Grabarz - Karolina Dietrich - ebook + książka

Grabarz ebook

Dietrich Karolina

3,2

Opis

W Gnieźnie dochodzi do serii tajemniczych zabójstw młodych kobiet. Ich sprawca działa według schematu – poznaje swoje ofiary w Internecie, zwabia na spotkanie, pod różnym pretekstem ściąga na cmentarz, gdzie brutalnie gwałci je i zabija. Ze względu na miejsce, w którym dokonuje zbrodni, mężczyzna zostaje przez mieszkańców Gniezna nazwany „Grabarzem”. Historią tajemniczego „Grabarza” od początku interesuje się Kinga, młoda kosmetyczka, która po przedwczesnej śmierci matki spędza długie godziny na cmentarzu. Jej zainteresowanie sprawą wzmaga się, gdy kolejną ofiarą „Grabarza” zostaje jej najlepsza przyjaciółka, Elka. Kinga podejrzewa, że mordercą jest Janusz, osobliwy Grabarz, którego spotyka codziennie na cmentarzu.

Czy Kinga, wchodząc w bliską relację z Januszem, stanie się jego kolejną ofiarą, czy też to mężczyzna okaże się najbardziej pokrzywdzony w tej historii?

Brutalne zbrodnie, tajemnice przeszłości, ryzykowne relacje damsko-męskie, ostry seks – „Grabarz” to kryminał, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (29 ocen)
9
2
7
7
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wszystkie opisane sylwetki, zdarzenia i sytuacje są fikcyjne. Wszelkie podobieństwa do autentycznych postaci, do przebiegu i miejsca wydarzeń lub faktów są zupełnie przypadkowe i niezamierzone.

– Ty to dla mnie nigdy nie masz czasu!

– Przestań. Wiesz, że cię kocham – uspokajałam przyjaciółkę. Próbowałam ujarzmić rozwścieczonego lwa.

– Nie idzie się wbić do ciebie na wizytę. – Elka nie umiała ukryć rozczarowania moim zachowaniem.

– Proszę cię, Elka, nie wiem, w co mam ręce włożyć, tylu klientów, a teraz jeszcze ślub i wesele.

– Jesteś pewna, że to ten?

– Jestem, chociaż moja mama robi wszystko, żebym zmieniła zdanie. Ty też będziesz próbować?

– Serce nie sługa. Powiedzmy, że życzę ci wszystkiego najlepszego. Nie chcę się wtrącać. – Uśmiech Elki świadczył, że z chęcią by się wtrąciła, ale nie zrobi tego z racji szacunku do naszej przyjaźni.

– Mam już swoje lata, chcę mieć rodzinę.

– On też chce?

– Jasne, tak mówi. – Robiłam Elce hennę, jak zawsze czarną, nie wymieszaną z brązem, nie taką, jak zazwyczaj życzą sobie klienci, nie przełamaną. Robiłam jej hennę czarną jak węgiel.

– Gdzie będziecie mieszkać? Kupujecie ten dom?

– Tak, ten dom ma duszę. Podoba mi się, w dodatku Kalina jest niedaleko Gniezna. Mierzyłam czas, piętnaście minut i będę w pracy.

– Pamiętasz, jak jeździłyśmy tam nad jezioro do Jankowa Dolnego? Pamiętasz te imprezy?

– Jasne, Elka, spędziłyśmy razem kawał dobrego życia, ale czas dojrzeć, czas założyć rodzinę. Rodzina to moje jedyne marzenie.

– Ja, dopóki nie znajdę milionera, nie zamierzam zmieniać swojego stanu, lubię być panną, nawet jeżeli dla kogoś będę starą panną.

– Kocham cię, Elka, choć tak się różnimy. – Elka w przeciwieństwie do mnie wiedziała, czego chce, uzupełniałyśmy się.

– Dzisiaj mam randkę, gościu z Internetu, Maciej 31.

– Wow, super.

– Zrobisz mi jeszcze hybrydy, te ostatnie nie trzymały mi zbyt długo. Zmieniłaś lakiery, inna firma?

– Nie, ale może coś popierdzieliłam, zdarza mi się pomylić bazę z topem.

– Skup się, laska. Kiedy ty się zmienisz?

Z wielką uwagą ustawiałam preparaty – top po lewej, baza po prawej. Cały czas trajkotałyśmy, nie mogłyśmy się sobą nacieszyć.

– Zrobię ci gratisa, ale za chwilkę przychodzi Bacha, będzie buczeć o opóźnienie.

– Niech spada, gruba dupa. – Zaśmiałyśmy się w głos. Elka zeszła z fotela, żeby zająć miejsce przy biurku do manikiuru.

– Siadaj, może się spóźni.

– Dużo masz dzisiaj pracy? – Elka podpytywała. Pokazałam krzesło gestem ręki, jednak Elka była szybsza. Wcale nie trzeba było jej zapraszać.

– Cholernie dużo, a jeszcze muszę posprzątać, muchy obsrały mi okna. Gabinet kosmetyczny z posranymi przez muchy oknami to nie bardzo, co nie?

– Nie mogą się dostać do środka, to srają na zewnątrz.

– Tak jak ludzie, ale to jest okno i ja to widzę. Na szczęście nie słyszę.

– Weź zatrudnij sprzątaczkę, już dawno ci mówiłam.

– Teraz to mi szkoda kasy. Dom, ślub, nowe życie, liczę każdy grosz.

– Pomogłabym ci w sprzątaniu, ale randka. – Elka zrobiła dziwny dzióbek.

– Spoko, dawaj pazury, bo Bacha nas zbeszta.

– Rób, rób, jak już się do ciebie wbiłam, to cię wykorzystam.

***

Hubert schował się za drzewem, czekając na czarnego mercedesa. Było ciemno, drzewa ukrywały jego postać. Myślał, że zatają także jego tajemnicę. Na wąskiej i pustej ulicy pojawiło się oczekiwane auto. Jadąc pomału, trzydzieści na liczniku, mercedes zbliżył się na odległość metra. Hubert wyszedł z ukrycia. Czarna jak smoła szyba od strony kierowcy uchyliła się do połowy, mężczyzna z samochodu wyjął rękę na przywitanie. Hubert odwzajemnił ten gest, po czym schował dłoń do kieszeni, jakby chciał coś ukryć.

– Kiedy kasa?

– Najpóźniej za trzy dni – odpowiedział Hubert. – Teraz mam wesele, muszę generować każdy grosz.

– To generuj, bo odstrzelimy ci głowę.

– Spoko, spoko, bez nerwów, nie narzekasz chyba na interesy ze mną.

– Na razie nie, ale takich jak ty to już miałem okazję poznać. Nie rób sobie zaległości, bo to zazwyczaj źle się kończy.

– Spokojna twoja rozczochrana. – Hubert spojrzał na łysego karka i po chwili pożałował tych słów. Okno się zamknęło, czarny mercedes odjechał z piskiem opon.

***

Weszłam dzisiaj do rodzinnego domu, kochałam to miejsce. Wychowałam się tu, wśród antyków, które owiane były tajemnicą. Mój tata kochał antyki, całe życie je zbierał i wciąż było mu mało. Gromadził je w błyskawicznym tempie, do tego stopnia, że musiał dobudować dwa pokoje, żeby mieć je gdzie trzymać. Mamie nie było to w smak, ale nigdy mu się nie sprzeciwiała, tolerowała pasję ojca z wielkim namaszczeniem. Od rana, dzień w dzień, chodziła ze ściereczką, by drobne przedmioty i wyryte ornamenty odkurzyć i nadać im połysk.

Kiedy taty nie było w domu, często marudziła pod nosem, że kiedyś to wszystko sprzeda albo wywali na śmietnik. To było czcze gadanie, ponieważ po śmierci ojca nic nie zostało ruszone, minęły już dwa lata, a wszystkie przedmioty, które tata z dumą przynosił do domu, wszystkie trofea myśliwskie, stare szable i pistolety umocowane na makacie, a wraz z nią na ścianie, wciąż tkwiły w tym samym miejscu. Antyczne szafonierki i serwantki wypełnione renesansową porcelaną, siedemnastowieczny zegar – wszystko to stało i czekało na spadkobiercę, na kogoś, kto to uszanuje. Stare obrazy w pozłacanych ramach zdobiły ściany, a srebrne dzbanki z czasów pierwszych Piastów przytulały się do siebie na szesnastowiecznym kominku z ciekawym gzymsem.

Mama była dziś smutna, bardzo smutna, jak nigdy.

– Co się stało? – Zatroskana dopytywałam, ostatnio wszystko, co się wokół mnie działo, było dziwne.

– Nic, kochanie. Jesteś szczęśliwa?

– Nie wiem, może… Chciałabym mieć dziecko, ale nie jest mi to dane.

– Jutro muszę iść do lekarza, mam problem. – Mama oznajmiła to w taki sposób, że gęsia skórka pokryła moje przedramię.

– Co się stało?

– Nieważne, kochanie, nie denerwuj się. Jak w gabinecie? – Mama zawsze mnie o to pytała.

– Mnóstwo pracy, mam dość, może przez tę pracę mam problem z zajściem w ciąże.

– Może. Lasery, ultradźwięki, zapach lakierów… Zrób sobie miesiąc wolnego, klienci muszą zrozumieć.

– Co ty, dla nich najważniejsze jest to, żeby mieli zrobione brwi i paznokcie, resztę mają w pompie, mają mnie w dupie. Pewnie, udają, że mnie żałują, starają się udzielać mi cennych wskazówek, dają dobre rady, ale tak naprawdę mają to w dupie. Potrafią dzwonić do mnie o siódmej rano, a nawet o dwudziestej pierwszej. Zero wyrozumiałości.

– Tak to jest z ludźmi. Każdy dba o siebie, ucz się od nich!

– Mamo, dlaczego zadzwoniłaś najpierw do Huberta, żeby poinformować go o długach ojca?

– Tak wyszło. Znam go, przewidziałam, jak zareaguje.

– To znaczy?

– Byliście u notariusza?

– Tak. Jak Hubert się dowiedział, że ojciec zostawił miliony długów i wszystko trzeba będzie spłacić, sam umówił wizytę u notariusza. Tak, mamo, jeżeli ciebie to interesuje, mamy rozdzielność majątkową.

– Na pewno? – Oczy mojej mamy przypominały wielkie, okrągłe znaki zapytania.

– Tak, mam papier, zobacz. – Wyjęłam z torebki akt notarialny. Zdziwiło mnie, że w ogóle wzięłam torebkę z samochodu, bo zazwyczaj zostawiam ją, czasem nie pamiętam gdzie, potem szukam, dzwoniąc do siebie z komórki Huberta. Najgorsze było to, jak telefon dzwonił i wcale nie leżał w mojej torebce. Wtedy dopiero zaczynało się wielkie szukanie na hura.

– To dobrze. Chcesz kawę?

– Tak. Dlaczego wcześniej nic mi nie powiedziałaś, że ojciec miał długi?

– Nieważne, kochanie. – Mama tylko się głupio uśmiechała, jakoś tak dziwnie, pierwszy raz widziałam na jej twarzy tak dziwny i głupkowaty uśmiech.

– Pojedziemy na Termy Maltańskie, na basen? Może dziś albo jutro? Odstresujemy się, wypierzemy piórka.

