Gra Luizy - Anna Robak-Reczek - ebook + książka

Gra Luizy ebook

Robak-Reczek Anna

4,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2021
Opis

Rodzicielska miłość.
Nienawiść.
Walka o uczucie i władzę.

Luiza lubi mieć kontrolę. Nie tylko nad swoim życiem. Nad życiem każdego, kto pojawia się w jej otoczeniu. Sprytnie manipuluje ludźmi, z łatwością rozstawia ich po kątach i konsekwentnie dąży do obranego celu.
Jak daleko jest w stanie się posunąć? Czy prowadzenie wielkiego biznesu może zbliżyć ojca do powracającej po latach córki? Czy ojciec i córka muszą rywalizować o uwagę tego samego mężczyzny? Wreszcie – jak wiele prawd na swój temat musimy ukrywać w obawie przed światem? Gra Luizy to niezwykłe połączenie powieści obyczajowej z elementami thrillera, które hipnotyzuje i wciąga bez ostrzeżenia.

Anna Robak-Reczek - z urodzenia Dolnoślązaczka, od ponad dwudziestu lat mieszka w Warszawie. Absolwentka Wydziału Radia i Telewizji w Katowicach. Debiutowała poezją w miesięczniku „Literatura”, najbliższa jest jej jednak proza. Wygrała pierwszą edycję Empik Go STORY, a Grą Luizy otwiera zupełnie nowy rozdział w swoim literackim życiu.
Gra Luizy to historia, która podbiła serca słuchaczy w formie słuchowiska z gwiazdorską obsadą (Aleksandra Linda, Bogusław Linda i Dawid Ogrodnik). Anna Robak-Reczek wygrała konkurs Empik Go STORY na najlepszy scenariusz słuchowiska, a Empik GO i Wydawnictwo W.A.B. zdecydowali, że ta historia musi ukazać się również w formie książki – to pierwszy taki projekt na rodzimym rynku wydawniczym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 330

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolinamati

Dobrze spędzony czas

Książka z potencjałem ale trochę jakby niedopracowana. Za to bardzo polecam audiobooka na Empikgo 😁
00



Anna Robak-Reczek

GRA LUIZY

Copyright © by Anna Robak-Reczek

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Oddychała irytująco głośno. Robiła nieznośnie długie przerwy między haustami powietrza. Takie, że człowiek zdążył pomyśleć, że kolejnego oddechu już nie będzie. Właśnie wtedy płuca podejmowały kolejny wysiłek i porcja tlenu, przechodząc przez maskę, trafiała do ust. Witold stał tyłem do łóżka i próbował ignorować to, co miał za plecami, uparcie wpatrując się w sceny rozgrywające się za szpitalnym oknem. Ulica przed nim nie była szczególnie ruchliwa, a budynek szpitala oddzielono od niej zielonym trawnikiem poprzecinanym ścieżkami. Chodzili po nich ludzie, jedni spieszyli się, inni przeciwnie, szli powoli, odwlekając nieuchronność wizyty w klinice. Z pierwszego piętra trudno było wyraźnie zobaczyć ich twarze, ale z gestów, z rytmu kroków dawało się wiele wyczytać. Bezgłośne ruchy pozwalały na snucie domysłów. Nieco na lewo stał lekarz, który wyrwał się na chwilę z oddziału i przeglądał coś w komórce, pokasłując od czasu do czasu. Lekarska bluza wydymała się na wietrze, ale medyk wolał być tam niż wewnątrz budynku. Witold doskonale go rozumiał. Jego wzrok przyciągnął jadowity kolor sweterka – był jak syrena alarmowa. Nosząca go dziewczyna zaciskała jego poły i wyraźnie unikała wzroku swojego rozmówcy. Zerkała na niego spod grzywki i odpowiadała półsłówkami. Mężczyzna, z którym rozmawiała, górował nad nią i choć trzymał ręce w kieszeniach, wyglądał, jakby zamykał ją w mocnym uścisku. Wśród kilkudziesięciu osób widocznych z okna to oni przyciągali wzrok. Nie chciał ich podglądać. Witold przeniósł spojrzenie na drzewa. Znowu wiało. W Chicago wiosna nie była łaskawa.

W końcu wrócił spojrzeniem do pokoju i zatrzymał je na szpitalnej szafce, która stała przy łóżku chorej jak wartownik. Westchnął lub może bardziej próbował złapać powietrze. W sali było duszno. I za jasno. Za cicho. Zapach szpitala nie dawał się zignorować. Witold po raz kolejny przeciągnął palcami po kołnierzyku. Urządzenia, do których podłączono jego byłą żonę, wydawały z siebie ciche, rytmiczne odgłosy, brzmiące niemal sennie.

– Możesz mi przynieść kawy? – Cichy głos Luizy wyrwał go z zamyślenia.

Jego córka, nawet gdy mówiła szeptem, brzmiała zaczepnie.

– Możesz sama po nią pójść. – Pozwolił, żeby rozdrażnienie, które poczuł, było słyszalne w jego głosie.

Luiza nie zamierzała się tym przejmować.

– Mogę, ale poprosiłam ciebie – powiedziała. – Czy to dziwne, że dziecko prosi ojca o pomoc?

– Masz prawie trzydzieści lat i to raczej ty powinnaś zaproponować przyniesienie mi kawy.

– Dwadzieścia sześć – sprostowała z naciskiem. Po chwili dodała: – Jak już będziemy w Polsce, to ustalimy, kto, co i komu powinien robić.

Wiedziała, jak w jednej chwili wyprowadzić go z równowagi.

– Ty serio wybierasz się ze mną do Polski? – zapytał zimno.

Luiza siedziała na niewygodnym szpitalnym krześle z nogą założoną na nogę i kiwała stopą obutą w czerwoną szpilkę.

– Jak tylko pochowamy moją drogą mamusię – odparła, posyłając mu pogodny uśmiech.

Nie spuszczali z siebie wzroku.

– Ona jeszcze żyje.

– Właśnie widzę. – Luiza westchnęła.

Założyła splecione dłonie na kolano i przesunęła wzrokiem po leżącej. Wychudłe, zniszczone przez chorobę ciało zajmowało sam środek łóżka. Pożółkła skóra rąk okrywała wystające kości. Głowa wydawała się nienaturalnie duża, pozbawiona włosów czaszka połyskiwała woskowo. Witold ledwie zerknął w stronę łóżka i wrócił spojrzeniem do córki.

– To może jeszcze potrwać kilka tygodni – zauważył.

Luiza nie odrywała wzroku od matki.

– Ale po co? – spytała niemal łagodnie.

Gdyby jej nie znał, mógłby pomyśleć, że to naprawdę filozoficzna zaduma. Może nawet współczucie.

– Po co to ma się ciągnąć jeszcze przez tygodnie? – kontynuowała spokojnie swoją myśl Luiza. – Jej już tu nie ma.

– Czasem łapie chwile przytomności – zaoponował.

– Nie bardzo. Ale jak to się skończy, jadę z tobą. – Przeniosła spojrzenie z matki na Witolda.

– Nie mam już wobec ciebie żadnych obowiązków – stwierdził.

Luiza nadąsała się.

– Serca też do mnie nie masz.

– Dziwisz się? – odpowiedział szybko.

– Do matki też nie miałeś, co?

Witold spojrzał przelotnie na umierającą. Kiedyś była pogodną, ambitną młodą kobietą, której umysł szczerze podziwiał. Jej inteligencja była nieustannym wyzwaniem, które na początku bardzo go bawiło. Potem już tylko męczyło. Teraz czuł wobec niej przede wszystkim współczucie. W umieraniu wydawała mu się przeraźliwie samotna.

– To, co było między nami, nie jest twoją sprawą – odparł.

– Raczej, kurwa, jest. Rozwód rodziców zawsze jest sprawą dziecka.

