Głową w dół - Michał Gacek - ebook

Głową w dół ebook

Michał Gacek

3,1

Opis

Akcja powieści Michała Gacka „Głową w dół” rozgrywa się w Krakowie lat 30. Czterech przyjaciół zainteresowanych tematyką seansów spirytystycznych postanawia przeprowadzić eksperymenty z udziałem medium. W tym celu mężczyźni zapraszają do miasta Oksanę Spielstein – młodą Żydówkę z Niemiec, rzekomo posiadającą zdolności nawiązywania kontaktu ze zmarłymi. Przyjazd dziewczyny zbiega się z okrutnym morderstwem, którego zagadkę bohaterowie zamierzają rozwiązać z pomocą spirytystki.

Obraz Krakowa zawarty w powieści oparty jest na materiałach źródłowych z epoki. Jednym z wydarzeń historycznych, które wiąże się z akcją książki, są prace archeologiczne prowadzone przy kopcu Krakusa w 1934 roku pod kierunkiem dr. Żurowskiego. Opisy lokacji dokonane zostały na podstawie zdjęć i tekstów z okresu, w którym rozgrywa się akcja. Bohaterowie czytają i omawiają autentyczne artykuły prasowe, a w związku z tym, że nie stronią od alkoholu i dobrego jedzenia, książka zawiera także wiele odniesień dotyczących napojów i potraw popularnych w międzywojennej Polsce. Tło powieści stanowią problemy społeczno-polityczne istotne dla tego okresu historycznego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 273

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (19 ocen)
3
2
9
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł: Głową w dół

Copyright

© 2019 by Michał Gacek

Copyright for the cover art

© 2019 by Mateusz Kołek

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja: Paweł Wielopolski

Korekta: Katarzyna Koćma

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Projekt okładki: Mateusz Kołek

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2019

Wydanie I

ISBN 978-83-954677-3-8

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Spis treści

Dedykacja

Niedzielny Klub Dociekliwego Dżentelmena

Meszuge, pacjent i radiopajęczarze

Podkładanie świń

Paragraf aryjski

Kobieca anatomia stosowana

Dziad Szałaśnik kontra forpoczty ewolucji psychicznej

Małżeństwo trojga

Grzeczność twoja naszym obowiązkiem

Tohu wa-bohu

O autorze

Okładka tylna

Dla Simeona Genewa, Michała Kleina,

Mateusza Kołka i Artura Wabika.

Tak było. 

Rozdział I

Niedzielny Klub Dociekliwego Dżentelmena

 

Eugeniusz siedział na taborecie obok łóżka, studiując z naukowym zainteresowaniem anatomiczne detale kobiecej stopy wystającej spod kołdry. Zaczął od przyciętych równo paznokci i sieci naczyń krwionośnych widocznych pod skórą. Następnie skoncentrował uwagę na kształcie szczupłej kostki i idealnie zgrabnej łydki. Najdelikatniej jak potrafił uniósł kołdrę, odsłaniając nogę aż do pośladka. Kiedy pochylił się, żeby dokładniej obejrzeć konstelację pieprzyków na udzie, poczuł zapach rozgrzanego ciała. 

Zorientował się, że Zofia obserwuje uważnie każdy jego ruch spod półprzymkniętych powiek. Oboje wstrzymali oddech. Nim zdecydował się przejąć inicjatywę, kobieta przeniosła wzrok na drzwi prowadzące do przedpokoju, a zaraz potem odrzuciła kołdrę i usiadła na łóżku plecami do niego. Przemyła twarz wodą z miski położonej na nakastliku. 

— Napatrzyłeś się wystarczająco? — zapytała, nakładając nocną koszulę.

Kiedy spróbowała przejść obok, złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie. 

— Nie. Jeszcze nie. Po co się tak spieszyć i odmawiać sobie porannej przyjemności?

— Nie udawaj, że nie wiesz — rzuciła ze złością. Chciała się odsunąć, ale jej opór zmniejszył się znacząco w momencie, gdy dłonie Eugeniusza wślizgnęły się pod koszulę. 

— Świnia! — powiedziała bez przekonania. — Lepiej byś się ubrał, a nie zaczynał znowu… — zawiesiła głos.

Eugeniusz z satysfakcją przyglądał się twarzy kochanki. Wyraźne rumieńce i przyspieszony oddech wskazywały, że Zofia z każdą chwilą coraz bardziej poddawała się nastrojowi, zapominając o obawach i wyrzutach sumienia. 

— Słuchaj! — powstrzymała go.

Z klatki schodowej dobiegał odgłos kroków. Oboje zastygli na moment, po czym szybko zaczęli zbierać ubrania z podłogi. Gdy klucz zachrzęścił w zamku, Eugeniusz wypadł z sypialni, usiłując dopiąć spodnie i koszulę. Cudem zdążył usiąść przy stole i przybrać niedbałą pozę, nim próg przekroczył mężczyzna w szarym, pokrytym błotem płaszczu. 

Jerzy Gradowski spojrzał na niego błędnym wzrokiem. Sprawiał wrażenie zbyt zmęczonego, by okazać zaskoczenie. Jego tłuste włosy wyglądały jak przyklejone do czaszki, a wypchany plecak przypominał garb. Poszarzałą twarz zdobiły okrągłe okulary, w których jedno szkło było pęknięte. 

Mężczyzna uniósł dłoń na powitanie, mamrocząc niezrozumiałe słowa. Wyciągnął z plecaka pokaźnej wielkości pudło wyposażone w mikrofon i wskaźniki odczytu. Po chwili wydobył także stoper, zapasowe baterie, dwa termometry i notatnik powypychany zakładkami. Eugeniusz powstrzymał go, gdy próbował zdjąć płaszcz.

— Uważaj — powiedział, wskazując na przypiętą drutem do klapy latarkę. — Szkoda by było rozbić nowy elektrodyn.

— Masz rację. To dlatego że nie spałem w nocy. Musiałem pogonić z parceli dwóch gnojków, którzy chodzili koło domu w prześcieradłach. Wyobrażasz sobie?

Eugeniusz z powagą skinął głową, nie dając po sobie poznać jak bardzo komiczna wydała mu się wizja kolegi ścigającego po nocy poprzebierane za duchy dzieciaki. Spróbował zmienić temat rozmowy.

— Sonometr nie pomógł? — Wskazał na pudło na stole.

— Żadnych znaczących odczytów. Nic w miejscu, w którym zginęła rodzina i nic w pokoju, gdzie powiesił się gospodarz. — Jerzy westchnął ciężko. — Sprzęt jest za słaby albo metoda niewłaściwa. A może chodzi o to, że to wszystko działo się prawie pół wieku temu i ślady nie są już wyraźne. Oczywiście to, że nie udało się niczego wykazać, nie oznacza, że to niemożliwe…

— Nie oznacza też, że jest możliwe. 

Przyjaciel spojrzał na Eugeniusza z wyrzutem.

— Gdyby ktoś zechciał mi pomóc, tak jak prosiłem, łatwiej byłoby mi zebrać dane. 

Rozmowę przerwało pojawienie się Zofii. Miała na sobie białą koszulę z długim rękawem i luźną czarną spódnicę. Włosy spięła bursztynową broszką. Pocałowała Jerzego w policzek na powitanie.

— Kawa zaraz będzie gotowa — oznajmiła. — Nie wiem tylko, co ze śniadaniem.

— Nie ma czasu — rzucił Jerzy. — Jesteśmy umówieni.

Eugeniusz w milczeniu obserwował, jak gospodarz zbiera ze stołu akcesoria badawcze, które dopiero co wydobył z plecaka, podczas gdy jego żona krząta się, wyciągając z kredensu cukiernicę i serwetki. Mężczyzna i kobieta zachowywali się tak, jak gdyby nie istnieli dla siebie nawzajem. 

— Może być jeszcze gorąca — oznajmiła Zofia, stawiając filiżanki na stole.

— Doskonała — rzucił w przestrzeń Jerzy po skosztowaniu kawy.

Eugeniusz poczuł, że Zofia staje za nim, nic sobie nie robiąc z bliskości męża. Kochanka położyła rękę na jego karku i czule gładziła włosy. Chrząknął znacząco, usiłując powstrzymać jej zapędy. Przysunęła się bliżej. Gdyby chciał, bez trudu mógłby sięgnąć pod spódnicę i sprawdzić, czy zdążyła założyć bieliznę. Jerzy podniósł głowę. Spojrzał na żonę i na przyjaciela zamglonym wzrokiem. Uśmiechnął się. 

Patrzył, ale nie był w stanie niczego dostrzec.

* * *

Podgórze powoli budziło się do życia. W kamienicy naprzeciwko stary Żyd mocował się z kratą w oknie sklepowym. Obok witryny przeszła kobieta w kolorowej chustce, niosąca wiaderko pełne róż. Tuż za nią podążała grupka chłopaków w brudnych roboczych drelichach. W oddali słychać było rżenie koni i przebijający się ponad inne dźwięki warkot silnika samochodu. 

Szutrowana ścieżka prowadziła w pobliże kościoła świętego Józefa, którego wieże górowały nad rynkiem i okolicami, wyznaczając centralny punkt dzielnicy. Od strony piekarni rozchodził się zapach świeżego pieczywa, wabiący przechodniów skuteczniej niż wyblakły szyld wywieszony nad zakładem. Sprzedawcy przerywali rozkładanie towarów i odchodzili od stoisk, żeby kupić gorący bochenek lub bułkę. 

Eugeniusz poprowadził Jerzego w kierunku pierzei kamienic po północnej stronie rynku, gdzie czekał na nich kryty wóz zaprzężony w dwa konie. Na widok zbliżających się mężczyzn woźnica ściągnął czapkę i lekko się skłonił. Uśmiech na nienaturalnie czerwonej, pokrytej kilkudniowym zarostem gębie budził raczej niepokój niż zaufanie. 

