Guwernantka - Mateusz Łukasz Marcinkowski - ebook

Guwernantka ebook

Mateusz Łukasz Marcinkowski

0,0

Opis

Autor Elizabeth wraca z nowym zbiorem! Guwernantka to kolejna propozycja Mateusza Łukasza Marcinkowskiego dla fanów literatury niesamowitej, która dostarczy amatorom strachu wielu mocnych wrażeń. Gotycki klimat, trzymający w napięciu sposób narracji i czająca się gdzieś za plecami groza to znak rozpoznawczy stylu autora, za który czytelnicy pokochali jego debiut, a niniejszy zbiór jest jego godnym następcą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 183

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mateusz Łukasz Marcinkowski
Guwernantka
© Copyright by Mateusz Łukasz Marcinkowski 2024Zdjęcie na okładce: Javier CasteloModelka na zdjęciu: Romina Nachtstrona internetowa autora: www.mateuszmarcinkowski.pl
ISBN 978-83-7564-707-5
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Niniejszy zbiór dedykuję mojej najdroższej małżonce

oraz naszym kochanym dzieciom.

Guwernantka

To był chłodny i ponury, typowy dla tej pory roku dzień. Strugi deszczu obficie spływały po mym rozłożystym parasolu, kiedy stałam na stacji kolejowej, oczekując porannego pociągu do X., z trudem utrzymując w drugiej dłoni niezbyt lekki kuferek. Posępny nastrój udzielił się chyba wszystkim, którzy podobnie jak ja mieli zaraz wyruszyć w podróż, albowiem nie znalazłam uśmiechu na żadnej twarzy, którą mogłam zaobserwować. Ten fakt przygnębiał także i mnie, gdyż tamtego dnia istotnie potrzebowałam życzliwego uśmiechu, który dodałby mi otuchy i pocieszenia w tym trudnym dla mnie momencie. Oto bowiem miałam podjąć pierwszą w moim życiu pracę zawodową. Skończyłam ledwie osiemnaście lat i nigdy wcześniej nie oddalałam się od domu bardziej niż do sąsiedniej miejscowości, a i to zawsze czyniłam z mamą. Nigdy przedtem nie jechałam też koleją. Wszystko to było dla mnie tak nowym i obcym doświadczeniem, iż przejmowało mnie zgrozą i obawami, czy sobie poradzę.

Nasze kłopoty rozpoczęły się, gdy umarł papa. Moja mama, której wiek zdecydowanie nie korespondował z faktycznym stanem zdrowia, nie była dysponowana do podjęcia pracy zarobkowej. Rodzice nie mieli syna, a ja i moje siostry byłyśmy wciąż zbyt młode, by podjąć pracę. Toteż gdy odszedł papa, nagle zostałyśmy kompletnie pozbawione utrzymania.

Przez czas jakiś, a trwało to może około półtora roku, hojnie pomagała nam siostra mojej mamy, ciocia Jane. Miała to szczęście, iż urodą swoją oczarowała pewnego zacnego skądinąd arystokratę, który darzył ją takim afektem, iż postanowił oświadczyć się ciotce, mimo protestów jego rodziny. W końcu ciocia i pan Davies pobrali się i tak nasza droga Jane została wprowadzona do towarzystwa. Ponoć nie było to proste, gdyż krewni dobrodzieja początkowo wykazywali się rezerwą. Jednakże nienaganne maniery i poczciwy charakter ciotki sprawiły, iż rodzina pana Daviesa ostatecznie ją zaakceptowała. Niestety, ich aprobata nie dotyczyła jej krewnych i zawsze kręcili nosem, gdy ciocia składała nam wizytę. Jedynie pan Davies miał do nas szacunek, ale to nie powinno nikogo dziwić, gdyż był to prawdziwy dżentelmen w każdym calu.

Gdy umarł papa, to właśnie pan Davies oświadczył, iż będzie wspomagał nas finansowo, dopokąd jedna z siostrzenic jego żony nie osiągnie odpowiedniego wieku, by podjąć pracę zarobkową. W swej szczodrości zapewnił nam nie tylko byt materialny, lecz nadto zadbał, byśmy wespół z siostrami odebrały odpowiednią edukację. W końcu jednak nadszedł ten dzień, bym jako najstarsza z rodzeństwa znalazła jakąś posadę.

