Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
W Świecie Między Światami niemożliwe nie istnieje. Tak jak dla kogoś, kto pragnie odzyskać zaginione dziecko.
Brytyjski żołnierz dręczony przez wspomnienia. Samuraj i skrytobójczyni z feudalnej Japonii, którzy przyrzekli wierność różnym panom. Beznadziejnie zakochany polski dziennikarz specjalizujący się w grach wideo. I Oliver Fiala – człowiek, który zapłaci każdą cenę, by ocalić syna.
Na Ziemi ich losy nie miałyby prawa się spleść, ale Nexus to nie Ziemia. To Świat Między Światami, miejsce dziwne, wspaniałe i straszne, targane dziesiątkami konfliktów, pełne cudów i magii. A także istot z najróżniejszych planet, istot, które trafiły tam wbrew swojej woli. Bo Nexus to głodny świat, wiecznie spragniony nowych mieszkańców – albo ofiar.
Kiedy niespodziewanie znika dziesięcioletni syn Olivera Fiali, ten jako jedyny wierzy, że nie chodzi o zwykłe zaginięcie czy porwanie. Osamotniony i traktowany przez innych jak szaleniec, nie spocznie, póki nie odzyska chłopca – nawet jeśli będzie to oznaczać wyprawę poza granice wyobraźni i człowieczeństwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 627
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Najpierw jest maszyna do pisania.
To nie prawdziwy początek, bo przecież nie ma prawdziwych początków. Zawsze da się znaleźć coś, co było wcześniej, zrobić jeszcze jeden krok wstecz po osi czasu. Ale żeby opowiedzieć historię, trzeba od czegoś zacząć, niech więc będzie ta maszyna do pisania.
To torpedo, model H15n. Wykonano ją we Frankfurcie w zamierzchłym 1933 roku, ale kiedy ta opowieść się zaczyna, jeszcze o tym nie wiem. Nie mam też pojęcia, że ten konkretny model to unikat, powstały bowiem tylko dwa egzemplarze. Nie sposób znaleźć o nim najmniejszej wzmianki w żadnym szanującym się katalogu dla kolekcjonerów.
Tak jakby nigdy nie istniał.
Ciekawe, czy to samo stanie się ze mną i z Alešem? Czy za parę lat będzie tak, jakbyśmy nigdy nie istnieli?
Na razie istniejemy, a wokół nas kwiecień, niebo jak z chorwackiej pocztówki i słońce próbujące zamienić asfalt w plastelinę. Pot spływa po ciele odwykłym od ciepła. Trawa rośnie w oczach, a ziemia jest pulchna i pachnąca, krojona ostrzem saperki przypomina tort czekoladowy. Nasza ulica przedrzemała zimę w błogiej ciszy, ale teraz puchnie od dźwięków: obudziły się ptaki i owady, dzieci harcują, psy szczekają, w oddali czyjaś kosiarka hałaśliwie pożera trawnik, a za płotem, u Procházków, z przenośnego radyjka sączą się hity Eda Sheerana i Mira Žbirki. Pandemia koronawirusa zniknęła z mediów i powszechnej świadomości, wyparta przez Putina, uchodźców z Ukrainy, memy o cyganach podprowadzających ruskie czołgi oraz obrazy ludobójstwa w Buczy.
Aleš kręci się po ogrodzie, kopie piłkę albo udaje, że wyrywa chwasty. Co kilka chwil siorbie fantę z puszki i dopytuje, kiedy wreszcie będę potrzebował jego pomocy przy sadzeniu drzewek. Drzewka są trzy: wiśnia, śliwa i morela. Anna je wybrała i kupiła, a Aleš i ja mamy je zasadzić, do tego jednak potrzebujemy dziur.
To w trakcie kopania trzeciej z nich saperka natrafia na coś twardego. Spodziewam się, że to kamień, kawałek cegły, korzeń ocalały po jakichś dawno usuniętych krzaczorach, ale pod warstwą ziemi czeka czarny foliowy worek, gruby i wytrzymały. Aleš wisi nade mną, zagląda mi przez ramię. Przeczytane kryminały wrzeszczą mi z tyłu głowy, że w środku na pewno jest trup, zwierzę albo człowiek, nieważne, grunt, że trup, a wraz z nim tajemnice, które zatrują moje życie i sprawią, że nic już nie będzie takie samo. Jakaś część mnie chce zostawić ten worek w spokoju, przysypać go i o nim zapomnieć, a morelę posadzić bliżej ogrodzenia.