— Prosto do Dojczera, jak rozumiem, panie Gienku? — zapytał, wyciągając z kieszeni metalową tabakierkę. — Poczęstują się panowie? 

Po krótkiej wymianie zdań, zakończonej głośnym kichnięciem, w czasie której woźnica poruszył kwestię podniesienia ceny usługi ze względu na „skurwysyńskie opłaty mostowe i wczesną porę ekskursji”, mężczyźni wsiedli na wóz. Kiedy odjeżdżali, Eugeniusz zwrócił uwagę na płaskorzeźbę na piętrze kamienicy przedstawiającą dwa jelenie połączone głową na narożniku. Widział dziwaczne dzieło wcześniej już wiele razy, ale dzisiaj po raz pierwszy wzdrygnął się w poczuciu, że patrzy na stworzenie urągające zdrowemu rozsądkowi, którego nigdy nie chciałby spotkać w realnym świecie.

Pojazd trząsł się na nierównej drodze prowadzącej na most Piłsudskiego. Po wjeździe na Kazimierz wóz zatrzymał się przy kościele Bożego Ciała. Trasę blokowała ciężarówka. Dwóch młodych chłopaków niespiesznie wyładowywało towar z paki. Woźnica splunął na chodnik, sugerując koledze kierowcy, że para garbatych mułów lepiej radziłaby sobie z tego rodzaju pracą. Uwaga zapoczątkowała głośną wymianę zdań, przerwaną po chwili przez płacz dziecka dobiegający z mieszkania nad sklepem i krzyki kobiety, która wystawiła głowę do okna. 

— Przejdźmy się — rzucił poirytowany Eugeniusz, wyskakując na chodnik. — Widzimy się pod zakładem! — krzyknął w kierunku woźnicy.

Jerzy gwałtownie podniósł głowę, jakby do tej pory spał z otwartymi oczami. Poprawił pęknięte okulary, otrzepał spodnie. Bez słowa podążył za towarzyszem. Gdy przyglądał się zamieszaniu wokół wozu, można było odnieść wrażenie, że bezskutecznie usiłuje zrozumieć sens rozgrywającej się sceny. 

Na ulicy Izaaka przywitał ich widok trójki bosych chłopców pstrykających rozłożone na chodniku zakrętki. Środek drogi okupował wyleniały kundel, któremu ktoś przywiązał do ogona sznurek z puszką. Nieco dalej, w cieniu odrapanej z tynku kamienicy, stał z papierosem w dłoni Bogumił Kunze. Mężczyzna miał na sobie białą koszulę rozpiętą pod szyją w sposób eksponujący łańcuszek z krucyfiksem. 

— Niezwykła punktualność, tak jak ustalił Teo. Wielki nieobecny, od którego trudno wymagać zwleczenia się z łóżka o tak wczesnej porze — skomentował przybycie kolegów, sprawdzając czas na wyciągniętym z kieszeni spodni zegarku. — A ja już od godziny kręcę się tu jak głupi.

— Spać nie możesz?

— W ogóle się nie kładłem. — Słowa Bogumiła potwierdzał zapach przetrawionego alkoholu, wyraźnie wyczuwalny nawet mimo mocnej wody kolońskiej. — Pomyślałem, że nie mogę zostawić was samych w niebezpiecznej dzielnicy. — Przerwał na moment, żeby zaciągnąć się dymem. — Znajomy, który pracuje przy spisach ludności, powiedział mi, że w ciągu dziesięciu lat liczba osób, które deklarują przynależność do narodu żydowskiego wzrosła o sto procent. To znaczy, że co piąta osoba w Krakowie nie jest Polakiem. Wiedziałeś o tym?

— Teraz już wiem — odpowiedział Eugeniusz. 

Wiedział też, że najlepiej jest nie wdawać się w polityczne dyskusje z pijanym. 

Gdzieś z wysokości piętra dobiegały niewyraźne dźwięki audycji radiowej. Nim Bogumił dopalił papierosa, zza zakrętu wyłonił się wóz, którym Eugeniusz i Jerzy dotarli na Kazimierz. Pies poderwał się z drogi i wbiegł w pobliską bramę, tłukąc puszką o chodnik. Bogumił wskazał na miejsce, gdzie zniknęło zwierzę.

— Myślałem, że oni je jedzą — rzucił. 

— Nie sądzę, żeby to była prawda — powiedział Jerzy po chwili zastanowienia. Wyraz jego twarzy i ton głosu wskazywały, że nie odczytał prowokacyjnej intencji kolegi.

Eugeniusz poczuł się jak wychowawca mający pod opieką dwójkę uczniów – jednego niesfornego, a drugiego nierozgarniętego. Wszedł pierwszy do kamienicy z nadzieją, że jego towarzysze nie wyprowadzą nikogo z równowagi na tyle, by doszło do rękoczynów. 

* * *

Stolarnia Seliga Dojczera mieściła się na parterze, w nieoznakowanym pomieszczeniu o zakratowanych oknach. Gości wprowadził do środka jeden z synów właściciela – szczupły nastolatek o twarzy pokrytej trądzikiem. Chłopak powiedział, że będą musieli chwilę poczekać. Wyszedł, nie wdając się w dodatkowe wyjaśnienia. Mężczyźni przysiedli na krzesłach w kącie, pośród zalegających na podłodze desek, części mebli i ram na obrazy. Przy ścianie ustawione były dwa stoły warsztatowe, nad którymi zawieszono na pasach narzędzia, głównie dłuta i pilniki różnej wielkości. Pozostałe przybory umieszczone były na półkach przymocowanych powyżej.

Im dłużej Eugeniusz przyglądał się wnętrzu pracowni, tym bardziej nabierał przekonania, że w pozornie zagraconym pomieszczeniu, każdy przedmiot znajduje się dokładnie na swoim miejscu. Nie mogło być inaczej, biorąc pod uwagę reputację starego Dojczera. Wiadomo było, że Żyd przyjmuje tylko te najbardziej opłacalne i najciekawsze zamówienia, wymagające precyzji i snycerskiego szlifu. Nieważne, czy z prośbą zwracał się profesor, malarz czy prominentny urzędnik. 

Postać stolarza działała na wyobraźnię, dając podstawy do różnego rodzaju domysłów. Życzliwi twierdzili, że Dojczer przekazuje pieniądze na domy starców i sierocińce na Kazimierzu. Wszystko po kryjomu, bez szukania rozgłosu. Podobno to właśnie dzięki jego datkom Bnej Lechem uruchamiało kuchnie dla biedaków, a żydowscy studenci otrzymywali specjalne stypendia. Mniej życzliwi opowiadali, że stolarz trzyma w piwnicy stosy dzieł Lenina i Dzierżyńskiego, a swoim majątkiem wspiera działalność Bundu. Sympatycy endecji zarzucali nienawiść do Polaków, ich zdaniem zupełnie zrozumiałą z uwagi na wyznanie i związki z lokalnym środowiskiem. W końcu gdyby Dojczer nie miał nic na sumieniu, nie wybito by mu okien podczas zeszłorocznych zamieszek. 

Kiedy wreszcie stolarz pojawił się w pracowni, mężczyźni jak na komendę podnieśli się z miejsc. Eugeniusz chciał wyciągnąć dłoń na powitanie, ale powstrzymał się, widząc, że Dojczer przystanął tuż za progiem, ignorując społeczne konwenanse. Granatowy fartuch, ciasno opinający szeroki tułów, był czysty i błyszczący, jak oficjalny strój przygotowany na okazję przyjęcia gości. Autorytetu przydawała gospodarzowi gęsta siwa broda poruszająca się w rytm wypowiadanych słów.

— Mówi się, że czas to pieniądz. Nie wiem, czy to prawda, ale tak czy inaczej, nie ma potrzeby, żeby go marnować. Możemy od razu przejść do magazynu — powiedział, po czym przecząc sobie, stanął nieruchomo i przez dłuższą chwilę przyglądał się każdemu z mężczyzn. Na czole, ponad krzaczastymi brwiami, pojawiła się zmarszczka — Nie spodziewałem się, że będzie was tylu. 

— To jakiś problem? — odezwał się Eugeniusz.

— Żaden problem. Chyba że jesteście z policji. 

— Mocna sugestia. — Bogumił wysunął się na czoło grupy. — I dość obraźliwa, biorąc pod uwagę, ile trudu sobie zadaliśmy z organizacją całego przedsięwzięcia.

Stolarz wytrzymał groźne spojrzenie, nie okazując emocji.

— Przynajmniej nie będę musiał prosić chłopaków do pomocy w noszeniu — podsumował wreszcie, odwracając się plecami do gości.

Przeszli do niewielkiego magazynu znajdującego się przy schodach do piwnicy. Większą część pomieszczenia zajmował masywny okrągły stół z ciemnego drewna. Wycięcia na blacie układały się w kształt pięcioramiennej gwiazdy o pitagorejskich proporcjach. Na szerokim na kilkanaście centymetrów brzegu wyryto precyzyjnie, w równych odstępach zodiakalne symbole, jak dwanaście cyfr na tarczy zegara. 

— Fachowo — gwizdnął Bogumił. — A te złącza tutaj? — Wskazał na umieszczone na brzegach metalowe elementy.

Dojczer wyciągnął śrubokręt z kieszeni fartucha. W milczeniu odblokował zatrzaski. Eugeniusz z Bogumiłem ostrożnie zdjęli i oparli o ścianę górną część płyty. Pod spodem ukazała się kolejna gwiazda, tym razem siedmioramienna. Na pierwszy rzut oka symbol tworzyły dwa trapezy, każdy ze złamanym jednym bokiem. Dopiero po bliższym oglądzie można było zauważyć, że linie są splecione ze sobą w sposób, który uniemożliwia utworzenie z nich osobnych figur. 