Pewnego dnia ciocia Jane napisała do mamy list, w którym z entuzjazmem donosiła, iż pojawiła się okazja, bym mogła zdobyć trochę doświadczenia zawodowego.

– Anne, chodźże tu prędko! – zawołała mama.

– Co się stało? – spytałam, próbując dociec przyczyny jej niebywałego podniecenia.

– Los się do ciebie uśmiechnął, córko! – zawołała wyciągając ręce w górę. – Dobry Bóg czuwa nad nami! Usiądźże, a wszystko ci wytłumaczę!

Usiadłam obok mamy przy kuchennym stole z dozą niepewności i zaciekawienia. Cóż takiego mogło wprowadzić ją w tak wielki entuzjazm? Wszak od śmierci papy nie miała tendencji do bycia pogodną i zadowoloną. Była wdzięczna ciotce i panu Daviesowi, ale jednocześnie czuła się nieco zażenowana tym, iż żyjemy na ich łasce.

– Przed chwilą dostałam list od kochanej Jane i nie uwierzysz, co w nim przeczytałam! – oznajmiła.

– Cóż takiego? – spytałam niepewnie, podświadomie powoli przeczuwając, co jest treścią tego listu, choć miałam nadzieję, że się mylę.

– Napisała, iż w końcu znalazła godziwe zajęcie dla swej najstarszej siostrzenicy – potwierdziła me przypuszczenia matka, podczas gdy mnie przeszył zimny dreszcz. – Zostaniesz guwernantką u państwa Cowanów.

– Kim są państwo Cowanowie? – zapytałam przerażona myślą o opuszczeniu rodzinnego domu.

– To bardzo majętni i dobrze sytuowani ludzie. Mieszkają nieopodal Daviesów i jak donosi list twej ciotki, słyną z gustowności i nieposzlakowanej opinii. Ciotka poleciła im ciebie po tym, jak około miesiąca temu odeszła ich guwernantka, Wendy, która niespodziewanie dostała ataku serca.

– Była zaawansowana w latach? – spytałam.

– Nie, ponoć była ledwie pięć lat starsza od ciebie, ale zdrowie jej nie dopisywało. Cierpiała na reumatyzm, który przerodził się w zapalenie stawów. Potem doszły problemy z krążeniem, aż serce tego nie wytrzymało.

– To dziwne – rzekłam. – Reumatyzm i problemy z krążeniem w tym wieku?

– Choroba może przytrafić się każdemu, córko. Szkoda, rzecz jasna, młodej panny, pokój jej duszy! Ale to dla ciebie szansa, ażeby w końcu wyrwać się z tego zaścianka i nabyć trochę doświadczenia, a przy odrobinie szczęścia może i ty trafisz na zacnego dżentelmena z pozycją, tak jak nasza droga Jane. Może i tobie Opatrzność będzie sprzyjać!

– Mamo, wiadomo ci przecie, że nie na myśli mi teraz zamążpójście! – zaprotestowałam nieco zawstydzona.

– Wiem, wiem, moje dziecko! – odrzekła, uśmiechając się. – Ja tylko chciałabym, ażeby życie ci się ułożyło. Żebyś mogła zaznać szczęścia przy boku bogatego mężczyzny, a jak Bóg da doczekać, to i wspomóc nieco rodzicielkę swoją na stare lata!

– Och, wiesz, mamo, iż dla ciebie zrobiłabym wszystko. Ale boję się stąd wyjechać. Tam będę zupełnie sama wśród nieznanych mi ludzi i nie będę miała do kogo zwrócić się o pomoc we frasunku.

– Oby Bóg oszczędził ci frasunków, drogie dziecko! Ale jeśli nawet jakiś na ciebie przyjdzie, będziesz miała blisko cioteczkę, a wiesz przecie, iż nasza droga Jane ma złote serce.

– Ale to nie to samo, co zwrócić się we frasunku do matki – odparłam.

– Nie martw się, dziecko! Będziemy pisać listy do siebie. A po kilku tygodniach na pewno znów mnie odwiedzisz i będziemy mogły pomówić o wszystkim.

– A kogóż ja właściwie miałabym uczyć u państwa Cowanów? – spytałam, gdy myśl o pracy, jaką mam rychło podjąć, dotarła wreszcie do mej świadomości.