– Z przyjemnością. Jak za dawnych lat.

Piłyśmy kawkę z pozłacanych dwudziestoczterokaratowym złotem barokowych filiżanek, siedząc przy ławie na antycznych nożycowych krzesłach. Śmiałyśmy się i żartowałyśmy, ale w oczach mamy gościł smutek, i tak już zostało.

***

– Elka, jesteś szczęśliwa, że mieszkasz w Gnieźnie?

– Nie wiem. Ale ładnie pachnie, powąchaj. – Poszłyśmy do jedynej dobrze zaopatrzonej perfumerii w naszym mieście. Różniłyśmy się od siebie prawie wszystkim, ale jedno nas łączyło – miłość do perfum.

– To Lancôme, Idole. Ładny.

– Dla mnie za łagodny, wolę słodkie i ciężkie. – Elka była stanowcza i wiedziała, czego chce.

– Mnie się podoba, ale dzisiaj mam ochotę na zimny, mroźny, zimowy zapach. Wezmę sobie Eternity Calvina.

– A twoja Lolitka? – Tak zdrobniale nazywałyśmy perfumy Lolita Lempicka.

– Za słodka, Hubert dosyć mi słodzi życie, muszę odpocząć.

– Co ci mówiłyśmy, ja i twoja mama? Nie słuchałaś nas, to masz. – Elka wydawała się bez serca. Na każdym etapie i w każdym momencie podkreślała, jakiego fatalnego dokonałam wyboru.

– Przestań. A może Femme Individuelle Mont Blanc?

– Może, do ciebie pasuje. Jak się czuje Marysia?

– Coraz gorzej, ale cały czas mamy nadzieję. Nie przeżyję, jak jej się coś stanie.

– Będzie dobrze.

– To co bierzesz? – Zmieniłam temat, każda z nas wiedziała, że powoli zbliża się kres. Dni mojej mamy były policzone, nie miałam co do tego wątpliwości.

– Angel. Jak zawsze jestem wierna.

– Ja Eternity, są w dobrej cenie i kusi mnie popiersie Gaultiera. Tak dla osłodzenia w międzyczasie.

– Do mnie też pasuje Gaultier – powiedziała Elka – ale Scandal. – Obydwie roześmiałyśmy się tak głośno, że ochroniarz zaczął śledzić nas wzrokiem, podejrzewając o niecne czyny.

– Elka, głuptasie, kocham cię.

– Ja też cię kocham. Idziemy do kasy. – Z wielkimi jak rogale marcińskie uśmiechami podeszłyśmy do kasy.

***

Przyjechałam dzisiaj na cmentarz, ponieważ czułam silną potrzebę spotkania z mamą. Wiadomo, że jej nie zobaczę, ale chociaż trochę poczuwam przy jej grobie. Powspominam dawne dzieje. Porozmawiam, o ile można to tak nazwać, ale monologi to też rozmowa, nawet lepsza, można odpowiedzieć to, co się chce. Usłyszeć to, co się chce. Rzadko, a raczej w ogóle nie usłyszy się sprzeciwu, skarcenia, nie zobaczy głupiej miny rozmówcy.

Podjechałam pod cmentarz przy ulicy Witkowskiej. Budowę tej nekropolii rozpoczęto w 1915 roku, a ukończono rok później. Jest to cmentarz rzymskokatolicki. Najmłodszy, a zarazem największy cmentarz w Gnieźnie, o powierzchni ponad pięciu hektarów. Był duży, a do tego teraz wydawał mi się złowieszczy.

Człowiek może się oszukiwać, że przecież jest okej, że nie robi głupot, że tak bywa. Są w życiu sytuacje, które zmuszają do wielu złych zachowań, wielu nałogów, z którymi walczy się przez całe życie.

Zaparkowałam samochód pod samą bramą, żebym miała szybciej. Grób mamy leży blisko wejścia. To i dobrze, bo po ostatniej głośnej aferze, kiedy grabarz znalazł na cmentarzu zmasakrowane zwłoki kobiety, czułam się bezpieczniej, wiedząc, że w razie napadu będę mogła uciec. Zatrzymałam czerwone audi, wysiadłam tak szybko, jak umiałam. Zawsze poruszałam się sprawnie, za co byłam w tej chwili wdzięczna losowi.

Szybkości i refleksu nauczyłam się w pracy, kiedy w natłoku zajęć nie starczało mi rąk do zaplanowanych zabiegów. Pewnie, że to była moja wina, nie umiałam odmówić klientkom, zapisywałam zabiegi ponad normę, a potem zastanawiałam się, jak to będzie. Zawsze jakoś było, ale praca mnie wyczerpywała i przestałam odczuwać z niej satysfakcję.

Z bagażnika wyjęłam miotełkę i szmatkę oraz baniak z bardzo zimną wodą. Leżał przez całą noc w samochodzie, wieczorem go tam zaniosłam, żeby rano nie zapomnieć. Oczywiście na cmentarzu był punkt czerpania wody, ale po tym, co wczoraj usłyszałam w telewizji, wolałam nie spacerować po nim w samotności, jeśli nie muszę.

Zazwyczaj lubię patrzeć na inne groby, podziwiać lub krytykować ich wystrój. Tego dnia chciałam tylko porozmawiać z mamą, zapytać, jak się czuje, czy ma ładnie, czy jej czegoś nie brakuje, znicza albo nowych kwiatów. Nie chciałam oglądać cudzych grobów.

Z impetem zamknęłam drzwi samochodu. Przestraszyłam się, że w ten sposób zbudziłam wszystkich zmarłych na cmentarzu. A może chciałam ich obudzić? Chciałam, aby opowiedzieli mi o zbrodni, jaka tu zaszła, jaką przypadkiem widzieli. Nie wiadomo jeszcze, kiedy doszło do morderstwa. Wczoraj znaleźli ciało, policja ustala fakty. Nie wiadomo, ile godzin zwłoki leżały na mrozie, ile dni błagały, by je znaleziono. Podobno były mocno zmasakrowane. Jak mocno, nie wiadomo, nie pokazali zdjęć.

Zresztą kto chciałby oglądać zdjęcia zmasakrowanej kobiety? Po co jest Facebook? Dla głupot? Tak, Facebook jest dla głupot. Tam ludzie pokazują tylko ładne, nienaganne zdjęcia. Dlaczego nie wstawią zdjęcia zmasakrowanej kobiety? Dlaczego portale kłamią, że wszystko jest okej?

Cofnęłam się do auta, musiałam sprawdzić, czy wzięłam telefon. Jak nie ja. Nigdy nie dbałam o to, by nosić telefon przy sobie.

Stanęłam przed samochodem, włożyłam jeszcze raz rękę do kieszeni mojego długiego do kostek beżowego płaszcza. Mama zawsze powtarzała, że kobieta musi mieć na jesień długi płaszcz do kostek, tak jest wygodniej. Taki płaszcz nazywała „oklej-biedą”. Nieważne, co się ma pod spodem, w takim odzieniu zawsze wygląda się elegancko. Telefon był w kieszeni. Dlaczego wcześniej tego nie czułam? Z nerwów bałam się wejść na cmentarz.

Weszłam jednak i idę. Z oddali widzę mężczyznę ubranego na szaro, bardzo szaro. Wydaje się wysoki, nawet przystojny, ale bardzo szary i brudny. Nudny i smutny, bardzo dziwny. Jego strój był tak szary jak ten październikowy dzień. Podchodzę bliżej, mimo że się boję, bo może to zabójca tej kobiety? „Raczej nie, skarciłam się w myślach, prawdziwy zabójca pewnie by się ukrywał”. Podeszłam bardzo blisko, widzę go wyraźnie. On, jak na ironię, też zbliża się do mnie. Boję się. Jednak jest coś w jego wyglądzie, co przyciąga moją uwagę. Jest coś, co każe mi się mu przyglądać i tu trwać. To jego stoicki spokój, taki, którego ja nigdy nie miałam. Widzę jego ostre rysy twarzy i głębokie i szerokie zmarszczki wyryte w śniadej cerze. Widzę jego oczy czarne jak węgiel, jak grzech. Widzę w nim mordercę, mordercę o stoickim spokoju, który zabija pomału, tak żeby bolało. Widzę to w nim, choć nie chcę tego widzieć. Mama zawsze uczyła mnie, że nie wolno osądzać ludzi po wyglądzie i przez pryzmat tego, jaki wykonują zawód, że nie wolno doklejać im etykiety, ale nic nie mogę poradzić na to, że widzę w tym człowieku mordercę.

Jego ruchy były powolne i harmonijne. Wyglądał jak leniwe kocisko, co po dobrym posiłku idzie na odpoczynek. Tym dobrym posiłkiem mogła być dla niego ta zmasakrowana, zgwałcona i oszpecona kobieta.

Dopiero teraz zauważyłam, że mężczyzna podchodzi do taczki ze szpadlem i z grabiami. Patrzył na mnie, chwycił taczkę, jakby to była paczka chipsów, i ruszył w moim kierunku. Musiał mieć dużo siły i stoicki spokój. Niewiarygodne połączenie, które nosi za sobą morderstwo. Stwierdziłam, że to on zabił tę kobietę. To była pierwsza myśl, chociaż moja intuicja nieraz płatała mi figla. To jednak musiał być on.

Zbliżał się do mnie, był coraz bliżej, jakiś metr ode mnie, zobaczyłam jego uśmiech. Wyszczerzył ogromne, białe zęby, jak morderca, jego czarne oczy też patrzyły na mnie jak oczy mordercy. Przeszły mnie ciarki, chciałam uciec, jednak byłam już prawie nad grobem matki. Położyłam baniak z wodą, szmatkę i miotełkę. Dopiero teraz zorientowałam się, że nie mam płynu do mycia nagrobków, musiałam zapomnieć go z samochodu albo najzwyczajniej wczoraj nie włożyłam go do bagażnika. Nie spakowałam go do samochodu, inaczej wyjmując przed chwilą ekwipunek, zauważyłabym go. Grabarz, idiotycznie się uśmiechając, przeszedł obok mnie, idąc ku wyjściu. Przez moment pomyślałam, że idzie zamknąć bramę na kłódkę, bym nie uciekła. Pomyślałam, że będę następna.

Odwróciłam się za nim. Ku mojemu zdziwieniu on też się obrócił, spojrzał na mnie, a jego uśmiech wydawał się cały czas przyklejony do twarzy, jakby tkwił na niej od chwili, w której go do mnie skierował. Chyba do mnie, w pobliżu nie było bowiem nikogo innego, jak zwykle przed południem. Bawił się ze mną albo mną. To nie było normalne zachowanie grabarza.

Zaczęłam sprzątać grób mamy, prosząc ją w duchu, by nie stało mi się nic złego, by grabarz wraz ze swoimi kolegami, po których pewnie poszedł, nie zmasakrował mojego ciała, nie zgwałcił mnie. Zastanawiałam się przez moment, co jest gorsze, co sprawia większy ból – uderzanie łomem w głowę czy brutalny, bolesny gwałt. Modliłam się, żeby tego nigdy nie poczuć, tak jak czuła to tamta kobieta.