Stolarz wyjaśnił, że Teo poprosił go o dodanie tego detalu już po rozpoczęciu pracy.

— Narysował gwiazdę na kartce i powiedział, że na pewno wymyślę sposób, żeby ją zmieścić. Najpierw chciałem pracować na spodzie blatu, ale takie dwupoziomowe rozwiązanie jest bardziej eleganckie. Przygotowałem płyty tak, żeby góra nie ścierała dolnej części. 

— Dziwny pomysł. — Bogumił zwrócił się do towarzyszy, ignorując tłumaczenia rzemieślnika. — Miało być gotycko, a zamiast tego mamy barokowe udziwnianie. Chyba że to wersja na wypadek, gdyby do zabawy miały przyłączyć się dodatkowe osoby?

— To septenarium. Uzupełnienie całości — odezwał się Jerzy. Mówił cicho, wpatrzony w symbol na stole. — Cztery kierunki na płaszczyźnie i trzy wymiary w przestrzeni. Każda ważniejsza religia z tego czerpie. Siedem dni na stworzenie świata i tyle samo hierarchii anielskich w kabale. Siedem grzechów głównych. Siedem okrążeń świątyni w Mekce… — Zawstydzony przerwał nagle, gdy zorientował się, że wzrok wszystkich osób jest skierowany na niego. 

— Nie jestem kabalistą — przerwał ciszę Dojczer. — Zastanawiałem się raczej, czy to jest legalne. — Westchnął. — Pewnie bardziej legalne niż trzymanie komunistycznej makulatury albo antysanacyjna działalność. Mimo wszystko jakiś paragraf na pewno by się znalazł. Dlatego, panowie, nie ma sensu przedłużać spotkania — zakończył, wskazując na papier pakowy i szpulę sznura pod ścianą.

Mężczyźni od razu zabrali się do pracy. Stolarz spojrzał na stół po raz ostatni, z uwagą oceniając proporcje i detale wykonania. 

— Czemu się pan zgodził, skoro to takie ryzykowne? — zapytał Eugeniusz.

— Wasz Teo wiedział doskonale, że się skuszę. — Dojczer wypowiedział imię zleceniodawcy z przekąsem, jakby irytował go pomysł, że pozwolił sobą manipulować. — W moim wieku takie zlecenie to przyjemność, której nie sposób sobie odmówić. Okazja, żeby poczuć się z czegoś dumnym. Ale niestety w tym przypadku pewnie też diabelska posługa. 

Eugeniusz nie potrafił ocenić, czy stolarz w ostatnim zdaniu dał upust specyficznemu poczuciu humoru, czy mówił poważnie. Nim zdołał wyjaśnić Dojczerowi, że ten raczej nie musi obawiać się żadnej kary, ani boskiej, ani tym bardziej doczesnej, Żyd wyszedł z pomieszczenia. 

Stół był tak ciężki, że nawet we trójkę było im trudno wynieść go na ulicę. Na korytarzu kamienicy, z wysokości schodów na piętro, odprowadzała ich wzrokiem grupa nastolatków. Dwóch miało w dłoniach sztachety, a trzeci, ten, który przywitał ich w stolarni, za pasek spodni wcisnął pokaźny młotek. 

* * *

Po powrocie na Podgórze pojazd zatrzymał się przed kamienicą na ulicy Brodzińskiego. Eugeniusz wręczył woźnicy dziesięć złotych i podziękował za pomoc. Musiał chwilę poczekać, zanim Bogumił i Jerzy zdjęli z paki ciężki mebel. Kiedy rozejrzał się dookoła, zdał sobie sprawę, że dzielnica zdążyła już w pełni wybudzić się ze snu po zbyt krótkiej nocy. Przy rynku Podgórskim z charakterystycznym klekotem minęły się tramwaje. W barze na rogu kilku podstarzałych mężczyzn raczyło się śniadaniowym piwem, podczas gdy dzielnicowy stał nieco dalej z zapalonym papierosem, ze spokojem czuwając nad przebiegiem zdarzeń.

Przed nosem Eugeniusza przeleciał papierowy samolot. W oknie najwyższego piętra kamienicy ukazał się Teofil Biełsa, wyraźnie zadowolony, że udało mu się zwrócić na siebie uwagę. Woźnica i dzielnicowy jeden po drugim spojrzeli w górę, a kiedy rozpoznali, z kim mają do czynienia, z szacunkiem skinęli głowami na powitanie. Teo odpowiedział salutem. Wychylił się przez okno, żeby lepiej widzieć, jak koledzy radzą sobie z przeciśnięciem stołu przez bramę. Jego brwi uniosły się wysoko, niemal dosięgając szerokich zakoli na czaszce, gdy cenny mebel uderzył o ścianę budynku.

Na klatkę schodową prowadził wąski korytarz. Mężczyźni minęli wejście na podwórze, na którym stały śmietniki. Po dotarciu na drugie piętro Eugeniusz zmienił wyraźnie słabnącego Jerzego. Stół ponownie uderzył o ścianę. Bogumił zaklął głośno. W odpowiedzi drzwi jednego z mieszkań otworzyły się. W progu stanęła starsza kobieta przy kości, ubrana w czarną koszulę i długą spódnicę w tym samym kolorze. 

— Poniszczyć to łatwo. Ciekawe, kto za to zapłaci? Ciągle ruch na tych schodach, a tu chorzy ludzie mieszkają, dzieci. 

— To co pod drzwiami stoisz i podsłuchujesz, lampucero? — odpowiedział podniesionym głosem Bogumił, prezentując właściwą sobie wrażliwość i dyplomatyczny styl. — Idźże stąd, bo zaraz w łeb dostaniesz tym stołem.

Kobieta wyprężyła się i czym prędzej zatrzasnęła drzwi, grożąc, że wezwie policję. 

Teo czekał na nich na najwyższym piętrze, szeroko uśmiechnięty, w zielonym szlafroku z grubego materiału przewiązanym fioletowym pasem. Jego bujnie owłosiona klatka piersiowa kontrastowała z łysawą czaszką ozdobioną jedynie kępką czarnych włosów przypominających koguci grzebień. Zaprowadził ich do dużego, pustego pokoju z oknami wychodzącymi na rynek. Wspólnie odpakowali stół. Eugeniusz pokazał zatrzaski na bokach blatu i gwiazdę ukrytą na spodzie. 

— Mam nadzieję, że naszej damie będzie odpowiadało miejsce spotkań — powiedział. — Nie chciałbym w najbliższym czasie taszczyć tego z powrotem.

— Nie ma obaw — uspokoił go Teo. — Dokładnie wypytałem, w jakich warunkach mamy działać. Trzeba będzie jeszcze tylko zająć się oknami.

Dopiero teraz Eugeniusz zwrócił uwagę na grube zasłony zwinięte pod ścianą, ułożone koło niskiej drabiny. W odróżnieniu od kolegów był w mieszkaniu na Brodzińskiego po raz pierwszy. Zauważył, że pomieszczenie, do którego wnieśli stół, jest wymalowane na szaro. Ciemny kolor łamał wykonany czerwoną farbą pas przeciągnięty jakieś trzydzieści centymetrów nad podłogą. Naprzeciwko kaflowego pieca ustawione było biurko, a na nim metronom, pudło ze świecami i szkatułka zdobiona w esy-floresy idące z bocznych ścian na wieko. 

Przestronny pokój sąsiadował z salonem. Jerzy usiadł przy stole, tym razem zupełnie zwyczajnym, a Bogumił zajął miejsce na kanapie. Rozwój sytuacji obserwowała z wysokości portretu wykrzywiona, bordowo-granatowa podobizna gospodarza. Każdy z mężczyzn obecnych w salonie doskonale pamiętał obraz z wizyt w poprzednim mieszkaniu Teo. Twarz była bardziej pociągła niż w rzeczywistości, a spojrzenie wyrażało złość lub smutek, w zależności od tego, co obserwator miał ochotę dostrzec. Na pastelowym tle dodano litery wykonane charakterystycznym dla Witkacowskiej pracowni stylem. 

Eugeniusz przeszedł do trzeciego pokoju – sypialni z widokiem na most Piłsudskiego. Zegar na komodzie przy ogromnym łożu wskazywał godzinę dziewiątą. Pod ścianą stał kufer. Eugeniusz uchylił ciężkie wieko i przez chwilę przyglądał się woluminom ukrytym wewnątrz. Niemieckie podręczniki medyczne sąsiadowały z Upaniszadami w łacińskim przekładzie, a Teologia mistyczna zajmowała miejsce obok angielskiego wydania Legend Żydów Louisa Ginzberga. Obok książek leżały listy i odręczne notatki. Na jednej z kartek znajdował się niezdarnie naszkicowany profil – pysk zwierzęcia o siedmiu oczach umieszczonych w dwóch pionowych rzędach, cztery po prawej, a trzy po lewej stronie. 

Gdy Teo pojawił się w pokoju, Eugeniusz szybko zamknął skrzynię w obawie, że jego ciekawość może zostać odebrana w niewłaściwy sposób. 

— Lokum większe niż poprzednio — powiedział. — I do centrum trochę bliżej. Wygodne rozwiązanie dla starzejącego się kawalera. 

Mimo że różnica wieku dzieląca klubowiczów była niewielka, dla wszystkich jasnym było, że czas działał na Teofila nieco inaczej niż na jego przyjaciół. Obraz osoby mocno doświadczonej życiem budował z jednej strony wyjątkowo swobodny styl prowadzenia się, szybko pogłębiający oznaki fizycznej inwolucji, a z drugiej przyrodzona skłonność do przyjmowania w dyskusji pozycji eksperta, który zdążył już zobaczyć i poznać wszystko, co istotne. 

