Nikim. I nigdy dotąd nie odczułam tego tak mocno jak dziś, kiedy nie mogłam nawet godnie uczcić pamięci Kinsley.

Przez zamarzniętą ziemię niemal zniszczyłyśmy zardzewiałe łopaty, a szczęk po ich spotkaniu z lodem łamał nasze serca na nowo. Naniosłyśmy śniegu, by zakryć prowizoryczny nagrobek, a potem napisałam na nim jedynie:

18.02.3035. Pomszczę Cię.

Schowałam zmarznięte dłonie w kieszeniach płaszcza i znalazłam w jednej z nich małe, materiałowe zawiniątko. Nie miałam pojęcia, skąd się tu wzięło, ale jego zawartość była dokładnie tym, czego potrzebowałam.

Złapałam zdrętwiałymi opuszkami palców kilka czerwonych płatków róży i obsypałam nimi grób Kinsley, by oddać jej choć namiastkę czci, na jaką zasługiwała.

Gdy wróciłam do domu, zapadł już całkowity mrok, a mama od wejścia krzyczała, na tyle, na ile pozwalał jej stan, że zamartwiała się o mnie i powinnam była już dawno wrócić, bo jej zszargane nerwy więcej nie zniosą. Rozpędzała się niczym chomik w kołowrotku, mówiła coraz szybciej i głośniej, podczas gdy ja opadłam ciężko na stołek w kuchni i zgarbiona wgapiłam się w martwy punkt.

Bałam się choćby na moment zamknąć powieki, by nie zobaczyć białej jak kreda twarzy przyjaciółki, która była mi jak siostra i jako jedyna rozumiała mnie bez słów. Uświadomiłam sobie, że wraz z nią odeszła moja wola życia.

Mama w końcu przerwała tyradę, kiedy ojciec rozkazał jej zamilknąć i ukucnął przede mną, prosząc, bym na niego spojrzała. Tak też zrobiłam. I choć patrzyłam w miejsce, gdzie powinna być jego twarz, nie widziałam nic poza siwą, rozmazaną plamą.

Przytulił mnie mocno, niemal boleśnie, gdy wymamrotałam po cichu, co się stało, po czym uderzył mocno pięścią w stół.

– Cholera, ostrzegaliśmy! Mówiliśmy wszystkim, że do tego dojdzie, i nikt nas nie słuchał! – krzyknął i za chwilę przeprosił nas za ten wybuch, czochrając się dłonią po przerzedzonej, posiwiałej czuprynie. – Miałem z tym poczekać do jutra, ale… znaleźliśmy coś – dodał poważnym tonem, zdejmując połamane okulary z nosa, i usiadł naprzeciw mnie.

Gdyby nie to, jak bardzo czułam się rozbita, najpewniej w tym właśnie momencie przewróciłabym oczyma, bo doskonale wiedziałam, do czego zmierza. Nadchodziła kolejna niebywała opowieść o kosmitach i przybyszach z innych światów. Ojciec zawsze był nimi tak zaaferowany, że niemal podskakiwał na stołku podczas snucia tych historii.

– Clark, nie czas na te bzdury – zgromiła go mama, próbując mnie dosięgnąć, ale niedawne krzyki musiały ją wyczerpać, bo znów całkowicie opadła z sił.

Podeszłam do niej i pozwoliłam się przytulić, bardziej dlatego, że ona tego potrzebowała, niż przez wzgląd na swoje samopoczucie. Żałowała swoich wcześniejszych krzyków. Choć nie przeprosi, bo nigdy tego nie robiła, ja wiedziałam, że w obliczu tego wszystkiego było jej przykro. Nawet jeśli niespecjalnie lubiła Kinsley.

– Bzdury?! – Ojciec uruchomił się w ułamku sekundy i podniósł na nią głos. – Bzdury?! Współpracuję z ludźmi, którzy mają dostęp do materiałów agencji rządowych gromadzonych od dekad! Pradziadek Jacksona, a później jego dziadek i wreszcie ojciec pracowali dla nich, dopóki tego ostatniego nie wyrzucili na zbity pysk chwilę przed likwidacją klasy średniej. Życie poza Ziemią istnieje i tylko głupiec może wierzyć w to, że jesteśmy sami w całym cholernym Wszechświecie!

– Nazwij nas więc głupimi, Clark, i przestań się drzeć, zanim ktoś cię usłyszy – powiedziała wątłym głosem mama i westchnęła ciężko, patrząc na mnie z żalem. – Wystarczy nam tragedii jak na jeden dzień.

– Będzie ich więcej – prychnął ojciec, uderzając znów pięścią w stół. – To, co podają tym dzieciakom, nie jest wcale lekiem. To trucizna, dzięki której zmniejszą populację. Stan jest przeludniony, zresztą nie tylko nasz. Cała planeta nosi więcej, niż jest w stanie udźwignąć, a te skurczybyki zagarnęły wszystko dla siebie i wydłużyły sobie linię życia o dwa stulecia. Wkrótce im też zacznie brakować żywności i warunków do egzystowania. Będą szukać drogi ucieczki…

– I naprawdę sądzisz, że już tego nie zrobili? – krzyknęła mama, nagle znalazłszy w sobie wystarczająco dużo siły. – Jesteś nikim, a nawet jeśli jakimś cudem znajdziesz życie pozaziemskie, nie przeniesiesz się tam siłą woli, Clark! Octavia ciężko pracuje, by zapewnić nam pożywienie. Dziś straciła swoją przyjaciółkę, a ty znów zaśmiecasz nam głowy swoimi bzdurami! Obudź się wreszcie i bądź mężczyzną, który obiecał mi lata temu, że stanie na głowie, byśmy były bezpieczne!

– To właśnie robię!

– Ty na nią, kurwa, upadłeś! – wrzasnęła, co wprawiło nas w osłupienie, bo nigdy dotąd nie zdarzyło jej się przekląć. – O Chryste… – wydusiła z siebie i uniosła drżącą dłoń do ust, jakby sama nie wierzyła, że takie słowa z nich padły. – Daruj mi, Panie… – Zacisnęła mocno powieki i zaczęła się modlić, błagając Boga o wybaczenie.