– Będziesz opiekować się i uczyć elementarza ich syna, panicza Charlesa juniora.

– Czy panicz Charles jest jedynakiem? – dociekałam.

– Tak – odparła matka. – Dlatego uważam, że jest to praca w sam raz dla ciebie. Kilkoro dzieci potrafi dać guwernantce w kość, lecz jeden ułożony chłopiec nie będzie ci sprawiał zbytnich problemów.

– Nie jestem pewna – poczęłam wątpić. – Wszak nie mam żadnego doświadczenia z opieką na chłopcami.

– Ależ to nic trudnego, moje dziecko! – zawołała mama. – Chłopców wychowuje się nawet łatwiej niż dziewczynki!

– Skąd o tym wiesz, mamo? Przecież sama nie masz syna, a jedynie sześć córek.

– Zaufaj mi. Może i nie wychowywałam nigdy chłopca, ale bez wątpienia nie jest to cięższy kawałek chleba niż wychowanie dziewczynki. Jestem przekonana, że dasz sobie radę. A jeśli cię to pocieszy, to powiem ci, że stawka, jaką pan Cowan zaproponował, jest doprawdy imponująca!

Mnie jednak to w żaden sposób nie pocieszyło. Bałam się, czy sobie poradzę, choć z drugiej strony pragnęłam wspomóc matkę i siostry, byśmy w końcu mogły uniezależnić się choć w jakiejś mierze od łaski Daviesów. Poza tym wiedziałam, że jeśli podejmę tę posadę, może otworzę sobie i moim siostrom drogę do lepszego życia w przyszłości.

– Ach, nie jest łatwo być najstarszą z rodzeństwa! – westchnęłam głośno.

Mama uśmiechnęła się pod nosem i przytuliła mnie, po czym dodała owe banalne słowa, którymi ludzie zawsze się posługują, by kogoś pocieszyć, kiedy nie mają nic lepszego do powiedzenia:

– Wszystko będzie dobrze, Anne. Zobaczysz!

Słowa te, acz trywialne, powtarzałam sobie z uporem w myśli, oczekując na przybycie pociągu do X. W końcu spostrzegłam w dali nadjeżdżającą lokomotywę, której gwizd z minuty na minutę był coraz wyraźniejszy. Po chwili pociąg zatrzymał się przy stacji, która napełniła się teraz kłębami dymu, prowokującego me płuca do kaszlu, będącego konsekwencją nabytej w dzieciństwie astmy, gdy co dzień rozniecałam w kominku ogień, by siostry, a zwłaszcza mama nie nabawiły się przeziębienia. Z wagonu, przed którym stałam, dusząc się dymem, wysiadł jakiś mężczyzna w eleganckim, dobrze skrojonym surducie, modnych kraciastych spodniach i atłasowym cylindrze na głowie.

– Wszystko w porządku, panienko? – zapytał grzecznie.

– Tak – odparłam, kaszląc do rękawa. – To tylko atak astmy.

Okazało się, że mężczyzna jest medykiem i przybył do chorego. Natychmiast sięgnął do swego kuferka i wyjął zeń jakąś ampułkę z płynem wewnątrz.

– Niech panienka zaczerpnie łyk! – powiedział, a ja posłusznie wypełniłam jego polecenie.

– Powinna panienka udać się do lekarza, ażeby przebadał ją stetoskopem. Zdaje się, że to objaw nieleczonej z dawna astmy – oznajmił medyk, po czym kazał mi zabrać ampułkę ze sobą. – W razie ataku proszę zażyć bezzwłocznie – powiedział.

– Dziękuję, doktorze – odparłam grzecznie, po czym dżentelmen pomógł mi wsiąść do pociągu.

Podróż nie była długa – trwała ledwie trzy kwadranse, choć mnie zdawało się, że minęły trzy godziny. Wciąż nie mogłam uspokoić myśli, a w miarę jak zbliżałam się do celu, poziom mych obaw tylko wzrastał i czułam, jak coraz mocniej i szybciej bije mi serce. W końcu jednak pociąg dojechał do stacji X. Podniosłam się, chwyciłam kuferek oraz parasol i pośpiesznie opuściłam wagon. Pogoda wydawała się tu nieco lepsza, a przynajmniej nie padał deszcz.