— Bliżej do centrum i do przyjaciół. — Teo uśmiechem skwitował złośliwą uwagę. — Nie każdy jest takim abnegatem, żeby gnieździć się w ciasnej norze mimo wykształcenia i majątku — dodał, spoglądając znacząco na Eugeniusza. — Muszę przewieźć jeszcze tylko resztę księgozbioru i przeprowadzka będzie zakończona. A teraz wracajmy, bo chłopcy na pewno zdążyli już wynieść talerze z kuchni. 

Tak w istocie było. Na stole w salonie centralną pozycję zajmowała luksusowa, tradycyjnie o jedynym słusznym dla wódki czterdziestopięciostopniowym mocunku. Talerze kusiły widokiem kiszonych ogórków, marynowanych grzybów i jajek w majonezie. Na desce, pomiędzy naczyniem ze smalcem a półmiskiem wędlin, leżał pokrojony bochen chleba. Swoje miejsce w obstawie zakąsek miała także Polish whisky z Dzikowa, wyczekująca spokojnie na właściwy moment. Kiedy wszyscy usiedli, Bogumił – mocno skoncentrowany na odpowiedzialnym zadaniu – z pietyzmem napełnił kieliszki. Widząc poważną minę przyjaciela, Jerzy przezornie wyciągnął ze skrzynki przy wejściu do kuchni kilka butelek wody mineralnej. 

Wypili za spotkanie w pełnym składzie, w gotowości do dyskusji.

— Trudno powiedzieć, czy to śniadanie, czy kolacja — wskazał na stół Teo — skoro żaden z nas w nocy nie zmrużył oka. Jeśli się zastanawiacie, skąd wiem, to primo, znamy się już wystarczająco dobrze, a secundo wystarczy przecież spojrzeć, żeby się domyślić.

Eugeniusz szybko napełnił kieliszki, mając nadzieję, że odwróci uwagę kolegów od niewygodnego dla siebie tematu. Z pomocą przyszedł mu dzwonek do drzwi. Dzielnicowy, w zapiętym pod szyję mundurze, wytłumaczył poważnym tonem, że lokatorka z dołu uskarża się na hałas i wulgarne zachowanie gości. Teo z uśmiechem zaprosił funkcjonariusza do środka. Napełnił dodatkowy kieliszek i przez chwilę mówił o kłopotach związanych z przeprowadzką. Po wypiciu drugiej kolejki policjant wyraźnie złagodniał i przeprosił za najście. Przeczesał dłonią włosy, zagryzł alkohol ogórkiem. Ze zrozumieniem pokiwał głową, patrząc na zmęczone twarze mężczyzn przy stole.

— W razie czego mogą na mnie panowie liczyć — powiedział na odchodnym. 

— Jeszcze strzemienny. — Teo podał mężczyźnie kieliszek. 

Kiedy dzielnicowy wyszedł, Bogumił ponownie napełnił szkło.

— Ciekawski bubek — podsumował. — Dobrze, że nas nie zaaresztował.

— Za hałasy na klatce?

— Członkostwo w tajnym stowarzyszeniu. Miałby do tego podstawy.

— Przechytrzyliśmy go — powiedział Eugeniusz. — Nie mógł się spodziewać, że Niedzielny Klub Dżentelmena zdecyduje się spotkać we czwartek rano.

Mężczyźni wypili za swoją przebiegłość.

* * *

Dyskusja toczyła się jak we śnie, w którym rozmówcy po kolei odpływali we wspomnienia z zagranicznych wojaży. Temat wyznaczyły złośliwe pytania Bogumiła skierowane do Jerzego. Czy nagrał głosy z zaświatów? Czy spotkał potępieńców błąkających się po miejscu tragedii? Eugeniusz i Teo z zaciekawieniem unieśli głowy znad talerzy. Usłyszeli asekuracyjne wyjaśnienia, że taśmy nie są jeszcze dokładnie sprawdzone, a poza tym nie ma pewności, czy zebrany materiał jest wystarczający. 

— Tak naprawdę należałoby przychodzić tam każdej nocy przez określony czas. Zdobyć więcej informacji. Przeszkolić osoby, które odsłuchiwałyby nagrania. — Jerzy przerwał na moment, żeby podnieść kieliszek do ust. — Były momenty, kiedy trzaski i szumy brzmiały jak ludzkie głosy. Nie rozumiem, co w tym takiego zabawnego?

Bogumił spokojnie odstawił butelkę po wódce na szafkę. Sięgnął po whisky, umiejętnie budując napięcie. Napełnił cztery szklanki, po czym rozparł się na kanapie i westchnął z ulgą, jak człowiek, który wreszcie może pozwolić sobie na odpoczynek po męczącym dniu.

— Troska o metodę to podstawa. Z tym się zgadzam. Nie wiem tylko, czy nie za szybko staramy się uwierzyć — powiedział, po czym wychylił haustem pół szklanki i nieco się skrzywił. — W Ameryce smakowało lepiej. Chyba dlatego, że było się młodszym i dlatego, że było nielegalne. A i tak pili wszyscy. I dopiero wtedy można było naprawdę porozmawiać. Jeden z asystentów na Harvardzie opowiedział mi, że pomagał przy badaniu, w którym ludziom puszczano nagranie z szumem i trzaskami. Just noise, mówił. Hałas. Bez żadnego znaczenia. Kiedy ludzie wsłuchiwali się wystarczająco długo, prawie zawsze twierdzili, że są w stanie wychwycić słowa albo fragmenty melodii. Tyle że nie trzeba było odwoływać się do konceptu „głosów z zaświatów”, żeby to wyjaśnić.

— W takim razie, jakie było wytłumaczenie? — zapytał Eugeniusz.

— Racjonalne. Mechanistyczne. — Dwa słowa zawisły nad stołem jak symbole najgłębszych prawd. — Nasz mózg działa tak, że wszędzie doszukuje się sensu. Kiedy patrzymy w niebo, chmury zaczynają być podobne do znanych rzeczy. Wierzący ludzie w plamach na ścianie widzą twarze świętych. Tak samo jest z przesądami. Przypadkowe skojarzenia. Czarny kot przebiegnie nam drogę, a zaraz potem ktoś wyleje nam wiadro pomyj na głowę, ale to nie znaczy, że jedno miało związek z drugim. Oczywiście bardzo byśmy chcieli, żeby ten związek istniał, bo przeraża nas myśl, że nieszczęścia dzieją się bez powodu, a cierpienie człowieka jest pozbawione sensu.

— Piękne wyjaśnienie — odezwał się Teo, rozlewając do pustych szklanek resztę butelki. — Tak racjonalne, jak prohibicja. Ta amerykańska i ta nasza, powojenna, niech spoczywa w pokoju. Niby zakaz ma uzasadnienie, a doświadczenie pokazuje, że nikt go nie przestrzega ani nie poważa. A co, jeśli ten racjonalizm to zwyczajna hipokryzja? Nauka jest dotknięta selektywną ślepotą na niewygodne fakty. Zaprzecza wpisanej w człowieka wierze. Zawsze ze zbyt małą liczbą dowodów, by odpowiedzieć na ostateczne pytania. 

Gospodarz rozparł się na krześle i zamknął oczy, koncentrując uwagę na obrazach z przeszłości. Pas jego szlafroka poluzował się tak, że wszyscy zebrani mogli zobaczyć pokaźny brzuch, równie owłosiony jak klatka piersiowa. Na palcach – zadziwiająco smukłych, jeśli wziąć pod uwagę resztę masywnego ciała – lśniły grawerowane pierścienie i sygnet z czarnym kamieniem. W pozie i sztafażu dekadenckiego władcy Teo zaczął wspominać swoją podróż do Kalkuty. Najpierw opowiedział o spotkaniu ze starcem, który twierdził, że nie jadł niczego od prawie pół wieku.

— Znać było na nim każdą kość, a siwą brodą mógł zamiatać ulice — opisał mężczyznę. — Każdy, kogo pytałem, potwierdzał jego historię. Ludzie mówili, że czerpie energię ze słońca. Tłumaczyli, że osiągnął taki stan, w którym jedzenie przestało być mu potrzebne. Podobno tylko raz na kilka dni wypijał kubek wody.

— Kubek wody — rzucił Bogumił. — Barbarzyńca.

— Innym razem — kontynuował Teo — na prowincji spotkałem mężczyznę, który potrafił wcisnąć w przełyk rozżarzony pręt, a później położyć się na nabitej gwoździami desce i wstać po kilku godzinach, bez żadnego zadrapania na skórze. To był jego popisowy numer. Następnego dnia we wsi obok widziałem dzieci bawiące się w kłębowisku węży. Spały z nimi, chowały do koszów, a nawet wyciskały im z kłów jad. Kiedy powiedziałem, że mam wątpliwości, czy gady naprawdę są jadowite, ktoś przyniósł kubeł świńskiej krwi. Kilka kropel wystarczyło, żeby krew ścięła się jak galareta. 

— Jest jeden problem — Bogumił przerwał chwilę ogólnej zadumy, jaka nastąpiła po zakończeniu opowieści. — Na pewno te przykłady pokazują, że człowiek ma możliwości, których nie wykorzystuje. Ale to nie dowodzi istnienia sił nadprzyrodzonych ani tym bardziej życia pozagrobowego — podsumował ściszonym głosem, jakby nie przejmował się już tym, czy ktokolwiek go słucha.

Zegar wybił dwunastą. Zakąski zniknęły z talerzy, uprowadzając ze sobą pieczywo. Pusta butelka uderzyła o stół. Bogumił i Teo patrzyli w przestrzeń, zagubieni w scenerii międzykontynentalnych podróży. Eugeniusz zaczął mówić o wystawie secesjonistów, którą oglądał w Wiedniu. Wspomniał o baśniowej kolorystyce i złotych ornamentach, po czym zamknął i otworzył usta, jak ryba wyciągnięta z wody, bezskutecznie usiłując nawiązać do dyskusji o zaświatach. 