Usłyszeli energiczne kroki na korytarzu i po chwili w drzwiach sali pojawił się pielęgniarz. Luiza w jednej chwili zmieniła wyraz twarzy i obdarzyła mężczyznę smutnym półuśmiechem. Pielęgniarz podszedł do łóżka chorej i oszczędnymi ruchami poprawił jej prześcieradło, przesunął nieco bliżej kroplówkę. Mówił przy tym do niej półgłosem. Witolda irytowała ta paplanina. Wszystko go irytowało. Kiedy pielęgniarz poinformował go mimochodem, że lekarz chciał zamienić z nim słówko, skorzystał z okazji, żeby wyjść z pokoju chociaż na chwilę. Nikt nie czuje się dobrze w towarzystwie osób, które skrzywdził.

– Jak będziesz wracał, przynieś kawę. Proszę. – Głos córki złapał go w progu.

Luiza odprowadziła go wzrokiem, a potem przeniosła spojrzenie na pielęgniarza. Sprawiał wrażenie naprawdę miłego faceta. Od takich trzymała się z daleka.

– You’re so kind to my mother – powiedziała łagodnie. – Really appreciate that.

Mężczyzna zerknął przez ramię i podziękował krótko, po czym wrócił do sprawdzania urządzeń. Przyciszył coś przy jednym z nich, przy innym tylko spojrzał na wyświetlacz. Rzucił krótkie pożegnanie i wyszedł.

Luiza przez chwilę nie ruszała się z krzesła. Zapatrzyła się na kroplówkę, z której w żyły matki sączył się koktajl leków. Kropla po kropli płynął spokój, sen, wielki odlot. Zabawne, że kobieta, która unikała nawet środków na przeziębienie, w samej końcówce życia nadrabiała za wszystkie lata. Mawiała, że mamy nie chorują, i była tego najlepszym przykładem. Zawsze na posterunku, teraz skazana była na odpoczynek. Luiza podniosła się z krzesła i podeszła do łóżka. Dotknęła leżącej spokojnie dłoni, ale skóra chorej była nieprzyjemna, zabrała więc palce. Jakby kopiując ruchy pielęgniarza, przystanęła przy kroplówce. Stuknęła paznokciami w zbiornik z płynem, musnęła zaworek i żyłkę ciągnącą się do wenflonu wbitego między kciukiem a palcem wskazującym. Skrzywiła się. W pokoju panowała taka cisza, że słychać było ocierające się o siebie gałęzie.

Lekarz nie miał dla Witolda dobrych wieści, ale też nikt się już ich nie spodziewał. Coraz większe dawki leków przynosiły coraz krótsze okresy ulgi. Lekarze z dnia na dzień mieli coraz mniejsze możliwości. Słowo „śmierć” nie padło z niczyich ust, ale i tak wisiało w powietrzu. Rozłożone ręce i wyrażająca troskę mina mówiły więcej niż wszystkie fachowe terminy. Witold przyjął je i podziękował lekarzowi, który zamknąwszy trudny temat, ruszył do innych swoich zadań. Takich, które dają większą satysfakcję niż czuwanie przy umierających.

Nagły krzyk poniósł się szpitalnym korytarzem. Zadziałał jak przycisk „akcja!”. Zatupały buty, znikąd pojawił się pielęgniarz. Zaraz za nim do pokoju, na progu którego pomocy wzywała Luiza, wpadł lekarz. Witold pobiegł za nimi. Medycy przypadli do łóżka leżącej na nim już bez życia kobiety. Przerzucali się nerwowymi półsłówkami, pielęgniarz ostukiwał nieprzydatne aparaty. Luiza przyglądała się temu, trzymając się oparcia krzesła, jakby miała upaść.

– Co się stało? – zapytał Witold.

Córka zerknęła na niego.

– Umarła.

– Akurat jak wyszedłem? – Chłód w jego głosie wskazywał, że nie ufa spokojowi, z jakim przekazywała mu nowinę.

– Oni tak robią, nie słyszałeś? Wykorzystują okienko i odchodzą – wyjaśniła.

Nie odezwał się. Po chwili przyjęli kondolencje od lekarza i pielęgniarza, którzy niedługo potem opuścili pokój, dając bliskim chwilę na pożegnanie. Luiza i Witold stanęli po dwóch stronach łóżka, na którym nie było już osoby, a jedynie pusta powłoka po kimś, kto kiedyś był ciepłym, zabawnym człowiekiem. Luiza przeniosła wzrok z ciała swojej matki na mężczyznę, który był jej ojcem. Właśnie zaczął się nowy etap jej życia.

*

W lataniu najprzyjemniejsze jest to, że samolot jest zawieszony nie tylko w przestrzeni, lecz także w czasie. W tym bezczasie dobrze układa się myśli. Bez telefonów, bez wiadomości domagających się natychmiastowej reakcji. Dobre jest też perwersyjne oddanie się w cudze ręce, pod opiekę fachowców: lekarzy, taksówkarzy, pilotów.

– Czy chcą państwo koce? – zapytała stewardesa.

– Poproszę. – Luiza wyciągnęła rękę. – O której dokładnie będziemy lądować?

– Pięć minut przed południem lokalnego czasu – padła precyzyjna odpowiedź.

Luiza rozkładała właśnie na kolanach kocyk z logo LOT-u. Zaśmiała się.

– Aż tak dokładnie? – spytała.

– Kapitan lubi punktualność. – Stewardesa uśmiechnęła się bardziej do swoich myśli niż do pasażerów. – Pan nie chce koca?

Witold podziękował i stewardesa przesunęła się do przodu. Latanie było przyjemne, tak sądzili i Witold, i Luiza. Ale dla Witolda ten konkretny lot był trudny.

– Jeszcze raz – powiedział twardo. – Mieszkasz u mnie tylko czasowo. Znajdujesz pracę, jakąkolwiek, i się wyprowadzasz. Nie umiem mieszkać z kimś.

Luiza parsknęła. Zawinęła się w koc i poprawiła nadmuchiwaną poduszkę, która nie chciała się dobrze ułożyć.

– Kochający, kurwa, tatuś – stwierdziła. – Nie widziałeś mnie przez ostatnie cztery lata. Nie tęskniłeś?

– Mniej więcej tak jak ty za mną.

Uśmiechnęła się i zagapiła w chmury przepływające za oknem. Miała czyste, szlachetne rysy twarzy, wspaniały profil. Głowa osadzona na długiej szyi, smukła dłoń, którą oparła na poduszce – w wyglądzie Luizy trudno było znaleźć skazę.

– Rodzice mają pewne obowiązki – powiedziała pouczająco, nie odrywając wzroku od widoku za szybą. – Myślałeś, że jak będziesz płacić alimenty, to wystarczy?

– Miałem obowiązki. – Spokojna odpowiedź Witolda wywołała szybkie skrzywienie ust Luizy. – Wypełniłem je z nawiązką. Kto cię wyciągnął najpierw z tego poprawczaka? A potem z pudła? Płacił odszkodowania? Płacił za terapię?

Każdy punkt wyliczanki zaznaczał stuknięciem czubkami palców o oparcie fotela. Luiza nie odrywała wzroku od chmur.

– Kasa, kasa, kasa. Bardzo czule – skwitowała.

– Ty chcesz mówić mi o uczuciach?

Wzruszyła ramionami.

– Mogę o pieniądzach – stwierdziła, odwracając się do ojca. – Też chcę je mieć. Myślałam, że po mamie zostanie coś więcej. A tu marne grosze, nawet dom nie był do końca spłacony.

Scena, którą urządziła Luiza, gdy dowiedziała się, jaki jest stan odziedziczonych finansów, należała do tych widowiskowych. Zarzuciła świeżo pożegnanej matce nieodpowiedzialność, egoizm, celowe działanie na szkodę własnego dziecka. Teczka z perfekcyjnie uporządkowanymi papierami, które nie pozostawiały żadnych wątpliwości, przeleciała przez cały salon. W ślad za nią poleciały inwektywy, jakich nie powstydziliby się najtwardsi rodacy z Jackowa. Luiza uspokoiła się, co prawda, dosyć szybko, ale gorycz miała pozostać z nią na dłużej. Traktowała to jak grę, w której matka wygrała. A Luiza nie cierpiała przegrywać.