Przy stacji już czekał na mnie powóz, by zawieźć mnie wprost do posiadłości państwa Cowanów. Teraz już serce trzepotało mi w piersi, niczym ptak pragnący wydobyć się z klatki i ulecieć wysoko, by uciec przed swoim przeznaczeniem. Niestety, tupot końskich kopyt raz po raz sprowadzał mnie na ziemię, nie pozwalając ani na chwilę oderwać myśli od nieubłaganej rzeczywistości. Ostatni zakręt i oto mym oczom ukazał się majestatyczny budynek, który bardziej przypominał pałac z czasów królowej Elżbiety niż współczesny dom arystokratów. Otaczał go piękny, wielki ogród, o który ktoś niewątpliwie dbał z ogromnym pietyzmem. Wszystko było wyszukane i bogato zdobione, co musiało wywrzeć niesamowite wrażenie na prostej dziewczynie ze wsi takiej jak ja.

Od razu pomyślałam, że tu nie pasuję. Okazała posesja i otaczający ją park onieśmielały mnie do tego stopnia, iż przemknęła mi nawet przez głowę irracjonalna myśl, by natychmiast rzucić się do ucieczki. Wystarczyła jednak sekunda, by ją odrzucić i przywołać się do porządku. „Czy tego chcę, czy nie – pomyślałam – muszę stawić temu czoła”.

Powóz zatrzymał się tuż przed wejściem na ganek, a woźnica okazał się na tyle życzliwy, iż pomógł mi wysiąść. Nieśpiesznym, drżącym krokiem minęłam ganek, pięknie zdobiony rozlicznymi kwiatami w donicach, i oto stanęłam przed masywnymi, dębowymi drzwiami ze złotą klamką i kołatką w kształcie głowy lwa. Gospodarze chyba w jakiś sposób utożsamiali się z tym dzikim zwierzęciem, albowiem pokonując chwilę wcześniej szerokie schody prowadzące ku frontowym drzwiom, u ich szczytu zobaczyłam po obu stronach poręczy dwa potężne lwy wykonane z kamienia, które dumnie i zarazem groźnie oznajmiały przybyłym, iż dom i jego mieszkańcy znajdują się pod ich permanentną strażą.

Cały ten przepych i bogactwo coraz bardziej mnie onieśmielały. Serce trzepotało mi w piersi na myśl o tym, co lada chwila nastąpi. W głowie wciąż krążyło pytanie, czy zdołam wywrzeć na mych chlebodawcach pozytywne wrażenie. Stałam przez chwilę zupełnie nieruchomo, próbując jakoś uspokoić nerwy. Zdawszy sobie jednak sprawę z tego, iż im dłużej zwlekam, tym bardziej się boję, złapałam jeszcze jeden głęboki oddech i w końcu zdobyłam się na to, by zakołatać do drzwi.

Kolejne sekundy były jak oczekiwanie na wyrok sądowy. Wreszcie usłyszałam dobywający się z wewnątrz szczęk zasuwy w drzwiach, a po chwili stanął w nich przygarbiony staruszek o poczciwej, choć umęczonej wiekiem twarzy, który życzliwie zapytał:

– Czym mogę służyć, panienko?

– Ja do państwa Cowanów. Oto moja karta wizytowa – odpowiedziałam grzecznie, nerwowo przełykając ślinę.

Staruszek włożył binokle na nos, a następnie spojrzał na przekazane mu zaproszenie.

– Panna Anne Emily Frances? – zapytał retorycznie.

– We własnej osobie – odparłam.

– Witam w posiadłości państwa Cowanów – oświadczył, zgrabnie odsuwając się na bok i zapraszając mnie do środka gestem wyciągniętej dłoni.

Gdy przekroczyłam próg tego domu, poczułam się jeszcze bardziej niepewnie niż przedtem. Nigdy wcześniej nie widziałam tak szykownie urządzonego wnętrza – masa obrazów i pamiątek rodzinnych, poroża i kwiaty w donicach zdobiły hall. Lokaj zaprowadził mnie po schodach na piętro, gdzie po lewej stronie przy końcu korytarza znajdował się przygotowany dla mnie przez służbę pokój. Staruszek przez chwilę szukał odpowiedniego klucza, dwukrotnie oświadczając nieco zakłopotany, że to nie ten. Za trzecim razem klucz okazał się jednak właściwy, a starszy pan w żakiecie i prążkowych spodniach wpuścił mnie do środka, posługując się tym samym co poprzednio, widać przez lata wypracowanym gestem.