Miałam dość. Zostawiłam ich samych i wyszłam przed dom, by spojrzeć w nocne niebo. Świeciło pełnym Księżycem i miliardem gwiazd, wobec których my tu, na Ziemi, byliśmy niczym. Wszyscy byliśmy niczym, tak Gołota, jak i Magnaci. W zestawieniu z całym kosmosem banda tych darmozjadów również okazywała się niewiele warta, co w pokrętny sposób krzepiło moją duszę.

Zauważyłam, że jedna z gwiazd świeci mocniej od innych. Przypisałam do niej Kinsley i obiecałam sobie w duchu, że będę do niej wpadać i opowiadać o kolejnych szarych dniach swojego beznadziejnego życia. W głębi serca może nawet jej zazdrościłam.

– Ty też nie wierzysz staremu ojcu, co? – Za plecami rozbrzmiał niski głos taty.

Wyrwana z transu zamrugałam szybko, gdy usiadł obok mnie. Mój wzrok się zamglił, ale zaraz odzyskałam ostrość widzenia.

– Nie ma znaczenia, w co wierzę – wymamrotałam, starając się nie zgubić wybranej złotej kropki na tle innych, które wyglądały niemal tak samo. Niemal, bo ta należąca do Kinsley, emitowała więcej światła i jakby… migotała.

– Ma, jeśli wierzysz…

– Dlaczego ta gwiazda jest jaśniejsza? – zapytałam cicho, odbiegając od tematu, a on spojrzał w górę i uśmiechnął się ciepło.

– To Mars, kochanie. Piękna, intrygująca planeta – szepnął czule.

Jak Kinsley… Dobrze wybrałam.

– Musisz tam ze mną pójść…

– Dokąd? – Nie wykrzesałam z siebie choć cienia emocji, bo po roku jego paplaniny te historyjki naprawdę nie robiły już na mnie żadnego wrażenia.

– W dwóch stacjach, rozmieszczonych około stu dwudziestu kilometrów od siebie, badacze zaobserwowali błyskawiczny ruch obiektów. Jackson dostał cynk od człowieka pracującego dla NASA – zaczął cicho i czułam na sobie jego badawczy wzrok. Próbował ocenić moją reakcję, a ta wciąż była nijaka. – Wykryli nie tylko loty pojedynczych jednostek, lecz także ich grupy i eskadry. Poruszały się po troposferze, w odległości dziesięciu do dwunastu kilometrów, z prędkością, uwaga… piętnastu kilometrów na sekundę. Wiesz, co to oznacza?

– Że ufoludki lubią szybką jazdę? – zapytałam z ponurą ironią, a on roześmiał się nisko.

– To też. – Uśmiechnął się i dał mi pstryczka w nos.

Kiedyś często to robił, by mnie rozweselić, ale nie wiedziałam, skąd do głowy przyszedł mu pomysł, żeby próbować tej sztuczki właśnie dziś.

– Odwiedzają nas, Octavio, i to grupami. A jeśli oni to robią… my też możemy.

– Super. Daj znać, kiedy wpadną, upiekę ciasto. – Podniosłam się z zimnej ziemi i otrzepałam wychudzony tyłek ze śniegu, po czym uniosłam dłonie. – A nie, czekaj… Nie upiekę, bo jesteśmy biedni, a ja zostałam jedynym żywicielem rodziny. Zapomniałam – dodałam sarkastycznie i weszłam do domu bez oglądania się za siebie.

Nie wypominałam mu dotąd tracenia czasu na głupoty zwane życiem pozaziemskim, kiedy ja sama zasuwałam od świtu do zmierzchu i ryzykowałam życie podczas rabunków. Ile mój ojciec przyniósł do domu złota w ciągu ostatniego roku? Zero. Oto odpowiedź. Okrągłe, wielkie zero.

Odkąd osiągnął zaszczytny wiek, w którym Gołota nie musi już pracować, bo Magnaci wolą młodszych i żwawszych niewolników, nie przestąpił progu fabryki ani razu. Był zdrowy. Miał po dwie sprawne ręce i nogi, choć ruchy nieco mniej skoordynowane niż jeszcze parę lat wcześniej. W każdym razie był w stanie mi pomóc. Jednak z jakiegoś powodu uznał, że sama sobie radzę na tyle dobrze, by on mógł oddawać się swoim szaleństwom. I przysięgam, że jeśli w ciągu najbliższych dni nie weźmie się do roboty, osobiście złapię go za fraki i do niej zaciągnę, bo główne źródło naszego utrzymania bezpowrotnie przepadło wraz z Kinsley, czego oboje z mamą nie byli nawet świadomi.

Szamotałam się na łóżku całą noc, bezskutecznie próbując znaleźć odpowiednią pozycję do spania, jednak gdy tylko zamykałam powieki, widziałam przed sobą martwą twarz swojej przyjaciółki. W którymś momencie nawet udało mi się zasnąć, ale zaraz obudziłam się z krzykiem, bo mój mózg odtwarzał na nowo dzisiejsze wydarzenia. Już do świtu nie zmrużyłam oka w obawie, że niechciane obrazy znów wypełnią mi głowę, przez co do fabryki dotarłam jak na autopilocie.

Odbiłam swoją kartę przy głównej bramie, nie przywitałam się ze strażnikiem, bo mimo że należał do Gołoty, z jakiegoś powodu robił, co mógł, by przypodobać się Magnatom. Próbował wkupić się w ich łaski, tak jakby liczył na to, że zauważą w nim kogoś więcej niż nic niewartego biedaka. Jeśli o mnie chodzi rzeczywiście widziałam w nim kogoś więcej: był naiwnym, nic niewartym biedakiem.

W drodze do hali zderzyłam się ramieniem z mijanym szatynem i natychmiast zacisnęłam pięści, karcąc go spojrzeniem za nieuwagę. Nie miało znaczenia, że ja sama byłam myślami daleko stąd. Targała mną tak wielka złość na wszystkich dookoła, że przez moment rozważałam roztrzaskanie mu tej twarzy, która przyglądała mi się na wpół zmartwiona, na wpół uśmiechnięta.