– Leczenie w Stanach to kosztowna zabawa. – Tłumaczenie Witolda już wcześniej nie trafiało do córki.

– Przecież wiem. I co z tego? Ale ile mi zostało? Na drobne wydatki.

Była w tym spora przesada, ale nie chodziło o prawdę, lecz o poczucie krzywdy.

– Będziesz przecież mieszkać u mnie, jeść u mnie. – Witold z trudem hamował irytację. Czuł się tak, jakby znów musiał tłumaczyć coś dwulatce.

– Zapłacisz też za moją terapię w Polsce? Znalazłam już kogoś. Moja terapeutka mi znalazła.

– Szkoda, że te terapie nie działają. – Witold westchnął. – Ale już przywykłem. Zapłacę.

Luiza uśmiechnęła się krzywo.

– Nie muszą działać, wystarczy, że są pożyteczne – oznajmiła.

– Kto ma z nich pożytek? Poza terapeutami.

– Przydają się. Gdyby ktoś pytał – Luiza wyciągnęła palec w górę – widać, że staram się ogarnąć moje życie i stać się odpowiedzialnym członkiem reszty, jakże zdrowego, społeczeństwa.

Wyglądała na zadowoloną z siebie.

– I uważasz, że powinno mi na tym zależeć?

Obróciła się gwałtownie w stronę ojca.

– Nie wiem, które z was coś spierdoliło w genach, ale córeczka z psychopatią to wasze dzieło. Sama sobie tego nie zrobiłam.

Luiza nie miała problemów z mówieniem o swojej przypadłości. Od dnia, w którym usłyszała od psychiatry, kim jest i co się kryje za pojemnymi określeniami „osobowość socjopatyczna i psychopatyczna”, miała dość czasu, by się z tym oswoić. Kiedy było to dla niej wygodne, rzucała innym tę diagnozę w twarz, prowokując do reakcji.

– Można by pomyśleć, że się nią szczycisz. – W głosie Witolda brzmiała przygana.

– Trochę tak. – Dla Luizy karcący ton nie miał żadnego znaczenia. – Zajebistym to się trzeba urodzić, wiesz, jak to mówią.

– Dla ciebie to wymówka, żebyś mogła być po prostu wredna.

– Może mam to po tobie? Mama była inna.

– Dziwię się, że z tobą wytrzymała i nie zwariowała.

– Mówiła, że nikt jej nie obiecywał, że będzie łatwo mnie kochać. – Luiza uśmiechnęła się. – Ładnie, nie?

Kiedyś się zastanawiał, czy z umiejętnością bezwarunkowej akceptacji i miłości trzeba się urodzić, czy można się jej nauczyć. Dlaczego jedni mają ją w sobie, a inni zawsze będą stawiali warunki, zresztą niemożliwe do spełnienia? Świat mógłby być sympatyczniejszym miejscem, gdyby dało się to zaprogramować. Albo, jeśli to kwestia chemii w ludzkich umysłach, wyrównać odpowiednimi tabletkami.

– Święta kobieta – odparł z przekonaniem.

Mógł powiedzieć o swojej byłej żonie sporo nieprzyjemnych rzeczy, ale w ostatecznym rozrachunku to on był tym złym.

– Nie bardzo, ale czasami potrafiła odpuścić i wyluzować – stwierdziła Luiza.

– Jakoś się dogadywałyście.

– Nie martw się, my też się dogadamy.

– Wyprowadzisz się tak prędko, jak tylko to będzie możliwe – padła szybka i stanowcza odpowiedź.

– Zobaczy się.

Na dłuższą chwilę zamilkła. Znów odwróciła głowę w stronę okna. Szum silników działał usypiająco i wydawało się, że ojciec i córka zasną.

– Znajdź mi męża – powiedziała nagle Luiza. – Tak bogatego jak ty.

Zsunęła buty i podwinęła nogi pod siebie. Zakutana w koc, wygodnie oparta, prawie zrelaksowana. Mówiła zupełnie poważnie. To nie był nowy pomysł, ale po raz pierwszy został wypowiedziany na głos. Takie rozwiązanie wydawało się najlepsze. Luiza była pewna, że urodziła się, by być bogatą. Ponieważ jak na razie nie udało jej się zdobyć fortuny własnym wysiłkiem i nic tego nie zapowiadało, takie rozwiązanie wydawało się najbardziej sensowne.

– Serio? – W pytaniu Witolda kryło się powątpiewanie, ale i cień nadziei.

– Serio. To niezła opcja, nie uważasz? – Otworzyła szeroko oczy. – Znajdziesz mi bogatego męża, tatusiu?

– Zastanowię się, kogo aż tak bardzo nie lubię, żeby go oddać w twoje ręce.

Był zaskoczony, ale jego mózg już zaczynał kalkulować. Niemal widać było, jak uruchomił się i rozkręcił, przechodząc w tryb planowania i realizacji.

– Na pewno masz kilku kandydatów. Ty nikogo nie lubisz.

Cios za cios, można się było tego spodziewać. Luiza oparła głowę na poduszce i wydawała się zatopiona we własnych myślach. Jej twarz odbijała się w okienku, za którym było już całkiem ciemno. Przyglądała się sobie, a właściwie swojemu niewyraźnemu hologramowi. Rzeczywistość i jej cień. Nierealny, ale świetnie nadający się do prezentowania światu. Awatar, który może osiągać to, co będzie dobre dla rzeczywistej osoby. Luiza drgnęła, gdy usłyszała głos swojego ojca:

– Nie wydaje cię się, że to smutne? – spytał Witold. – Kobiety walczyły o niezależność. O to, żeby móc pracować. A ty z tego rezygnujesz? – Wpatrywał się w córkę z autentycznym zainteresowaniem.

– Walczyły po to, żebym mogła wybrać, jak chcę żyć – odpowiedziała stanowczo. Po chwili dodała: – Zastanawiam się, czy nie przejść na islam.

– Tak? – zapytał rozbawiony.

Ale twarz Luizy była całkiem poważna, a przynajmniej nie widać było na niej śladu kpiny.

– Wiesz dlaczego? – zaczęła tłumaczyć. – Bo oni mają obowiązek zapewnić żonie dobre życie. Na takim samym poziomie, na jakim żyje mąż. Rozumiesz? I tam nikt by mnie nie potępiał i nie kazał pracować. Znasz jakichś wolnych, bogatych muzułmanów?

Skąd ona brała takie pomysły?

– Nie, raczej nie. Ale już żałuję.

Luiza westchnęła i z powrotem zaczęła się wygodnie mościć na swoim siedzeniu. Światła zostały już przygaszone, silniki szumiały uspokajająco.

– Wiesz – mruknęła – mąż to rozwiązanie tymczasowe. W końcu umrzesz i odziedziczę te twoje pieniądze.

*

Z tarasu Pałacu Kultury nie widziała wszystkich zmian, które zaszły w jej rodzinnym mieście, odkąd zamieszkała z matką w Stanach. Kiedy była dzieckiem, wydawało jej się swojskie i przyjazne, jak plac zabaw na ich strzeżonym osiedlu. Potem, podczas nielicznych, krótkich wizyt u ojca, nie zdołała się w Warszawie rozpatrzyć i na nowo się z nią zaprzyjaźnić. Teraz poznawała ją z innej, dorosłej perspektywy. Nie żeby było szczególnie dużo do poznawania, ale próbowała znaleźć miejsca, które zniwelowałyby nudę pierwszych dni po przylocie z Chicago. Dom ojca, a teraz i jej, stał w cichej uliczce w odległej dzielnicy za Wilanowem. Było z niego blisko nad Wisłę, ale daleko gdziekolwiek indziej. Potrzebowała samochodu. Oraz prawa jazdy. W internecie znalazła zasady egzaminu, ale wydały jej się absurdalne. Nie widziała się w roli kursantki. Była pewna, że znajdzie sposób, żeby to ominąć. Pewne rzeczy były w tym kraju niezmienne, a pieniądze wciąż stanowiły uniwersalny środek zaradczy na wiele codziennych uciążliwości.