– Niech się panienka rozgości i rozpakuje rzeczy. Wszystko zostało przygotowane i uporządkowane na panienki przybycie. A gdyby panienka czegoś potrzebowała, proszę użyć dzwonka, aby mnie zawezwać. Wystarczy, że panienka pociągnie za tę szarfę – powiedział, wskazując na wiszący po prawej stronie drzwi czerwoną taśmę – a natychmiast przybędę.

– Bardzo panu dziękuję, panie… – odrzekłam i natychmiast uświadomiłam sobie, że nie znam jego imienia.

– Franklin, panienko. Joe Franklin – oświadczył, po czym kurtuazyjnie się pokłonił i opuścił pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi.

Pokój nie był duży, ale miło urządzony. Po lewej stronie, obok okna, stał sekretarzyk oraz krzesło, po prawej zaś łóżko, a koło niego spora szafa na garderobę oraz niewielka półeczka, na której ustawiona została lampa naftowa. Na ścianie przeciwległej do drzwi znajdowała się okazała toaletka z dużym lustrem i pudełkami wypełnionymi wstążkami i innymi kobiecymi drobiazgami, a tuż obok niej mały kominek, z którego dobywał się dźwięk trzaskającego w ogniu drewna. Całość budziła bardzo ciepłe i przyjazne odczucia.

Usiadłam na łóżku, by chwilę odetchnąć. Pościel pachniała świeżością, a ogień w kominku przyjemnie otulał mnie ciepłem. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może wcale nie będzie mi tutaj źle. Wciąż jednak drżałam na myśl o mającym rychło nadejść spotkaniu z państwem Cowan oraz ich synem, paniczem Charlesem juniorem. Pragnęłam pokazać się im z jak najlepszej strony, toteż naraz podniosłam się, zrzuciłam płaszcz oraz czepek i powiesiłam do szafy. Suknia była wilgotna od deszczu, a dolny brzeg brudny, dlatego czym prędzej zmieniłam odzież, a także buty, które również były zabłocone. Potem wyjęłam kilka drobnych przedmiotów z kuferka i rozłożyłam na blacie toaletki. Wśród przyborów służących do pielęgnacji włosów i paznokci znalazła się również Biblia i stary modlitewnik, który zachowałam jako pamiątkę po papie. Trzymałam weń również jego starą, wypłowiałą fotografię. Wyjęłam ją i jak to miałam w zwyczaju, z namaszczeniem ucałowałam, po czym zasiadłam przy toaletce, by nieco poprawić upięcie włosów.

Czas płynął, lecz nikt się nie zjawiał. Ja zaś jak na szpilkach czekałam na wezwanie od państwa domu. Spojrzałam na zegarek przypięty agrafką do sukienki – dochodziła już piąta po południu. Byłam tu co najmniej od wpół do czwartej. Dziwiłam się, dlaczego tak długo nikt po mnie nie posłał. Pozostało mi jedynie czekać, a ponieważ każda minuta oczekiwania była dla mnie coraz większą torturą, postanowiłam wykorzystać ten czas, by pomówić z moim najlepszym i jedynym w mym aktualnym położeniu przyjacielem – Bogiem. Takiego podejścia nauczył mnie papa – zawsze powtarzał mi, że Jezus Chrystus jest jego najlepszym przyjacielem i że zwraca się do Niego w każdej sytuacji, dobrej czy złej, a On nigdy nie pozostaje głuchy na jego modlitwę. Zupełnie inny rodzaj pobożności prezentowała moja droga mama. Owszem, również wysoko ceniła wartości chrześcijańskie i wpajała je mi i moim siostrom od młodości, lecz w jej osobistej relacji z Bogiem było znacznie więcej formalizmu niż autentycznego przeżywania zażyłości. Sądzę, że gdyby nie papa, nie widziałabym w religii niczego więcej poza nakazami i zakazami, lecz właśnie dzięki jego świadectwu Bóg stał się dla mnie kimś ważnym, i choć daleko mi do dewotki, był On w moim życiu obecny i traktowałam Go, podobnie jak papa, jak przyjaciela.