Znałam go tylko z widzenia, nigdy nie zamieniliśmy ze sobą choć słowa. Był dość niski, ale dobrze zbudowany, co wyróżniało go na tle wychudzonych chłopaków z Gołoty.

– Będzie dobrze, Octavio – powiedział cicho, pocierając pokrzepiająco moje ramię dłonią, którą strąciłam, gdy tylko zaskoczenie poufałością obcego chłopaka ustąpiło miejsca chęci mordu.

Nie miałam pojęcia, skąd znał moje imię, ale nie interesowało mnie to na tyle, by zapytać. Dla swojego dobra powinien natychmiast zejść mi z drogi, o czym uprzejmie go ostrzegłam.

Kompletnie niewzruszony moim gniewem spojrzał ponad moją głową i puścił oczko, uśmiechając się przy tym szelmowsko, po czym ruszył dalej.

Powiodłam za jego spojrzeniem, ale nie znalazłam nikogo, do kogo mógłby stroić miny, a kiedy znów się odwróciłam, jego sylwetka niknęła już za metalowymi regałami.

Nawiedzony typ.

Po dotarciu do swojego stanowiska czekałam, aż brygadzista wciśnie guzik uruchamiający maszynę. Przesuwała ona taśmę z małymi elementami, których całość po złożeniu najpewniej pełniła jakąś funkcję, nikt jednak z nas nie wiedział jaką. Moim zadaniem było skompletowanie ich i puszczenie dalej, by ktoś stojący po drugiej stronie taśmy zapakował je do przygotowanych wcześniej małych pojemników.

Tym kimś zawsze była Kinsley.

Pozwoliłam pogrupowanym elementom wyruszyć w dalszą podróż, świadoma fiaska całego procesu. Chłopak, którego minęłam w drodze na halę, stał tam, gdzie na próżno próbowałam dopatrzyć się swojej przyjaciółki. Spojrzał na mnie smutno i bez słów zdawał się przekazać wyrazy współczucia, po czym przesunął się na jej miejsce.

Zaraz po nim stanowisko Kinsley zajął na sekundę każdy kolejny pracownik i… już.

Po wszystkim.

Luka, jaką po sobie zostawiła, została wypełniona, a ja jeszcze bardziej znienawidziłam tego dziwnego chłopaka.

W pewnym momencie upuścił kilka elementów, które szybko podniósł z ziemi i prostując się, posłał mi szeroki uśmiech. Miałam ochotę mu go zetrzeć z twarzy, najchętniej znoszonym, starym butem z zabłoconą podeszwą.

Do opisu tego chłopaka również dodałam jeszcze jeden przymiotnik: bezczelny nawiedzony typ.

Był okropnie niezdarny. Trzy dni wcześniej również wszystko leciało mu z rąk, a wtedy stojąca obok niego Kinsley rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie. Bez słów, samym wzrokiem, przekazała mi: „ale fajtłapa”, na co ja odpowiedziałam, również milcząc: „dramat…”.

Dziś zamiast jej oczu napotkałam jego ślepia wgapiające się we mnie przez chwilę dłuższą, niż było to konieczne. Nie mogliśmy rozmawiać przy pracy, dlatego do końca zmiany próbowałam jakoś trzymać emocje w ryzach, które puściły bez ostrzeżenia, gdy tylko przekroczyłam próg fabryki i wydostałam się na zewnątrz.

Mroźny, wieczorny wiatr uderzył w moje zapadnięte poliki i niemal natychmiast zmroził ciepłe łzy. Ruszyłam przed siebie, stawiając mu opór, choć z każdym krokiem towarzyszyła mi coraz większa rezygnacja. Rzucany przez migoczące lampy cień mojej sylwetki był jak cichy wróg, który bez słów ze mnie szydził. Tupnęłam mocno nogą, tak jakbym mogła go zranić, i choć on miał to gdzieś, napierałam na niego coraz silniej, wydzierając przy tym z gardła krzyk rozpaczy. Nie powinnam była rzucać się w oczy, bo mogli mnie zgarnąć za zakłócenie porządku, ale już o nic nie dbałam. Straciłam tak dużą część swojej duszy, że to, co pozostało, wydawało się niewystarczające.

– Ktoś tu chyba powinien sobie ulżyć… – Do moich uszu dobiegł znajomy głos, na którego dźwięk mimowolnie się uśmiechnęłam niczym szaleniec.

Odwróciłam się w kierunku jego źródła i obserwowałam postać wyłaniającą się z całkowitej ciemności. Zatrzymałam chłopaka ruchem ręki, gdy wkroczył w półmrok, a światło latarni zaczęło zdradzać rysy jego twarzy. Wiedziałam, kim jest, choć nigdy dotąd nie widziałam jego oblicza. Pikanterii dodawała myśl, że być może mijałam go dziesiątki razy dziennie, nieświadoma tego, że to właśnie on co tydzień zaspokaja moje potrzeby. Świadomie nie chciałam się dłużej przyglądać. Nie zamierzałam go również szukać wśród tłumu. Te schadzki sprawiały mi frajdę i pozwalały się na chwilę wyrwać z tego ponurego świata. Dziś jednak nie miałam nastroju na zabawę.

– Nie ruszaj się – zażądałam, robiąc pierwszy krok ku niemu, i zmrużyłam oczy, próbując ocenić jego sylwetkę.

Nie była zła, choć bardziej wątła niż poprzednim razem. Nie znałam nawet jego imienia, jednak łączyło nas coś więcej niż zwykła znajomość. Doskonale poznaliśmy swoje ciała. Na tyle, by zrobić z nich użytek w ekstremalnie krótkim czasie. Moje zmartwienie, że nie dojada, było więc zrozumiałe.

Gdybym miała jednym słowem podsumować swoje podejście do seksu, najpewniej musiałabym określić się mianem reprezentantki najstarszego zawodu świata. To jednak nie tak, że robiłam to z byle kim. Przez określony czas oddawałam się jednemu mężczyźnie, którego rozpoznawałam w ciemnych zaułkach po cieniach, posturze, dotyku i zapachu. Bezwzględnie kończyłam schadzki w momencie, w którym zdawał się brzmieć, jak gdyby miał wobec mnie jakieś plany. Tu nikt nie robił planów. Gołota nie miała przyszłości.