W ciągu następnych miesięcy będę czasem żałował, że tego nie zrobiłem, choć nie mam pewności, że to by cokolwiek zmieniło.
– Co to? – pyta Aleš.
– Nie mam pojęcia. Lepiej się odsuń.
Chwytam za skraj worka, ale nie chce wyjść. Atakuję ziemię saperką, wbijam się w nią, podważam, odrzucam kleiste, poprzerastane trawą grudy na bok. Szarpię za wór jeszcze raz, z sercem w gardle czekam na grzechot kości, ale coś tam tylko brzęczy, ciężko i metalicznie. Toporne cholerstwo, swoje waży. Wreszcie wychodzi ze zbrylonej ziemi, a gdy zaglądamy do środka, autentycznie nas zatyka.
– Co to takiego? – pyta Aleš, który ma dziesięć lat i dla którego PS1 oraz komórki z klapką są już zabytkami techniki. Kasety VHS pewnie nigdy nie widział na oczy, a co dopiero takiego kuriozum.
– To maszyna do pisania.
Jest stara i czarna. Przyciski są okrągłe, eleganckie, z obwódkami, które wyglądają jak pozłacane, chociaż pewnie wykonano je z mosiądzu. Na podpórce do papieru żółte litery układają się w słowo „Torpedo” i nazwę zakładu zlokalizowanego we Frankfurcie nad Menem.
– Co się jej stało?
– Też chciałbym wiedzieć.
Maszyna jest uszkodzona. Wygląda, jakby zaatakowano ją czymś ciężkim: siekierą, szpadlem, rzeźnickim tasakiem. Widać strzaskany korpus, powyginane i połamane te metalowe pręciki, na których osadzone są czcionki, odpadło też kilka klawiszy. Któreś uderzenie odłupało kawałek wałka i przerąbało niemal dokładnie w połowie metalową podziałkę.
– Jest popsuta, prawda?
– Tak.
– Ale da się ją naprawić?
– Nie wiem. Nie znam się na tym.
Aleš bierze w dłoń jeden z luźnych przycisków i zaraz puszcza, jakby się przestraszył, że na niego nakrzyczę. Kiedy nic nie mówię, przesuwa palcami po korpusie, muska klawisze, śmielej skubie jakieś dźwigienki, zwalniaki, powrotniki czy co to tam jest.
– Skąd ona się tutaj wzięła?
Waham się.
– Podejrzewam, że może należeć do dziadka.
– Dziadka Emila?
– Tak.
– Ale po co miałby ją chować w ogrodzie? I dlaczego jest taka zniszczona?
– Nie wiem.
Pakuję ją z powrotem do wora, całą, ze wszystkimi latającymi luzem klawiszami i innymi odłamkami.
– Co z nią zrobimy?
– Nie wiem.
Niosę znalezisko do garażu i układam na jednej z półek. Potem wracam zająć się drzewkami.
– Może zadzwoń do dziadka – sugeruje Aleš.
– Po co?
– Żeby mu powiedzieć, że znalazłeś jego maszynę. Może się ucieszy. Może jej szukał.
– Aleš, weź się ogarnij – jęczę. Jęczę, bo upał, bo muszę pracować w ogrodzie, a nie cierpię pracować w ogrodzie, bo jest sobota, a ja zamiast leżeć w hamaku z butelką schłodzonego gambrinusa albo pocić w dłoniach pada i naparzać w Dying Light 2, muszę odpowiadać na zadawane hurtowo pytania Aleša. – Naprawdę myślisz, że gdyby dziadek jej potrzebował, zakopałby ją w ogrodzie?
– To może zadzwoń i zapytaj, dlaczego ją zakopał.
– Sam zadzwoń.
– Ja się wstydzę.
– Ja też. Pomóż mi lepiej z tą wiśnią.