Obejrzałam się jeszcze za grabarzem, ale zniknął za zakrętem. Umyłam pomnik bez płynu, samą wodą. Chciałam jeszcze zgrabić liście, ale nie wzięłam grabi. Gdy ostatnio to robiłam, była wczesna jesień. Myślałam, że to już ostatnie, że więcej nie będą opadały. Drzewa wtedy wydawały się nagie. Tylko że to był październik, a nie listopad, nie „listko-pad”. Zawsze tak mówiłaś, mamo: „Listko-pad, patrz, niunia, listko-pad”.

Może wydawało mi się, że ostatnio drzewa były nagie, a one jeszcze nie chcą się rozbierać. Może sobie to wmówiłam, bo w moim bagażniku nie było miejsca na grabie. Może po cichu czekałam na wiatr, który je zamiecie, a raczej zagrabi. Usiadłam na ławce, by chwilkę pobyć z mamą, by chwilkę z nią porozmawiać, by poimprowizować jej odpowiedzi, przypomnieć sobie jej słowa, co by mi na to powiedziała.

Oprócz grabarza mordercy krążącego na miejskim cmentarzu miałam jeszcze inny problem. Miałam raka. Cholernego raka, na którego pięćdziesiąt procent ludzi umiera. Nie wiem, czy ja umrę. Byłam na pierwszych badaniach. To podejrzenie, czeka mnie jeszcze badanie, dodatkowa diagnostyka, cytologia. W sumie nie konsultowałam się z innymi lekarzami. Wierzyłam swojej starej pani doktor, nigdy wcześniej się nie pomyliła. W diagnozie mojej mamy też się nie pomyliła, więc dlaczego miałabym jej nie wierzyć?

Jednak zaleciła dodatkowe badania, może nie była pewna swojej diagnozy.

– Ty też umarłaś na raka tak młodo. Pewnie podzielę twój los – powiedziałam niemal na głos, bo na pewno nie był to szept.

– Chce pani grabie? – Za plecami usłyszałam gruby męski głos. Gruby, ale przyjemny. Miękki, trochę szorstki.

Przestraszyłam się. Siedząc na ławce, aż podskoczyłam razem z nią. Widocznie rozśmieszyłam tym mojego rozmówcę, bo gdy na niego spojrzałam, jego uśmiech był teraz szerszy, a zęby bielsze.

– Nie, dziękuję – odpowiedziałam, odwracając wzrok. – Proszę się ode mnie odczepić.

– A czy ja się w ogóle przyczepiłem? Nie jestem rzepem.

– Żałosne jak pan. Nie mam ochoty na marne żarty.

– Żałosne, bo jestem tylko grabarzem?

– Proszę odejść! – Zniecierpliwiłam się.

– Przecież widzę, że grabie to jest jedyna rzecz, której pani teraz potrzebuje. Grabie i dobry płyn. Jak nagrobek wyschnie, to będzie widać smugi, nie warto myć samą wodą. Lepiej niech pani przyjdzie jutro z płynem.

Pomyślałam, że chce mnie zwabić jutro na cmentarz. Zwabić i zabić.

– Widzę, że zna się pan na nagrobkach, a na za… – Chciałam zapytać, czy na zabijaniu też się zna, ale na szczęście zdążyłam się przymknąć. Z moją niewyparzoną gębą mogłabym o to spytać, a wtedy nie wiem, jaką wywołałoby to w tym człowieku reakcję. Grabarz jakby wyczuł mój niepokój, zostawił mi taczkę z leżącymi w niej grabiami i odszedł. Z odległości około trzech metrów odwrócił się do mnie i krzyknął:

– Jak posprzątasz, młoda damo, to zostaw taczkę i grabie w tym miejscu! Wrócę po liście i wywiozę na śmietnik!

– Weź pan tę taczkę i spadaj.

– Wredna, ale takie są najfajniejsze. – Tak się ze mną chciał pożegnać, co mnie zirytowało jeszcze bardziej.

„Bezczelny, brudny dziad, pomyślałam. Jak może podchodzić i rozmawiać?” Nie wiem dlaczego, ale czułam się upokorzona, obrażona, sama nie wiem, co czułam.

– Proszę się zająć swoją pracą, bo pójdę na policję.

– Słucham?

– To, co pan słyszał. Weź pan tę taczkę, bo pójdę na policję.

Grabarz zaczął się śmiać w głos, tak bezczelnie jak morderca.

– Proszę dbać o ławkę, nie składa jej pani i jest zniszczona, nigdy wcześniej nie widziałem tak zniszczonej ławki. Wstyd!

– Nos w sos!

Miałam ochotę kopnąć tę taczkę i to zrobiłam. Taczka się przewróciła, a grabie z niej wyleciały. Popatrzyłam na to i zreflektowałam się. Podniosłam ją i zaczęłam grabić liście.

Może chce moimi liśćmi zakryć zwłoki następnej ofiary, a może to moje zwłoki chce potem ukryć? Pograbiłam dość szybko i pospiesznie opuściłam cmentarz, zostawiając taczkę zapełnioną liśćmi i piaskiem oraz oparte o nią grabie. Zbliżałam się już do bramy. Czułam ulgę, a zarazem smutek, bo nie pożegnałam się z mamą. Wiedziałam, że tu wrócę. W duchu mówiłam jeszcze modlitwę. Podeszłam do mojej audiczki, spojrzałam na śmietnik. Było tu tak spokojnie, tak czysto, ani krzty wyczuwalnej niedawno grozy zabójstwa, które miało miejsce pięć czy sześć dni temu. W sumie to nie wiem, kiedy nastąpiła zbrodnia, gazety póki co milczały, policja też. Była tylko mała wzmianka na portalu i w telewizji.

Jedno jest pewne, wczoraj znaleźli ciało, ale do morderstwa doszło wcześniej. Tak mówili ludzie. Teraz panowała tutaj cisza i spokój jak makiem zasiał. Pani ze sklepiku ze zniczami zniknęła, jakby się bała, że będzie następna. Sklepik był zamknięty. Na drewnianych parkanach nie wisiały, jak zazwyczaj, kolorowe wiązanki, do wyboru, do koloru. Parkany były smutne jak cały cmentarz, jak ulica, jak ścieżka.

***

– Niezła afera – zwrócił się do kolegi Robert.

– Jasne, że niezła, a raczej straszna. Dzisiaj jakaś kobieta dziwnie mi się przyglądała. Kurczę, aż pożałowałem, że przyszedłem tutaj do pracy.

– Twój wybór, bracie, nikt cię nie zmuszał.

– Śmierć córki mnie zmusiła – Janusz odparł bez zastanowienia, marszcząc swoje kruczoczarne brwi tak mocno, że wydawały się złączone.

– Od tego jest terapia – Robert cały czas przygadywał koledze. On sam nigdy nie zdecydowałby się na taki krok, żeby sprzedać dobrze prosperującą firmę i zatrudnić się na etat, i to jeszcze jako pomoc cmentarna.

– Nic nie wiesz o życiu i nagłej śmierci – odpalił Janusz i zaraz przeprosił za te słowa, w końcu tamten o wiele dłużej pełnił zawód grabarza, z pewnością więc wie dużo o życiu i śmierci.

– Co ty gadasz, bo chyba nie zrozumiałem? – Robert zaśmiał się w głos.

– Chodziło mi o to, że nie straciłeś dziecka – poprawił się Janusz.

– Jasne, ludzie mają cię za gówno, traktują jak powietrze do czasu, kiedy nie stracą bliskiej osoby. Do czasu, kiedy nie odejdzie na tamten świat ktoś z ich rodziny. Wtedy przychodzą, wmuszają ci pieniądze, zielone banknoty, i proszą, sami nie wiedzą o co. Najbardziej to chyba o to, by ich wysłuchać, a ty słuchasz i udajesz, że ci żal. Tak naprawdę jednak nie jest ci żal, bo to dla nas chleb powszedni, tak jak dla piekarza upiec bułkę. Tak podchodzę do pracy. Udaję, że słucham, ale nie słucham, patrzę, jak płaczą, ale nie jest mi żal. Uodporniłem się, ty też się uodpornisz.

– Wiem, ale to mnie rozśmieszyło. Głupia cizia przychodzi na cmentarz po takiej aferze, przypłaca to nerwami i po co?

– Dobra, wybaczam. – Robert nie chciał się sprzeczać, to było im w tym czasie najmniej potrzebne. Za to zainteresował się nowo poznaną przez Janusza koleżanką. – O której niuni mówiłeś? O tej z czerwonej audiczki, Basi Kurdej-Szatan w wersji gnieźnieńskiej?

– Nie patrzyłem na samochód, nie jestem zainteresowany autami, dosyć już ich porozbijałem, nic dla mnie nie znaczą. Ale ona to fajna laseczka, świeżutka, dawno takiej nie spotkałem, chociaż irytowało mnie, że się mnie boi. To raczej ja powinienem bać się dziewczyn, bo to one mi się pchają… pchały – poprawił się Janusz – do łóżka. Nowe doświadczenie.

– Ona jest po przejściach, ale jest w porządku. Trochę zakręcona.

– Widziałem, jak nerwowo się zachowuje, śmiesznie. Takiego fajnego grabarza jak ja się bała. Koń by się uśmiał.

– No, życie grabarza nie jest łatwe, teraz już w ogóle...Masakra jakaś. Ludzie będą się bać, będą patrzeć na ciebie ze strachem, a jeżeli będzie więcej takich afer, to nie wiem, jak będziemy odbierani. Już na pewno nie tak jak terapeuci, raczej jak mordercy. Facetowi, który zabił, jakiś dziennikarz wymyślił ksywę „Grabarz”. Widziałeś w T-Gniezno?

– Pieprzysz. – Janusz rzadko używał wulgaryzmów, ale kiedy to usłyszał, słowo „pieprzysz” samo mu się wymsknęło.

– No, kopiesz groby, jest zimno, a ty musisz kopać. Jakbym miał kogoś ukatrupić, tobym od razu zakopał w ziemi, a nie zostawiał na śmietniku. W końcu jestem grabarzem z krwi i kości. Nie to co ty, lalusiu.

– Niesprawiedliwe. Ale chociaż siłownię mogę sobie odpuścić póki co. – Janusz starał się zmienić temat, ten był dla niego zdecydowanie niewygodny.

– Wyrzeźbiony to ty jesteś. I silny. – Robert klepnął kolegę w ramię. – Szkoda cię do tej roboty.

– Dam radę, spoko. – Po chwili dodał: – Ma się to coś, ha, ha! – Janusz pił czarną kawę, a Robert mu towarzyszył, popijając piersióweczkę o smaku pigwy.

– Bez tego ani rusz. – Robert uderzył paznokciem w przezroczyste szkło. – Ty też tak skończysz. Dlatego cię szkoda.

– Alkohol mi nie służy, nie lubię, tak samo jak papierosów.

– Byś sobie wypił, tobyś wiedział, jakie to fajne uczucie. Masz wszystko w dupie.

– Fajne na moment, a potem? W życiu trzeba być przewidującym, myśleć globalnie, działać środowiskowo, rozumiesz?

– Jak spotkasz kogoś z dawnego życia, to co zrobisz? Jak się wytłumaczysz? – Robert, który znał historię Janusza, już dawno chciał zadać mu to pytanie.