– Znów się rządzisz… – odpowiedział, pozostając w miejscu, i pozwolił, bym obeszła go z każdej strony, jak myśliwy trafioną sarnę.

– Narzekasz?

– Wiesz, że wezmę, co mi dasz.

Wiedziałam.

Bez słowa ruszyłam w jego kierunku, po czym rozpięłam kilka dolnych guzików płaszcza. Panował tak przeraźliwy mróz, że wystarczyło obnażyć newralgiczne miejsca, które zwykle po chwili rozgrzewało doznanie. Spróbował sięgnąć moich ust, ale w porę przechyliłam głowę, przez co zabrałam mu również dostęp do szyi. To była strefa nie do ruszenia, podobnie jak dusza. Doskonale znał tę zasadę, ale próbował wytrwale.

Godząc się na moje warunki, zadarł mi płaszcz na lędźwie, zsunął odrobinę robocze spodnie z bielizną i natychmiast odnalazł drogę do miejsca, które wyczekiwało tak dobrze znanego uczucia drętwienia. Nie było wilgotne ani tym bardziej gotowe na to, co się za chwilę wydarzy. Mnie jednak właśnie o to chodziło. O ten pierwszy moment, w którym kawałek obcego ciała przekroczy barierę bólu, by za sekundę dać coś na kształt prymitywnej imitacji rozkoszy. Nigdy jej do końca nie poznałam, choć doznawałam spełnienia. W głównej mierze za sprawą projekcji, jakimi sabotował mnie umysł.

Uczucie, które nie pyta, czy jesteś go godzien. Każdy może go doświadczyć. Nawet ktoś taki jak ja.

Mimo że to on napierał na mnie, oboje nie mieliśmy wątpliwości co do tego, kto kogo pieprzy.

Musiał wyczuć, że zbliżam się do krawędzi, chwycił mnie za szyję i zwiększył nacisk, a do ucha zaczął mi szeptać wyrazy dozgonnej wierności. Nie potrzebowałam ich ani niczego więcej poza tym, co dawał mi w tej właśnie chwili. Doskonale o tym wiedział. Nie kłopotałam się więc z odpowiedzią, która i tak niewiele by wniosła.

Wysunął się ze mnie na chwilę przed tym, jak ciepłe nasienie oblało mój pośladek, a ja oderwałam się od ściany, zanim zdążył ułożyć głowę na moim barku.

– Zwykle nie jesteś aż tak małomówna… – zauważył, lekko dysząc, i zasunął rozporek spodni, kiedy ja byłam już na powrót w pełni ubrana. – Hej… – zagaił nieśmiało. – Spotykamy się tu co tydzień od dobrych dwóch miesięcy. Przyznaję, ten układ z początku mi się podobał, ale…

– To koniec – weszłam mu w słowo, obróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę oświetlonej części ulicy.

– Wiesz, że nie oczekuję nie wiadomo czego, ale chciałbym chociaż poznać twoje imię – odpowiedział, ignorując moją wypowiedź, i zrównał ze mną szybki krok. – Moglibyśmy czasami spotkać się w innym celu i…

– I co? – wtrąciłam, stając z nim twarzą w twarz. – Weźmiemy cichy ślub w małej kapliczce, w której matka podała cię do chrztu, kupimy sobie domek z niebieskim płotkiem i spłodzimy dzieci, żeby żyło im się tak wspaniale jak nam?

– Chryste, nie musisz być taką…

– Realistką? – Roześmiałam się ponuro. – Nie wiem, w jakim świecie ty żyjesz, ale najwyraźniej w nieco innym niż ja, jeśli głowę w ogóle zajmują ci takie bzdury. Znajomość mojego imienia w niczym nie poprawi twojej beznadziejnej sytuacji ani nie uczyni twojego życia lepszym.

– Nigdy nie będzie odpowiedniego czasu i miejsca na to, żebyś była skłonna się obnażyć. Oddajesz ciało, ale umysł i serce pozostawiasz sobie, jak gdyby nikt na tej planecie nie był ciebie godzien.

– Naprawdę myślisz, że ty jesteś godzien? Jesteś wart tyle, co brud między zębami Magnatów. Nie myśl, że ze mną żyłoby ci się bardziej znośnie, bo gwarantuję, znośniej nie będzie. Dobrze już było.

Wpatrywał się we mnie nieproporcjonalnie dużymi oczyma, a w nich zaczęły migotać łzy. Poczułam obrzydzenie do samej siebie za te wszystkie słowa, którymi go zasztyletowałam, ale wiedziałam, że inaczej nie zostawi mnie w spokoju.

Gdy tylko się orientowałam, że mimo początkowych ustaleń dla mężczyzny umówiony seks znaczy więcej niż dla mnie, natychmiast zrywałam plaster. Mnie sam zabieg nie bolał, choć za każdym razem robiło mi się ich żal, gdy wpatrywałam się w pełne zawodu twarze. W tych właśnie momentach widziałam ją po raz pierwszy. One zawsze wyglądały tak samo.

Zazwyczaj zbliżenie pomagało mi ogarnąć splątane myśli i przez chwilę poczuć się kimś zupełnie innym. Dziś nie wydarzyło się nic podobnego.

Dziś, po tym wszystkim… jeszcze bardziej byłam nikim.

3: Dobranoc, Mróweczko

Rzadko kiedy ojciec był jeszcze w domu, gdy ja wyruszałam do fabryki. Zdziwił mnie więc jego widok w kuchni, gdzie niemal kulił się pod mroźnym spojrzeniem mamy, jakie rzucała mu z przeciwnej strony stołu.

– Ktoś umarł? – zapytałam posępnie.

Kinsley kochała mój czarny humor. Rodzice wciąż go niestety nie rozumieli.

Zakładałam w pośpiechu znoszone buty i nie miałam czasu, by czekać na odpowiedź. Od fabryki dzieliła mnie godzina drogi pieszo, i to w zabójczo szybkim tempie, a zasnęłam niecały kwadrans przed budzikiem. Czułam się i wyglądałam jak trup. A gdybym się spóźniła, najpewniej bym się nim stała.