Kiedy drzewka są zasadzone, a ziemia uklepana i podlana, wracamy do środka. Aleš się wlecze, cały czas kuka w stronę garażu. Gdy myjemy ręce w łazience, pyta, czy naprawimy maszynę. Odpowiadam, że nie, bo nie znam się na tym, a on oponuje, że przecież mamy internet, że gdzieś ktoś na YouTubie albo TikToku na pewno pokazuje, jak to zrobić. Aleš pamięta, jak razem wierciliśmy dziury w ścianach, żeby zawiesić półkę w gabinecie, a także jak wymienialiśmy popsuty korek klik-klak w umywalce, ten sam, na który bryzgają teraz czarne mydliny. W tym wieku nie ma jeszcze dla niego rzeczy niemożliwych, jest pełen wiary w ojcowską wszechmoc, rwie się do działania. W swoich wyobrażeniach na pewno już chwali się kolegom niecodziennym osiągnięciem, pławi się w statusie domorosłego inżyniera, pokazuje na lekcjach zdjęcia i relacjonuje cały proces przywracania maszyny do życia. Na krótką chwilę daję się porwać tej wizji jego szczęścia i dumy, ale prędko mi przechodzi, bo wiem, ile czasu, pieniędzy i energii by mnie to kosztowało. Nie potrzebuję tego, nie chcę. Mam swoją robotę, a popołudniami i przez sporą część weekendów zajmuję się Alešem, bo Anna głównie wtedy pracuje. Kiedy mój syn kładzie się spać, mam wreszcie dwie, czasem trzy godziny dla siebie i z całą pewnością nie zamierzam poświęcać ich na rozkminianie tajników dalekiego przodka komputerowej klawiatury.
Dlatego odpowiadam wymijająco:
– Pomyślę nad tym.
Łudzę się, że za kilka dni Aleš o wszystkim zapomni i problem sam się rozwiąże.
Spędzamy razem resztę soboty. Gramy kilka partii w Zombie Teenz, a potem czytam mu na głos komiks z uniwersum Gwiezdnych wojen. Kiedy zaczyna się robić ciemno, odpalamy konsolę i gramy na dwa pady w najnowszą FIF-ę. Jest pięć minut do końca meczu, moja Viktoria Plzeň remisuje dwa do dwóch z jego PSG, kiedy odzywa się telefon. Pauzujemy, zerkam na wyświetlacz i wtedy kamienieję, jakby wpompowano mi w żyły szybkoschnący beton.
Mój ojciec.
Akurat dzisiaj.
– Pograj chwilę beze mnie – mówię, po czym wychodzę do przedpokoju.
– Cześć, Oliver.
Ojciec brzmi jak zawsze, czyli jak zziajany pies. Jakby pochodził z innej planety i wciąż nie zdołał się przyzwyczaić do składu ziemskiej atmosfery.
– Cześć.
Zapada cisza. Co on, zapomniał, po co dzwoni? Czy może spodziewał się innej reakcji, cieplejszej, życzliwszej, i teraz na szybko rewiduje napisany zawczasu skrypt rozmowy? Milczenie trwa tak długo, że budzi się we mnie jakiś niepokój, myśli zbaczają ku leżącej w garażu maszynie do pisania.
– Jak się macie? – pyta w końcu. – Wszystko u was dobrze? Jak Aleš i Anna?
Czuję ulgę. To tylko przypadek. Po prostu się stęsknił. Albo poczuł, że to jest właśnie ten dzień, kiedy wypada okazać zainteresowanie rodziną. Nic ponad to.
Bąkam w odpowiedzi, że u nas w porządku. Tak, w szkole u Aleša dobrze, żadnych problemów, może tylko trudno go zachęcić do czytania książek, ale u dzieciaków w tym wieku to ponoć normalne. Tak, dalej trenuje w szkółce 1. HFK Olomouc, dwa razy w tygodniu, w weekendy czasem mają mecze, ale nie, nie dzisiaj. Anna? Nie ma jej, jeszcze siedzi w pracy. Tak, nawet o tej porze, wiadomo przecież, jak działają szkoły językowe, kursy są głównie popołudniami i w soboty. Nie, nie jestem zły, tylko trochę zmęczony. Tak, dużo pracy. Tak, racja, lepiej tak, niż gdyby miało jej nie być. Oczywiście.
Ojciec zawsze był skryty, niechętnie mówi o sobie, a i ja wcale nie chcę go o nic pytać, więc po dwóch minutach wyczerpują się nam tematy. Mam zresztą wrażenie, że on tylko połowicznie słucha moich odpowiedzi, odhacza pozycje na checkliście, a w rzeczywistości błądzi myślami gdzie indziej.
– No to dobrze – mówi po raz piąty albo szósty. – A poza tym? Wszystko w porządku? Tak ogólnie?