Popatrzyła w kierunku domu, ale nie dało się zobaczyć zbyt wiele. Horyzont zanurzony był w szarobrązowej zawiesinie pyłów. Podobny kolor miała rzeka, przynajmniej wtedy, kiedy poszła na nią spojrzeć podczas pierwszego spaceru po okolicy, w której przyszło jej zamieszkać. Nie była zachwycona otoczeniem. Ojciec wybrał to miejsce ze względu na spokój i odległość posesji od sąsiadów, a to zupełnie odbiegało od jej potrzeb. W ich dzielnicy przeważały rodziny z małymi dziećmi. Słychać było rosyjski i ukraiński opiekunek oraz angielski szanownych państwa domu, a także zadziwiająco elegancką polszczyznę dzieci. Rowerzyści, rolkarze i biegacze oddawali się sportom w idealnie dobranych strojach, ozdobieni kosztownymi przyrządami liczącymi, kroki, oddechy i uderzenia serca. Czasami u boku eleganckich sportowców biegały doskonale wychowane psy. Luiza zakładała, że ten pastelowy świat też musiał mieć jakieś ciemniejsze, bardziej interesujące ją strony, ale jeszcze nie znalazła do nich drogi.

Z perspektywy trzydziestego piętra Pałacu Kultury miasto leżało u jej stóp. Westchnęła i oderwała się od kamiennego parapetu. Starając się nie połamać obcasów na nierównej posadzce, powoli poszła do wyjścia, zastanawiając się nad kolejnymi krokami. Wiedziała jedno – do Stanów powrotu nie było. Trzeba zacząć urządzać się na miejscu.

*

Gabinet wyglądał, jakby jego właścicielka naoglądała się zbyt dużo amerykańskich seriali. Podobno kilka lat spędziła w Bostonie, co mogło tłumaczyć zamiłowanie do przerośniętych skórzanych foteli i obecność dwóch nobliwie wyglądających szafek bibliotecznych z książkami w skórzanych oprawach. Miało być elegancko i poważnie, ale coś poszło nie tak. Nie pasowały tu ani szklany stolik, ani biurko na rachitycznych nóżkach.

Luizie udało się znaleźć wygodną pozycję, ale żeby sięgnąć po wodę, musiała się wychylać ze swojego siedziska jak z głębi jakiejś muszli. Może o to chodziło? Żeby czuć się jak w przytulnym uścisku? W gabinecie panowała też głęboka cisza, w której każdy pojawiający się dźwięk zdawał się mieć dodatkowe znaczenie.

Terapeutka polecona przez lekarkę z Chicago nie miała w sobie zbyt wiele ciepła. Sprawiała za to wrażenie niezwykle skupionej i była doskonale przygotowana. Miała krótką, praktyczną fryzurę i ani grama makijażu. Wyglądała na niewiele ponad czterdzieści lat, ale równie dobrze mogła mieć więcej. Proste spodnie, koszulowa bluzka bez udziwnień i zawiązany nieco niedbale kolorowy szalik. Neutralny strój, bardziej kamuflaż niż wyraz osobowości. Szybko przeszły przez wstępne pytania. Odrywała wzrok od Luizy jedynie wtedy, gdy notowała coś w trzymanym na kolanach opasłym notesie.

– Żyję z tym piętnem od szesnastego roku życia – mówiła Luiza. – Prawie dziesięć lat. Dorastałam ze świadomością, że jestem potworem. Wie pani, co robi z nami popkultura?

– To musiało być trudne – zauważyła terapeutka, skłaniając lekko głowę. Spokojny, wyważony ton nie zdradzał ani cienia emocji.

Luiza pozwoliła sobie na okazanie odrobiny wzburzenia.

– To jest trudne! – powiedziała. – Nad nami nikt się nie lituje. – Wzięła głęboki wdech i pociągnęła temat dalej: – Depresja? Proszę bardzo, pochylamy się z troską. Schizofrenia, a nie, przepraszam, choroba afektywna dwubiegunowa? Oczywiście, jesteśmy z wami, trzymajcie się. Autystycy też mają całkiem dobry PR. Sami geniusze, Dustin Hoffman w Rain Manie, słodki jak mops. A nam opinię robi Hannibal Lecter.

Luiza zakładała, że skoro cały świat jest przeciwko niej, to ma pełne prawo odpłacać mu tym samym. Ludzie sami sobie byli winni, ustawiając się na pozycji jej wrogów. Kto mógł na tym wyjść gorzej? Zakładała, że starczy jej inteligencji i umiejętności, żeby być górą. Mówiąc, zaczęła gestykulować i wyprostowała się w fotelu. Teraz opadła na miękkie oparcie, które poddało się z lekkim skrzypnięciem skóry. Cisza w gabinecie przez chwilę gęstniała. Kobiety patrzyły na siebie nad błyszczącym blatem stoliczka. Milczenie przerwała terapeutka.

– W historii, którą przesłała mi doktor Greco, jest zapisany pobyt w domu poprawczym, a potem mamy prawie półroczną przerwę w pani historii.

Doktor Greco, zdaniem Luizy, była świetna. Miała w nosie większość swoich pacjentów, o ile płacili regularnie za każdą godzinę spędzaną w jej gabinecie. Prowadziła wspaniałą dokumentację, w której opisywała sukcesy swoich podopiecznych nawet wtedy, gdy były one niewielkie. Doskonałe papiery, jeśli trzeba było pokazać coś na przykład policji. Doktor Greco dbała o pozory. Często zachowywała się jak nadaktywna cheerleaderka. Porzuciwszy więc myśl o skuteczności terapii, Luiza podjęła grę w posłuszną pacjentkę. Obie były bardzo zadowolone. Miała nadzieję, że polecona specjalistka z Polski będzie tego samego typu.

Pod uważnym spojrzeniem terapeutki Luiza wychyliła się ze swojego fotela, sięgnęła po szklankę, upiła łyk wody i pieczołowicie odstawiła naczynie na to samo miejsce. Skóra zaskrzypiała znacząco.

– W tym, jak to pani nazwała, domu poprawczym byłam tylko trzy miesiące – zaczęła powoli Luiza. – Potem wróciłam do mamy. To dzięki niej tak szybko postawiono diagnozę, chodziła ze mną do lekarzy tak długo, aż któryś wpadł na pomysł, że to może być psychopatia. I klik, klik, wszystko wskoczyło na swoje miejsce.

Terapeutka przyjęła uśmiech pacjentki kolejnym lekkim skinieniem głowy.

– Terapia została nakazana przez sąd – zauważyła. Szybkie spojrzenie w papiery było jedynie dla porządku. Dokumentację przejrzała bardzo dokładnie, gdy tylko ją dostała.

– Tak.

– To była terapia grupowa, jak widzę – powiedziała terapeutka. – Bez efektów. Skomentuje to pani?

Uśmiech znów przemknął przez twarz pacjentki. Potem jej twarz przybrała nieco zatroskany wyraz.

– Terapeuta był strasznie nieprofesjonalny – zaczęła mówić, dobierając starannie słowa. – Przepraszam, wiem, może mi pani nie wierzyć, wiem, solidarność zawodowa. Ale on naprawdę nie był przygotowany do prowadzenia takich osób jak ja. Kurczę! Słyszę, jak to brzmi. – Luiza zmarszczyła brwi, z jej postawy zaczęła przebijać frustracja. Nerwowo zakręciła się w fotelu.

W notatkach po drugiej stronie stolika pojawił się niewielki znaczek.

– Terapia grupowa się nie sprawdziła, ale nie przestała pani szukać pomocy.

– Mama się uparła. – Luiza wzruszyła ramionami. – Znała jednego psychiatrę i on ją przekonał, że to się da ogarnąć.

