Gówno się pali - Šabach Petr - ebook + książka

Gówno się pali ebook

Šabach Petr

3,9

Opis

Jak bardzo różnią się od siebie chłopcy i dziewczynki, mężczyźni i kobiety?... Czy w ferworze walki płci w ogóle jest możliwy pokój? Zbiór Gówno się pali to pełna ciepłego humoru odpowiedź na te pytania.

W dwóch pierwszych opowiadaniach spotykamy m. in. staruszków, którym typowo męska skłonność do rywalizacji wcale nie przeszła z wiekiem, dziewczynkę, zdecydowaną na operację zmiany płci, dziewięciolatka, który posiusiał się w nocy do łóżka, mamusię- „anioła”, dziadka, którego przy piwie, rumie i kartach dopadł atak kamieni nerkowych i wiele innych, niemniej barwnych postaci...

W trzeciej części książki autor opisuje historię miłości dwojga ludzi od szkoły podstawowej aż po kryzys wieku średniego.

Mnóstwo knajpianych anegdot, zabawnych przygód z młodości, walka o niezależność w czasach byłego reżimu...

Gówno się pali to absolutny czeski bestseller, książka 15 razy wznawiana za naszą południową granicą. Na jej podstawie został nakręcony kultowy film Pelíšky(polski tytuł Pod jednym dachem) w reżyserii Jana Hřebejka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 172

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (16 ocen)
5
7
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Taurus195

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Rewelacyjny humor.
00
marbuz

Nie oderwiesz się od lektury

Niektóre opowiedziane w książce historie są częścią scenariusza filmu Puppendo.
00

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1563732642534182

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Tytuł oryginału: Hovno hoří

First published in 1994 by Nakladatelstvi Paseka Chopinova 4, 120 00 Praha 2

Redakcja: Paweł Mackiewicz, Aleksandra Zoń

Korekta: zespół

Projekt okładki: Jacek Szleszyński

Copyright © by Petr Šabach. All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2011, 2015

Copyright © for the Polish translation by Julia Różewicz

ISBN 978-83-65707-13-0

Wydawnictwo Afera www.wydawnictwoafera.pl www.petrsabach.pl

kontakt:[email protected]

Wydanie II, poprawione, dodruk, Wrocław 2015

Promocja: Wojciech Czerniatowicz

Skład wersji elektronicznej

konwersja.virtualo.pl

Zakład

Pewnego razu zaszedłem na piwo do takiej zwyczajnej spelunki. Siedziałem w rogu i obserwowałem brzęczenie. Kelnerka mogła mieć pod sześćdziesiątkę. Miała tyle energii, że musiała ją trwonić, żeby się od jej nadmiaru nie rozchorować. Była mała i siwa jak myszka. Bez potrzeby robiła surową minę. Patrzyła przez okulary, za którymi drżały bystre oczy. Przyniosła flaczki i rogaliki dwóm dziadkom siedzącym w rogu. Piwo już przed nimi stało.

Kelnerka odruchowo zakręciła się w kółko, kontrolując spojrzeniem lokal, w którym nie było nikogo oprócz mnie i staruszków.

Z dziadka siedzącego czołem do sali musiał być za dawnych czasów wyrwidąb. Miał okazałą, imponującą łysinę, którą, rozmawiając, masował sobie z taką rozkoszą, że aż mu jej zazdrościłem.

Obok siedziało jego totalne przeciwieństwo – dziadek, który z krzesła ledwo sięgał nogami do podłogi. Miał na sobie umorusane, szare ubranie i bez przerwy szukał czegoś po kieszeniach albo się drapał, albo coś.

– Mówię ci wyraźnie, pokazywali w telewizji! – wykrzykiwał.

– Bzdura – powiedział z pełnymi ustami ten drugi.

– W życiu podobnej głupoty nie słyszałem. He? No! Betonowe statki? Odchrzań się! He? No!

– Pokazywali je w telewizji! – darł się pierwszy dziadek. Rozglądał się, w jego oczach była prośba o wsparcie. Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę. Dla mnie to było parę długich sekund.

– Beton nie może pływać – zaprzeczył łysol poważnie. – Wrzuć sobie kawałek betonu do zupy i zobaczysz, co będzie. Pójdzie na dno! Mówię ci! He? No!

– Ciężka gadka z tobą! – lamentował tyci staruszek.

– Przecież to powietrze je unosi! Jak by według ciebie pływały inne statki? Cholera, wrzuć sobie do zupy kawałek żelaza, to będzie jak z tym betonem. Ale połóż na powierzchni łyżkę, to zobaczysz!

– Tylko że łyżka jest z aluminium! – triumfował łysy.

– He? No!

Kelnerka zrobiła krok w przód. Stała z założonymi rękami:

– Mało wam było wczoraj? – ostrzegła.

Dziadkowie umilkli. Cicho wpatrywali się w talerze. Ponury barman wrzucił kolejną monetę do automatu i machinalnie walił koniuszkami palców w guziki. Przed nim kręciła się migocząca ruletka. Jarzące się ustrojstwo przyprawiało o zawrót głowy.

Dziadkowie zamówili kolejne piwo. Mały napił się, beknął z zadowoleniem i zamamrotał:

– Ja to najbardziej lubię filmy przyrodnicze. Nigdzie nie jeżdżę, chyba że do dupy na raki, to przynajmniej w telewizji coś zobaczę!