Dziwne jest to pytanie, nie w jego stylu, nie pasuje do tego konkretnego, rzeczowego faceta, który pisuje scenariusze do najpopularniejszych czeskich seriali i co parę miesięcy pozuje do zdjęć u boku innej długonogiej ślicznotki. Dziwne jest napięcie, które towarzyszy tym słowom.
Nie mam czasu odpowiedzieć, bo wyrasta przy mnie Aleš i pyta, kto dzwoni. Próbuję go zbyć, ale nie daje za wygraną. Gdy mówię, że to dziadek Emil, prosi, żebym zagadnął o maszynę do pisania. Odganiam go, ale to jak odganiać osę od dżemu, wraca i powtarza swoje, aż ojciec pyta, o co chodzi.
– Sadziliśmy nowe drzewka w ogrodzie – wyjaśniam niechętnie. – Znaleźliśmy plastikowy worek. W środku była stara maszyna do pisania.
Po drugiej stronie cisza, z każdą upływającą sekundą coraz cięższa i bardziej złowieszcza. Potem westchnienie.
– Powinienem był się jej pozbyć – mówi ojciec. – Spalić. Zalać betonem. Przejechać po niej czołgiem.
– Co? Czemu?
Niemal widzę jego twarz, malujące się na niej wahanie. Wspomnienia podsuwają mi obraz jego dłoni, nagle rozedrganych, żyjących własnym życiem, nerwowo szukających papierosów i zapalniczki. Słyszę jego oddech, cichuteńkie mlaśnięcie otwieranych i zamykanych ust.
Mam wrażenie, że chce mi coś powiedzieć, może wyjaśnić. Ale od lat traktujemy nasze rozmowy jak wizytę u dentysty: im krócej, tym lepiej, im płycej, tym mniej zaboli. Od tak dawna ślizgamy się po powierzchni życiowych doświadczeń, ograniczamy się do banałów i oklepanych formułek, że chyba już nie potrafimy inaczej.
Słyszę klucz w zamku i w progu staje moja żona, zmęczona, głodna i wymięta po długim, niespodziewanie upalnym dniu.
– Będę kończył – mówię. – Anna właśnie wróciła.
– Oliver, zaczekaj. Ja… Chciałem… Pozbądź się tej maszyny. Dobrze? Nieważne jak. Po prostu się jej pozbądź.
Chciałbym drążyć temat. Ale Anna, duszona przez Aleša w miłosnym uścisku, pokazuje mi gestem, że jest skonana, że chce się napić i wykąpać, więc mówię tylko do słuchawki:
– Jasne. Muszę kończyć. Do usłyszenia, cześć.
Jest tak, jak się spodziewałem: na przestrzeni kolejnych dni Aleš może ze trzy razy pyta, kiedy zajmiemy się maszyną do pisania. Odpowiadam mu, że jestem zmęczony albo że nie mam teraz czasu. Wygląda na zawiedzionego, ale odpuszcza i w końcu chyba zapomina o znalezisku.
A potem nagle jest już za późno.
Mój ojciec zawsze lubił kryminały i kiedy byłem nastolatkiem, regularnie podsuwał mi tytuły, które jego zdaniem powinienem znać. Historie Conana Doyle’a, Christie lub Chandlera, pełne trupów, mylnych tropów i zaskakujących rozwiązań sprawiały mi frajdę, ale regularnie pojawiał się w nich pewien element, który budził moje wątpliwości. Zeznania świadków. Sam z trudem przypominałem sobie, co poprzedniego dnia zjadłem na obiad albo jak spędziłem popołudnie w zeszłą niedzielę, a drugoplanowi bohaterowie tych książek nieraz z najdrobniejszymi szczegółami relacjonowali zdarzenia sprzed miesięcy albo lat. Szybko nauczyłem się przymykać na to oko, traktować jak niezbędny, choć mało wiarygodny element konwencji.
Teraz wiem, że prawda wygląda inaczej. Ważne zdarzenia, te najważniejsze, potrafią się odcisnąć w naszej pamięci z nieprawdopodobną klarownością. Dlatego z łatwością przypominamy sobie, jaka leciała muzyka, gdy pierwszy raz się całowaliśmy, albo jaka była pogoda, gdy żegnaliśmy na cmentarzu bliską osobę. Dlatego bez trudu odtwarzam wydarzenia z czwartku dziewiętnastego maja.
Z dnia, kiedy zniknął mój syn.