Kolejny zbędny rzut oka w notatki.

– Zaczęła pani terapię indywidualną.

– Jak zaczęłam spotykać się z terapeutą sama, od razu było lepiej. Trafiłam do doktorki Greco. – Tym razem uśmiech na twarzy pacjentki był szerszy i utrzymał się dłużej.

– Ale nie skończyły się pani problemy z prawem?

Uśmiech zniknął.

– Nie skończyły, to był dopiero początek drogi – wyjaśniła. – Lubię, kiedy coś się dzieje. Wtedy nie umiałam jeszcze siebie kontrolować i czasami przeginałam.

– Kradzieże, pobicia, narkotyki. – Głos wymieniający kolejne przestępstwa i wykroczenia był kompletnie neutralny, jakby terapeutka odczytywała listę zakupów.

– W papierach to zawsze brzmi bardzo poważnie – zbyła to Luiza. – Młodzieńcze jazdy i brawura. Terapia dawała efekty. Uczyłam się panować nad sobą, ale jeszcze dużo przede mną. Dlatego tu jestem. Wciąż potrzebuję pomocy.

Patrzyły na siebie, jedna z ufnością, druga z wyrazem profesjonalnego zainteresowania na twarzy. Żadna nie spuszczała wzroku.

– Czyli ma pani wrażenie, że teraz lepiej panuje nad tą potrzebą mocnych wrażeń?

– Oczywiście.

*

W knajpie bawiło się kilkadziesiąt osób, muzyka była głośna, piwo drogie, ale i tak lało się strumieniami. Obecni w barze ludzie spływali do jednego punktu jak przez lejek. W centrum znajdował się dwuosobowy stolik, przy którym siedzieli młody facet z rozwichrzoną burzą ciemnych włosów i szczupła młoda kobieta. Dziewczyna była z tych, które zwracają uwagę nawet w beznadziejnej koszulce poplamionej piwem i z mokrymi plamami potu pod pachami. I nie, wcale nie chodziło o to, że była hałaśliwa i pijana. Włosy związała w byle jaki węzeł na karku, ale pojedyncze pasma zwisały jej wokół twarzy. Co było w niej takiego, że nawet w takim stanie przyciągała uwagę?

– Nie pierdol, tylko lej! – krzyknęła.

Na pewno nie subtelny język.

– Masz dość – powiedział siedzący naprzeciwko niej gość.

Ich stolik był zachlapany alkoholem, sokiem i wodą. Młoda kobieta uderzyła w niego otwartą dłonią.

– Boisz się. Przegrasz – stwierdziła zaczepnie.

– Za stary jestem na takie podpuchy. – Jej kompan się zaśmiał.

Bez słowa wzięła stojącą na stoliku butelkę wódki i nalała do dwóch kieliszków, rozchlapując sporo na boki.

– Pijemy – zarządziła, podnosząc swój kieliszek. W jej głosie zabrzmiało coś, co przypominało groźbę.

– Jak sobie chcesz. – Mężczyzna uniósł kieliszek w geście minitoastu i wlał w siebie zawartość.

Dziewczyna zrobiła to samo. Stojący wokół stolika ludzie zaklaskali, rozległy się też pojedyncze gwizdy. Widać było, że kibice są podzieleni, ale to dziewczyna miała za sobą większą część publiczności.

– A teraz dajemy sobie buzi i idziemy do domu. Remis? – Chłopak wyciągnął do niej rękę ponad szklankami.

Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi.

– Przegrałeś – oznajmiła stanowczo. – Stawiasz wszystkim.

To wywołało aplauz, z tupaniem, oklaskami i pokrzykiwaniem.

– Odpuść sobie, Luiza. – Mężczyzna zaczął się odsuwać od stolika razem z krzesłem. – Było fajnie, ale kończymy.

Dziewczyna też odsunęła się od stolika. Jej twarz była teraz wykrzywiona w grymasie prawdziwej złości.

– Przegrałeś! Ja wygrałam! – krzyknęła.

– Skarbie, odpuść. – Uśmiechnął się do niej tak przyjaźnie, jak pozwalał mu stan, w którym się znajdował.

Dziewczyna uderzyła pięścią w stolik. Zabrzęczało szkło, a część publiczności zaczęła odchodzić. Konkurs picia był fajny, awantura w barze – niekoniecznie. Luiza zauważyła ten ruch.

– Ej, pozwolicie na to? – zwróciła się bezpośrednio do swoich kibiców. – Nie chce wam postawić.

Jeden ze stojących bliżej chłopaków wzruszył ramionami.

– Spoko, obejdzie się – powiedział i zaczął się przeciskać na bezpieczne tyły.

Furia Luizy podniosła ją z krzesła, które zakołysało się na dwóch nogach, a potem upadło.

– Nie! Wygrałam i on ma wam postawić – upierała się, a jej głos, mimo solidnej dawki alkoholu, zabrzmiał zimno i nieprzyjemnie.

– On już nic nie zdoła postawić – spróbowała rozładować atmosferę jedna z dziewczyn.

Udało się. Nawet mężczyzna, którego dotyczył żart, zaśmiał się z innymi. Ale dowcip zupełnie nie trafił do Luizy. Nie potrafiła opanować wściekłości. Jednym ruchem zrzuciła ze stolika butelki, kieliszki, szklanki. Chwilę później była już przy rywalu. Złapała go za koszulkę i wycedziła przez zęby:

– Wygrałam, kurwa.

Mężczyzna już się nie uśmiechał. Patrzył z góry na dziewczynę, która jeszcze godzinę temu wydała mu się najzajebistszą laską w mieście. Teraz jej twarz była wykrzywiona, spocona, a piękne, wyraziste oczy nabiegły krwią. Spróbował oderwać od siebie jej ręce.

– Dobra, spoko – powiedział.

Złapał ją mocno za dłonie i próbował rozewrzeć palce. W tym momencie błyskawicznie ugryzła go w rękę.

– Ja pierdolę! – wrzasnął i uderzył ją z całej siły.

Udało mu się oderwać furiatkę od siebie. Wpadła na stolik i osunęła się na podłogę. Korzystając z jej oszołomienia, odskoczył poza zasięg jej wierzgających nóg. Na ręce pojawiły się krople krwi. Wytarł je w koszulkę.

– Co za pojebana baba!

Luiza niezdarnie próbowała zebrać się z podłogi. Zobaczyła przed sobą wyciągniętą dłoń. Chwyciła ją i podniosła się do pionu.

– Koniec sceny, bohaterowie są zmęczeni. Pani wychodzi – powiedział mężczyzna, który pomógł jej wstać.

Ludzie posłuchali go i po chwili wokół nich zrobiło się pusto. Mężczyzna podniósł przewrócone krzesło i zdjął z oparcia skórzaną kurtkę. Podał ją Luizie.

– Stoisz? – zapytał z uśmiechem.

Miał dość delikatne rysy, ale w jego uśmiechu było coś, co wskazywało, że przywykł do tego, że ludzie go słuchają. Luiza kiwnęła głową, próbując trafić ręką w rękaw. Przytrzymał jej kurtkę.

– Zamówię ci taksówkę – powiedział. Nie mówił głośno, ale nawet w otaczającym ich hałasie słychać było każde słowo.

– Dam radę. – Furia powoli opadała.

Nie słuchał jej. Wyjął telefon i przez chwilę poświęcał mu całą uwagę. Luiza w tym czasie zdołała doprowadzić się do porządku. Mężczyzna oderwał się od ekranu.

– Szofer Krystian będzie za dwie minuty – poinformował. – Trochę poszalałaś.

– Ciężki dzień. – Luiza czuła, że powoli wraca do siebie, nie licząc tego, że była pijana. – Kto ty jesteś?

Wyciągnął do niej rękę.

– Maniek. – Uścisnęli sobie dłonie. – Nie musiałaś go gryźć.

– Luiza. Nie zna się na żartach.

Maniek przyłożył dłoń do serca i pokłonił się tyleż dwornie, co ironicznie.