Łysemu, którego zdjęło złe przeczucie, pociemniały oczy, ale na razie niczemu nie przeczył. Malutki obserwował go bacznie przez chwilę, po czym względnie cicho wrzasnął:

– Mówili w telewizji, że niedźwiedź kodiak mierzy trzy metry pięćdziesiąt!

– Nawet słoń nie ma trzech metrów pięćdziesiąt, durniu! He? No! – powątpiewał drugi.

– Niedźwiedź kodiak ma trzy metry pięćdziesiąt, jak stanie na tylnych łapach, a przednie ma nad głową.

– Ej, nie wkurwiaj mnie już! – zawołał łysol, podnosząc się nagle. Był z niego prawdziwy olbrzym. – Ja mam dwa metry, a ty metr sześćdziesiąt, właź mi na barana i dotknij sufitu. Potem możemy pogadać o tym twoim kodiaku i o tym, jaki jest wysoki. He? No! – i siadając, dodał: – Człowieku, wiesz, jak to jest wysoko?!

– No dobra – niespodziewanie zgodził się maciupki i zaczął nacierać na plecy tamtego.

Łysol siedział spokojnie i dopiero kiedy poczuł na swoich ramionach podeszwy, krzyknął:

– Trzymaj się, dziadku! – po czym powoli zaczął się prostować. Staruszek na górze desperacko przytrzymywał się ściany, kolana wyraźnie mu drżały.

– Zaznacz to tam! – rozkazał łysol.

– Dość tego! – pisnęła kelnerka, która właśnie przyniosła im piwo. Dziadek dolny obejrzał się zaskoczony i uśmiechnął przepraszająco. Dziadek górny rył paznokciami w tynku, potem wpadł bokiem na stół i rozrzucił na wszystkie strony niedojedzone rogaliki.

– J-E-S-Z-C-Z-E R-A-Z – kelnerka cięła literki jak tasakiem – i stąd wylatujecie! Wyraziłam się jasno?!

– zapytała i poszła uspokoić się za bar.

Mały dziadek był lekko wstrząśnięty. Siedział w milczeniu na krześle i jakby przeszukiwał kieszenie albo się drapał. Łysy sapnął:

– Kodiak? He? No! – i napił się piwa.

Z baru zabrzmiał ragtime, a barman obojętnie sięgnął do kasy po następne monety. To była ładna kasa. Ohio, USA. Dzieło sztuki.

Dziadkowie siedzieli i w ciszy obserwowali się nawzajem. Mniejszy ze strachu dostał czkawki. Czkał, nie spuszczając z oczu łysola.

– Wstrzymaj oddech! He? No! – doradził olbrzym. Malutki wziął głęboki oddech, zastygł w bezruchu, gapiąc się na przyjaciela, który patrzył na niego życzliwie.

– Hik! – parsknął malutki.

– Idź do diabła! – powiedział olbrzym ze znudzeniem. – Nie umiesz na chwilę wstrzymać oddechu? Ja za młodu spokojnie wytrzymywałem dwie minuty i to pod wodą, a to jest trudniejsze, bo pory na skórze nie oddychają. He? No!

– Ja też tak umiem! – wrzasnął malutki, któremu czkawka przeszła jak ręką odjął. – Pokazywali w telewizji, że niektórzy poławiacze pereł wytrzymują piętnaście minut pod wodą i nie tracą orientacji!

Zza baru rozległ się głośny stukot, towarzyszący wygranej. Kelnerka kręciła się w kółeczko jak mała dziewczynka i klaskała w dłonie. Barman się uśmiechnął. To nie był ładny uśmiech.

– A ja ci mówię, że dzisiaj nie wytrzymasz nawet dwóch minut i to na powietrzu. He? No!

Malutki milczał urażony i namyślał się, po czym bezczelnie zapytał:

– O co?

– Korona od sekundy! – wypalił łysol, który tylko czekał na tego typu pytanie.

– Od dwóch minut wszystko dla mnie. Poniżej dwóch wszystko dla ciebie! Wchodzisz? – cieszył się mały dziadek.

– Kurwa! – odezwało się od strony automatu, kiedy dobrzmiał ragtime.

Łysol ceremonialnie zdjął z ręki zegarek i położył na stole.

– Omega – mlasnął. – He? No!

Mały spoważniał, obserwując cyferblat.

– Do startu! – rozkazał łysol. – Gotowy… Start! Malutki wziął oddech pełną piersią i zamknął oczy. Siedział bez ruchu z dłońmi na stole. Przez chwilę nie było słychać nic prócz odgłosów z baru. Stuk-puk, zrobił automat, a kelnerka klasnęła. Barman brzydko się do niej uśmiechnął i bez emocji zgarnął wygraną.

– Oddychasz! – skonstatował rozgoryczony i zdumiony zarazem łysol. – Oddychasz, dziadku!

– Pssssssst… – wydał z siebie malutki, powoli otwierając oczy pełne poczucia krzywdy. – Co takiego?!

– krzyknął.

– Słyszałem wyraźnie, jak brałeś oddech. He? No!

– Jak miałbym to zrobić, na miłość boską?! – wrzeszczał malutki.

– Nosem – łysol ze smutkiem komentował sytuację.

– Nadużyłeś mego zaufania i wziąłeś oddech nosem. Tak jak Felix Slováček, kiedy gra na saksie sopranowym. Bierze oddech i dmie w tym samym czasie. He? No!