– Usiądź, Octavio. – Usłyszałam gromki głos ojca, gdy otworzyłam drzwi. Już chciałam go zbyć, kiedy znów mnie zawołał, dużo ostrzejszym tonem: – Octavio!

Zamarłam w pół kroku i wciągnęłam z sykiem powietrze do płuc, obliczając naprędce, o ile szybciej będę musiała biec, by nie wychłostano mnie za spóźnienie. W normalnych warunkach, mając do wyboru karę od ojca lub od Magnatów za tę niesubordynację, bez namysłu wybrałabym niegroźną reprymendę tego pierwszego. Ton jego głosu był jednak tak do niego niepodobny, że intuicja kazała mi zamknąć drzwi i wrócić do kuchni.

– Co się dzieje? – zapytałam cicho, przyglądając się posępnym twarzom rodziców, którzy właśnie rzucali sobie porozumiewawcze spojrzenia.

Byli ze sobą już tak długo, że nie potrzebowali słów, a ja znałam ich na tyle dobrze, by bez trudu zrozumieć wzajemny milczący przekaz. Wzrok mamy mówił: „bądź delikatny”, taty natomiast: „spokojnie, wiem co robię”.

Nie wyglądało to dobrze.

– Nie mamy optymistycznych wieści – zaczął tata, siląc się na spokojny ton. – Oni… przyszli do Betty. Kinsley nie było wczoraj w fabryce… Mówiłaś komuś, że zmarła?

– Oczywiście, że nie – odparłam szybko. – Z nikim tam nie rozmawiam, ale… – urwałam, próbując nie przywoływać wspomnienia żalu na twarzy dziwnego chłopaka. Nienawidziłam litości. – Ludzie przy taśmie raczej się domyślili, dlaczego nie przyszła. Nie ma innego usprawiedliwienia nieobecności w pracy niż śmierć.

Ojciec skinął głową i wziął głębszy wdech, szukając wzrokiem pomocy u mamy.

– Amelio…? – wyszeptał niemal błagalnie.

Zwykle nazywał ją swoim aniołem, kochaniem… Użycie pełnego, formalnego imienia mojej matki sprawiło, że instynktownie poczułam jeszcze większy niepokój.

– Kochanie, Betty… – zaczęła i urwała, jakby słowa nie mogły przejść przez gardło, a do oczu napłynęły jej łzy.

– Nie powiedziała, gdzie pochowała ciało – dokończył ojciec, a ja podejrzewałam już, jaki będzie koniec. – Wiesz, że chowanie zmarłych jest zabronione. Myślałem, że jesteś na tyle rozsądna, by nie wplątywać się w…

– Clarku Bennetcie! – zgromiła go mama i łypnęła surowo. – Niczego nie ułatwiasz. – Odczekała parę sekund i zwróciła się do mnie. – Po ciebie też przyjdą. Wiedzą, że się przyjaźniłyście, więc domyślają się pewnie, że wzięłaś w tym udział. Nie możesz tu zostać.

– A dokąd niby mam iść? – wydusiłam z siebie po dłuższej chwili milczenia.

Oni są wszędzie, w każdej cholernej szczelinie Huntsville. Co ja mówię… Mają strażników rozsianych po całej Alabamie i hen daleko poza nią. Znalezienie mnie zajmie im niespełna dobę, a kiedy już zostanę złapana, śmierć będzie o wiele surowsza za samą próbę ucieczki.

Chryste… Już po mnie.

– Umówiłem cię z kimś – wtrącił ojciec. Zerkał ukradkiem na pogrążoną w rozpaczy matkę i stukał nerwowo palcami o wytarty ze starości blat stołu. – Nawiązaliśmy kontakt z przybyszem i jestem mu winien… przysługę w zamian za spełnienie mojej prośby.

– Jakiej prośby? – Zmarszczyłam brwi, bo nie do końca rozumiałam, o czym rozmawiamy.

– Zabiorą cię stąd. Do Nevady, gdzie mają znajomych.

– Kosmici mają znajomych? – wypaliłam, a wypowiedziane na głos myśli brzmiały jeszcze bardziej niedorzecznie. – Dokąd? – Mimowolnie parsknęłam z niedowierzania. – A nawet gdyby naprawdę istnieli… Dlaczego mieliby pomóc biednemu starcowi? Jaką przysługę zamierzasz im wyświadczyć?

– Tego nie mogę powiedzieć… Zaprowadzę cię tam.

– Chryste, tato! – Uderzyłam dłońmi w stół, całkowicie sfrustrowana jego obłędem. – Moi przyjaciele umierają, mnie samej grozi śmierć. Mógłbyś choć raz być poważny? Kiedy ty wreszcie dorośniesz?!

– Octavio, mówisz do ojca – upomniała mnie matka, na co zachłysnęłam się powietrzem.

– Do ojca?! Bo mam wrażenie, że rozmawiam z szaleńcem.

– Octavio! – krzyknęła mimo braku sił.

– Ty nagle też wierzysz w te bzdury?

– Chciałabym – odparła cicho i cała zadrżała, gdy wstrzymywane dotąd łzy popłynęły i wyrwały z niej szloch. – Chciałabym, by to szaleństwo okazało się prawdą. Bo to jedyna szansa, by moja mała córeczka przeżyła. Tylko wtedy mogłabyś być bezpieczna. Umrę, jeśli coś ci się stanie.

Im dłużej kłótnia trwała, tym mniej miałam argumentów, by z nimi walczyć. Mimo że jako jedyna z tej trójki wciąż twardo stąpałam po ziemi, koniec końców zrozumiałam, że nie ma sensu się spierać. Wróciłam na górę, by zapakować do worka kilka najpotrzebniejszych rzeczy i odejść, choć jeszcze nie wiedziałam dokąd.

– Musisz się zająć czymś, co zapewni wam jedzenie – powiedziałam do ojca przed wyjściem nieco ostrzej, niż zamierzałam. – Dość tych bzdur o nowym, lepszym świecie, tato. Mama jest chora i wymaga opieki. W szafce są leki, na jakiś czas powinno wystarczyć. – Głos zadrżał mi przy ostatniej sylabie, a w oczach stanęły łzy. – Nie chwal się nikomu, że je macie.