– Mnie się podoba twoje poczucie humoru.

Obsługa baru zaczęła się krzątać przy porządkowaniu bałaganu. Nie zaszczycając ich ani jednym spojrzeniem, Luiza obróciła się i ruszyła w kierunku wyjścia.

– Dzięki. Miło spotkać kogoś wesołego w tym smutnawym mieście.

Maniek podążył za nią.

– Miasto nie jest smutne, jeśli wiesz, gdzie zajrzeć. Gdybyś szukała towarzystwa, odezwij się do mnie – powiedział.

– Chciałbyś.

Otworzyła drzwi mocnym uderzeniem. Noc przywitała ją chłodem. Resztki złości wyparowały. Dopiero teraz przyjrzała mu się uważniej. Mógł być w jej wieku albo niewiele starszy. Za nonszalancją jego stroju kryła się kosztowna jakość. Wyglądał jak ktoś, kto doskonale czuje się w swojej skórze i prawdopodobnie w większości miejsc na świecie jest u siebie.

– No, chciałbym, tu masz wizytówkę. – Wcisnął jej do ręki mały kartonik.

Odruchowo wsunęła ją do tylnej kieszeni spodni. Jej towarzysz wyjął z kieszeni kurtki paczkę papierosów w miękkim opakowaniu. Wzrokiem zapytał Luizę, czy chce, a kiedy pokręciła głową, wydobył z niej pojedynczego papierosa. W ulicę wjechała taksówka. Maniek wskazał na nią ręką.

– Powóz zajechał – oznajmił.

Uśmiechnęła się do niego. Spocone ciało wystawione na zimno zaczęło dygotać.

– Dzięki, rycerzu. Chcesz całusa?

– Następnym razem – powiedział i otworzył przed nią drzwi taksówki.

Pomachała mu przez szybę. Ukłonił się nisko w odpowiedzi. Była pewna, że właśnie spotkała człowieka, którego szukała.

*

Światło kładło na podłodze kuchni jasne, ciepłe plamy. Ekspres do kawy wydał ostatnie fuknięcie ze spienionym mlekiem i zamilkł. Z ogrodu dochodziły ptasie głosy, z bardzo daleka słychać było szumiące miasto. Kuchnia została urządzona w sposób tyleż prosty, co surowy, podobnie jak cały dom. Jedynym cieplejszym akcentem był stół z ciężkim, drewnianym blatem. Luiza wykładała na niego wyciągane losowo z lodówki rzeczy. Nie umiała zdecydować, co miałaby ochotę zjeść. Po chwili blat zastawiony był różnego rodzaju produktami, a ona dalej nie wiedziała, z czego zrobi śniadanie. Brała do ręki ser i odkładała go ze złością, podobnie jak rzodkiewkę, wędlinę i konfiturę z róży. Ta ostatnia przylepiła się jej do ręki, słoiczek oblepiony był słodką zawartością. Umyła dłoń i wróciła do stołu. Sięgnęła po chleb i zaczęła odkrawać z niego niekształtne kromki.

– Dlaczego nie masz jakiejś gosposi, żeby nam robiła śniadania i ogarniała dom?! – krzyknęła zirytowana w kierunku salonu.

Ojciec siedział tam z tabletem i kawą. Nie widziała go, ale doskonale słyszała, bo między pomieszczeniami nie było ściany. Kuchnię od salonu oddzielał tylko stół jadalny.

– Nie lubię obcych w domu – odpowiedział jej ojciec.

Zgarnęła na talerz chleb i zaczęła smarować go masłem. Szło jej opornie, nóż był za mały, chleb za kruchy, masło za twarde.

– Gosposia nie jest obca. Jest jak domowe zwierzątko! – rzuciła w stronę pokoju.

Usłyszała, jak Witold wstaje. Po chwili pojawił się obok niej, bez słowa minął zawalony jedzeniem stół i wstawił do zmywarki filiżankę i talerzyk.

– Przecież w Chicago nie miałyście gosposi – zauważył, odwracając się do córki.

– Jak mama zachorowała, to miałyśmy – odpowiedziała, nadal walcząc z przygotowaniem kanapki. – Zoe przychodziła do nas trzy razy w tygodniu.

Witold przyjrzał się temu, co jego córka wyczyniała z jedzeniem.

– Fajnie. Ale u mnie w domu radzimy sobie sami – stwierdził. – Nasza Zoe przychodzi raz na dwa tygodnie zrobić większe porządki.

Sprzątaczka ostatnio się nie pojawiała, bo miała jakieś problemy zdrowotne. Albo ktoś w jej rodzinie miał, a ona musiała zająć się chorym? Nie pamiętał dokładnie. Na szczęście miała wrócić do pracy za dwa dni.

– Kto to jest? – usłyszał pytanie.

– Pani Olga.

– Pani Olga. – Luiza przestała męczyć się ze smarowaniem i sięgnęła po sól. – Jak wygląda?

Witold wzruszył ramionami.

– Jak pani Olga.

Luiza wgryzła się w kromkę chleba z masłem i solą. Wspomnienie spadło na Witolda nagle. Już jako dwulatka najbardziej gustowała w kromkach z masłem i solą.

– Młoda? Stara? Ładna? Brzydka? – drążyła temat sprzątaczki z pełnymi ustami.

– Pani Olga przychodzi tu robić porządki. Sprząta. Nie obchodzi mnie, jak wygląda.

Parsknęła, plując przy okazji okruszkami.

– Ale to ja jestem ta dziwna, tak? – Zaśmiała się, a potem kontynuowała przesłuchanie: – Ktoś tu cię w ogóle odwiedza?

– Znajomi.

Kromka zniknęła, Luiza sięgnęła po kolejną. Apetyt też miała od maleńkości. Teraz jadała na stojąco, spiesząc się, żeby jak najszybciej mieć to za sobą. Tak bardzo różniła się tym od ojca, który każdy posiłek lubił jeść w spokoju, powoli, czytając.

– Ale nie wydajesz wielkich przyjęć, wszystko tu jest sterylne i nienaruszone. A małe kolacyjki?

Była spostrzegawcza i dociekliwa, Witold zaś nie chciał dać jej niczego, co sprowokowałoby ją do drążenia tematu. Lepiej było odpowiadać, niż wskazywać obszary wrażliwe.

– Rzadko – odpowiedział.

– Męskie pokerki?

– Rzadko.

– Kobiety? Kobieta?

Koniec odpytywania.

– Nie twój interes – odparł, kierując się w stronę swojego ulubionego fotela.

Luiza podeszła do ekspresu, a potem z filiżanką w jednej dłoni i kromką chleba w drugiej ruszyła za nim. Siorbnęła gorącej kawy. Witold bardzo nie lubił siorbania.

– Na co ty wydajesz te swoje miliony?

– Na dziecko. Napisałaś już CV?

Usiadła na kanapie. Ostatni kawałek chleba zniknął.

– Serio? – spytała z pełnymi ustami.

Usiadł na swoim miejscu i sięgnął po tablet. W niedzielny poranek chciał spokojnie przeczytać gazety.

– Czego nie rozumiesz? – nie krył zniecierpliwienia.

– Tego, że mój ojciec pierdzi kasą, a ja muszę pisać CV. – Rozsiadła się wygodnie. – Wydawało mi się, że uzgodniliśmy już, że wydaję się bogato za mąż. Jeśli chcesz, mogę do tego czasu pracować, ale znajdź mi coś w swojej firmie.

– Żartujesz?

To nawet nie było zabawne.

– Wiesz, że w zarządach jest nadreprezentacja psychopatów? Jesteśmy świetni.

Piła kawę małymi łykami. Spojrzenie utkwiła w ojcu, który pochylił już głowę nad tabletem.

– Nie – rzucił krótko.

Luiza wyprostowała się. Wahała się tylko chwilę.

– Coś mi się chyba należy za to, że cię pozbawiłam problemu.

– O czym ty mówisz?