– Felix Slováček?! – piał malutki, z niedowierzaniem rozglądając się dookoła. – Mówię ci, że nie brałem oddechu! – wstał i patetycznie uniósł rękę na znak przysięgi.

– To jeszcze raz – zdecydował łysol.

Tym razem mały nie zamknął oczu. Wziął oddech, przeszywając wzrokiem przyjaciela, który twardo odwzajemniał jego spojrzenie, od czasu do czasu rzucając okiem na zegarek.

Twarz malutkiego ani drgnęła. Tylko jego oczy trochę się zmieniały. Nie miały w sobie już nic konkretnego, dwa wyłupiaste, osadzone w twarzy przedmioty.

– Znowu! – powiedział z niesmakiem łysol. – Znowu wziąłeś oddech.

Malutki w dowód swojej racji nadal nie oddychał.

– Już nie liczę czasu – oznajmił łysol nieustępliwie.

– Możesz spokojnie wziąć oddech. Nie będę robił z siebie idioty! – zaśmiał się nerwowo, po czym pieczołowicie zapiął zegarek na mocnym nadgarstku.

Malutki bez najmniejszego ruchu gapił się na niego.

– Możesz spokojnie wziąć oddech – radził olbrzym.

– He? No! Bo to nie fair.

Malutki staruszek zaczął zmieniać zabarwienie i wyraz twarzy. Jego oczy mówiły: będziesz miał mnie na sumieniu. Ty, nikt inny. Padnę martwy, ale honorowo. Jak będziesz się czuł, kiedy ktoś zapyta? Co im wszystkim powiesz?

Łysol ostentacyjnie otworzył gazetę, jednak kątem oka obserwował przyjaciela.

– Ej, nie świruj, przecież kopniesz w kalendarz…

– powiedział po chwili wahania.

Malutki definitywnie postanowił umrzeć honorowo lub wygrać, a od tej pierwszej opcji dzieliło go już tylko kilka chwil.

– Aaaaaach! – w końcu wziął oddech. – Aaaaaach!

– zrobił jeszcze kilkakrotnie.

Pięć minut siedzieli w milczeniu. Łysola chyba zaciekawiło coś w gazecie, malutki zaś udawał, że interesuje go automat do gier przy barze. Znowu zabrzmiał ragtime. Ruletka nadal wściekle się kręciła.

– No dobrze! – oświadczył malutki triumfalnie i popatrzył łysolowi prosto w oczy. – Spróbujemy w wodzie.

Olbrzym starannie złożył gazetę i spojrzał na niego szczerze zaciekawiony.

– Spróbujemy zmierzyć tak, żebyś nie mógł oskarżyć mnie o oszustwo – rozwijał myśl dziadek.

Łysol słuchał go z uniesionymi brwiami.

– Pójdziemy do baru, a ty potrzymasz mi głowę w zlewie. Olbrzym rozważał propozycję, po czym zaczął potakująco kiwać głową.

– W wodzie oddechu nie weźmiesz na bank. He? No! Dobra, niech będzie – zdecydował.

Obaj wstali i powlekli się do baru. Barman stał obrócony plecami do sali i układał w foremne słupki pięciokoronówki, które wypadły z automatu.

Olbrzym uniósł lewą rękę i uważnie patrzył na zegarek. Prawą delikatnie, ale zdecydowanie, ujął głowę przyjaciela za ciemię i czekał, aż wskazówka sekundowa będzie na pełnej godzinie.

Delikatnym klapsem w głowę dał znać malutkiemu, żeby wziął oddech, po czym błyskawicznie wsadził jego głowę do wody pieniącej się w zlewie do mycia kufli. Nie padło przy tym ani jedno słowo.

Z kuchni dochodził głos kelnerki. Barman wciąż pieczołowicie układał monety. Olbrzym w milczeniu mierzył czas.

Bez głowy malutki wyglądał jak dziecko. Stał na palcach, ręce miał przepisowo opuszczone wzdłuż ciała, a jego rozczapierzone palce przypominały drgające wachlarzyki.

– Dwie minuty! – zagrzmiał radośnie olbrzym. – Gratulacje, dziadku!

Barman szybko się odwrócił.

– Nie no! – krzyknął i chwycił łysola za nadgarstek.

– Wyciągnij go! – sam zanurzył rękę w zlewie i wyjął z niej mokrą głowę. Łysol przepraszająco usunął się na bok.

Malutki uśmiechał się z radości i zdezorientowany mrugał do wszystkich naokoło. Ciągle nie mógł złapać oddechu. Barman zamachnął się i rąbnął go pięścią w policzek. Malutki przeleciał przez pomieszczenie jak szmaciana kukiełka i wpadł czubkiem głowy na przyciski kasy Ohio, USA, nabijając sto sześć koron.

– Dałeś radę, dziadku! – gratulował mu łysol. – Niezły jesteś, do jasnej ciasnej!

Widać było, że bardzo go to wszystko cieszy. Malutki wytrzeszczał gały.

– Kurde, było mnie zobaczyć za młodu! – radował się, jakby w ogóle nie poczuł ciosu barmana.

– Dwie minuty! He? No! – cieszył się olbrzym i zacierał dłonie.

– Idźcie już obaj w cholerę! – krzyczał barman.

– W porządeczku – uspokajał go łysol.