Najpierw jest praca, bitych osiem godzin w niedużym biurze architektonicznym, gdzie dopinamy projekt przekształcenia starej pralni na lofty. Potem dom, z Anną tylko szybki całus w drzwiach, bo ona pędzi już na zajęcia. Na obiad zapiekanka w piekarniku, ciągnący się ser, Aleš wygrzebuje kawałki brokułu i odsuwa na brzeg talerza; udaje, że zamierza je zjeść, gdy upora się z resztą, a ja udaję, że mu wierzę. Potem przebiera się na trening i pyta, czy pójdę popatrzeć. Pogoda jest ładna, słonecznie, choć nie za gorąco, więc pewnie na trybunach byłoby całkiem przyjemnie, ale to półtorej godziny treningu, do tego droga w obie strony. Tyle można przez ten czas zrobić, a tam będę się gapił na truchtające dzieciaki, ewentualnie gawędził o niczym z innymi rodzicami.
Obiecuję Alešowi, że pójdę następnym razem, po czym wysyłam go samego. Od stadionu 1. HFK dzieli nas kilometr w prostej linii, tylko jedna ruchliwa droga do pokonania, poza tym widzę, że Pavel z mamą też już maszerują w tamtą stronę. Aleš chwyta bidon, przybija mi piątkę i rzuca się biegiem w ślad za kolegą. Zaraz jest przy nim i wędrują dalej razem, ramię w ramię, dwie niknące sylwetki w korkach, czerwonych koszulkach i czarnych spodenkach oraz kobieta w beżowej spódnicy i jasnoniebieskiej dżinsowej kurteczce.
Mam trochę czasu dla siebie. To nie zdarza się często, bo nawet jeśli nie idę z Alešem na trening, to zawsze nagle objawia się coś do zrobienia w domu: akurat trzeba wywiesić pranie i skosić trawnik, pojechać na zakupy, przeinstalować system na którymś z domowych komputerów… Zawsze coś. Ale tym razem jest inaczej, mogę się zająć, czym tylko mi się żywnie podoba.
Mógłbym popchnąć fuchę, która wisi mi nad głową od dwóch tygodni, czyli projekt przebudowy kuchni i łazienki w mieszkaniu znajomych, ale zwyczajnie mi się nie chce. Zamiast tego siadam do komiksu, który zacząłem trzy lata temu. Wygładzam kilka starszych kadrów, szkicuję kolejne dwa, ale nie jestem z nich zadowolony. Kiedy przeglądam konspekt, dociera do mnie, że już nie pamiętam, co mnie w tym projekcie pociągało. Zamykam wszystkie pliki związane z komiksem i odpalam edytor tekstu. Miałem kilka dni temu niezły pomysł na opowiadanie, obudziłem się z praktycznie gotową historią, ale z braku czasu nie zapisałem jej wtedy, a teraz, gdy próbuję ją reanimować, wydaje się bez polotu. Przez kilka chwil obracam ją w głowie, notuję pomysły, skojarzenia, które może kiedyś wykorzystam, ale nie idzie mi, nic się nie klei, nie mam z tego żadnej frajdy. Pojawia się frustracja, że akurat mam czas, a nie potrafię zrobić z niego użytku. Składam to na karb zmęczenia po pracy. Jakiś czas dryfuję bezcelowo po wzburzonych wodach internetu, clickbaitowe linki rzucają mną jak morskie fale z jednej witryny do innej. Czytam o wojnie w Ukrainie, o rokowaniach dotyczących inflacji, o wystawie Światy czeskiej animacji w Pradze, na którą może fajnie byłoby pojechać z Alešem. Potem przed oczy pcha mi się reklama, szczupłe dziewczyny w kolorowych sportowych stanikach, skąd niedaleko do przeglądania erotycznych fotek. Robię sobie dobrze, patrząc na lesbijki baraszkujące na siłowni. Po wszystkim czuję się pusty, wypluty, zniechęcony. Zegar mówi, że Aleš powinien wrócić za jakieś czterdzieści pięć minut. Wyłączam komputer i idę się położyć.
Zasypiam momentalnie, z poczuciem, że jestem do niczego i że wszystko dobre, co miało się wydarzyć w moim życiu, już dawno się wydarzyło.
Budzi mnie trzaśnięcie drzwi wejściowych, ale przez chwilę jestem zdezorientowany, sen lepi się do mnie i nie chce puścić, jakbym był muchą szamoczącą się w pajęczej sieci. Gdzie ja jestem? Czemu jest tak ciemno? Czemu tak cicho?