Gdyby nie to, nie miałabym do kogo zwrócić się w tamtej chwili. Mając jednak taką możliwość, uklękłam nabożnie przed toaletką, na której ułożyłam Biblię, i poczęłam się modlić.

Ledwo jednak zaczęłam, rozległo się pukanie do drzwi.

– Kto tam? – zawołałam, czując, jak z zaskoczenia serce nagle zaczyna mi bić gwałtowniej.

– To ja, Franklin, panienko – odpowiedział przyjaznym tonem poczciwy lokaj.

– Proszę wejść! – zawołałam, podnosząc się z klęczek.

– Panno Frances, państwo Cowanowie oczekują panienki w bawialni – oświadczył z życzliwym uśmiechem.

– Oczywiście, jestem gotowa – odparłam, łapiąc głęboki wdech.

– Chodźmy zatem, panienko – powiedział służący i jak to miał w zwyczaju, przepuścił mnie zgrabnie przez drzwi, po czym ruszyliśmy po schodach w dół, a minąwszy rozległy hall, znaleźliśmy się przed drzwiami bawialni.

– Przybyła panna Frances, sir – zaanonsował Franklin.

– Wspaniale, proszę ją wpuścić – odpowiedział twardo i zdecydowanie męski głos.

Weszłam z lekko schyloną głową, a gdy ją uniosłam, mym oczom ukazali się państwo Cowanowie we własnych osobach. Pan Cowan stał przy kominku i palił fajkę. Był wysoki, dobrze zbudowany, miał dość obfity zarost i bystre spojrzenie. Odziany był w przepiękny żakiet z klapami obszytymi atłasową lamówką, równie gustowną kamizelkę we wzory i szare spodnie w drobne paski. Jego małżonka siedziała obok na sofie w przepięknej jedwabnej sukni o lekko błękitnym odcieniu, z głębokim dekoltem i odkrytymi ramionami, a jej szyję zdobił wytworny naszyjnik z prawdziwych pereł. Miała subtelną, jasną płeć i czarne, uczesane w gustowny kok włosy. Jej twarz była gładka, lecz spojrzenie zdradzało zimny i surowy sposób bycia. Oboje napawali mnie lękiem i niepewnością.

– Miło panienkę widzieć, panno Frances – rzekł życzliwie, acz dość szorstko pan domu.

– Mnie też jest miło, że mam zaszczyt państwa poznać – odparłam grzecznie.

– Ja nazywam się Charles Cowan, a oto moja urocza małżonka, Claire – oświadczył, na co wdzięcznie się pokłoniłam. – Jak minęła podróż, panno Frances? – zapytał dopaliwszy fajkę. – Aura wszak niekoniecznie dziś dopisała – dodał.

– Istotnie, panie Cowan, pogoda nie była najlepsza na podróż, lecz mimo to dotarłam spokojnie i jestem zadowolona z podróży – odpowiedziałam.

– Widziała pani już swój pokój, prawda? Czy obecny jego stan odpowiada pani, czy może czegoś w nim brakuje? Jeśli tak, proszę powiedzieć bez skrępowania, a ja poinstruuję służących, co mają przygotować.

– Dziękuję serdecznie, panie Cowan. To bardzo miłe z pańskiej strony, lecz sądzę, iż na obecną chwilę niczego mi nie brakuje.

– Cieszę się – odrzekł, lekko się uśmiechając, po czym wskazał na przeciwległą sofę, bym usiadła. Sam zajął miejsce obok małżonki, która dotąd nic nie mówiła, lecz tylko bacznie mi się przyglądała.

– Czy przywiozła pani ze sobą referencje? – zapytał pan Cowan.

– Ależ drogi Charlesie, to przecież jej pierwsza praca. Skąd miałaby dostać referencje? – rzuciła beznamiętnie pani Cowan, nim sama zdołałam odpowiedzieć.

– No tak, masz rację, kochanie – zreflektował się pan Cowan. – Ale to nic nie szkodzi. Wszak poleciła nam panienkę pani Davies, co jest dla nas wystarczającą rekomendacją. Jest panienka, zdaje się, jej siostrzenicą, nieprawdaż?

– Tak, to prawda, panie Cowan.