– Żadne w porządeczku! To będzie sto sześć koron! I to tylko z tego, co nabiliście na tej kasie!

Łysol sięgnął do portfela i podał malutkiemu sto dwadzieścia koron.

– Twoja wygrana. Korona za sekundę. He? No! Malutki pokiwał głową, popatrzył w złe oczy barmana, po czym wrzucił mu pieniądze do zlewu. Monety, kołysząc się, opadały na dno. Stukoronówka zataczała koła na powierzchni wody.

Dziadkowie wygrzebali się na chodnik. Kelnerka pobiegła za nimi, machając rachunkiem.

Olbrzym ściskał rękę malutkiego i potrząsał nią serdecznie.

– Dał radę! – wrzeszczał do ludzi naokoło. Ruletka w lokalu nadal wściekle się kręciła.

Bellevue

Tego ranka dziewczynka zupełnie nic nie rozumiała. Ojciec był ponury, obaj bracia dziwnie zdenerwowani. Chyba tylko mamusia i dziadek zachowywali się normalnie. Zdziwiło ją, że kiedy powiedziała TO przy śniadaniu, nikt nie zwrócił na TO uwagi. A przecież TO, co powiedziała, było cholernie ważne. Długo zastanawiała się, czy w ogóle jest sens im TO mówić, ale nie mogła też im TEGO nie powiedzieć. W końcu jest ich jedyną córką, powinna informować o krokach, jakie zamierza podjąć. Żeby potem nie udawali zaskoczonych, żeby nie mogli unieść ze zdziwieniem brwi, mówiąc: „Czekaj, czekaj, nie mogłaś nam tego powiedzieć ciut wcześniej?”.

TO, znaczy się to zdanie, brzmiało: „Kiedy dorosnę, też będę facetem”.

Tylko mamusia pogłaskała ją i uśmiechnęła się do niej jak do jakiegoś biedaka. Reszta towarzystwa żuła chleb i siorbała herbatę.

Znała to. Kiedy będzie duża, też będzie rano milczała, żuła i siorbała z taką samą pustką w oczach. Taką, jaką mają rzeźby z dawnych czasów – głowy z niedorobionymi oczami.

– Myślisz serio z tym koniem? – zapytała ojca mamusia. Przytaknął w milczeniu. Bracia też.

„Oni jeszcze śpią” – przyszło dziewczynce do głowy. „Muszę to zapamiętać. Rano wszyscy faceci chodzą i wyglądają, jakby już się obudzili, ale to złudzenie – tak naprawdę śpią”.

Obserwowała mamusię i żałowała jej w duchu: „Aleś skończyła, kobieto! Nadskakujesz im co rano, jesteś pierwsza na nogach (prócz dziadka, ale on się nie liczy – nie może spać, więc to nie cnota, a konieczność). Ty mogłabyś sobie pospać, jednak zrywasz się tylko dlatego, żeby oni byli zadowoleni, mieli wszystko przygotowane i podane pod nos”.

Dziewczynka nigdy nie widziała mamusi zmęczonej czy wściekłej, bo na to kobieta chyba nie może sobie pozwolić. Żyje jak niewolnica i do tego jeszcze ciągle musi dobrze wyglądać! A wszystko jedynie dlatego, że faceci są silniejsi, bardziej owłosieni i potrafią podkuwać konie jak tatuś.

„Też będę kiedyś facetem” – dziewczynka wiedziała to na pewno. „Dziś zmiana płci jest normalną sprawą”.

– Każę zmienić sobie płeć – powiedziała prosto w ciszę dziewczynka, ale z takim samym skutkiem jak przed chwilą. Młodszy brat gapił się smutno, starszy smarował sobie trzecią kromkę chleba, tatuś uderzył rękami w stół i krzyknął:

– To do roboty!

Dziadziuś zażył tabaki i wysmarkał się w normalną chusteczkę, co było nie fair, bo wiedział, podobnie jak cała reszta, czemu mamusia kupuje mu chusteczki jednorazowe. Wiedział też, że mamusia i tak nie powie mu złego słowa.

Mamusia sprzątnęła naczynia i włożyła je do zlewu. Uśmiechnęła się do wszystkich i wyciągnęła z lodówki ogromną gęś.

– O! – ucieszył się starszy brat.

Zaskoczona dziewczynka wybałuszyła oczy tak, że mało nie wylazły jej z orbit.

„Wszystko, co masz do powiedzenia, to twoje: O!?”

– lamentowała w duchu. „Mamusia będzie całe przedpołudnie krzątać się wokół tej waszej gęsi, będzie wam klepać knedliki, a jak ją znam, jeszcze zrobi dwa rodzaje kapusty. Tak ją sobie wychowaliście, tak ją zniewoliliście!”

Starszy brat beknął, ale nikt go nie upomniał. Zadowolony odchylił się na krześle i z rozkoszą pogłaskał po pępku.

„Po zmianie płci walnę cię w ten pępek pięścią. Owłosioną i twardą, żebyś wiedział!” – przysięgała dziewczynka. „I jeszcze je sobie wytatuuję. Dostaniesz prawą, a na niej będę mieć wytatuowane tylko jedno słowo: O! Pewnego dnia zobaczysz to swoje słówko z nieprzyjemnie bliskiej odległości, chłopaczku”.

Młodszy brat ciągle siedział i patrzył, jakby mu pszczoły uciekły, jak to mówi tatuś.