– Ludzie z mojego byłego środowiska nie chodzą na cmentarze, robią to za nich inni, ich sługusy. Zresztą mam to w nosie. Teraz, po tej aferze i tak nie ma co liczyć w tym miejscu na tłumy.

– Nie przesadzaj, za chwilkę wszystko ucichnie. Zobacz, tyle policji, dziennikarzy tu było, robili zdjęcia, koczowali, sprawdzali, pewnie nieudolnie, jak to oni. A dziś taki spokój. Jakby się nic nie wydarzyło.

Robert popatrzył z oddali na pusty, zagrabiony plac. Tym samym zmusił Janusza, by jego wzrok powędrował w to samo miejsce. Wciąż pamiętał koguty policyjne i strażackie, tysiące kogutów. Dziennikarze, zdjęcia, Messenger, a potem krótka wzmianka i sztuczna cisza.

– Ciekawe, jak to się rozegra – głośno myślał Janusz.

– Pewnie jeszcze nieraz nas przesłuchają, będą węszyć, szukać, może teraz jesteśmy obserwowani, może mamy telefony na podsłuchu. – Robert dodawał dramaturgii.

– Może. Jeżeli ktoś ma czyste sumienie, to nie ma się czym przejmować. My mamy czyste sumienie, nieprawdaż?

Robert zaczął się nerwowo śmiać, komentarze Janusza w stylu „nieprawdaż”, były nie z jego bajki.

– Już się zamknij, gawędziarzu, w sumie to ty mógłbyś być podejrzanym, pracujesz tu od niedawna. – Podniósł klapę od śmietnika, wciskając do niego pustą butelkę po nalewce.

– O czym gadacie? – Do rozmowy włączył się Szymon. Był administratorem cmentarza, właśnie wrócił z przesłuchania, usiadł na taborecie przy stole pokrytym ceratą i poprosił kolegów o kawę.

– Chcesz? – Robert wyjął z kieszeni drugą piersiówkę, tym razem wiśniową.

– Tak rozmawiamy o tej zamordowanej kobiecie. Na policji coś wiedzą? – Janusz odpowiedział pytaniem na pytanie. Wypił ostatni łyk kawy, wyjął sobie fusa z ust, po czym wstał i umył ręce.

– Nic nie wiem. Mnie tylko przepytywali, zadawali mnóstwo pytań, stosowali różne metody, od perswazji po groźby, czułem się jak debil. A ja mówiłem, że nie pamiętam. Wam też radzę tak samo, tak jest najprościej.

– Patrz, jaki porządny. – Robert z sarkazmem skomentował zachowanie Janusza, bo zirytowało go, że ten myje ręce po wyjętym ze swoich ust okruszku.

– Janusz – Szymon zwrócił się do kolegi – jak podobają ci się nasze szare ściany?

– Bardzo przyjemne, kolor szary jest w modzie. Czuję się jak w domu.

– A nasz ogród?

– Wegetuje. Jak każdy mogilnik.

– Dlaczego powiedziałeś, że nie pamiętasz? Trzeba było ruszyć łepetyną. Słyszałeś tej nocy krzyk. – Robert ciągnął temat, wręcz podniósł głos na Szymona.

– Daj spokój, kto chce się bawić w takie szczegóły, najlepiej zapomnieć i nie pamiętać.

– Słuchajcie – wtrącił się Janusz – nie ma co się kłócić. Ja jestem pełen podziwu dla tej laski, co ją dzisiaj spotkałem. Przyszła sama, taka słodka, rozmawiam z wami, ale cały czas o niej myślę. Może szuka wrażeń na cmentarzu?

– Ona ma dosyć wrażeń, znam ją z pogłosek, po prostu dba o grób matki i nic nie jest w stanie jej przestraszyć.

– Znać kogoś z pogłosek to nie znać w ogóle. – Szymon chciał zabłysnąć i mu się udało. Janusz pokiwał głową na znak, że się zgadza.

***

Gniezno, tak samo jak Rzym, położone jest na siedmiu wzgórzach: Balcerkowo, Zajezierze, czyli Piotrkowo, Lecha, Panieńskie, Świętojańskie, Klaryskie i Barskie.

– Piękna, czy ty wiedziałaś, że nasze zapyziałe miasteczko leży na tylu wzgórzach? – zapytałam Elkę, przerzucając wzrokiem karty encykopedii. Planowałyśmy wyjazd do Krakowa. Przyjaciółka chciała pomóc mi w odstresowaniu się po śmierci mamy.

– Ty to jednak nie cierpisz tego Gniezna, jesteś sarkastyczna.

– Nie cierpię plotek, a nie Gniezna. Może nie cierpię Huberta, może sama nie wiem, może siebie, że za niego wyszłam.

– To mieszkamy w Rzymie – zażartowała Elka. Udawała, że nie słyszy tego, co powiedziałam. – Pamiętam coś ze szkoły, ale chyba tylko wzgórze Lecha i to, na którym jest położony cmentarz.

– I tak wiesz więcej niż ja. Cieszę się, że ze mną jesteś, na Huberta nie mogę liczyć, nawet nie przyszedł na pogrzeb mojej mamy.

– On jest porąbany, mówiłam ci, to nie słuchałaś.

– Ty, zobacz, nasze miasto przypomina na mapie kotka. Patrz, siedzi tyłem, czeka na myszkę. – Podsunęłam Elce mapę Gniezna pod nos, by przytaknęła.

– Dobrze, że mapa jest żółta, inaczej Gniezno byłoby czarnym kotem. Dla mnie wygląda jak rozwścieczony muppet.

– Nie żółta, tylko bananowa. Albo waniliowa. Jak wolisz, do wyboru, do koloru. Muppet. Skąd ty to bierzesz?

– A nasz wymarzony Kraków przypomina kotka leżącego, takiego, co zjadł myszkę i odpoczywa – zauważyła Elka.

– Ty moja poetko, chcesz popcorn?

– Jasne. Gdzie Hubert? – Ela powtórzyła pytanie.Wiem, że chciała się tylko upewnić, że nikt nam nie przeszkodzi.

– Trzecią noc go nie widziałam, podobno jakiś remont.

– Lepiej, żeby nie przychodził, póki tu jestem. Nienawidzę go, jest beznadziejny.

– Elka, nie przesadzaj, to mój mąż.

– Jasne. Według zasady: lepszy taki niż żaden.

– Co zwiedzimy w Krakowie? – Próbowałam zmienić temat, bo nie chciałam dłużej srać we własne gniazdo.

– Kraków, druga stolica Polski, Droga Królewska i Wawel, Rynek i jego podziemia, fabryka Schindlera… Trzy dni będzie mało.

– Pamiętaj, następna będzie Warszawa, trzecia i ostatnia stolica. I mogę umrzeć.

– A cały świat kiedy?

– Nie w tym wcieleniu.

– Pesymistka jak zawsze. – Elka chwyciła mnie za ramię. – Wszystko będzie bardzo dobrze – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy.

– Realistka, tak jest prościej.

***

Siedzę na kanapie z paczką chipsów, jest mi obojętne, czy utyję, czy nie. Ostatnio z nerwów nie tyję, lecz chudnę. Otworzyłam butelkę wina i nalałam sobie kieliszek, potem otworzyłam paczkę papierosów, zapaliłam jednego. Nie lubiłam zapachu wypalanego papierosa, nie lubiłam siedzieć w zadymionym pokoju, jednak paliłam jednego za drugim, gorycz w jamie ustnej zagryzałam chipsem i popijałam winem. Pomyślałam, że przydałoby się piwo, ale to nie lato. Piwo zawsze bardziej smakuje mi latem. Kiedyś z Hubertem piliśmy bardzo dużo piwa. Byliśmy szczęśliwi, do czasu. Do czasu, kiedy na horyzoncie pojawiła się piękna, filigranowa brunetka o nieznanym mi imieniu.

Przypomniałam sobie o dziwnym grabarzu. Miałam ochotę iść na cmentarz, zobaczyć się z nim jeszcze raz, jednak było to niemożliwe. Po pierwsze byłam pijana, po drugie było ciemno. Może w tym momencie grabarz kogoś mordował, może uderzał głową kobiety o mur albo uderzał ją łomem, ta upadała nieprzytomna, potem ją gwałcił. Ale co to za przyjemność gwałcić nieprzytomną kobietę?

Miałam ochotę iść jutro rano na policję i złożyć zeznania, bo byłam pewna, że to ten grabarz. Jednak nie miałam dowodów. Postanowiłam je zdobyć, zdobyć żelazny dowód, że to ten grabarz za tym stoi.

Podjęłam decyzję, że zamiast na policję pójdę jutro z samego rana na cmentarz, może spotkam grabarza, sprawdzę, czy posprzątał po sobie taczkę, czy w ogóle był grabarzem. Może był tylko przebierańcem, może przyszedł zatrzeć ślady. Może przebrał się za grabarza, by wrócić na miejsce zbrodni, mordercy podobno tak robią. „Skąd by miał taczkę, pytam sama siebie, nie, on jest grabarzem, prawdziwym grabarzem”. Miał w sobie ten spokój typowy dla grabarza, którego ja nigdy nie miałam, we mnie zawsze panuje chaos.

Grabarz miał w sobie coś fascynującego, a zarazem przerażającego. Nie mogłam przestać o nim myśleć. Może dlatego, że przyniósł mi te cholerne grabie, może dlatego, że po raz pierwszy jakiś mężczyzna okazał się pomocny, a może dlatego, że oprócz mamy i Elki nikt wcześniej nie chciał mi pomóc.

Pojadę rano na cmentarz, spróbuję go znaleźć i spytać, czy nie stoi za tą zbrodnią. Zresztą muszę dokończyć rozmowę z mamą, bo zapomniałam jej powiedzieć o Hubercie. Pewnie wie, ale i tak przedstawię jej swoją wersję. Pewnie, że wiedziała, przejrzała Huberta, inaczej nie wymyśliłaby tego niecnego planu. Miała nosa do ludzi w przeciwieństwie do mnie. Uknuła plan, dzięki któremu nie musiałam się z moim mężem niczym dzielić. A może on dlatego odszedł? Może gdyby wiedział, że mój ojciec tak naprawdę nie miał długów, nie zostawiłby mnie, zostałby ze mną dla pieniędzy? Nie wiem, co gorsze.

***

Podjechałam pod cmentarz przy ulicy Witkowskiej. Samochód zaparkowałam dokładnie w tym samym miejscu co ostatnio – pod bramą, na ulicy Kadłubka. Podeszłam do bagażnika i otworzyłam go. Tym razem wzięłam płyn do mycia nagrobków. Ulżyło mi, ale zapomniałam o baniaku z wodą, do końca nie wiedziałam też, gdzie ostatnio zostawiłam zmiotkę. Może na cmentarzu w taczce, a może wyjęłam z bagażnika i rzuciłam gdzieś w garażu... Nie mogłam rano jej znaleźć i z tego wszystkiego zapomniałam spakować baniak z wodą, mimo że wczoraj go przygotowałam. Mam tylko szmatkę i płyn do zmywania nagrobków. Znowu zostawię smugi na grobie, dam grabarzowi dziką satysfakcję i wyjdę z cmentarza niezadowolona, jak ostatnio.