– O twojej byłej żonie – wyjaśniła. – Pieniądze się już kończyły, musiałbyś dokładać do jej leczenia.

Podniósł wzrok na córkę.

– I utknęlibyśmy w Chicago na nie wiadomo jak długo. Uwolniłam nas.

Siedział bez ruchu, trawiąc informację.

– Nie rozumiem.

Dobrze wiedział, co właśnie zostało powiedziane.

– Byłam jej Charonem – stwierdziła Luiza, teatralnie modulując głos. – Przeprawiłam ją na drugą stronę rzeki. Dobrze brzmi?

Trzeba było to nazwać.

– Zabiłaś ją? – wycedził.

– Nie żartuj, dawno już była martwa. Trzymały ją tylko te kabelki. Poza tym nie mów, że się nie domyśliłeś.

Ostrożnie odłożył tablet. Miał pod swoim dachem kobietę, dla której zabicie własnej matki było zaledwie pozbyciem się niedogodności.

– Zabiłaś swoją mamę. – Bardzo chciał wywołać w niej jakąś ludzką reakcję.

– Przecież odetchnąłeś z ulgą. – Pewność w jej głosie była zatrważająca. – Zdjęłam ci kłopot z głowy.

Nie mógł tego tak zostawić. Prawda, że umieranie rozłożone na tygodnie było wyczerpujące nie tylko dla tej, która odchodziła. Prawdą też było, że zostawił w Warszawie ważne sprawy, żeby polecieć do Chicago. I że utknął tam na dłużej, niż zakładał. Być może nawet przyjął śmierć byłej żony z pewną ulgą. Ale nie mógł pozwolić, żeby Luiza przerzuciła odpowiedzialność na niego.

– Nie zrobiłaś tego dla mnie. Zabiłaś, bo nudziło ci się w szpitalu. Bo chciałaś dostać jej pieniądze.

– Dramatyzujesz.

Zimna złość zalała go w jednej chwili. Wpatrywał się w kobietę, która była kiedyś jego córką, i bardzo powoli, dobitnie powiedział:

– Mogłaś zostać w tym pierdlu.

Filiżanka śmignęła w powietrzu i rozbiła się na przeciwległej ścianie. Resztka kawy drobnymi kropkami naznaczyła kremową powierzchnię. Żadne z nich nie spojrzało w tamtą stronę. Wpatrywali się w siebie nawzajem i, doprawdy, trudno stwierdzić, w czyich oczach było więcej nienawiści.

*

Musiał się jej pozbyć. Nie mógł znieść obecności drugiego człowieka w swoim domu, który dotąd był jego twierdzą. Jasne wnętrza, słoneczny taras i cienisty ogród stanowiły niepodzielne, Witoldowe, królestwo. Niemal puste przestrzenie, wypełnione czasami muzyką, częściej ciszą, działały kojąco. Nie oszczędzał na projekcie domu ani na jego budowie. Długo dobierał materiały, sprzęty, meble. Stworzył miejsce, w którym czuł się bezpiecznie i komfortowo. Od kiedy zamieszkała w nim Luiza, przestał być jego azylem. Świadomość, że na jego terenie bytuje ktoś jeszcze, była nieznośna. To, że była to Luiza, tylko pogarszało sprawę. Nie umiał wystawić jej rzeczy za drzwi. Przeanalizował różne możliwości i zupełnie serio wrócił do pomysłu z wydaniem córki za mąż. Niech się wyniesie do innego mężczyzny, skoro tego właśnie chce, i trzyma się z dala od ojca. Podjąwszy decyzję, przystąpił do działania. Nie wyjaśniał Luizie, dlaczego nagle, po kilku cichych dniach, zaprosił ją do restauracji na obiad z kilkoma współpracownikami. Pierwszy raz mieli wystąpić w roli wspierających się ojca i córki.

– Luiza jest moim jedynym dzieckiem – powiedział na koniec uprzejmych prezentacji.

– I ukochanym. – Dziecko uśmiechnęło się czarująco.

Wszyscy zaśmiali się grzecznie, zajęci sadowieniem się przy stole. Śnieżnobiały obrus stanowił miłe tło dla świeżych kwiatów ułożonych w elegancko nieuporządkowany bukiet. Dyskretna muzyka przygłuszała szmer rozmów toczących się przy sąsiednich stolikach. Jak zwykle wszystkie były zajęte, rezerwacje robiło się tutaj z wyprzedzeniem. Ale to nie dotyczyło Witolda – klienta, co prawda, wymagającego, ale stałego i hojnego. Przyprowadzał tu gości, świętował sukcesy, przychodził delektować się sezonowymi daniami. Pretekstem do tego spotkania było sfinalizowanie umowy z lokalnym chorwackim bankiem. Dostarczenie specyficznego, bardzo specjalistycznego, a przez to drogiego oprogramowania i jego obsługa przez kolejne lata były dobrym powodem.

– Gdzie pani mieszkała w Stanach? – zapytał Kamil.

To on znalazł kontrahenta. Nie pierwszego zresztą. Był niezwykle skutecznym „naganiaczem”. Nie pracował w firmie Witolda, prowadził własną, która specjalizowała się w pośredniczeniu w relacjach biznesowych i przeprowadzaniu skutecznych negocjacji.

– Proszę mi mówić po imieniu – powiedziała Luiza. – To prośba do pani i do obu panów. Mówiąc to, obdarzyła każdego spojrzeniem. Dopiero potem zwróciła się znów do Kamila:

– Mieszkałyśmy z mamą w Chicago, ale poza Jackowem.

– Moja była żona, jej mama, była ekonomistką. Wykładała – postanowił uzupełnić informacje Witold.

Sięgnęli po karty dań. Witold również, choć znał tutejsze menu na pamięć. Zauważył, że Luiza przebiegła wzrokiem po spisie potraw i wyraźnie ucieszyła się z tego, co przeczytała. Może i lubiła chleb z masłem, ale jeszcze bardziej podobał jej się prestiż sugerowany przez opis każdego dania. Kamil zerknął w kartę i szybko odłożył ją na bok. Bywał tu dostatecznie często, żeby nie musieć się w nią wczytywać. Widać było, że znacznie bardziej od jedzenia interesuje go Luiza.

– Świetnie mówisz po polsku. Ile miałaś lat, jak wyjechałaś?

Luiza oderwała się od menu i zastanowiła się.

– To było tuż po waszym rozwodzie, prawda? – Poszukała ojca wzrokiem. – Czyli miałam dziesięć lat. W domu rozmawiałyśmy po polsku, czytałam polskie książki, przeglądałam polski internet. Jestem na bieżąco.

– Nie byłem w Chicago. W Nowym Jorku tak, na południu, w Seattle też, w Dolinie Krzemowej. Ale na północ mnie nie zaniosło.

Oczywiście musiał zaznaczyć, że jest obyty w świecie. Był równie próżny, co przystojny. Uroda południowego amanta i sposób bycia włoskiego milionera były bardzo mylące. Był chłopakiem z trudnej rodziny z warszawskiego Targówka, który wszystko, co miał, musiał wyszarpać życiu własnymi rękami.

– Musisz to kiedyś nadrobić, nad jeziorami jest zjawiskowo. – Luiza mówiła z ożywieniem, oczy jej błyszczały. – A Chicago ma swój klimat.

Najwięcej uwagi poświęcała Kamilowi, ale ostatnie zdanie skierowała do pozostałych gości. Elżbieta i Mariusz, najbliżsi współpracownicy Witolda, przypatrywali się Luizie z jawną ciekawością. Ona odpowiadała za finanse w firmie, on był doradcą Witolda niemal od samego początku. Dwoje najbardziej zaufanych ludzi, bardzo skutecznych w działaniu, bardzo lojalnych.

– Ale że zdecydowałaś się przyjechać tutaj? – zdziwił się Mariusz.

Witold miał ochotę to skomentować, ale się powstrzymał.

– Tam byłabym sama. Z rodziny został mi tylko tato.