– Doskonale! – powiedział, ponownie lekko się uśmiechając. – A zatem z dniem jutrzejszym przejmie pani obowiązki guwernantki naszego syna, Charlesa. Będzie go pani uczyć elementarza, rysunku, śpiewu i gry na fortepianie. Życzymy sobie także, aby syn spędzał trochę czasu na świeżym powietrzu. To dobrze robi jego zdrowiu, dlatego proszę pamiętać o codziennym spacerze po parku.

– Oczywiście, panie Cowan. A co z edukacją religijną? Czy życzą państwo sobie, bym przybliżała synowi Biblię? – zapytałam.

– Nie, nie ma takiej potrzeby – odpowiedział pan domu. – Nie jesteśmy chrześcijanami.

Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi. Nieco zbiła mnie z tropu, dlatego na moment zapadła niezręczna cisza.

– Ufam, że nie jest to dla pani problem, panno Frances – dodał po chwili milczenia pan Cowan.

– Naturalnie, że nie jest – oświadczyłam pośpiesznie, pragnąc ukryć poniekąd moje zmieszanie.

– To dobrze. Jakkolwiek sami nie praktykujemy chrześcijaństwa, nie mamy nic przeciwko, by panienka odprawiała swe modły pod naszym dachem. Proszę to jednak czynić w zaciszu swojego pokoju, by Charles, a także służba nie byli tego przypadkowymi świadkami. Czy jest to zrozumiałe, panno Frances?

– Oczywiście – odparłam nieco onieśmielona jego surowym tonem i hardym wyrazem twarzy.

– Wybornie! – powiedział, uśmiechając się. – A teraz, czy ma panienka do nas jakieś pytania?

– Cóż, chyba już wszystko wiem… – powiedziałam, wahając się.

– Charles jest bardzo wrażliwym chłopcem. Proszę nie narażać go na niepotrzebny stres – rzuciła szorstko pani Cowan.

– Rozumiem, pani Cowan. Postaram się, by Charles czuł się spokojny i zadowolony – odparłam.

– I proszę go nie przemęczać. Poprzednia guwernantka zbytnio się angażowała. To znaczy wymagała od niego aż zanadto. Mam nadzieję, że wie pani, co mam na myśli.

– Tak jest, pani Cowan. Będę dbała, by Charles miał czas zarówno na pracę, jak i na odpoczynek – oświadczyłam.

– W takim razie czas, by poznała pani Charlesa – dodał pan domu. – Franklin!

– Tak, sir? – odpowiedział staruszek, który pojawił się w bawialni tak nagle, jakby wydobył się z podziemi.

– Każ Charlesowi zejść na dół. Powiedz, że oboje z matką go wzywamy – rozkazał pan Cowan.

– Tak jest, sir – odrzekł zwięźle, po czym odwrócił się i opuścił pokój.

Pan Cowan i jego żona nie wywarli na mnie dobrego wrażenia i nie wzbudzili mojej sympatii. Oboje wydali mi się butni, surowi i nadęci, choć nie chcę o nich źle mówić. W każdym razie z ciekawością oczekiwałam panicza, co do którego żywiłam cichą, choć wątpliwą nadzieję, że okaże się przeciwieństwem swoich rodziców i zdołam nawiązać z nim pozytywną więź.

W końcu wrócił Franklin, a wraz z nim uroczy rudowłosy i delikatnie piegowaty chłopiec o ślicznych niebieskich oczach. Na oko miał około jedenastu lat i wyraźnie obawiał się spotkania ze mną. Szedł bowiem niepewnie, powoli, a na jego twarzy malowała się powaga wymieszana z ciekawością.

– Charles, oto panienka Anne Emily Frances, twoja nowa guwernantka – oświadczył ojciec chłopca.

– Witaj, Charles – powiedziałam z najbardziej pogodnym uśmiechem, na jaki było mnie stać.

Chłopiec lekko się uśmiechnął, lecz nie wykrzesał z siebie ani słowa.

– Jest trochę nieśmiały, ale z pewnością panią polubi – dodał dziarsko pan domu.

– Pokażesz mi swój pokój, Charles? – zapytałam pogodnie chłopca, który w odpowiedzi tylko twierdząco pokiwał głową.

Spojrzałam na ojca chłopca pytająco, by przekonać się o jego aprobacie dla mego pomysłu.