Historie towarzyszy nie wywarły wrażenia na Jerzym, który nagle z hukiem zsunął się z krzesła na podłogę, pogrążony w metafizycznym doświadczeniu typowym dla lokalnego klimatu. 

* * *

Po wyjściu z kamienicy Eugeniusz zatoczył się na witrynę sklepu. Kątem oka widział, jak mężczyźni w barze pokazują go sobie nawzajem, szczerząc resztki zębów. W bramie obok siedziało dwóch chłopców w podartych koszulach.

— Zakład, że się zrzyga? — Usłyszał.

— Taki stary na pewno wytrzyma. 

Podziękował w myślach za kredyt zaufania. Dopiero w połowie Nadwiślańskiej musiał ponownie przystanąć, żeby złapać oddech. Smukły komin obok kąpielowni dla ubogich wznosił się w niebo jak sprośny sygnał zachęty dla lumpenproletariuszy po obu stronach Wisły. Krępy gość w garniturze prowadził na łańcuchu wychudzoną krowę, która wydała się Eugeniuszowi równie znużona i godna pożałowania, jak on sam.

Resztę drogi pokonał, trzymając się blisko ścian, tak by zmniejszyć ryzyko upadku. Szare budynki na placu Zgody straszyły odrapanymi fasadami, bardziej pasującymi do krajobrazu fabrycznego Zabłocia niż dzielnicy mieszkalnej. Samochody ustawione przy zwieńczonych zegarami słupach czekały na ćmiących papierosy kierowców. Pasażerowie kręcili się koło kameralnego budynku dworca – najnowszej i najlepiej prezentującej się konstrukcji w zasięgu wzroku.

Z apteki na rogu wyłoniła się Zofia Gradowska. Przystanęła, żeby poprawić kosz zawieszony na ramieniu. Niewiele brakowało, by na widok kochanka wysypała zakupy. Wymiana zaskoczonych spojrzeń trwała niebezpiecznie długo. Na postoju zawarczał silnik. Ludzie wystawiali twarze do słońca, korzystając z uroków ciepłego, czerwcowego dnia. Nikogo nie interesowała znikająca we wnętrzu budynku para. 

* * *

— Dobrze się czujesz? — troska w kobiecym głosie balansowała na granicy pretensji.

Eugeniusz napełnił wodą dwie szklanki. Niewinne oznaki kawalerskiego zaniedbania w obecności Zofii urastały do rangi wstydliwego problemu: stos brudnych naczyń w zlewie, pajęczyna łącząca zakurzony kinkiet z sufitem, a niżej, na podłodze, plama po kawie wyeksponowana między zmiętymi siatkami a szpalerem pustych butelek. Próbował dotknąć dłoni kochanki, odwrócić jej uwagę, ale szybko zrezygnował, widząc, jak gładka twarz marszczy się w dyskretnym grymasie obrzydzenia. Alkoholowe miazmaty nawet przy dużej dozie dobrej woli trudno było pomylić z wodą kolońską. 

Zachwiał się, usiłując wyciągnąć z kosza z zakupami butelkę z lekarstwem wciśniętą między pora i pęk marchwi. Nim zdążył zapytać Zofię, czy coś jej dolega, ta poprowadziła go do pokoju prosto w kierunku łóżka. Z pozycji leżącej, jak przez mgłę, oglądał krzątaninę w pomieszczeniu. Zofia podniosła z podłogi poduszkę i talerz z zaschniętymi resztkami jedzenia. Dopiero po chwili zauważyła przybity do framugi koc, osłaniający miejsce po wybitej szybie. Nie zapytała, co się stało. Zebrała gazety rozrzucone koło biurka. W jasnym świetle wpadającym przez nieuszkodzoną część okna smukła sylwetka skojarzyła się Eugeniuszowi z kobietami z wiedeńskich obrazów. Brakowało tylko złotych łusek na brzegach. 

Wreszcie usiadła na łóżku obok niego. Powiedziała, że w mieszkaniu przydałoby się trochę „kobiecej ręki”.

— Nie myślałeś o tym, żeby z kimś tu zamieszkać?

— Nigdy.

Nie był pewien, czy podana bez wahania odpowiedź oznacza, że nie brał pod uwagę podobnego scenariusza, czy że nie chciałby w ogóle znaleźć się w takiej sytuacji. Zofia odwróciła głowę. Jej ramiona opadły, a plecy zgięły się, jakby pozwoliła przygnieść się niewidzialnemu ciężarowi, który dźwigała przez długi czas. Obraz przed oczami Eugeniusza rozmył się, świadomość zgasła i powróciła nagle w akompaniamencie stłumionego chrapnięcia.

Był sam. Na stoliku czekał dzbanek z herbatą, obok pusty kubek i pokrojona w plastry cytryna. Przecierając oczy, przeszedł do kuchni. W garnku znalazł zupę warzywną. Brudne naczynia zniknęły ze zlewu. Kiedy zadzwonił telefon, szybko wrócił do pokoju. Rozczarowująco męski głos po drugiej stronie linii przypominał o umówionym spotkaniu. 

— Porządnie się przygotuj przed wyjściem — rzucił Teo. — Będzie tylko jedna szansa, żeby zrobić dobre pierwsze wrażenie.

* * *

Chmura dymu pęczniała nad głowami klubowiczów, przysłaniając sufit. Okno było otwarte na oścież, ale i tak w ciasnej kuchni szybko zrobiło się duszno. Eugeniusz starł dłonią kroplę potu ściekającą po policzku. Zaciągnął się cygarem, łyknął koniaku. Chociaż zdążył przebrać się przed wyjściem, kiedy patrzył na kolegów, miał wrażenie, że nie przygotował się należycie. Tradycyjnie najbardziej oryginalnie na tle towarzystwa prezentował się Teo, ubrany w bordową marynarkę z lekkiego materiału i czarną koszulę. Bogumił z kolei miał na sobie garnitur w kolorze ecru. Jego twarz była gładko ogolona, a zaczesane do tyłu włosy błyszczały od fiksatuaru. Nawet Jerzy wyglądał schludnie. W jego przypadku swoje robił sam fakt, że tym razem zamiast pękniętych okularów założył nowe szkła w szylkretowych oprawkach. 

Rozmowę zaczął Bogumił, zwracając uwagę na to, z jaką przyjemnością każdy z nich trzyma w dłoni cygaro. 

— Psychoanalityk powiedziałby, że kiedy śni mi się, że gaszę cygaro w popielniczce, to tak naprawdę marzę o brudnym, wyuzdanym stosunku z kobietą. To oczywiste. Ale co, jeśli śni mi się brudny stosunek z kobietą? Nierozwiązana kwestia. Problem, wobec którego psychologia jest bezradna.

— Nie tylko psychologia.

— Nauka w ogóle.

— W ogóle i w szczególe.

— Chyba że akt płciowy symbolizuje gaszenie peta w popielniczce.

— Mocne.

— Wulgarne. 

— Z mizoginistycznym zacięciem. Lecz bez należytego uroku.

Słowa wynikały z siebie jak dźwięki w zespole improwizujących muzyków wysokiej klasy. Każdy komentarz i spostrzeżenie dodatkowo rozbawiały towarzystwo. 

— Jest! — Teo przerwał wymianę zdań, wyglądając przez okno. 

Pod kamienicą na Brodzińskiego zatrzymała się dorożka. Fiakier zszedł z kozła, by otworzyć drzwi pasażerom. Pierwsza z pojazdu wysiadła czarnowłosa dziewczyna, a zaraz za nią potężnie zbudowany mężczyzna o ciemnej karnacji. Ogromna postać – na oko ze dwa razy szersza i z półtora raza wyższa od drobnej towarzyszki – przypominała golema wyciosanego z kamiennej bryły przez nieudolnego rzeźbiarza. 

Klubowicze odstawili kieliszki. Eugeniusz wymownie podniósł popielniczkę, z której sterczały cztery niedopałki cygar. Mężczyźni wybuchnęli śmiechem.

* * *

W obliczonej na wywołanie pierwszego wrażenia grze Oksana Spielstein zwyciężyła bezapelacyjnie, nokautując przeciwników w chwili przekroczenia progu salonu. Kształt smukłej sylwetki podkreślała popielata sukienka przylegająca do ciała. Szklane dżety na ramionach odbijały światło, gdy mężczyźni pochylali się nad wyciągniętą na powitanie dłonią. Każdy z nich udawał, że nie zwraca uwagi na usta pomalowane czerwoną szminką silnie kontrastującą z bladą cerą, ani na sznur pereł nad dyskretnym dekoltem. Kiedy spuszczali głowy, ich wzrok kierował się ku delikatnym trzewikom, także w tonacji dominującej szarości, z wyraźną domieszką bordowych elementów. Coś w kroju buta w połączeniu z dziewczęcymi proporcjami sprawiało, że w mężczyznach narastało poczucie nietaktu, jakby ich spojrzenia mimowolnie przekroczyły granicę tego, co kuszące i zakazane. 

Pierwszy otrząsnął się Teo, rozładowując napięcie zaproszeniem do stołu. Jerzy z Eugeniuszem przynieśli z kuchni sernik i kawę, a Bogumił zakrzątnął się przy układaniu talerzy. Dziewczyna obserwowała wszystko uważnie, dziwnie skromna i cicha. 

— A co z panem, Lewi? Nie siądzie pan z nami?

Pytanie Teo sprawiło, że oczy obecnych zwróciły się na towarzysza Oksany, który stał obok jej krzesła, jak pełniący wartę gwardzista. Zarówno jego strój – wyblakła marynarka z łatą na rękawie, naciągnięta na przyciasny podkoszulek – jak i kilkudniowy zarost pokrywający dziobatą twarz, stały w niezgodzie z decorum spotkania. 