Faktem jest, że odkąd Hubert mnie zostawił dla filigranowej brunetki, nic mnie nie cieszyło. A może odkąd dowiedziałam się, że mam raka. A może odkąd mama umarła. Kiedy Hubert dowiedział się, że mam raka, może zdał sobie sprawę, że nie chce chorej kobiety, nie ma ochoty opiekować się mną, wozić mnie na chemię do Poznania, może unikał problemów.

Nie była to jednak wiarygodna diagnoza, cały czas się łudzę, że zrobię dodatkowe badania i rak okaże się pomyłką, a ja się obudzę koło Huberta i będziemy szczęśliwi jak kiedyś, a wszystko stanie się złym snem. Co więcej, rano zadzwoni do mnie mama z pytaniem: „Jak się czujesz, niunia?”.

***

Byłam na cmentarzu, stałam nad grobem mamy, obok mogiły pani Wiśniewskiej i grobu pani Kwiatkowskiej. Niedaleko rzuca mi się w oczy pokaźny nagrobek Michalskich. Usiadłam na ławeczce, którą kiedyś z łaski zamontował Hubert. Pogoda była depresyjna, tak samo jak pora roku. Dziwne jest to, że zmartwiłam się o baniak z wodą, przecież padało. Jak mogłam nie zauważyć, to chyba przez łzy, które ciągle płyną mi z oczu.

Ucieszyłam się, że pada deszcz, gdyż nagrobek zdawał się błyszczeć. Zamyśliłam się, miałam nadzieję, że mama zna moje myśli, że nie muszę mówić na głos. Chciałam, aby mi doradziła, czy mam czekać na Huberta, czy on się zreflektuje, czy może zamknąć ten rozdział życiu i iść śmiało przed siebie. Mama zawsze umiała mi doradzić i robiła to trafnie. Kiedy odradzała ślub z Hubertem, byłam na nią wściekła. Wtedy pokłóciłyśmy się pierwszy raz. Wyczuła drania. Nie posłuchałam jej, a teraz cierpię. Nagle za plecami usłyszałam męski głos. „To ten łobuz”, pomyślałam. Serce zaczęło mi walić jak rozpędzony pociąg.

– Witam moją ulubioną turystkę. Czegoś chyba pani zapomniała, proszę, to leżało w taczce, zapewne pani własność.

– Przestraszyłam się pana.

– Wiem, ale myślę, że policja jest tu teraz tak często, że w najbliższym czasie nic się nie wydarzy – powiedział to tak spokojnie, że stres odszedł jak ręką odjął.

– Proszę, jaki pan przewidujący i wszechwiedzący. Może minął się pan z powołaniem?

– Może?

– Jest pan zbyt pewny siebie jak na…

– Jak na grabarza, chciała pani dokończyć.

– Nie, nie tak, coś się panu pomyliło. – Czułam, że ta rozmowa do niczego nie prowadzi, a już na pewno nie do tego, do czego bym sobie życzyła.

– Nigdy nie zdarza mi się niczego pomylić i zapomnieć, w przeciwieństwie do pani.

– Słyszał pan o tym nieszczęściu? To powinien pan wiedzieć, że mam prawo być rozkojarzona, boję się tu być, a zawsze przychodziłam z ochotą. Ta sytuacja, która miała tutaj miejsce, jest dla mnie bardzo niewygodna – tłumaczyłam się jak dziecko.

– Ta sytuacja jest dla wszystkich niewygodna, młoda damo, proszę nie myśleć tylko o swoich czterech literach.

– Nie myślę o swojej dupie. Dupa brzmi lepiej, nie sądzi pan? – Chciałam pokazać, że kobieta to nie zawsze słaba płeć.

– Ja nie przeklinam. Ten, kto tak robi, ma przeklęte życie, to tak dla panienki informacji.

Grabarz zostawił moją zmiotkę i odszedł w kierunku cmentarnego domku, w którym zapewne mieściło się jego królestwo: taczki, grabie itd. Potem znowu do mnie przyszedł. W dodatku dosiadł się, usiadł na mojej, jak twierdził, zniszczonej ławeczce.

Bałam się tego mężczyzny bardziej, niż myślałam. Bardziej niż tej sytuacji, która się tu rozegrała, ale coś mnie ku niemu ciągnęło. Czułam, że on po części za tym stoi, a nawet byłam tego pewna. Mimo że cholernie się bałam tego nowego grabarza, to jednak chciałam tutaj przyjść. Musiałam mieć go na oku, był zbyt odważny jak na grabarza, a przede wszystkim używał drogich perfum, których grabarz nie powinien używać, nie powinien mieć pojęcia o takich perfumach. Wiem, że jestem okrutna, ale to bardzo dziwne, że grabarz w dzień powszedni używa tak drogich perfum. Eternity Klein. Grabarz, wysoki, przystojny grabarz, którego nigdy wcześniej tutaj nie widziałam, nagle zjawia się, stara się być miły i ładnie pachnie. Nie, to nie jest tuzinkowa sprawa.

Jak każdy zbrodniarz miał w sobie coś niesamowitego, co sprawiło, że sama nie wiedziałam, do kogo dziś przyszłam. Miałam nadzieję, że się tego nie domyśla. Siedzieliśmy na ławeczce i tak sobie gawędziliśmy, bawiąc się w słowne przepychanki.

– Pewnie niebawem pójdę na przesłuchanie.

– Pan ją znalazł? – Musiałam zadać to pytanie, choć w ostatnim momencie ugryzłam się w język. Chciałam zapytać: pan ją zabił?

– Nie, nie ja, znalazł ją mój kolega Szymon.

– Wiadomo już, kto to zrobił?

– Policja na razie przesłuchuje świadków, których nie ma wielu. Przesłuchują nas i jakiegoś pijaczynę schowanego tej nocy w grobowcu romskim. Skrył się tam przed wiatrem i deszczem.

– Jak to nie było świadków?

– Nie, doskonale wiedział, jak i o której ma to zrobić, żeby nikt go nie widział.

– Nikt?

– No, może jeden pies z kulawą nogą, ale to niemowa, więc pozamiatane, a raczej zagrabione. Na razie nikt nic nie wie, policjanci nie chcą zdradzać szczegółów. – Grabarz na moment ucichł, po czym zaczął zupełnie z innej beczki: – Muszę iść do pracy, jestem tu nowy, wolę się nie narażać szefowi.

Wstał i spokojnym krokiem odszedł, tak spokojnym i dystyngowanym, że z pewnością nie pasował do grabarza.

Posiedziałam jeszcze chwilkę sama nad grobem mamy. Obleciał mnie jakiś nieuzasadniony strach. Chciałam już iść, wzięłam zmiotkę, płyn, którego nie użyłam, i wstałam. Pogoda była tak dżdżysta, że mycie na nic by się zdało. I na szczęście moje łzy były niewidoczne.

Przyjdę jutro albo pojutrze, ale na pewno przyjdę, to już wiedziałam. Grabarz zapunktował, był miły i ładnie pachniał, a ja kochałam dobre perfumy. Elka też lubi perfumy, moja mama lubiła perfumy, wylewałyśmy na siebie ich hektolitry, a teraz nie mam na to ochoty, wolę nie pachnieć, nie zaznaczać drogi, którą chodzę.

No i na jego szczęście taczki nie było, posprzątał, tak jak wczoraj obiecał. Zastanawiałam się, czy posprzątał zaraz po moim odejściu, czy dzisiaj rano przed moim przyjazdem. Nieważne. Stwierdziłam, że muszę być nieźle zdesperowana i samotna, skoro myślę o grabarzu jak o swojej nowej atrakcji. Nie, wolę o nim myśleć jak o podejrzanym, jak o mordercy.

***

„Lubię cmentarze, miejsca przeznaczone na pochówki zmarłych. Nie wiem, od kiedy, może od dawna, może od niedawna, ale lubię. Lubię kobiety takie nieprzytomne, takie, co nie gderają, takie, co milczą, takie posłuszne, nie cwane, nie chytre na pieniądze, bezwładne. Lubię nimi rządzić, lubię, jak są mi uległe, potem upadają na ziemię i nikt już nie może im pomóc.”

Buszował w Internecie, chciał poznać jakąś dziewczynę, chciał umówić się na randkę, ale musi być grzeczna, pokorna i skromna, inaczej będzie musiał ją tego nauczyć.

Wybrał Elkę 32, zagadnął do niej. Ładna czarnulka, wolał blondynki, ale ta była ładna, miała rysy niegrzecznej dziewczynki, zapragnął ją ujarzmić.

– Cześć, masz kogoś?

– Nie, ale mogę mieć – przeczytał w szybkiej odpowiedzi. „Pewna siebie, pomyślał, najbardziej lubię takie zabijać, one mogą ginąć bezpowrotnie”.

– Skąd jesteś?

– Z Gniezna.

– Ja z okolic. Spotkamy się? – Przetarł spocone czoło grzbietem ręki.

– Pewnie. Kiedy i o której?

– Jutro o siedemnastej na rynku w Gnieźnie.

– Może być.

– Lubisz perfumy?

– Uwielbiam. A ty?

– Też. Ładnie się wyperfumuj, to cię schrupię.

– Jesteś niegrzecznym chłopcem.

– Wiem.

– Jutro o siedemnastej, pogadamy.

– Nara.

– Pa, słodziaku.

Myślał, że zwymiotuje.

– Słodziaku... Zaraz się zrzygam, krowa jedna.

Robił sobie dobrze, wytrysk jeden po drugim na odległość około dwudziestu centymetrów zalewał mu dłonie, ciepła sperma je grzała, w mieszkaniu było zimno, ale on lubił chłód, nic innego, tylko chłód i ciepłą spermę.

***

Elka bardzo się cieszyła na to spotkanie, randka radowała ją jak małe dziecko. Od ponad miesiąca nie była na randce, ostatnio z nikim się nie umawiała. Jeżeli zdjęcia na portalu są prawdziwe i opis się zgadza, trafiła jej się niezła sztuka. Postanowiła, że nikomu nic nie powie o tym spotkaniu, nie chciała zapeszać, zresztą mama by ją skrytykowała, a Kinga miała dosyć swoich problemów: śmierć mamy, jej choroba, separacja z Hubertem. Elka nie chciała zaprzątać głowy swojej przyjaciółce, postanowiła więc, że zadzwoni do niej po randce, kiedy wszystko już będzie jasne. Kiedy okaże się, że facet jest prawdziwy. Pamiętała, jak ostatnio umówiła się z gościem na randkę, a ten nie przyszedł, wystawił ją do wiatru.

Postanowiła, że najpierw spotka się z amantem, a potem opowie wszystko Kindze i namówi ją, by też sobie założyła konto na portalu randkowym.

Ubrała się w małą czarną sukienkę, narzuciła futerko z królików w tym samym kolorze. „Przynajmniej nie zostawi widocznych kłaków na czarnej sukience”, pomyślała. Ostatnio jak miała to futerko na białym sweterku z angory, futerko triumfowało, a sweterek zrobił się melanżowy, jakby szary od kłaków z futerka.

Dobrze, że randka nie wypaliła, dobrze, że Maciej 31 miał czapkę niewidkę. Elka ze swoją pedantycznością spaliłaby się ze wstydu, gdyby chłopak to zauważył.