– No, już mi się tu nie pętajcie, bo nie upiekę gęsi!

– śmiała się mamusia. – A ty co, moja dziewczynko?

– obróciła się w jej stronę, kiedy faceci wyczołgali się z kuchni.

– Pójdę do Katki – odparła dziewczynka, bo wiedziała, że mamusia lubi Katkę. Katka jest grzeczna. – Będziemy się bawić lalkami.

– Na obiad do domu! – pogroziła jej palcem mamusia, ale tylko tak na żarty. Potem odwróciła się w stronę gęsi i powiedziała:

– No chodź, laska…

Ta uwaga do reszty zepsuła dziewczynce humor. Wzięła lalkę i wyszła z kuchni. Nie wybrała się jednak do Katki. Po cichu wpełzła z lalką na strych, otworzyła okienko i podciągnęła się na dach, na swój ulubiony punkt obserwacyjny. Tu widziała wszystko jak na dłoni. Widziała stąd dużo dalej, niżby się tego mogli spodziewać inni.

Słoneczko wzeszło nad drzewami w czereśniowym sadzie. Dziewczynka rozglądała się po okolicy. Miała stąd piękny widok. Naprawdę piękny.

■ Co za nuda – grać samemu w odbijanego. We dwóch może już być wesoło, ale kopanie piłki, kiedy ma się za przeciwnika obdarty mur, wydawało się chłopcu na swój sposób poniżające. W ogóle ostatnio wszystko było dla niego poniżające. To, jak ojciec z nim rano rozmawiał, to, jak inni na niego patrzą. Przecież nie jego wina, że posiusiał się tej nocy. Nie jest to już wprawdzie normalne w jego wieku, ale sen był tak podstępnie realistyczny, że mógłby przysiąc, że nie był snem.

Stał w nim nad najprawdziwszym kanałem, wszystko wokół było najprawdziwsze w świecie i nikt nie mógł go wtedy obserwować. Rozejrzał się nawet parę razy!

A potem nadszedł koszmar przebudzenia. W żaden sposób nie dało się tego ukryć. Musiał się przyznać matce. Był cały czerwony z hańby, kiedy pokazywał jej to spustoszenie. Matka oczywiście nic nie powiedziała, ale zobaczył to też ojciec, który pokręcił głową i znacząco wywrócił oczami.

– Boże! – powiedział – trzecioklasista i leje w bety!

Zabolało. Nie wiedział, jak ma wyjaśnić ojcu, że dla niego to nie był sen.

Przy śniadaniu nikt nic nie mówił. Wyłamał się tylko dziadek.

– Nie możesz tyle pić przed snem – poradził.

Ojciec milczał. Miał inne zmartwienia. Czekała go dzisiaj ciężka praca – sąsiad miał przyprowadzić konia do podkucia. Złego konia. Teraz wiedział, że niepotrzebnie obiecywał, że go podkuje. Ale przecież jest kowalem, nie będzie szukał wymówek, nie może okazywać strachu.

Chłopiec odbijał piłkę o ścianę budynku. Trenował technikę. Główki, piętki, szybkie strzały w jedno miejsce, z którego tynk odpadł aż do cegieł. Była to zewnętrzna ściana kuźni.

Ciągle wracał myślami do swojego snu. To było nowe doświadczenie, zwykle raczej budził się zlany potem i dziękował Bogu, że nocny koszmar minął. Teraz było na odwrót. Za to, co się stało, nikomu raczej nie podziękuje. Nie da się powrócić do snu ani zmienić jego przebiegu. Nie można już wrócić do chwili, kiedy zatrzymał się przed kanałem.

Matka wyszła na dwór i powiesiła na sznurku wyprane prześcieradło i poszewkę. Pierzyna suszyła się na trzepaku.

Starszy brat siedział na ławeczce przed kuchennym oknem i pomału popijał kawę w spokoju niedzielnego poranka. Paląc papierosa, wyciągnął wygodnie nogi przed siebie. Był szczęśliwy. Za chwilę przyjdzie jego dziewczyna i spędzą razem cały dzień. Kto wie, może spędzą ze sobą nawet całe życie. Dziś chciał się jej oświadczyć. Wojsko ma za sobą, utrzyma się z pracy w kuźni ojca, do domu można zrobić dobudówkę z trzema, czterema pomieszczeniami. Potem urodzą się dzieci – po prostu normalne życie, do jakiego mężczyzna jest stworzony.

Brat mrużył oczy w słońcu i czuł się błogo.

Dziadek miał na sobie niedzielne ubranie, stał przed lustrem w przedpokoju. Powoli i pieczołowicie szczotkował swój odświętny kapelusz. Każdej niedzieli, niezależnie od pogody, wyruszał do pobliskiej gospody na partyjkę mariasza. Uwielbiał tę grę i był w niej prawdziwym mistrzem. Zdarzało się, że spóźniał się potem na niedzielny obiad, ale rodzina dawno do tego przywykła. Był to jedyny występek, jakiego się dopuszczał.

Ojciec usiadł na ławeczce obok starszego syna.

– Przyjdzie? – zapytał.

– Przyjdzie – kiwnął głową syn. – Dasz radę? Nie będę ci potrzebny?

– Nie ma strachu, będzie nas aż za dużo – powiedział ojciec. – Możesz się zająć swoimi sprawami.

– Jesteś pewien? – dopytywał syn.