— Dziękuję pięknie. To nie ma sensu, abym zajmował miejsce. Nie ja decyduję o tym, czego panowie chcecie. — W polszczyźnie Lewiego wyraźnie pobrzmiewał obcy akcent. — Ich werde draußen warten, Schatz — zwrócił się do dziewczyny, która skinęła przyzwalająco. — Wir sehen uns bald.

Wielkolud skłonił się na pożegnanie. Przed wyjściem poprosił klubowiczów, aby zawołać go natychmiast, jeśli tylko coś się wydarzy. Nikt z obecnych nie przejął się jego słowami na tyle, by dopytać o to, czy powinni mieć jakieś konkretne obawy związane z dalszą częścią wieczoru.

* * *

Konwencjonalny wstęp pozwolił mężczyznom oswoić się z urodą Oksany. Rozmowę prowadził Bogumił. Jak udała się podróż? Pierwszy raz w Krakowie? Czy hotel spełnia oczekiwania? Trudno było stwierdzić, czy zdawkowe odpowiedzi dziewczyny wynikają z nieśmiałości, czy z niechęci do wygłaszania pusto brzmiących frazesów.

— Daj już spokój z tym odpytywaniem — wtrącił się do rozmowy Teo. — To my powinniśmy powiedzieć więcej o sobie. Rozumiem, że taka wiedza może przydać się w czasie seansu?

— Na pewno nie zaszkodzi. — Przenikliwe spojrzenie Oksany sprawiło, że gospodarz na moment zaniemówił. 

— Pamiętam z naszych listów — pospieszyła z pomocą dziewczyna — że w spotkaniach będą uczestniczyć wyłącznie mężczyźni. Odpisałam, że nie będzie to dla mnie problemem.

— Tak, oczywiście. Płeć to pierwszy punkt wspólny, najbardziej oczywisty. Druga kwestia to badawcze zacięcie. Każdy z nas ma za sobą akademickie doświadczenia. Seminaria w Niemczech i Austrii — wskazał na Eugeniusza i Jerzego — czy w Stanach Zjednoczonych. — Skierował wzrok na Bogumiła. — Nie oznacza to jednak, że mamy takie same poglądy na zasadnicze sprawy. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie. 

— Trzecia kwestia to nadmiar wolnego czasu — rzucił Eugeniusz. — Moment znudzenia codziennością, kiedy już tylko zagadka życia po śmierci wydaje się wystarczająco ekscytująca, żeby poświęcić chwilę na próbę jej rozwiązania — dodał z teatralnym patosem.

Nadmiernie szczere wyznanie nie przypadło do gustu kolegom. Bogumił wyprostował się, jakby zamierzał zerwać się z miejsca w obronie swojego dobrego imienia, a Teo po przeciwnej stronie dla równowagi opadł na krzesło, zupełnie tracąc pomysł na poprowadzenie rozmowy. 

— Może omówimy szczegóły przy „tym właściwym stole”? — wtrącił się Jerzy, ratując sytuację. 

Mężczyźni przenieśli krzesła do pokoju obok. Eugeniusz miał wrażenie, że dziewczyna rzuca w jego stronę ukradkowe spojrzenia. Chciał powiedzieć jej, że podoba mu się sposób, w jaki kolor sukienki komponuje się z kolorem ścian w pomieszczeniu. Przypadek czy przejaw zdolności jasnowidzenia? 

Jerzy najpierw pokazał Oksanie obie gwiazdy na stole, a następnie przedmioty na biurku.

— Te znaki na blacie, świece, metronom, szczegóły wystroju wnętrza, rozumiem, że odpowiada to pani życzeniom? — zapytał. — Problem polega na tym, że dobór przedmiotów nie wyjaśnia w pełni, jaka jest natura konceptu, na którym będziemy się opierać. Numerologia? Astrologia? Pięć ramion pierwszej gwiazdy i siedem drugiej. Dwanaście zodiakalnych symboli. A jeśli mamy wejść w kontakt z istotami z zaświatów, to w jaki sposób możemy mówić o ich istnieniu? Tak, jak robią to teozofowie, czy bardziej w duchu kradecjańskiego spirytyzmu?

Oksana przyłożyła dłoń do ust, by stłumić śmiech. 

— Nie wiem, czy rozumiem te wszystkie pojęcia — zaczęła. — Wygląda na to, że jako jedyna nie mam akademickiego doświadczenia, czego wcale nie ukrywałam przed panem Teofilem. Kiedy pierwszy raz, jeszcze jako dziecko, zetknęłam się z seansami, warunki były takie, jak opisałam w listach. Co prawda ciemny pokój był ciemnym cyrkowym namiotem, a stół nie wyglądał nawet w połowie tak solidnie, ale udawało się nawiązać kontakt ze zmarłymi. Bywało tak, że gwiazda miała pięć, siedem albo osiem ramion w zależności od liczby osób i fantazji organizatorów. Mimo wszystko szybko okazało się, że jeśli uczestników jest zbyt wielu, to trudniej uzyskać efekt. 

— Czyli nie ma żadnej teorii? — dopytywał Jerzy. — Przez tyle lat działa pani bez refleksji na temat zdarzeń, w których uczestniczy?

— „Tyle lat”? Sprawia pan, że czuję się jak staruszka. — Kolejny uśmiech, a zaraz potem poważny ton. — Mogę spróbować pokazać pewne rzeczy, ale nie potrafię ich wytłumaczyć. Moja refleksja jest taka, że równie dobrze mógłby pan zwracać się do radioodbiornika z prośbą, żeby wyjaśnił, jak to się dzieje, że odtwarza muzykę. 

— To dość wygodne — rzucił z przekąsem Bogumił. — Akurat w tym przypadku mamy chyba prawo mieć większe oczekiwania niż w stosunku do radiowej aparatury.

Eugeniusz stanął w obronie dziewczyny.

— Może należałoby się zastanowić, jak mają się nasze oczekiwania do postulatu naukowego obiektywizmu — powiedział. — Chcemy odkryć coś nowego, czy potwierdzać coś, o czym już wiemy? Albo raczej coś, o czym wydaje nam się, że wiemy.

Mężczyźni zamilkli, jakby każdy z nich potrzebował chwili, by przemyśleć swoje stanowisko. Oksana rozejrzała się po pokoju. Na jej twarzy odmalował się lęk.

— Ten zapach — powiedziała, marszcząc nos. — Jakby coś się zepsuło. Czujecie go?

— Może to czyjaś woda kolońska? — Eugeniusz ze złośliwym uśmiechem spojrzał na Bogumiła. — Albo jakiś inny kosmetyk?

— Bardzo zabawne. Boki zrywać, przyjacielu.

Dziewczyna zignorowała ich i chwiejnym krokiem skierowała się w stronę wyjścia z pokoju. Mężczyźni podnieśli się z miejsc. Teo próbował wytłumaczyć, gdzie znajduje się łazienka. Nim skończył mówić, tułów Oksany wygiął się w łuk, a jej oczy wywróciły się białkami do góry. Ciało upadło na podłogę jak mechaniczne urządzenie, które nagle przestało działać. Rozłożone szeroko ręce i nogi podrygiwały w parodii wyuzdanego tańca. Eugeniusz przyklęknął obok, zabezpieczając głowę, która kilka razy zdążyła już uderzyć mocno o deski podłogi. Z przerażeniem patrzył na pianę pokrywającą usta — upiornie różową na skutek zabarwienia szminką. Gdzieś w tle brzmiał głos Bogumiła.

— Odgryzie sobie język. Trzeba zabezpieczyć szczękę. 

Nagle drgawki ustały. Teo usiłował przejąć kontrolę nad sytuacją. 

— Szybko, ręcznik i miska z wodą! — zwrócił się zdecydowanym tonem do Bogumiła, a następnie poprosił Jerzego, by ten wezwał towarzysza Oksany. 

Dziewczyna była tak lekka, że Eugeniusz nie potrzebował pomocy, by przenieść ją na kanapę w salonie. Jeden z popielatych trzewików musiał zsunąć się w czasie ataku. Delikatna stopa osłonięta półprzezroczystą pończochą przyciągała wzrok. 

Materiał sukienki na ramionach i dekolcie był poplamiony śliną. Eugeniusz przetarł podbródek Oksany materiałową chustką. Zwrócił uwagę, że usta dziewczyny poruszają się, wydając świszczące dźwięki. Kiedy się pochylił najpierw usłyszał słowo „pomoc”. A zaraz potem ledwo słyszalne:

— …zaraz zginie. Musisz jej pomóc. — Słowa zostały powtórzone kilka razy, coraz bardziej niewyraźne i świszczące.

Na widok Lewiego Eugeniusz odsunął się od kanapy przestraszony, że jego zachowanie może zostać źle zinterpretowane. Wielkolud od razu zbliżył się do dziewczyny. Szeptał coś po niemiecku, ścierając dłonią strużkę śliny, która znowu zaczęła ściekać po brodzie. Trudno było powiedzieć, jakie zaklęcia sączy do ucha towarzyszki, ale ich efekt szybko stał się widoczny – Oksana otworzyła oczy. Podniosła się na łokciach, mrugając kilka razy, jakby jej wzrok musiał ponownie przyzwyczaić się do warunków panujących w pomieszczeniu.

— Już lepiej — powiedziała wreszcie. — Myślałam, że nie będę musiała o tym wspominać, ale teraz sami panowie zobaczyli, z jaką przypadłością muszę się borykać.

Klubowicze przyglądali się jej w milczeniu, wciąż pod wrażeniem obejrzanej przed momentem sceny. Wreszcie Teo wspomniał coś o konieczności konsultacji sprawy z lekarzem, ale dziewczyna kategorycznie odmówiła.