Dzisiaj nałoży czarną sukienkę pod futerko z królików. Włosy rozpuściła, dokładnie umyła, wysuszyła i wyprostowała, teraz wydawały się dłuższe niż zazwyczaj, gdyż na co dzień nosiła idealnie zawiązany kucyk. W tej fryzurze długość jej włosów była niezauważalna. Ostatnio rywalizowała z Kingą, która z nich będzie miała dłuższe włosy.

Wyperfumowała się Angel, był to jej ulubiony zapach od lat, jej i Kingi. Elka z czułością myślała o przyjaciółce, rozumiały się bez słów, przyjaźniły od podstawówki, zawsze wzajemnie wspierały. Butelka Angel kupiona w perfumerii starczała jej na pół roku, Kindze zaś na rok. To były drogie perfumy, a Kinga zawsze była oszczędna, oszczędniejsza od Elki, która wręcz kąpała się w Angelu, zresztą tak jak w każdych innych perfumach, po których i tak wracała do Angel.

Elka niczego sobie nie żałowała, już od najmłodszych lat lubiła drogie gadżety. Stale powtarzała: „W końcu jestem jedynaczką, mogę”. Później zaś: „Pracuję, to mam, nie mam rodziny, to pracuję na siebie i mam”. Nie miała żadnych wyrzutów sumienia, całą wypłatę potrafiła roztrwonić na nowe przedmioty, ubrania, gadżety. Ale miała również bardzo dobre serce, była wrażliwa na ludzką biedę, na ludzkie cierpienie. To dlatego tak bardzo lubiły się z Kingą, dlatego rozumiały się bez słów. Były jedną duszą w dwóch ciałach.

Popatrzyła na butelkę. „Starczy jeszcze na trzy miesiące, ale i tak kupię nową na święta, będę miała na zapas”, pomyślała. Wyszła z domu, wsiadła w swoją białą toyotę prosto z salonu, podjechała na plac Świętego Wojciecha w Gnieźnie. Zadzwoniła do amanta z informacją, że już jest. W słuchawce usłyszała odpowiedź:

– Już jadę.

Czekała chwilkę, aż podjechała czarna mazda. Wysiadł z niej cholernie przystojny facet. Elce serce zabiło jeszcze mocniej. Czuła się, jakby zaraz miała być reanimowana. Przywitali się.

– Cześć. Ślicznie wyglądasz. Nie bolą nóżki od tych szpilek?

– Spokojnie, dam radę. – Elka uśmiechnęła się. – Wiesz, nie zawsze mam okazję założyć takie buty, pracuję w szkole, tam bardziej preferowane jest płaskie, wygodne obuwie.

– W szkole?

Nagle wróciły wspomnienia, co pogorszyło pozycję Elki. Waldemar 33 nienawidził szkoły, uważał, że nauczycielki są wredne i nie mają krzty empatii. Ciągle pamiętał, jak mówiły: „Jesteś niegrzeczny, nieprzygotowany, jedynka. Weź się w garść. Przestań się mazać. Jesteś tępy, tępy i głupi”. Te słowa zaśpiewały mu w głowie piosenkę wspomnień, a on nie lubił wspomnień, żadnych. Jego mama była alkoholiczką, więc kto miał mu pomagać, jak był mały? Matka wciąż leżała nawalona, a potem opinia została i już nigdy nie miał możliwości wyjść na ludzi, już zawsze w szkole był na przegranej pozycji, nawet jak się nauczył, to i tak dla nauczycieli był tępy.

Na studiach szło mu trochę lepiej, ale to dlatego, że nauczył się manipulować ludźmi, nauczył się przewidywać, odczytywać ich myśli i ruchy, rozszyfrowywać plany i pomysły. Potem było jeszcze lepiej, bo on był lepszy, cwańszy, nieuchwytny, dzisiaj tu, jutro tam. Do czasu swojego małżeństwa z samotną, bogatą, dużo starszą wdową. To przy niej zdobył majątek. Ona też musiała odejść, bo zaczęła nim rządzić, a tego nie lubił. To nie była kobieta dla niego.

– Masz jakiś problem z nauczycielkami, nie lubisz nas, bo milczysz – zażartowała Elka, gdyż chciała rozśmieszyć rozmówcę.

– Nie, skądże. Jesteś cudowna, ładnie wyglądasz.

– Dziękuję. Czym się zajmujesz? – Elka była ciekawa, już w samochodzie próbowała zwizualizować sobie, co robi jej nowa sympatia.

– Pracuję w ziemi, jestem rolnikiem.

– Taki elegancki rolnik… Gdzie mieszkasz?

– Niedaleko.

– Jesteś tajemniczy. – Elka nie słyszała odpowiedzi, ale wciąż zadawała pytania, była gadułą: – Ile masz dokładnie lat? Jaką szkołę skończyłeś? Czy to twój samochód? Ładny.

Był zmęczony pytaniami, nie lubił ich, najlepiej, jak dziewczyny za wiele nie mówiły, ale nie, one muszą gderać, gderać jak kury w kurniku, z tym że kury dają jajka, a z kobiet nie ma żadnego pożytku. Nie mógł się doczekać, kiedy to się skończy, kiedy ta randka skończy się jego triumfem. Najchętniej by ją zakneblował, zabił od razu tu i teraz, ale nie mógł, musiał się pilnować.

Szli powoli ulicą Tumską w kierunku katedry i oglądali wystawy galerii. Elka była zadowolona, że randkowicz zna się na sztuce. Potem cofnęli się w kierunku rynku, tam zrobili koło wokół fontanny i znowu skierowali się w kierunku ulicy Tumskiej, w stronę katedry.

– Nowoczesna ta fontanna jak na takie stare miasto.

– Tak zaprojektowali, taka jest. Choć każdego to dziwi. Nie jesteś odosobniony.

Amant spojrzał na katedrę.

– Piękna.

– Tak, to nasza duma.

– Kiedyś przyjadę tu na spokojnie i oprowadzisz mnie po zabytku.

– Nie ma problemu. Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Gdzie mieszkasz?

– Wiesz, tu blisko jest cmentarz, chciałbym zapalić znicz u mojej babci, dawno u niej nie byłem. Mieszkam pod Poznaniem, tak jak pisałem. Chciałbym skorzystać z okazji, a potem coś zjemy, może być?

– Okej, nie ma problemu, jest siedemnasta czterdzieści pięć, musimy się pospieszyć, zaraz zamykają sklepik na górce, chyba że masz znicz w samochodzie.

– Mam znicz, ale może zdążę jeszcze dokupić, będę miał dwa albo trzy. Może leżeć, jeść nie woła.

– Jesteś zapobiegliwy.

Waldemar milczał.

Kierowali się w stronę cmentarza przy ulicy Kłeckowskiej. Minęli swoje auta zaparkowane na placu Świętego Wojciecha.

– Lubisz mazdy? – zapytała amanta Elka. Jego czarna mazda była zaparkowana równolegle z jej białą toyotą. Ten widok zainspirował dziewczynę. Już sobie wyobraziła ich wspólny dom, a w nim garaż i ich dwa auta, on zawsze czarne, ona zawsze białe. Dwójka małych, biegających dzieci. I dwa rowerki, niebieski i różowy.

– Lubię, ale inne też lubię. Mogliśmy od razu iść na cmentarz, zapomniałem, że jest tak blisko, że będziemy tak blisko, że wrócą wspomnienia.

– Jakie wspomnienia?

– Takie tam! – warknął mężczyzna, ale pożałował tego, musiał udawać jeszcze chwilkę.

– No to idziemy. – Elka podniosła rękę z nadzieją, że amant da się chwycić pod ramię, sam zauważy jej zaproszenie, powinien zauważyć. Widział przecież, że ma bardzo niewygodne buty. Wysokie, a kostka brukowa nie była jej przychylna, fugi były zdecydowanie zbyt otwarte.

– Zapomniałeś, że tu blisko jest cmentarz, a mówiłeś, że jesteś z Gniezna. To znaczy mówiłeś, że się tutaj urodziłeś, że stąd pochodzisz.

– Urodziłem się tu, potem wyprowadziłem do Poznania, tak wyszło.

– A gdzie mieszkałeś, to znaczy w jakiej dzielnicy Gniezna?

– Halo, halo! – Waldemar zaczął krzyczeć do kobiety, która właśnie zamykała sklepik ze zniczami. – Zdążyliśmy?

– Tak. Co podać? Jaka ładna z was para, już dawno nie widziałam tak dobranego narzeczeństwa.

Pani ze sklepiku nie mogła wyjść z podziwu. Elka pomyślała, że faktycznie naprawdę fajnie się razem prezentowali. Tylko on był taki tajemniczy, jednak to bardzo ją kręciło. Podniecało ją nawet to, że na połowę pytań nie odpowiedział. To było zagadkowe, owiane skandalem, a skandale Elka lubiła nade wszystko.

– Dwa duże znicze, te za trzydzieści siedem złotych.

– Proszę szanownego pana, siedemdziesiąt cztery złote. – Amant wyjął plik z pieniędzmi, przez co Elka jeszcze bardziej zauroczyła się jego osobą. Wspominała w myślach byłego chłopaka, który ciągle leżał na kanapie i nigdy nie miał stałego zatrudnienia ani pieniędzy. Wykorzystywał też naiwność Elki, dopóki ta się nie zbuntowała i nie zerwała tej znajomości. Od tego momentu była sama. Żyła w przekonaniu, że na tej planecie nie ma dla niej faceta.

Jak widać, myliła się. Chciała skakać z radości, że poznała takiego fajnego gościa. Wiedziała, że pierwsze, co zrobi po powrocie do domu z randki, która – na co Elka miała cichą nadzieję – będzie się ciągnęła w nieskończoność, to zadzwoni do Kingi i wszystko jej opowie. Pochwali się swoją nową zdobyczą.

Kobieta ze sklepiku ze zniczami schowała pieniądze, pomału zaczęła wyłączać światło i zamykać drzwi na klucz, a potem kraty na kłódkę. Tak pożegnała się z ostatnimi klientami i zeszła ze stromych schodów. Zrobiło się już ciemno na dobre, Elce było przyjemnie, dużo rozmawiali, a raczej ona mówiła, dużo się śmiali, a raczej ona się śmiała, ale robiła wszystko, aby tego nie zauważyć.

– Wiesz, że ten cmentarz ma ponad trzy hektary powierzchni, a dokładniej mówiąc, prawie cztery? – poinformował Elkę Waldek.

– Tego akurat nie wiedziałam, ale należy do trzech parafii, tyle wiem, nie wnikałam w powierzchnię.

Amant znowu zamilkł.

– Dlaczego nic nie mówisz? – zapytała go Elka. – Te schody cię zmęczyły? Cmentarz leży na jednym z gnieźnieńskich wzgórz, schodów jest ze sto. – Dziewczyna cały czas próbowała zabłysnąć.

– Źle policzyłaś!

– Proszę?

– Jesteś nauczycielką, a nie umiesz liczyć.

– Jestem humanistką – zażartowała Elka.

– Schodów jest łącznie trzydzieści dziewięć!