Byłam w tak beznadziejnym położeniu, że zamiast w czuły sposób pożegnać się z rodzicami, warczałam na nich jak wściekły pies. Strzeliłam sobie mentalnie w twarz i zużyłam całe pokłady silnej woli, by nie sprawić im zawodu, bo Bóg tylko wiedział, czy przyjdzie nam się jeszcze zobaczyć.

Ruszyłam naprzód, ale zawahałam się w progu.

– Octavio, proszę… – wyszeptał ojciec ostrożnie. – Proszę cię tylko o to, byś mi zaufała. Oni mają dużą moc. Pomogą ci się ukryć, a my z matką będziemy spokojniej spać, wiedząc, że jesteś bezpieczna. Przysięgam, że nadejdzie dzień, w którym wszystko zrozumiesz, tylko zaufaj mi teraz, ten jeden raz. Tak jak ja zaufałem tobie…

– Ty zaufałeś mnie? – zapytałam zdziwiona. – O czym ty mówisz?

– Przyjdzie dzień, w którym zrozumiesz.

– Octavio – wychrypiała mama błagalnie.

Gdyby nie jej przepełnione żalem spojrzenie, wyszłabym już dawno. Odeszłabym wedle życzenia, jednak wcale nie do miejsca, które wskazywał mi ojciec. Nie wierzyłam nawet w jedno słowo z tej chorej opowieści. Ale mama jeszcze nigdy nie była równie zmartwiona. A jeśli moja zgoda miała ukoić jej zszargane nerwy…

– Niech będzie – rzuciłam w końcu, przeklinając się w duchu. – Ale obiecaj mi, że pójdziesz do normalnej pracy i zadbasz o siebie i mamę.

– Przyrzekam, kochanie – odparł bez namysłu, a ja się skrzywiłam.

Gdyby Kinsley usłyszała, że idę z ojcem na spotkanie z kosmitą, padłaby trupem.

Ha. Ha.

Poszłam więc… zaopatrzona w swój ręcznie uszyty wór, w którym nie było nic poza dwoma grubszymi swetrami, jedną dodatkową parą spodni i kilkoma suchymi kromkami chleba. Przemierzałam nieznaną dotąd trasę u boku ojca, który niemal telepał się z ekscytacji na myśl o spotkaniu z przybyszem z kosmosu.

Nie bardzo wiedziałam, jak odbierać fakt, że zamierzał oddać mnie w ręce „obcego”, a im dłużej o tym myślałam, tym większa rodziła się we mnie niepewność.

A jeśli faktycznie ktoś będzie tam na nas czekał? Jakiś psychopata, który wkręca grupkę wariatów, że jest ufoludkiem? Porwie mnie, żeby wykorzystać, poćwiartować i zjeść, choć… więcej ze mnie skóry i kości niż mięsa… Może zrezygnuje z ostatniego punktu, niemniej dwa pierwsze brzmią równie przerażająco.

– Rozmawiałeś z nim? – zapytałam, zatrzymując ojca szarpnięciem za ramię. – Osobiście?

– Tak… jakby – odpowiedział spokojnie, poprawiając rękaw grubego płaszcza. – Znam tylko jego imię i wiem, jak wygląda. Opowiedział mi niewiele, dał kilka krótkich wskazówek, które dopiero z czasem uda nam się…

– Nie masz pojęcia, kim jest? Gdzie będzie przebywał, gdzie ja będę? Jakie ma plany, co ze mną zrobi?

Z otępieniem patrzyłam na szalonego ojca prowadzącego własną córkę na rzeź.

Prychnęłam głośno i odwróciłam się na pięcie, by sprawdzić w popłochu, w którą stronę mogłabym uciec. Powrót do domu nie wchodził w grę, a nawet nie wiedziałam, dokąd zmierzaliśmy. Niekoniecznie chciałam przypadkowo spotkać tego gościa udającego kosmitę.

– Gdzie on miał być? – syknęłam, wściekła na tatę, że przez jego psychozę oboje mogliśmy zginąć, ale ten przyglądał mi się tępo.

– No… tutaj.

– Tutaj?! – Wraz z moim krzykiem z ogołoconych drzew odfrunęło kilka ptaków, które, podobnie jak ja, nie zdążyły uciec. One przed zimą, ja przed śmiercią. – Nie ma go jeszcze. Uciekajmy – wydusiłam z siebie, chwytając znów ojca za ramię, ale stał w miejscu jak zamurowany. – No, rusz się!

– Nie możemy, Octavio. Ostrzegali, że wycofanie się będzie miało fatalne skutki.

– Bardziej fatalne niż zgon? Zaryzykuję – mruknęłam, ciągnąc go z całej siły, ale bezskutecznie. – Czy ty w ogóle sprawdziłeś faceta, z którym każesz mi odejść?

– On nie jest facetem, a…

– Jeszcze raz powiedz, że jest pieprzonym kosmitą, to przysięgam…

– Co zrobisz? – rozbrzmiał niski, niewiarygodnie dźwięczny głos, od którego wszystkie włoski na moim ciele stanęły dęba.

Odwróciłam się w kierunku jego źródła i odnalazłam wzrokiem wysokiego, nieziemsko przystojnego bruneta, tak dobrze ubranego, że nie mógł być Gołotą. A jeśli nim nie był…

– Coś ty narobił… – jęknęłam głośno, a struchlała mina ojca wcale nie dodała mi otuchy.

– Kim jesteś? – zapytał ostro tata, stając przede mną. – Miał tu być ten blondyn Carter.

– A widzisz, przyszedłem ja.

– Szlag by to. – Ojciec zaklął i zwrócił się do mnie. – Przepraszam, Octavio. Naprawdę, byłem pewien, że to… – W moment zmienił postawę na bojową i zasłonił mnie swoim ciałem przed młodym mężczyzną, który wyglądał na lekko zdezorientowanego, choć ciężko o pewność, bo poza nieznacznie zmarszczonym nosem nie ujawniał żadnych emocji. – Kim jesteś? – powtórzył ojciec.

– Tym, do kogo przyszedłeś. Czego się spodziewałeś?

– A gdzie twój… statek? – zapytał tata, a przybysz, jak zaczęłam go w myślach nazywać, uniósł brew.