— Tracilibyśmy tylko czas — powiedziała. — Jutro to nie powinno się powtórzyć — dodała, usiłując wstać z kanapy. 

* * *

Kiedy Oksana wsiadła do dorożki, mężczyźni wrócili do mieszkania. Na stole pojawiła się butelka luksusowej. Bogumił napełnił kieliszki.

— Uwierzyć czy nie uwierzyć? Oto jest pytanie.

Klubowicze w milczeniu opróżnili szkło. Eugeniusz patrzył na wieże kościoła na rynku Podgórskim, wyraźnie widoczne za oknem na tle nocnego nieba. Myślał o Zofii Gradowskiej. 

Skrzywił się w poczuciu nieokreślonego niepokoju i rozlał następną kolejkę.

Rozdział II

Meszuge, pacjent i radiopajęczarze

  

Odgłos natarczywego stukania w okno niósł się po mieszkaniu, docierając do barłogu w kącie. Eugeniusz budził się z bólem głowy w oparze przetrawionego alkoholu. Zanim wstał z łóżka, żeby zbadać źródło hałasu, zestawił na podłogę talerz, który uwierał go w bok, oraz kubek po herbacie wciśnięty między poduszkę a ścianę. Mimowolnie zarejestrował żółtą plamę na poszewce i fakt, że wciąż ma na sobie koszulę i spodnie, w których udał się na wieczorne spotkanie. 

Po chwili przerwy stukanie rozległo się ponownie. Przez zasłonę widać było zarys znajomej sylwetki. Eugeniusz wyciągnął zegarek z kieszeni ciśniętej pod ścianę marynarki. Niewiele brakowało, by przewrócił się przy próbie odczytania pozycji wskazówek na tarczy. W międzyczasie zniecierpliwiony brakiem odpowiedzi Teofil zdążył częściowo zerwać koc przymocowany do okna w miejscu wybitej szyby. Na czarnej brodzie przyjaciela wyraźnie znać było ślady białego płynu.

— Wzywać lekarza dla szanownego pana czy moja pomoc wystarczy? 

— Już otwieram — sapnął Eugeniusz. Z trudem zmusił się, żeby podejść do okna i przejąć napoczętą butelkę z kefirem. 

— Nie wiesz nawet, jakie odkrycie przespałeś!

Z uwagi na poranną niedyspozycję entuzjazm nieoczekiwanego gościa okazał się mało zaraźliwy. Eugeniusz dopił kefir, zabrał z szafy świeże ubranie i przeszedł do łazienki. Kiedy doprowadził się do porządku, zastał Teo w kuchni, wyjadającego chochlą zupę przygotowaną przez Zofię.

— Chcesz trochę?

— Dziękuję. Nie krępuj się — rzucił. — Powiesz mi, co takiego się stało?

Głośne siorbanie współbrzmiało z irytującym bzyczeniem muchy miotającej się pomiędzy szybą i zasłoną. Wreszcie Teo odłożył chochlę do zlewu. Niespiesznie przetarł twarz wierzchem dłoni.

— Morderstwo — powiedział, znacząco kiwając głową, jakby jedno słowo miało rozwiać wszystkie wątpliwości. — Paskudna sprawa. Wyjaśnię po drodze. Ruszaj się, bo mamy sporo rzeczy do załatwienia.

* * *

Kiedy wychodzili z kamienicy, zbliżała się dwunasta, co oznaczało, że plotka o śmierci młodej dziewczyny obiegała miasto już od dobrych kilku godzin, pęczniejąc i nabierając groźnego kształtu jak żerujący na lęku kleszcz, wczepiony w mocno ukrwione miejsce organizmu. Zwłoki znaleziono gdzieś między Kopcem Krakusa a Parkiem Bednarskiego. Każdy wiedział, że nieużytki w okolicy przyciągają różnego rodzaju poszukiwaczy atrakcji: za dnia amatorów podmiejskich wycieczek, a nocą zakochane pary i politycznych konspiratorów. Do tego doliczyć należało obecnych o każdej porze włóczęgów, bezdomnych i zbłąkanych pijaczków.

— Cały wachlarz potencjalnych przestępców. Nawet jeśli nie brać pod uwagę Żydów, których rolę na pewno osobno rozważyłby Bogumił — przy ostatnim zdaniu Teo ściszył głos do szeptu.

Rzeczywiście spojrzenia nielicznych przechodniów wydawały się bardziej podejrzliwe niż zwykle, a twarze poważne aż do przesady. Bosy chłopak z koszem jabłek na sprzedaż przyglądał się mężczyznom w taki sposób, jakby miał rzucić się do ucieczki, gdyby ci zdecydowali się podejść zbyt blisko. Nim Eugeniusz zdążył zapytać, czemu zmierzają w kierunku Kazimierza, oddalając się od miejsca zbrodni, Teo zmienił temat.

— Ta Oksana… — zaczął. — Wiesz, że to cyrkowa aktorka? Trzeba przyznać, że dość utalentowana.

— Nawet bardzo. — Eugeniusz przywołał wspomnienie czerwonych ust na tle porcelanowej cery. — Ale mimo to nie można wykluczyć, że za jej popisami tkwi prawdziwa tajemnica, a nie kuglarska sztuczka.

— Cieszę się, że tak podchodzisz do sprawy. Z dystansem, a nie jak nasi koledzy od początku mocno okopani na swoich światopoglądowych stanowiskach. Ja sam nie jestem pewny, czy potrafię zdobyć się na obiektywizm. Dlatego właśnie, zanim na dobre zaczniemy nasze eksperymenty, chciałem, żebyś zobaczył i ocenił kilka lokalnych anomalii trzeźwym okiem. 

— Masz za wysokie wymagania. — Eugeniusz czknął głośno i oparł się o ścianę, by przeczekać chwilę słabości.

* * *

Usiedli w kawiarni na rogu Krakowskiej i placu Wolnica. W ciasnym pomieszczeniu mieściły się trzy okrągłe stoliki. Przy jednym, wciśniętym w kąt, siedziało dwóch starszych mężczyzn w białych koszulach rozchełstanych pod szyją. Teo zajął miejsce przy oknie. Rozparty na krześle poprosił o sernik i dwie kawy – dla siebie kapucynkę, a dla Eugeniusza mocną i czarną jak smoła. Młoda dziewczyna, wyglądająca na jakieś piętnaście lat, przyjęła zamówienie z poważnym wyrazem twarzy. Brak innych osób z obsługi sugerował, że odpowiedzialność za interes spoczywa tego dnia w całości na jej barkach.

— Bue-nos Ai-res — przesylabizował Teo. — Z Krakowa wykonujemy połączenia telefoniczne na drugi koniec świata. Sto lat temu pewnie nikt nie uwierzyłby, że coś takiego będzie możliwe, a dzisiaj nawet bardzo nas to nie dziwi. A co dalej? Powszechny dostęp do elektryczności, telefon w każdym domu? Tryumf cywilizacji rozumu. Ale niech tylko przyjedzie jakiś sławny rabin uzdrowiciel, to pół miasta przybiega w poszukiwaniu boskiej łaski. 

— Nie wystarczy uznać, że taka jest ludzka natura? 

— Natura większości ludzi, ale nasza chyba nie. Zawsze, kiedy rozmawiamy o społecznych i naukowych kwestiach, w tle znajduje się opozycja my-oni. I może właśnie tak należy spojrzeć na rzeczywistość? Racjonalni inteligenci kontra przesądna anonimowa masa, wierząca w cuda i wszelkie zabobony. 

— Może po prostu łatwo uwierzyć, że jest się mądrzejszym niż wszyscy inni dookoła? — Eugeniusz powoli odzyskiwał zwyczajną sprawność umysłu. 

Po pomieszczeniu rozniósł się zapach kawy, rozlewanej do filiżanek z karlsbadzkiego zaparzacza. Pulsujący ból pod czaszką dziwnie przypominał poczucie winy, odległe i trudne do powiązania z konkretnym zdarzeniem. Kiedy młoda gospodyni przyniosła zamówienie do stolika, spojrzał na jej buty – ciężkie trzewiki z klamrą, zupełnie niedopasowane do kształtu stopy – i mimowolnie skrzywił się w grymasie dezaprobaty. Dziewczyna odpowiedziała na milczącą krytykę szybkim odwrotem za bar. Dziecinną twarz pokrył rumieniec wstydu. 

Teo zdawał się bardziej zainteresowany widokiem za oknem niż kawą. Po chwili w cieniu starego ratusza przystanął łysy mężczyzna pokaźnej postury. 

— Muszę coś załatwić — rzucił, po czym wstał i wyszedł z kawiarni. Kiedy zbliżył się do nieznajomego, ten najpierw poczęstował go papierosem, a po chwili wyciągnął z kieszeni notes i zaczął zapisywać podawane informacje.

W tym czasie Eugeniusz zaczął przysłuchiwać się rozmowie toczącej się przy drugim stoliku. Zabójstwo. Potworne obrażenia. Kryminał. Jeden z gości, wyraźnie podekscytowany tematem, twierdził, że zamordowaną dziewczynę znaleziono nago na środku drogi. Przed śmiercią ktoś ją wypatroszył, zabierając ze sobą wnętrzności, a później obciął głowę. Tak słyszał od znajomej przekupy z Podgórza. Drugi mężczyzna zapytał o ślady gwałtu. Cisza nabrzmiewała jak balon wypełniony do oporu powietrzem.

Drzwi kawiarni otwarły się z donośnym skrzypnięciem. Talerz upuszczony przez dziewczynę za barem roztrzaskał się na podłodze.

— Pardon, kochana — przeprosił Teo, zbliżając się do lady. Nim Eugeniusz zdążył zaprotestować, przyjaciel wskazał jedną z butelek na półce. — Dobrze nam zrobi do słodkiego — powiedział, wracając na miejsce z dwoma setkami łańcuckiej cherry brandy. 