Przeszli około dwieście metrów, amant zatrzymał się przy jednym z grobów. Pomnik wydawał się bardzo błyszczący i zadbany. Waldemar zapalił nowe nabytki, po czym postał w jeszcze większej zadumie, jeszcze bardziej milczący, z twarzą bez emocji.

– Młodą miałeś babcię – usłyszał od Elki, co jeszcze bardziej go rozgniewało.

– Tak, to mama mojej macochy, obie były w porządku, macocha też już nie żyje, ale jest pochowana w Pobiedziskach. Wychowywały mnie, gdy moi rodzice się rozwiedli. Mama wyjechała, a ojciec został sam, potem poznał młodą Marię i tak się w sobie zakochali. Ojca nie było tygodniami, często wyjeżdżał w delegacje. Wypada mi dbać o ich groby, moja prawdziwa matka nigdy się nie pojawiła, przepadła.

– Przykre. – Elka pogłaskała Waldka po ramieniu. – Kto teraz dba o ten grób? Jest zadbany, a mówisz, że rzadko przyjeżdżasz.

W oczach mężczyzny pojawiła się złość, ale Elka się nie przestraszyła, tłumaczyła sobie, że to klimat cmentarny i zbliżająca się noc wyostrzają rysy twarzy amanta.

– Już się z tym pogodziłem. Gdzie tu jest śmietnik? – zapytał. Nigdy nie odpowiadał na niewygodne pytania. „Jedyne, co jest fajne w gderających kurach, to to, że zadają tyle pytań, że same już zapominają, o co pytały”, pomyślał.

– Tam na samym końcu. – Wskazała Elka. Waldemar już nic nie odpowiedział, nie musiał, wiedział, że zaraz skończy się ta żenada. Pozbierał z grobu wypalone znicze i zapytał nabuzowany:

– Idziesz ze mną, czy tu czekasz? – Elka, mimo zauroczenia, zauważyła chłód w jego głosie.

– Pewnie że idę.

Postanowiła milczeć, gdyż zrozumiała, że drażni Waldka pytaniami.

W milczeniu przeszli pół nekropolii, małe, żółte niteczki z zapalonych tego dnia zniczy oświetlały im drogę. Na całym cmentarzu nie było widać ani jednej żywej duszy. Droga do śmietnika ciągnęła się jak makaron. Elka nie czuła jednak dyskomfortu związanego z tą sytuacją, czuła się bezpiecznie jak nigdy przedtem, tajemnicze, kocie ruchy amanta sprawiały, że kręciło jej się w głowie. Mimo to zrobiło jej się zimno, futerko z królika, kupione wiosną na promocji, przestało ją grzać. Nie pytając o nic, chwyciła mężczyznę pod rękę.

„Ma to coś, myślała, ma to coś, czego ona tak szukała. Spokój, charakter, tajemniczość, które dodawały mu pikanterii”.

Doszli do śmietnika, Waldemar z rozmachem wyrzucił wypalone znicze, odwrócił się energicznie do Elki, złapał ją za szyję, potem odwrócił głową do muru będącego wyznacznikiem granicy śmietnika, trzymał mocno za włosy, które owinął na ręce jak bandaż, uderzył mocno czołem w mur.

– Zdychaj, kurwo – szepnął jej do ucha. Elka straciła przytomność, przez jej myśli przeleciały ostatnie wiadomości w dzienniku. Jak mogła nie skojarzyć faktów. Amant podniósł jej spódnicę do góry, ku jego zdziwieniu miała pończochy samonośne. – Ty suko, chciałaś się rżnąć, to proszę. – Odwrócił jej twarz do siebie, była nieprzytomna, z czoła leciała jej krew, która spływała pomału na policzki. Zaczął ją gwałcić, wpychając się mocno do jej wnętrza, jakby chciał poznać jej myśli, ale niepotrzebnie, doskonale wiedział, co takie laski myślą. Robił to mocno, szarpał nią jak kukiełką, jej ciało bezwiednie opadło na jego ręce. Gdy było po wszystkim, rzucił ją na kupkę zwiędniętych kwiatów i wypalonych, pękniętych zniczy, zostawił ją tam i szybko odszedł. Na odchodne wyszeptał:

– Do rana nie doczekasz, nara.

Ciało Elki dodatkowo poprzecinały szklane odpady.

Waldemar szybko zszedł z bardzo wysokich schodów, przeszedł odcinek dzielący cmentarz od placu Świętego Wojciecha. Tam miał zaparkowany samochód, wskoczył do czarnej mazdy i odjechał z piskiem opon.

Ku jego zdziwieniu zatrzymała go policja.

– O co chodzi?

– Rutynowa kontrola, proszę dmuchnąć – zażądał policjant zaraz po tym, jak się przedstawił.

– Czysty – poinformował siedzącą w wozie policjantkę, machnął ręką i kazał odjechać.

***

Obudziłam się rano z bólem głowy, wczoraj za dużo wypiłam, znowu piłam i paliłam. Kiedy zadzwonił telefon, usiadłam i płakałam. Wydawało mi się, że to, co usłyszałam w słuchawce mi się śni. Nie dowierzałam.

– Elka nie żyje! Została zamordowana wczoraj na cmentarzu – usłyszałam drżący głos pani Zosi, mamy Elki.

– Co!? Jak to się mogło stać? Ale kto? Dlaczego?

– Nikt nic nie wie, trwa sekcja zwłok. Podobne morderstwo miało już miejsce w Gnieźnie, policja cały czas szuka winnego… Nic na razie nie mają. Kamery w tym dniu nie działały… Elka nic mi nie mówiła, dokąd idzie, ja nic nie wiem. Może tobie coś mówiła? – Mama Elki mówiła to w taki sposób, jakby sama nie wierzyła, że to prawda. Jąkała się, co chwilkę zapominała, powtarzała się.

– Nie, nic, wczoraj z nią nie rozmawiałam.

– Czy ktoś z waszych znajomych ma czarną mazdę?

– Nie, pani Zosiu, nie wiem, nie kojarzę.

– Ja chcę umrzeć. Kinga, ratuj!

– Proszę tak nie mówić. Czy w czymś pomóc? Przyjadę do pani.

– Nie wiem nawet, kiedy będzie pogrzeb, powiadomię cię, będziemy w kontakcie. Pewnie będą chcieli cię przesłuchać na policji. Proszę, idź i powiedz wszystko, co wiesz. Odpowiadaj im na wszystkie pytania.

– To mi się śni, proszę powiedzieć, że to mi się śni.

– Kinga, to nie jest sen, ja jestem na silnych lekach, nie mogę teraz trzeźwo myśleć. Czy ty coś wiesz? Wiesz, z kim umawiała się Elka? – Pani Zosia popłakiwała, ale nie był to obłęd, było słychać, że jest pod wpływem leków, inaczej nie zrozumiałabym z rozmowy ani słowa.

– Z tego, co wiem, to Elka nikogo nie miała. Ostatnio, jakieś trzy lata temu, spotykała się z Marcinem, ale go rzuciła. Może to on?

– To nie on, on jest za granicą, pojechał do pracy, chciał udowodnić Elce, że potrafi zarobić pieniądze, ma alibi. Dziś z nim rozmawiałam przez telefon, ma przyjechać do Polski, ma wrócić, powiedział, że dorwie tego, kto to zrobił.

– Pani Zosiu, współczuję, nie wiem, co powiedzieć, nie wiem, co teraz będzie, nie wiem, co zrobię, mam nadzieję, że się obudzę.

– Ja też mam taką nadzieję, ale, Kinia, to nie jest sen, nie ma Elki, straciłyśmy ją. Ja tego nie przeżyję! Dlaczego ona?

Nie przestawałam żyć nadzieją, że się obudzę. Cały czas pragnęłam się obudzić, jednak gdy tak się działo, problemów tylko dochodziło, a stare nie znikały.

Mama Elki popłakała się do telefonu, teraz ciężko było ją zrozumieć. Dotarło do mnie, że moja przyjaciółka nie żyje, nie byłam na tyle tępa i skacowana, żeby tego nie pojąć. To była prawda, to mi się nie śniło, Elka nie żyje, znalazł ją jakiś bezdomny, czegoś szukał w śmietniku, sam pewnie nie wiedział czego, może niedopałków papierosów. Byłam roztrzęsiona.

– Niech się pani trzyma, nie wiem, co powiedzieć. – To były moje ostatnie słowa. Nie mogłam powiedzieć: moje wyrazy współczucia, bo to byłoby zbyt banalne w tej sytuacji.

Był późny czwartkowy poranek, zbrodni dokonano w środę, tamtą dziewczynę na cmentarzu przy ulicy Witkowskiej też zamordowano w środę. Czy to ten sam morderca, te same motywy, nie miałam pojęcia. Chciało mi się wymiotować, jednak ubrałam się w dresy i pojechałam do kościoła na osiedlu Grunwaldzkim, do którego zawsze chodziłam z mamą, w którym brałam ślub. Wiedziałam, że nie zdążę na mszę, pragnęłam tylko się tam skryć, sama nie wiedziałam przed czym. Przed chorobą, przed tym zabójcą? Chciałam się pomodlić za Elkę. Wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadały mi, że to ten grabarz. Ten człowiek zdawał mi się podejrzany, byłam pewna, że jest zabójcą. Postanowiłam iść na policję, uczulić ich, żeby sprawdzili tego grabarza, ale teraz zbrodni dokonano na innym cmentarzu, nie na ulicy Witkowskiej, tylko na Kłeckowskiej, ale też w środę. Widać, że to psychopata, który lubi środy. Wsiadłam do samochodu, ale bardzo bałam się policji, bo wczoraj wypiłam i w razie kontroli wydmucham jakieś promile. Chyba że mi się uda i kontrola mnie ominie. Ale jest rano, myślę więc, że kontrola jednak będzie. Chyba że będę miała szczęście, jednak na Osińcu często stoi policja i często są kontrole na obecność alkoholu. Mam to w dupie, kiedy mnie złapią, wyślę ich do diabła, żeby wzięli się za prawdziwą robotę, bo giną niewinne kobiety.

„Chyba się przemieścili”, pomyślałam, kiedy szczęśliwie udało mi się dojechać do Gniezna.

Możliwe, że zna cmentarze w Gnieźnie, że bawi się ludźmi, a zwłaszcza kobietami. Musi znać miejscowe cmentarze, w końcu jest grabarzem, uczestniczy w wielu pogrzebach. Tak zapewne bada teren.

Zaparkowałam samochód pod samym kościołem. Jak na koniec października było nawet ciepło, niedługo Wszystkich Świętych, święto zmarłych, święto mamy i teraz święto Elki. Zrobiło mi się gorąco z nerwów, nie pomyliłam się, wybierając jesienny bezrękawnik i narzucając go szybko na dres. Teraz go zdjęłam. Na dodatek zrobiło mi się słabo, w kurtce pewnie bym zemdlała.

W końcu przestało padać, zza chmur wychodziło jesienne słońce, jego promienie rozjaśniały mi umysł, ale zasłaniały lepsze jutro.

Spojrzałam na auto ruszające z piskiem opon sprzed kościoła. Była to czarna mazda. Przestraszyłam się, nikt w tak agresywny sposób nie odjeżdża spod kościoła, chyba że... spieszył się, by kogoś zabić, albo dowiedział się, że ktoś z jego rodziny został zabity.