Witold wzdrygnął się mimo woli.

– Witold nigdy nie mówił, że ma córkę – powiedział z wyrzutem Kamil.

– Ja wiedziałam. – Elżbieta po raz pierwszy zabrała głos.

Była trochę młodsza od Witolda. Ubrana w biznesowy kobiecy mundurek wyglądała dokładnie na osobę, którą była.

– Jesteś jego główną księgową, wiesz wszystko – skwitował doradca.

– Dyrektorką finansową – sprostował Witold. Bardzo nie lubił, gdy umniejszano czyjąś rolę.

– Czyli wiesz wszystko o jego finansach! – zawołała Luiza z błyskiem w oku. – Chyba musimy się zaprzyjaźnić. Lubisz zakupy?

Zaśmiali się wszyscy. Witold zastanawiał się, kogo widzą, patrząc na jego córkę. Byli pod jej urokiem, to pewne. Owijała ich sobie wokół palca niemal bez wysiłku. Młoda dama z poczuciem humoru. Pogodna, miła, uważnie słuchająca. Musiała się im spodobać. Jego rozmyślania przerwał kelner.

– Ja poproszę to, co zwykle – powiedziała Elżbieta.

– Ja to, co moja przyjaciółka – podchwyciła szybko Luiza.

Kamil zaśmiał się ciut za głośno.

– Coś bez laktozy, konserwantów, glutenu, parabenów, alergenów – zaordynował Mariusz, poprawiając pasek zsuwający się z okrągłości brzucha.

– A na co ma pan alergię? – dopytywał kelner z niewzruszoną powagą.

– Najbardziej na durne diety – padła odpowiedź. – Na przystawkę ten wasz tatar, a potem gęś.

– Gęsinę podajemy w listopadzie – poinformował kelner i wydawał się urażony sugestią, że ktoś może oczekiwać gęsi wiosną.

– To kaczkę, nie jestem wybredny.

Kamil i Witold zamówili to, co zwykle.

– Wino? Kto może pić? – Witold powiódł pytającym wzrokiem po obecnych.

– Ja – zgłosiła się natychmiast jego córka. – Ktoś będzie mi towarzyszył?

Pytanie było w jawny sposób kokieteryjne i zgodnie z zasadami gry Kamil zgłosił się na ochotnika.

– Dziękuję za twoje poświęcenie, Kamilu.

– Dla pięknej kobiety zawsze jestem gotowy na poświęcenia. – Kamil był najwyraźniej w swoim żywiole.

Witold poczuł, że sam potrzebuje drinka. Szybko się zastanowił, czy zostawić samochód.

– Jak ja dawno nie słyszałam takiego uroczego, niewinnego flirtu. – Luiza westchnęła. – W Stanach mężczyźni są tacy rzeczowi i poprawni.

– Ja jeszcze nie zacząłem z tobą flirtować. – Kamil zdawał sobie sprawę ze swojej atrakcyjności i nie wahał się jej użyć.

– O, to nie mogę się doczekać.

– Cieszę się, że Witold zaprosił nas na ten obiad. – Kamil zwrócił się do pozostałych. – Już miałem się wykręcić, wybaczcie, miałem ciężki tydzień. Alebym żałował.

– Czaruś i bajerant – skwitował Mariusz.

– Zazdrość przez ciebie przemawia. – Kamil wycelował w niego już napełnionym winem kieliszkiem.

– Ja już nie muszę czarować. Zmieniłem żonę pięć lat temu i to była ostatnia zmiana.

– Co za strata. – Luiza zabarwiła tę wypowiedź stosowną dawką ciepłej ironii.

Elżbieta roześmiała się.

– Przyznaję, że byłam ciekawa, jaka jesteś – powiedziała. – Tyle o tobie słyszałam.

– I jak? – spytała błyskawicznie Luiza.

– Jestem pod wrażeniem.

– Dyplomatka – zauważył Mariusz z rozbawieniem.

– Jesteśmy pod wrażeniem, Luizo. – Kamil schylił nisko głowę.

– Jestem tu już jakiś czas, ale ojciec dopiero teraz zdecydował się zabrać mnie do ludzi. Chyba chciał trzymać mnie pod kloszem.

Raczej w klatce, pomyślał Witold, jak groźne zwierzę. Zamiast tego powiedział:

– Jet lag. Byłaś nieprzytomna.

– Fakt. Nie byłam sobą.

Westchnęła i napiła się wina, jakby musiała utopić w nim jakiś smutek.

– I dopiero co straciłaś matkę – zauważyła dyrektorka.

Smutek na twarzy Luizy pogłębił się.

– Tak, ale mama chorowała na tyle długo, że zdążyłam się oswoić z myślą, że odchodzi.

– Jak człowiek ma cierpieć, to lepiej, żeby się nie męczył – stwierdził doradca.

Luiza uśmiechnęła się do niego blado.

– Delikatny jak zawsze – zganił go Kamil.

Luiza szybko zaprzeczyła gestem.

– Ale ja to rozumiem – zwróciła się do doradcy. – Rozumiem, co chciałeś powiedzieć.

Nie mijała się z prawdą.

– To chyba nie jest najlepszy temat do obiadu – uciął Witold. – Mieliśmy uczcić koniec kolejnego wspólnego projektu.

– Wasze zdrowie. – Luiza wzniosła toast. – Gratuluję.

Kiedy półtorej godziny później opuszczali restaurację, dyrektorka szepnęła Witoldowi, że jego była żona bardzo dobrze poradziła sobie z samotnym wychowaniem córki. Mariusz był przekonany, że jego żarty są zabawne. A Kamil wyglądał jak dziecko, które dostało nową zabawkę.

W samochodzie Luiza wypytywała ojca o knajpę, próbowała pytać o firmę, ale to zbywał milczeniem. Chciała wiedzieć, jak długo znają się z Elżbietą i – zapytała o to wprost – czy sypiają lub sypiali ze sobą.

– Podobałeś mi się w tej roli – powiedziała w końcu. – Cezar obdarzył łaską swoich poddanych.

– To moi współpracownicy – sprostował.

– Płacisz im. Robią to, co chcesz.

Podjeżdżali już pod dom, brama odsunęła się płynnie. Kiedy wysiadali z samochodu, Luiza zapytała:

– A ja? Czy byłam grzeczną córeczką?

Przytrzymał jej drzwi prowadzące z garażu do wnętrza domu.

– Bardzo. Przeraża mnie, kiedy tak bardzo starasz się być urocza.

– Ja jestem urocza.

– Kamil na pewno tak sądzi.

Drugie drzwi i znaleźli się w holu. Szli obok siebie równym krokiem, zgodnie skierowali się do salonu.

– Dlaczego właśnie on?

Witold podszedł do barku. Teraz mógł już się napić. Sięgnął po szklaneczkę i butelkę. Luiza stanęła obok i podetknęła mu swoją szklankę.

– Nie rozumiem.

– Dlaczego właśnie z nim jedliśmy obiad? Ten drugi dziad się nie liczył. I rozumiem, że ten projekt to był pretekst.

Pociągnęła łyk i poszła w stronę kanapy. Ułożyła się na niej wygodnie, z nogami na poduszce, ze szklaneczką w ręku. Witold podszedł do drzwi prowadzących na taras i uchylił je. Napił się, rozprowadził whisky językiem po podniebieniu, zapatrzony w ciemny ogród. Widział odbicie Luizy w szybie. Patrząc na nie, wyjaśnił:

– Chciałaś bogatych kandydatów na męża. Proszę bardzo, Kamil jest stworzony dla ciebie i szuka żony.

Luiza się roześmiała i wycelowała w niego szklaneczką.

– Kochany staruszek, naprawdę postanowiłeś się mnie pozbyć.

– Jestem bardzo skuteczny, kiedy coś zaplanuję. Wydanie cię za mąż mam rozpisane w kalendarzu. Deadline upływa za miesiąc.

– Czyli skuteczność mam po tobie. Swaty?

– Jak