Eugeniusz przez moment walczył z pokusą. Upił łyk kawy. Dopiero teraz zauważył, że filiżanka jest pęknięta i jej zawartość przecieka na spodek. Chciał zawołać gospodynię, ale ta była zbyt zajęta sprzątaniem. Anonimowy landszaft nad jej głową przygnębiał nieudolnym wykonaniem. Mężczyźni przy stoliku w kącie ściszyli głosy do konspiracyjnego szeptu. W nadmiarze irytujących detali wypełniony po sam brzeg kieliszek stanowił zadośćuczynienie, którego nie wypadało odmówić.

Kiedy dojedli sernik, Teo spojrzał na zegarek.

— Pora na występ — oznajmił tajemniczo. — Nie myśl sobie, że siedliśmy właśnie w tym miejscu bez powodu.

* * *

Pomiędzy stoiskami cisnęło się kilka starych Żydówek, które przyszły na plac specjalnie po to, żeby zobaczyć szczupłego chłopaka o długich pofalowanych włosach. W jego twarzy, pokrytej rzadkim zarostem, wyraźnie odznaczała się para ciemnych wyłupiastych oczu. Chłopak chwiał się przez moment, błądząc wzrokiem ponad głowami obecnych. Wreszcie zawył głośno. Handlarze na moment odstąpili od towarów i spuścili głowy, jakby nagle zawstydzili się tego, co robią. Po chwili wysoki głos stał się bardziej melodyjny, dźwięki składały się w sylaby i słowa, obco brzmiące i na pozór niemożliwe do rozróżnienia. 

— To meshugenah — wyjaśnił Teo. — Śpiewa tu codziennie o tej samej porze. Na początku ludzie go przepędzali, ale później wstawił się za nim jeden z rabinów. Wziął chłopaka do domu, nakarmił. Podobno ten nie powiedział ani słowa, ale w ramach podziękowania zapisał na kartce po hebrajsku obszerny fragment Tory. 

— Szaleństwo nie wyklucza dobrej pamięci — odpowiedział Eugeniusz. — Wręcz przeciwnie. Można się zastanawiać, czy ludzie obdarzeni zbyt dobrą pamięcią nie są na nie szczególnie narażeni. Albo przynajmniej na niektóre jego formy.

Meszuge przysiadł na bruku. Jego głos przycichł, słowa stały się jeszcze mniej wyraźne. Ktoś postawił przed nim odrapany kubek. Kilka osób wrzuciło monety. Jedna ze staruszek położyła na chustce kawałek chleba i jabłko. Chłopak kołysał się skulony i zawodził, podobny do skrzywdzonego oberwańca z przytułku. Handlarze powoli wracali do zajęć.

— Ludzie próbują doszukać się sensu w jego słowach. Mówią, że to odmiana aramejskiego albo w ogóle język nie z tego świata. Niektórzy twierdzą, że na chłopaka spłynęła łaska boska i potrafi przepowiadać przyszłość, może nawet leczyć choroby. — Teo zawiesił głos. Cicho zanucił melodię podobną do tej, w którą przed momentem wsłuchiwał się tłum. — Dzisiaj rano, po tym jak odkryto zwłoki, rozeszła się plotka, że chłopak wskaże zabójcę.

— Myślisz, że tak będzie?

W odpowiedzi Teo nachylił się w stronę Eugeniusza i zaśpiewał szeptem słowa pasujące do melodii: Und stock-en sich Aufzug und Pfiff, und schmallern an eisernes G’süff. Juch – und Handschuhkren, Harom net san... 

— Prasko-niemiecka gwara — wyjaśnił. — Podobną melodią raczył mnie co wieczór przyjaciel, z którym studiowaliśmy nocne lokale w Pradze. Oczywiście piosenka zwykle wykonywana jest w bardziej zrozumiały sposób. Aż dziwne, że nikt tego jeszcze nie skojarzył. Masz jakieś drobne? 

Teo podszedł do chłopaka, przykucnął i przez chwilę nasłuchiwał z zamkniętymi oczami – można było pomyśleć, że pogrążył się w modlitewnej zadumie. Wrzucił monety do kubka, nie wywołując żadnej reakcji. Kiedy przyszła kolej Eugeniusza, dłoń meszuge niespodziewanie wystrzeliła do przodu. Chwyt był tak mocny, że Teo musiał pomóc przyjacielowi się uwolnić. 

Ludzie wokół przyglądali się szarpaninie w milczeniu. Wreszcie Eugeniuszowi udało się cofnąć poza zasięg chudych ramion. Wyłupiaste oczy wbijały się w niego, równie ogromne co puste, jakby nie skrywała się za nimi żadna osobowość. Z kącika ust meszuge pociekła ślina. Kiedy chłopak upadł i stracił przytomność, natychmiast przyklękła koło niego jedna ze staruszek. Ktoś powiedział, że trzeba będzie zabrać go do szpitala. 

Eugeniusz omiótł wzrokiem plac – część gapiów przyglądała mu się spode łbów, jak podejrzanemu, na którego nieomylny sędzia właśnie wydał wyrok. Teo znacząco pociągnął przyjaciela za rękaw. Nie było sensu zbyt długo zwracać na siebie uwagi. 

* * *

Aby nabrać sił przed dalszą podróżą, zatrzymali się w dorożkarskim barze przy Plantach Dietlowskich, w którym grupy fiakrów zasiadały nad tłustymi potrawami, okraszając alkoholowe dyskusje głośnymi przekleństwami. Na parapecie zalegały egzemplarze „Naprzodu” i „Robotnika”, dyskretnie sugerujące polityczną orientację środowiska związanego z lokalem. W karcie dań konserwatywne opcje golonki i kiełbasy z dodatkiem kiszonej kapusty konkurowały z lżejszymi potrawami, jak wątroba z cebulką, czy móżdżek smażony z cytryną. 

Niezrażony hałasem i zaduchem Teo od razu skierował się w stronę wolnych miejsc koło okna. Znajomi dorożkarze podnieśli się na powitanie, jak przykładni uczniowie, kiedy do klasy wchodzi budzący respekt belfer. Teo zagadnął jednego z nich o ruch w interesie i na stojąco wypił setkę, którą został poczęstowany. Po krótkiej wymianie zdań zamówił dla całego stolika kolejkę na „lepsze trawienie”, wywołując w towarzystwie pomruk aprobaty. 

Podczas gdy przyjaciel kultywował relacje z lokalną klientelą, Eugeniusz poprosił o dwa piwa, talerz kiełbas, a do tego porcję chrzanu i słoik ogórków kiszonych. Następnie starł serwetką z ceraty resztki wcześniejszych posiłków. Dopiero teraz zauważył kundla, który obgryzał kość pod ladą. Pies przez chwilę patrzył mu w oczy z obawą, że nowy gość może chcieć odebrać mu posiłek. 

— …podobno znaleźli dziewuchę tak pokiereszowaną, że matka nie mogła jej poznać. — Z knajpianego gwaru wybił się tubalny głos gościa przy sąsiednim stoliku. Wypowiedź przerwała seria donośnych mlaśnięć. — Ubranie całe we krwi. Pobita i poharatana nożem. Na skórze ktoś wyciął gwiazdę Dawida i jakieś hebrajskie znaki, a do ust napchał łajna. Cholera wie, czy zrobił to chłopak, zazdrosny, że dziewczyna prowadza się z żydem, czy wariat, co chciał złożyć ofiarę z dziewicy. 

— Dziewicy to by na pewno na Podgórzu nie szukał — rzucił ktoś inny. — Ale udziału Żydów nie można wykluczyć. Dobrze piszą, że trzeba handel im bojkotować…

Teo wrócił do stolika. Skoncentrowany na zawartości talerzy ignorował wygłaszane obok rewelacje. Apetyt zaostrzały kieliszki wódki domawiane w trakcie obiadu. Kiedy Eugeniusz zapytał przyjaciela, czy tutaj też czeka ich spotkanie z jakąś tajemnicą, usłyszał w odpowiedzi tylko ciche: „Niech nas Bóg broni”. Na koniec, w ramach deseru, poprosili jeszcze o dwa kulebiaki z mięsem. Kiedy wstawali od stołu, jeden z gości wyciągnął w ich stronę dłoń z kuflem piwa.

— Zdrowie, panie Gienku, i miłego dnia! — krzyknął. — Niechże pan nie mówi, że mnie nie poznaje takiego ogolonego.

Do Eugeniusza dopiero po chwili dotarło, że ma do czynienia z woźnicą, który pomagał im przewieźć stół z Kazimierza. Z czerwonej twarzy zniknął zarost, ale to nie dlatego trudno było ją rozpoznać – w barowym otoczeniu mężczyzna wtapiał się w tło kolegów po fachu, dziwnie podobny do całej reszty, jak kolejny egzemplarz odbity w pośpiechu na zużytej matrycy. 

* * *

Wypchany tramwaj niemiłosiernie trząsł się na szynach. Eugeniusz zauważył, że dwie kobiety stojące obok niego odsunęły się o kilka kroków, marszcząc nosy. Chciał przeprosić współpasażerki za dyskomfort, lecz zdawał sobie sprawę, że próba rozpoczęcia rozmowy tylko spotęgowałaby złe wrażenie. Zaraz potem jedną z pań dziobnął w rękę kogut trzymany w koszyku na kolanach przez starszego mężczyznę. Ktoś kogoś szturchnął, ktoś popchnął… 

— Diabelne zwierzę. Gdybyśmy zjedli rosół z niego, to żadnej byśmy potem nie przepuścili — skomentował Teo, kiedy wysiedli w pobliżu ulicy Kopernika. — Pytanie tylko, czy taka strategia zawsze przynosi korzyści — dodał, znacząco spoglądając na towarzysza.