– Paliwo podrożało, chodzimy na piechotę – odparł, a ojciec jęknął przeciągle, po czym chwycił mnie za rękę i poprowadził w kierunku, z którego przyszliśmy, w kółko przepraszając za swój błąd.

– A wy dokąd?! – Głos mężczyzny poniósł się echem, ale nie był to krzyk. Brzmiało to bardziej, jakby podkręcił regulator głośności, niż gdyby nadwyrężał sobie struny głosowe.

– Oszukaliście nas – wysapał ojciec, nie zwalniając kroku. Wreszcie odzyskał rozum! Lepiej późno niż później. – Umowa zerwana – dodał i upadł nagle na ziemię, jakby zderzył się z niewidzialną ścianą.

Opadłam obok niego, by pomóc mu wstać, ale on tylko rozglądał się oszołomiony po otoczeniu.

– Chryste… – jęknął ciężko. – Co to było?

Podniosłam się z ziemi, wyciągnęłam dłoń do miejsca, od którego się odbił, i otworzyłam szeroko oczy, gdy natrafiłam na opór.

Co do…?

Błądziłam rękoma po czymś, co nie miało jednolitej struktury, a mnóstwo nierówności. W jednym miejscu było miękkie, w drugim niesamowicie twarde i jakby… delikatnie wibrowało pod moimi palcami. Przysunęłam się bliżej, by poczuć mieszankę zapachów, które niczego nie przywodziły mi na myśl, a mimo to wydawały się dziwnie znajome.

Stanęłam na palcach, oparta o niewidzialną ścianę, i przybliżyłam nozdrza do miejsca, które musiało być źródłem aromatu. Ściana zadrżała, odepchnęła mnie od siebie, a w jej miejscu zmaterializowała się sylwetka mężczyzny.

Zaskoczona wydałam z siebie głośny krzyk, który przybrał na sile, gdy się zorientowałam, że przed chwilą macałam nie ścianę, lecz… jego.

– Co to było? – wychrypiałam, lustrując go od stóp do głów. – Czym ty jesteś?!

– Droga dedukcji w wypadku rasy ludzkiej jest tak żałosna, że aż smutna – powiedział wyraźnie znudzony i zwrócił się do ojca: – Jedyną stroną, która może zerwać umowę, jesteśmy my, Pajączku. Masz dwa ziemskie dni na realizację zadania – dodał, puszczając do niego oczko, i nagle znalazł się obok mnie.

Nie… To ja znalazłam się obok niego, bo właśnie patrzyłam na przerażoną twarz ojca.

– Niemożliwe… – wysapał tata, rozglądający się na boki. – To, co mówił ten… Carter… Nie tak to miało wyglądać.

Przyprowadził jedyne dziecko do człowieka, którego znał tylko z imienia. To cud, że udało mi się przeżyć przy nim aż dwadzieścia dwa lata. No… prawie, bo urodzin nie doczekałam.

– Jak przyleciałeś tu bez statku? – zapytał, znów rozglądając się po otoczeniu.

– Czy w którymś momencie powiedziałem, że przyleciałem bez niego?

– Tak – odparł szybko ojciec i wysunął się naprzód, tak jakby chciał dotknąć przybysza, ale ten zmarszczył brwi i bez użycia rąk zatrzymał go w miejscu. – Powiedziałeś, że paliwo zdrożało…

– A ty uwierzyłeś… – Przybysz pokręcił głową i westchnął ciężko. – Banda kretynów i degeneratów – burknął i zaczął ciągnąć mnie za sobą.

– Dokąd ją prowadzisz? Gdzie ją ukryjesz?! – krzyknął za nami ojciec, ale ten nie reagował ani na jego głos, ani na moje próby wydostania się z żelaznego uścisku.

– Dałbyś nam się chociaż pożegnać, gnido – syknęłam na niego, na co przystanął i spojrzał na mnie z politowaniem.

– Wy i te wasze zwyczaje. – Parsknął dźwięcznym, niskim śmiechem. – Jednych mordują, drugich przytulają i jeszcze modlą się przy tym wszystkim do krzyża. Jak na tej planecie ma nie być burdelu, jeśli zasiedlają ją miliardy idiotów?

Zmarszczyłam czoło, trawiąc jego słowa. Nie żebym w ogólnym rozrachunku się z nimi nie zgadzała, ale powiedział je w moim kontekście, co już nie było sprawiedliwe, i prawie poczułam się urażona.

– Nigdzie z tobą nie idę – warknęłam, zapierając się stopami o podłoże, na co cmoknął tylko i uniósł mnie jedną dłonią za poły płaszcza i wystawił na odległość ramienia, jakbym była cuchnącym workiem z odpadami. – Postaw mnie! – krzyknęłam, próbując dosięgnąć go znoszonymi butami, na które zwrócił właśnie uwagę.

– Tam, dokąd cię zabieram, będziesz miała dużo ciepła i jedzenia, a przede wszystkim… będziesz bezpieczna. Możesz skończyć mnie drażnić, zanim zmienię zdanie?

Tym mnie zaciekawił. Przestałam wierzgać i wykorzystałam czas krótkiej wędrówki na przyjrzenie mu się z bliska.

Był nienaturalnie piękny i surowy jednocześnie. Nie jak wzór podrabianego Kena, którego wciąż można oglądać dzięki powtórkom w telewizji, ale jak… Trudno to określić. Miał twarde rysy twarzy i prawdę mówiąc, nigdy w życiu nie widziałam nikogo równie pięknego…

– Dlaczego patrzysz na mnie jak na modigo? – Głos przybysza przywrócił mnie do rzeczywistości.

– Na mo… co? – zapytałam zdezorientowana, a on pokręcił głową i westchnął z rezygnacją.

– O czym ja mam rozmawiać z kimś, kto nie wie nawet czym jest modigo…

– Jak to w ogóle możliwe, że rozmawiamy? Nie powinieneś mówić w języku ufoludkowym?

– Ufoludkowym? – Zatrzymał się, bez ostrzeżenia rozluźniając uchwyt, a że trzymał mnie dość wysoko, spadając na ziemię, zdążyłam rzucić parę wymyślnych przekleństw. – Rodzimy się już wysoce inteligentni, a do drugiego roku życia przyswajamy biegle w mowie i piśmie co najmniej cztery języki. Nim osiągniemy pełnoletność, znamy wszystkie i wiemy wszystko.