– Na sto procent! – zakończył rozmowę ojciec. Poklepał go po ramieniu i poszedł do kuźni.

Syn patrzył za nim w zadumie. Widział, że ojciec jest zdenerwowany.

Chłopiec przyturlał sobie pieniek do rąbania drewna, postawił na nim puszkę po konserwie i próbował zrzucić ją piłką. Ani trochę mu nie wychodziło, ale nie dawał za wygraną. Nie miał wyjścia, przed chwilą sobie powiedział: „Jeśli nie uda mi się zestrzelić piłki, znowu zleję się w nocy”.

Opętanie taką myślą bywa straszne. Chłopcu dość często się ono przydarzało. Mówił sobie na przykład: „Jeśli nie będę na przejeździe szybciej niż pociąg, dziadziuś niedługo umrze” – i leciał jak wariat. Pociąg zbliżał się z ogromną prędkością, życie dziadzi stało pod znakiem zapytania. Wszystko zależało od chłopca. Bywało, że przegrywał, rzucał się wtedy w trawę i szeptał: „To bzdura! Muszę z tym skończyć, nim wyląduję w psychiatryku”.

Była dziesiąta rano – pora, którą zawsze najbardziej lubił. Dziesiąta rano. Już po śniadaniu, cały dzień przed tobą, tylko od ciebie zależy, co z nim zrobisz.

Dopiero po południu humor zupełnie mu się psuł. Niedzielna, wieczorna depresja to okropność. Wszystko jakby zastyga w bezruchu.

Ale teraz była dziesiąta rano i gdyby nie ten przeklęty nocny incydent, czułby się bajecznie.

Starszy syn miał trochę pieniędzy uskładanych na książeczce. Myślał o tym, co będzie potrzebne na początek. Jego dziewczyna też coś tam ma, razem zebrałaby się już jakaś sumka... A nawet jakby w ogóle nic nie miała, nie szkodzi. Ma inne rzeczy. Rzeczy, których nie da się kupić. Na przykład usta. Miała je tak delikatne i miękkie, że za każdym razem trzęsły mu się z ich powodu kolana. Tracił rozum, kiedy dotykał jej ciała. Kochał w niej nawet bliznę po operacji ślepej kiszki, piegi na ramionach... Na samą myśl o jej pępku ślinił się i robił zeza z rozkoszy.

– Jezus Maria! – wyobrażając sobie jej piersi, krzyknął tak głośno, że zatroskana matka wychyliła się z okna.

Dziadek powiesił kapelusz na wieszaku w gospodzie i zasiadł do karcianego stołu. To był prawdziwy stolik karciany z małymi przegródkami na monety ze wszystkich stron. Barman bez słowa przyniósł mu piwo i mały rum. Przy otwartym oknie siedział miejscowy wariat i łapał muchy, które przylatywały tu chmarami z pobliskiej stodoły. Złapane owady rzucał pod stół, gdzie jego pies bez emocji dobijał je łapami i z rozkoszą zjadał.

Dziadek wypił rum, spłukał łyczkiem piwa i obejrzał swoje karty. W jednej chwili zapomniał o całym świecie. Mamusia wieszała też inną pościel, nie tylko tę, którą obsiusiał chłopiec. Sznur był podparty drewnianym drągiem, a chłopcu podobało się, jak wszystkie te koszule i ścierki powoli i czarująco tańczą w letnim wietrzyku. Znowu postawił puszkę na pieńku, odszedł kilka kroków, koncentrował się przez chwilę, po czym zmiótł ją jednym dokładnym strzałem, aż zadzwoniła o mur. Zaskoczył sam siebie. „A może to przypadek?” – pomyślał natychmiast. Ta myśl zaczęła powoli i niezawodnie jak kornik nadgryzać pierwotne uczucie dumy.

„Jeśli na dziesięć kolejnych prób uda mi się chociaż raz, znaczy, że to nie był przypadek” – zdecydował chłopiec.

Ojciec siedział przed kuźnią i patrzył, jak przyprowadzają konia.

„Co się ze mną dzieje, do cholery?” – mówił sobie w duchu, wycierając wilgotne dłonie w chusteczkę. Wiedział, że starszy syn zobaczył jego strach. Zobaczył strach w jego oczach.

„Nie jestem jeszcze taki stary, żeby robić w gacie z powodu jakiegoś narowistego konia – powtarzał.

– Spokój! – nakazywał sam sobie. – Jesteś chłop jak dąb, potrafiłeś wytłuc całą knajpę, masz takiego, że przez pięć lat szukałeś odpowiedniej dziewczyny. Reszta uciekała, jak go tylko zobaczyła. Może nawet masz większego niż ten koń, więc czego się tu bać?”

Czterech małomównych mężczyzn przyprowadziło konia pod kuźnię. Koń z ukosa popatrzył na kowala, machnął mu na powitanie swoją samczą dumą i zarżał.

Starszy syn obserwował drogę. Spojrzał na zegarek i pomyślał: „Nie powinna się spóźniać. Skoro umówiliśmy się na dziesiątą, to na dziesiątą. A może to nie jej wina? Autobus miewa opóźnienie…”.

Nie wiedział, jak zabić czas, podszedł więc do młodszego brata i patrzył, jak mały zawzięcie próbuje trafić w puszkę.

– Pokaż, ja też spróbuję – powiedział.