Czarną mazdę widział jakiś przechodzień, który szedł z centrum miasta do domu pieszo wczorajszego wieczoru, kiedy zabito Elkę. Tak, taki samochód był zaparkowany obok samochodu mojej przyjaciółki, przechodzień poinformował o tym policję, tak powiedziała mi jej mama. Ten człowiek szedł tamtędy wczoraj wieczorem, znał samochód Elki, była nauczycielką jego syna. Na policji mówił, że zapomniał kupić mleko i musiał się cofnąć, więc szedł tamtędy cztery razy i to auto wciąż tam stało. Czarna mazda stała przy białej toyocie Elki.

Byłam pewna, że już gdzieś widziałam ten samochód, może przy cmentarzu? Tak, na pewno przy cmentarzu, wtedy gdy zapomniałam baniaka z wodą, w ten dzień widziałam czarną mazdę. Nie pamiętałam tylko numerów rejestracyjnych, ten spacerowicz też nie pamiętał, na takie rzeczy nie zwraca się uwagi.

Kiedy nagadałam się i wypłakałam Bogu, chciałam jak najszybciej dostać się na cmentarz, aby jeszcze raz spojrzeć w oczy temu grabarzowi. Coś mi podpowiadało, że to on jest wszystkiemu winien. Nie wiem dlaczego, ale tak cały czas czułam.

Otarłam łzy i skończyłam się modlić za duszę Elki, o swoje zdrowie, o to, by Hubert się opamiętał i do mnie wrócił, a także by mama żyła i bym się obudziła, najzwyczajniej modliłam się o przebudzenie.

Wyszłam z kościoła i poszłam do sklepu, by kupić przysłowiowy chleb, masło i papierosy, najlepiej trzy paczki, i trzy wina, abym chociaż przez dwa dni nie musiała wychodzić z domu, a dziś, wracając z cmentarza, nigdzie nie musiała się zatrzymywać, tylko pojechać prosto do domu. A potem zamknąć się w swoim domu na cztery spusty i upić do nieprzytomności.

Odwiedziłam sklep Społem, w którym dawno nie byłam. Nie był mi po drodze, bo rzadko w tygodniu chodziłam do kościoła, a w niedziele, kiedy tu bywałam, był zamknięty.

Weszłam do środka. Po tylu latach nic się w nim nie zmieniło, ten sam peerelowski wystrój i ekspedientka z fryzurą i zachowaniem w stosunku do klienta. Wyraźnie dawała odczuć, że tu rządzi i teraz rozmawia przez telefon. Ja mam czekać pokornie w kolejce, aż ona zdecyduje, kiedy skończyć konwersację.

Zrobiłam zakupy. Kupiłam to, co sobie zapisałam w głowie, taka drobna lista sprawunków od lat w niej zakodowana, w szczególności wino i papierosy. Bardzo się bałam, byłam struta, nieprzytomna, próbowałam sobie zwizualizować, co czuła Elka, jak do tego doszło, czy mogła uniknąć nieszczęścia. Szłam najgorszą dzielnicą Gniezna, tak zwanym Tajwanem. Kiedyś najgorszą, teraz nie było tutaj aż tak źle. Teraz były inne najgorsze dzielnice w Gnieźnie, ale bardziej w jego centrum. Na „Tajwanie” bardzo szybko rozwijała się nowoczesna deweloperka, powstawały coraz ładniejsze bloki, nowocześniejsze mieszkania, rozwiązania były na skalę europejską, place zabaw, garaże w podziemiach. Mimo że kochałam swój dom, który ciągle z Hubertem remontowaliśmy, kochałam swój wiejski ogród, to jednak zaczęłam zazdrościć ludziom, którzy mieszkają w bloku, tego, że mieli spokój, a mieszkania były małe i dookoła mnóstwo sąsiadów. W mojej obecnej sytuacji, kiedy zostałam sama jak palec, mieszkanie na odludziu nie było odpowiednim lekarstwem. Nigdy nie będę miała swojej rodziny, nie muszę uciekać przed tłumem, potrzebuję tłumu, tego byłam pewna bardziej niż śmierci.

Doszłam do samochodu, zakupy włożyłam do bagażnika. Usiadłam za kierownicą, ale zrobiło mi się chłodno, więc nałożyłam bezrękawnik i odjechałam w kierunku cmentarza.

Jadąc, zaczęłam wspominać, jak to było kiedyś z Elką, przypomniałam sobie naszą przyjaźń. Nasze poronione pomysły, których było całe mnóstwo, jak jedna nakręcała drugą i odwrotnie. Jak wymyśliłam kurs masażu, a Elka podłapała temat. Do szkoły zapisałyśmy się w połowie kursu, co nie spodobało się grupie. Wprowadzałyśmy bałagan w przebiegu zajęć, byłyśmy głośne, rzucałyśmy się w oczy, jednym słowem rozrabiaki.

Chodziłyśmy w miarę systematycznie na ten dwuletni kurs do „Alfa” w Gnieźnie. Przypominałam sobie, jak nauczyciele nas tam gnębili za nasz sposób bycia, ubierania się, za nasze luzackie podejście. Jednak mimo wszystko zdałyśmy egzamin państwowy, w ogóle się nie ucząc ani nie starając. Nikt z grupy go nie zdał, tylko my. Śmiałyśmy się potem, że mamy więcej szczęścia niż rozumu.

Podjechałam pod cmentarz. Słońce grzało coraz bardziej, zbliżało się południe. Nekropolia z odległości dziesięciu metrów wyglądała jak tafla wody, było spokojnie, aż dziwne, że dokonano tutaj tak makabrycznej zbrodni.

Nawet nie zauważyłam, ile czasu spędziłam w kościele. Gdy spojrzałam na zegar, zorientowałam się, że jakąś godzinę. Na mój samochodowy zegar, który za chwilkę będzie zgodny z czasem zimowym, który gościł na nim przez cały rok. Latem trochę mnie męczyło dodawanie jednej godziny, ale już niedługo mój problem miał się skończyć. Za jakieś dwa dni.

Tak, był już 28 października, za szybko ten czas zapierdzielał.

Zaparkowałam samochód, wyłączyłam silnik, wyszłam z auta, rozrzucone, nieuczesane blond włosy ściągnęłam gumką wyjętą z bezrękawnika w niedbałą kitkę na czubku głowy. Przypomniałam sobie słowa Elki, jak śmiała się ze mnie, że mam fryzurę na cebulę. Elka zginęła na cmentarzu przy ulicy Kłeckowskiej, tam gdzie spoczywała moja ciocia, która trzy lata temu zabiła się cyjankiem potasu. Nie chciała już żyć, zrobiła to przez zawiedzioną miłość. Ale Elka chciała żyć, kochała życie, lubiła ludzi, bawiła się każdym dniem, każdy dzień celebrowała, zawsze mówiła, że nigdy nie wiadomo, czy to nie ostatni.

Śmierć cioci też przeżyłam, długo cierpiałam, nie mogłam się pozbierać, ale wtedy był ze mną Hubert, mama i Elka. Teraz nie ma nikogo, zostałam sama. Z drugiej strony najłatwiej by mi było teraz odejść, mogłabym kupić sobie cyjanek w Internecie, ale życie to dar, nie można ani sobie, ani nikomu innemu go odbierać. Ciocia zrobiła to, gdyż była samotna, kiedy jej „druga połówka” odeszła do innej. Ciocia nie powiesiła się, nie wjechała pod tira, nie rzuciła się pod pociąg, chciała umrzeć z klasą, jeśli można to tak nazwać. Leżała na swojej karmelowej skórzanej kanapie z maseczką chroniącą jej twarz. Zostawiła kartkę: „Uwaga, cyjanek!”, ubrała się w najładniejszą garsonkę, tę od Gucciego, w kolorze czarnego granatu, w czarne szpilki Kazar. Przed śmiercią otworzyła drogiego szampana, wypiła go i napisała mail do byłego kochanka: „Piję za twoje zdrowie”. Najgorsze jest to, że i tak nie była pochowana w tych rzeczach, więc nie wyglądała w trumnie tak elegancko, bo musieli wszystko zutylizować i wykonać sekcję zwłok. Teraz Elka też pewnie jest pod nożem, sprawdzają, pobierają próbki DNA, potem będą go szukać i oby go złapali i powiesili za jaja.

Elka lubiła się z moją ciocią. Obie były strojne i eleganckie. Nie takie nieogarnięte jak ja. Dbały o każdy szczegół w swoim wyglądzie. Może ja też taka kiedyś byłam, może, nie pamiętam.

Szłam wąską ścieżką, która prowadziła do grobu mojej mamy. Cały czas odwracałam głowę i obserwowałam jezdnię. Miałam nadzieję, że spotkam czarną mazdę, że będzie przejeżdżała obok cmentarza, będzie jechała wolno, a ja szybko pobiegnę do mojego auta, pojadę za nią, wyśledzę gnoja, spiszę jego numery rejestracyjne i zaraz z tymi informacjami pojadę na policję.

Teraz musiałam na dobre zawrócić w kierunku jezdni, bo przypomniałam sobie, że nie wyjęłam z bagażnika zniczy. Podeszłam do swojej audiczki, otworzyłam pilotem bagażnik, wyjęłam z niego znicze, ale nie widziałam żadnej czarnej mazdy.

Ku mojemu zdziwieniu w śmietniku na cmentarzu zobaczyłam dwóch mężczyzn, którzy czegoś tam szukali, jeden z cygarem w ustach, drugi rudy jak ta jesień. Czułam się bezpiecznie, niedaleko stał granatowy opel z kogutem na dachu, więc pomyślałam, że to policjanci. Podeszłam do nich, zapytałam, czy coś wiedzą, chciałam ich poinformować, że to ten nowy grabarz jest mordercą, ale w ostatnim momencie ugryzłam się w język.

– Jeszcze nie mamy żadnych dowodów wiążących sprawę, młoda damo.

„Młoda damo”... Przez chwilkę myślałam, że to koledzy grabarza, on też tak do mnie mówił, a jeżeli to są jego koledzy, to z pewnością nic nie znajdą.

– A podejrzewacie kogoś? – zapytałam, kierując się w ich stronę.

– Proszę tu nie wchodzić, droga pani, na razie same poszlaki, jakieś małe przesłuchania. A ma pani coś do powiedzenia w tej sprawie?

– Nie, ale może grabarze z tego cmentarza mieliby coś do powiedzenia.

– Zobaczymy. – Policjant z dochodzeniówki spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, że odechciało mi się dalszej konwersacji. O mało co nie dmuchnął mi dymem z cygara prosto w twarz. Dopiero wtedy zauważyłam, jak blisko do niego podeszłam, pewnie chciał mi dać do zrozumienia, że stanowczo za blisko.

Odeszłam zdruzgotana, nie mówiąc nawet „do widzenia”. Chciałam im przekazać, że Elka to moja koleżanka, że powinni poskładać fakty i przesłuchać tego grabarza, który od początku mi się nie podobał. Jednak odechciało mi się, pewnie takich naiwnych idiotek jak ja bez żadnych niezbitych dowodów już dosyć się nasłuchali nie tylko przez ostatnie kilka dni, ale i przez ostatnie lata swojej pracy.