– Świetny pomysł. Zaprowadź panią do siebie Charles, a za kwadrans proszę zejść z synem do jadalni, która znajduje się obok pomieszczenia, w którym aktualnie jesteśmy, gdyż będziemy jeść kolację. Oszczędzimy tym samym fatygi Franklinowi, niech staruszek ma dziś dłuższy wolny wieczór – oświadczył pan Cowan pogodnie, co trochę zatarło ponure i surowe wrażenie, jakie przedtem na mnie wywarł.

Lokajowi zaś spodobała się owa wiadomość, gdyż uśmiechnął się wyraźnie i z właściwą sobie gracją ukłonił się lekko. Wówczas wraz z nim opuściliśmy bawialnię. Pan Franklin poszedł do swego pokoju, a ja z Charlesem pomknęliśmy dalej.

Pokój chłopca nie był wiele większy od mojego, lecz wpadało tu o wiele więcej światła, gdyż okno znajdowało się dokładnie naprzeciw drzwi i było znacznie szersze niż to znajdujące się u mnie. Całość została urządzona w sposób dbały i staranny, choć również tu dało się wyraźnie odczuć bogactwo właścicieli. Meble, do których należało piękne biurko, krzesło, szafa i półki na książki, oraz zabawki wykonane były z dębu, zaś podłoga była ponoć w całości z bambusa. Na przeciwległej stronie, pośrodku pokoju stało eleganckie łóżko z baldachimem, którego ramy – podobnie jak regał – zostały wykonane z solidnego dębu, a każdy z jego wierzchołków zdobiła ciężka, mosiężna kula, pokryta prawdziwym złotem. Znów poczułam się trochę nieswojo. Bałam się czegokolwiek dotknąć, by przypadkiem tego nie zniszczyć. Przyznać muszę, iż od dziecka byłam dość niezdarna i nie raz zdarzyło mi się stłuc talerz czy filiżankę w trakcie zmywania bądź nawet zwykłego wycierania naczyń. O ile jednak w moim rodzinnym domu narażało mnie to co najwyżej na kpiny moich sióstr czy wyrzuty ze strony mamy, o tyle teraz niezdarność mogłaby mnie kosztować potrącenie części zarobku bądź nawet utratę pracy. Obawy te powodowały, iż musiałam wydać się Charlesowi bardzo powściągliwa.

Jednakże młody panicz albo nie zdawał sobie sprawy z moich odczuć, albo też przeczuwał je doskonale, gdyż natychmiast chwycił leżącą na biurku porcelanową lalkę i wyciągnął ją w moją stronę, mówiąc:

– To jest Anne Emily Frances.

– Och, naprawdę nazwałeś lalkę na moją cześć? – zapytałam pozytywnie zaskoczona. – To bardzo miłe, dziękuję.

– To nie ja ją tak nazwałem, panno Frances – odpowiedział szczerze chłopiec.

– Ach tak! A któż taki? Zapewne twoja mama! – odparłam, pragnąc wykorzystać tę sytuację, by złapać z chłopcem pierwszy kontakt emocjonalny i zachęcić go do otwarcia się na relację ze mną.

– Nie, to nie mama. Wykonał ją dla mnie dziś rano James i nazwaliśmy ją pani imieniem – odpowiedział panicz Charles.

To oświadczenie nieco zbiło mnie z tropu. Nikt nie wspominał mi o żadnym Jamesie ani o tym, że Charles ma brata, choćby przyszywanego.

– A kim jest James, jeśli mogłabym wiedzieć? – spytałam dociekliwie.

– To mój trener. Zajmuje się także robieniem lalek – oświadczył beznamiętnie Charles, przyglądając się kolejnej podniesionej z podłogi lalce, nieco już zniszczonej, którą ktoś zręcznie posklejał.

– Wspaniale! – odparłam. – A ta lalka, którą teraz trzymasz w dłoni, to kto? – dopytywałam, próbując podtrzymać rozmowę.

– To panna Wendy Oliver – odpowiedział równie beznamiętnym tonem co poprzednio.

Szczerze mówiąc, chłopiec cały czas sprawiał wrażenie nieco nieszczęśliwego i przygnębionego. Czuł się wyraźnie strapiony, a ja próbując znaleźć przyczynę tego stanu rzeczy, przykucnęłam przy krześle, na którym siedział, i zapytałam spokojnie:

– Charles, czy coś cię gnębi?

Chłopiec tylko pokręcił głową, że nie.

– Przecież widzę, że coś cię dręczy.