– Każdy ma po trzy strzały – zdecydował młodszy brat.

Starszy zgodził się, ale potem trzy razy spudłował i zniesmaczony wrócił na ławeczkę.

Koń wściekle błyskał oczami, uspokajało go czterech mężczyzn. Poklepywali go, mlaskali i uciszali słowami: „Spokój, spokój, stary”. Czasem któryś odskoczył na bok z jakimś przekleństwem na ustach, żeby potem znowu ostrożnie się do niego przybliżyć. Kowal dyrygował całą grupą i zależało mu, żeby wyglądać na opanowanego.

Dziadek pił już trzecie piwo i zamawiał kolejny mały rum. Na dodatek miał rewelacyjne karty. Na zewnątrz słonko zaczęło przypiekać, ale w gospodzie było niemal zimno. Człowiek-wariat i wariat-pies kontynuowali mord na muchach. Dziadek zakończył grę, poczekał, aż wszyscy zgodzą się co do tego, ile mają mu zapłacić, i ruszył w stronę toalet.

Na wszystkich dziesięć strzałów chłopiec nie trafił w puszkę ani razu. Usiadł na ziemi i przyglądał się piłce. Znów zaczął go prowokować wewnętrzny głos: „Jeśli na kolejnych dwadzieścia (dla pewności) strzałów nie trafisz ani razu, na sto procent się zlejesz”.

Nie chciał ulegać tym podszeptom, ale nic nie dało się zrobić. A potem doczłapał do pieńka, jakby ktoś mierzył do niego z pistoletu, i postawił na nim puszkę. Mamusia wołała z okna na drugie śniadanie. Uśmiechnęła się do chłopca i łobuzersko potargała mu włosy, ale on nie odwzajemnił uśmiechu. Był poważny, wiedział, o co gra. Wytarł usta z mleka i ze zwieszonymi ramionami ruszył naprzeciw swemu losowi. Na drodze do gospodarstwa pojawił się motor.

„Motor? – pomyślał z zachwytem starszy syn. – Przyjechała na motorze?” Ale to nie była ona, tylko jego przyjaciel z miasta. Klapnął obok niego na ławeczce i powiedział:

– To od niej – po czym od razu odjechał.

Zanim brat otworzył list, nim w ogóle wziął go do ręki, dostał tę wiadomość jakąś inną drogą. Przyleciała już wcześniej z ogromną prędkością i skręciła mu żołądek. Wiedział, co to znaczy.

Musiała się trochę wychylić, a zarazem bardzo uważać, żeby nie spaść. Widziała, jak na podwórze wjechał motocykl, jak ktoś rozmawia z jej bratem i przekazuje list. Potem motocyklista pożegnał się i już za chwilę pył zawirował na drodze prowadzącej do miasta. Wiadomość chyba nie była dobra, bo brat siedział na ławce jak zbity pies i trzęsły mu się ręce...

– No jasne – powiedziała do siebie dziewczynka.

– To pewnie od tej rudej ślicznotki, z którą widziałam go w mieście? Olej ją, jeśli cię męczy, olej tę głupią krowę!

– chciała krzyknąć do niego, ale nie mogła. „Jak już mi przyszyją ptaka, sama to z nią załatwię” – postanowiła. „I tak nie wiem, co ten brat w niej widzi. Ta baba śmieje się w kinie jak kompletna idiotka. Ze wszystkiego. Ostatnio obcy ludzie musieli ją upominać. A ten ciągle chodzi z głową w chmurach, włazi jej w tyłek, choć całe miasto wie, jaka ona jest. Podobno widzieli ją z innymi chłopakami, łajza jedna! Nie warto się nią martwić, braciszku. Jak już będę chłopakiem, wyskoczymy gdzieś razem i wybiorę ci dziewczynę. I to naprawdę dobrą, bo ja, jako była dziewczyna, bez problemu się połapię, która babka jest wartościowa, a która nie. Na mnie, byłą dziewczynę, nie będą działać żadne oczka ani słodzenie. Niezły będzie ubaw, jak takiej jednej kiedyś powiem:

– Ej, w co ty grasz? Za kogo mnie masz?! Byłem kiedyś, złotko, tym samym co ty, tyle że w lepszym wydaniu...”

Udało się uspokoić konia. Kowal uśmiechał się teraz w odrętwieniu, dziwiąc się, jak to możliwe, że jeszcze przed chwilą tak mało sobie ufał. Pracował z wprawą i był z siebie dumny. Choćby dlatego, że widział uznanie w oczach stojących wkoło mężczyzn. To uczucie znają tylko bohaterowie, którzy dzięki swym czynom budzą respekt okolicy. Kowal się pocił, ale lubił ten stan. Razem z potem uciekało wszystko, co osadzało się w nim jak szlam. Pot zawsze go oczyszczał.

Dziadek dowlókł się do ubikacji i rozpiął rozporek. Zawsze trzymał mocz do ostatniej chwili, chociaż wiedział, że to niezdrowo, bo w ciele gromadzą się sole i powodują powstawanie kamieni moczowych. Stał naprzeciwko asfaltowej ściany i już zaczynały trząść mu się nogi, kiedy dotarła do niego ta straszna prawda. Nie wycieknie z niego ani kropelka.

„Jezus Maria! – lamentował w duchu – ileż to lat bałem się tego nawet we śnie!”