– Nie można wiedzieć wszystkiego – prychnęłam, podnosząc się niezgrabnie z ziemi, a on znów spojrzał na mnie litościwie.

– Nie wymagam, byś rozumiała, co do ciebie mówię. Ty nie wiesz nawet, czym jest modigo.

Sukinsyn traktował mnie protekcjonalnie, a chciałam mu przypomnieć, że to on był gościem na mojej planecie i to on bardziej nie pasował do otoczenia niż ja do jego dennych opowieści.

Już otwierałam usta, by to wygłosić, kiedy pokręcił nadgarstkiem tuż przed nami i metr po metrze odsłonił maszynę, jakby zdejmował z niej pelerynę niewidkę. Zdusiłam w sobie krzyk na widok ogromnej ilości żelastwa i zamknęłam usta, po czym pozwoliłam im otworzyć się jeszcze szerzej.

– Nie wsiądę do tego – wysapałam, a oczy niemal wyszły mi na wierzch.

– Przypomnij mi, bo może coś przeoczyłem, ale… w którym momencie pytałem o zgodę?

– Właśnie w tym i odmawiam – burknęłam, odwracając się na pięcie, i znów zderzyłam się ze ścianą. – Chryste! Nie rób tego!

Tym razem go nie macałam, a on natychmiast się zmaterializował. Dopiero po chwili zaczęłam się zastanawiać, dlaczego za pierwszym razem pozwolił mi błądzić po sobie rękoma przez tak długi czas. Wyrzuciłam z głowy te myśli, bo zaczęły iść w dziwnym kierunku, a on bez słowa znów mnie podniósł i wrzucił do maszyny, przez co uderzyłam kolanem o kokpit i zawyłam głośno z bólu.

– Wybacz – powiedział bez emocji. – Zapominam, że jesteście krusi jak zapałki.

W odpowiedzi odwarknęłam przez zaciśnięte zęby i skapitulowałam, bo nawet gdybym miała dokąd uciec, on schwytałby mnie po sekundzie, poza tym… Wydawał się nieco mniej zły niż Magnaci.

Nie oponowałam więc, kiedy ubierał mnie w ciężki kombinezon, którego on sam nie włożył. Mogłabym zapytać o powód, dlaczego tylko mnie przypadł ten zaszczyt, tym bardziej że miał mnie podrzucić jedynie gdzieś dalej na Ziemi. Uznałam jednak, że nie chcę już z tym czymś rozmawiać, i postanowiłam czekać w milczeniu na moment, gdy nasze drogi się rozejdą.

Mój chytry plan wziął w łeb, jak tylko wypowiedział słowa, na które zamarłam:

– Nie jestem pewien, czy przeżyjesz start.

– Co?

– Co?

– Jak to… nie wiesz, czy przeżyję start? – zapytałam drżącym głosem, a on niedbale wzruszył ramionami.

– Z tego, co wiem, nigdy wcześniej żaden człowiek nie leciał tą ślicznotką. – Obrzucił mnie cynicznym spojrzeniem, jak gdybym powinna docenić ten zaszczyt. – Macie dość wrażliwe wnętrze, dlatego jeśli zamierzasz wybuchnąć, zrób to jak najmniej spektakularnie, okej? Posprzątać to dziadostwo…

– Nie zamierzam wybuchać! Rozplącz mnie z tego!

– Chętnie, ale na miejscu – odparł i zerknął na mnie mimochodem, zamykając jednym guzikiem drzwiczki. Cały kokpit rozświetlił się dziesiątkami kolorowych przycisków. – Wolałbym, żebyś jednak była w jednym kawałku… Wiesz, jak trudno zetrzeć maź z zamszu?

– Na miejscu, to znaczy… gdzie?

– Na mojej planecie – mruknął jak gdyby nigdy nic, a ja wpadłam w hiperwentylację i zaczęłam się szamotać w pasach.

– Miałeś odstawić mnie gdzieś tutaj, na Ziemi! – krzyknęłam na niego, a on poklepał dłońmi ster i spojrzał na mnie spod byka.

– Wygląda ci to na taksówkę? – zapytał, a ja nie odpowiedziałam. Zabrakło mi już słów, co musiał wziąć za zgodę, bo uruchomił silniki.

Gdy tylko maszyna oderwała się od ziemi, wydałam z siebie pisk w tak wysokich rejestrach, że twarz przybysza się wykrzywiła, jakby cierpiał prawdziwe katusze.

– Wybacz, złotko, ale ja po drodze lubię słuchać muzyki, a ty jesteś za głośna. – Nachylił się nade mną i chwycił za mój kark.

Nie miałam czasu, by zareagować, a nim dotarło do mnie, co się dzieje, nie byłam w stanie się poruszyć. Czułam, jak powoli zapadam w głęboki, błogi sen, a ciało mi wiotczeje. Przez zamglony umysł gdzieś z oddali usłyszałam tylko melodyjny, niski głos, który mówił:

– Dobranoc, Mróweczko.

NOTA COPYRIGHT

Harmonia

Copyright © Sandra Ewertowska

Copyright © Wydawnictwo Inanna

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2025 r.

książka ISBN 978-83-7995-835-1

ebook ISBN 978-83-7995-836-8

Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski

Redakcja: Paulina Kalinowska | proAutor.pl

Korekta: Joanna Błakita | proAutor.pl

Projekt i adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski

Projekt okładki: Ewelina Nawara | proAutor.pl

Skład i typografia: Bookiatryk.pl

Przygotowanie ebooka: Bookiatryk.pl

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Kormoranów 126/31

85-432 Bydgoszcz

[email protected]

www.inanna.pl

Książkę i ebook najtaniej kupisz w MadBooks.pl

📖 Informacja o wersji demo

📖 Wersja demonstracyjna

To jest wersja demonstracyjna zawierająca 10% treści książki.

Aby przeczytać pełną treść, skorzystaj z pełnej wersji EPUB.

Konwersja i przygotowanie ebooka Bookiatryk.pl