Roztrzęsionymi palcami zapiął rozporek i powoli, bardzo powoli ruszył w stronę telefonu.

List był raczej zwięzły. Właściwie notatka. Że nie ma sensu tego ciągnąć, że to przemyślała, zastanawiała się i że najlepiej będzie, jeśli zapomną o tym, co ich łączyło, i go lubi, ale tylko jako kolegę itp., itd.

Kiedy bratu przeszła pierwsza fala wzburzenia, zrobiło mu się okropnie żal samego siebie. Nie pierwszy raz jakaś dziewczyna proponowała mu ten najbardziej haniebny ze wszystkich haniebnych wariantów – zostańmy przyjaciółmi. Ile razy już słyszał tę bzdurę!

„Ludzie są heteroseksualni, homoseksualni, a ja jestem aseksualny” – myślał. „Po prostu typ aseksualny, coś jak Babunia Boženy Němcovej – wszyscy ją lubią, ale o kant dupy to rozbić!”

Prawie na każdej imprezie (przecież było ich trochę) wszyscy nagle rozchodzą się po pokojach, a on zostaje sam z niedopitą butelką. „Co mam zrobić? Mam sobie położyć fiuta na torach i czekać na pociąg?” Może rozwiązałby swój największy problem bo, między prawdą a Bogiem, na okrągło myślał o seksie. Czytał i myślał o seksie. Oglądał telewizję i myślał o seksie.

„Utnę go sobie i będę miał spokój” – pomyślał ostatecznie.

Dziewczynka opierała się o komin i bacznie obserwowała mężczyzn, którzy wylewali poty przy pracy. Podobali jej się. Zazdrościła im. Wszyscy byli teraz do połowy rozebrani.

Całkiem poważnie rozmyślała, czy powinna jeszcze przed operacją przeżyć coś z jakimś chłopakiem. Tylko po to, żeby potem móc ocenić sytuację z obu stron. Wiedziała, że ma jeszcze trochę czasu, ale czas, skubaniec, leci jak oszalały i ani się obejrzysz, a będzie po wszystkim.

Często rozmawiały o tym z dziewczynami. Teoretycznie wiedziały wszystko albo prawie wszystko. Fakt, że niektóre dziewczyny miały naiwne poglądy na niektóre sprawy i nie kumały wielu rzeczy, lecz nie było w szkole żadnej tak głupiej, co by myślała, że dziecko może się urodzić po pierwszym buziaku.

Ale nawet swojej najlepszej przyjaciółce nie powie o operacji. To jasne, że już po wszystkim nigdy nie będzie mogła wrócić do domu. Wyprowadzi się do Kanady albo do Australii i będzie wysyłać rodzicom pieniądze, i podpisywać się X albo Przyjaciel, albo Przyjaciel X.

Może mogłaby powiedzieć braciom, bo i tak mają to gdzieś. Było jej gorąco, zdjęła lalce spódnicę i założyła sobie na głowę.

Dziadek czekał całą wieczność, aż karetka wreszcie zatrzyma się przed gospodą. Siedział w lokalu i konwulsyjnie ściskał stół. Oniemiał z bólu. Sanitariusze podtrzymywali go delikatnie i prowadzili między sobą. Właściwie go nieśli. Na aniołka.

– Szast-prast będziemy na miejscu – uspokajali.

– Za chwilkę panu ulży, zobaczy pan. Każdego z nas to czeka. Wycewnikują pana i już. Będzie się pan czuł lepiej niż z kobietą, gwarantujemy. Będziemy ostrożni na przejazdach kolejowych, przejazdy będą najgorsze.

Dziadek tylko zgrzytał zębami i dyszał. „Za co Pan Bóg mnie tak karze?” – myślał. „Czemu mnie nie uprzedził? Czemu?”

– Coś panu poradzimy – ciągnęli sanitariusze – niech pan sobie powtarza, że wieziemy pana gdzieś hen daleko, na koniec świata, potem będzie pan mile zaskoczony, że tak szybko jesteśmy na miejscu. To naprawdę działa – ułożyli go w karetce i ostrożnie ruszyli.

Chłopiec piekielnie się koncentrował przy każdym strzale. Trzy pierwsze były kompletnie chybione. Pomyślał, że może powinien trochę dopompować piłkę albo skrócić dystans... Nie mógł znaleźć pompki w piwnicy, poirytowany wrócił więc na podwórze i skrócił dystans o jakiś metr. Kopnął piłkę i od razu trafił w puszkę.

– Huraaaa! – wykrzyknął tak głośno, że mama znowu prawie wypadła przez kuchenne okno, skąd unosił się zapach pieczonej gęsi. – Mamo, patrz! – wołał chłopiec.

– Patrz! – przygotował puszkę. Z dumą wziął rozbieg, śmignął nogą i… minął się z celem o ponad metr.

Mamusia uśmiechnęła się czule, wycierając ręce w fartuch.

– Nic nie szkodzi! – powiedziała, chcąc dodać mu otuchy. – Następnym razem ci się uda...

– Jak nie szkodzi? Jak możesz tak po prostu powiedzieć, że nic nie szkodzi! – jęknął chłopiec.

„To tak, jakby powiedziała mi otwarcie: nic nie szkodzi, nasz mały głupolku, że jesteś niezdarą. Nic nie szkodzi, że wszystko obszczałeś...”

Postawił puszkę, patrzył na nią, po czym syknął:

– Dorwę cię!