Wychodzę na korytarz. Słyszę Annę, obcasy na kaflach, sapnięcie otwieranej lodówki. Nic nie rozumiem. Za oknem mrok. Jak długo spałem?
Kuchnia. Anna pije mleko prosto z kartonu. Ociera wierzchem dłoni białe wąsy, wzdycha z ulgą, potem marszczy czoło na mój widok.
– Spałeś?
Wyświetlacz na kuchence twierdzi, że jest już po dziewiątej. Gdzieś wewnątrz mnie lęgnie się niepokój. Idę do pokoju Aleša. Istnieje przecież szansa, że wrócił, zobaczył, że śpię, i postanowił mnie nie budzić. Umie przecież przygotować sobie prostą kolację, umyć się, puścić bajkę na telewizorze albo tablecie. Jeśli naprawdę głęboko spałem, mógł zrobić to wszystko i położyć się do łóżka.
Uchylam drzwi do jego pokoju. Łóżko puste, jego ani śladu, przepocony strój piłkarski nie wala się po podłodze.
– Aleš? – mówię głośno, żeby było mnie słychać w całym domu. – Aleš?!
– Oliver, co się dzieje? – pyta Anna.
Zaglądam do kolejnych pokoi, sprawdzam cały dom, od góry do dołu. Chce nam łobuz spłatać figla, schował się gdzieś i próbuje podnieść rodzicom ciśnienie, to wszystko.
– Aleš!
– Oliver? Oliver, uspokój się i powiedz mi, co się dzieje.
Otwieram drzwi frontowe, ślepię we wszystkie strony.
Nic z tego. Nie ma go.
W kuchni sięgam po komórkę. Nic. Żadnych telefonów, wiadomości. To dobrze, to musi być dobrze, gdyby coś się stało, ktoś by mnie poinformował, trener lub jakiś inny rodzic. Brak wiadomości to dobra wiadomość. Aleš pewnie polazł do któregoś z kumpli, nawciskał kitu, że nie będziemy mieli nic przeciwko, i się zagapili. Pewnie po raz tysięczny oglądają Epokę lodowcową albo grają w Fortnite’a, przekonani, że upływ czasu jest czymś, co ich nie dotyczy.
– Oliver? – Anna dygoce, krew odpłynęła jej z twarzy.
– Nie wiem. Nie ma go. Przepraszam. Zasnąłem. Poszedł na trening, a ja zasnąłem. Nie wiem, gdzie jest.
– Sam poszedł?
– Nie, z Pavlem i jego mamą.
– Dobra, dzwonię do nich. Ty spróbuj złapać trenera.
Dzwonimy, ja z kuchni, Anna z salonu. Trener nie odbiera, więc próbuję innych rodziców, z którymi mamy jako taki kontakt. Nikt nie podnosi słuchawki, jakby się zmówili.
– Rozmawiałam z mamą Pavla. – Anna staje w drzwiach. – Dotarli na trening, tam wszystko było w porządku. Nie wracali razem, tata Radka miał ich wziąć samochodem.
– Masz telefon do rodziców Radka?
– Nie. A ty?
– Też nie, ale wiem, gdzie mieszkają. To niedaleko – mówię, wkładając buty.
– Idziesz tam?
– Tak. Ty zostań, na wypadek gdybym się z nim minął.
Wyskakuję na zewnątrz. Radek mieszka z rodzicami jakiś kilometr od nas, ale w inną stronę niż stadion 1. HFK. Trzeba pójść drogą numer 570, przeciąć park Holický les, a potem pokonać jeszcze ze sto albo dwieście metrów między jakimiś zakładami przemysłowymi i warsztatami samochodowymi, aż dociera się do stojącego na rogu budynku mieszkalnego, niepozornego trzypiętrowca z dwiema klatkami schodowymi i może dwudziestoma mieszkaniami w środku.
Idę szybko, rozglądając się bacznie po drodze, ale nigdzie nie widzę mojego dziecka. Zaczepiam kilkoro przechodniów i pokrótce opisuję Aleša, lecz nikt go nie widział. Zatrzymuję też niemal dwumetrowego mężczyznę w brudnych, porozciąganych dresach. Dryblas idzie jakoś dziwnie, niezgrabnie, ale dopiero kiedy go doganiam i spoglądam w twarz o mongoidalnych rysach, uświadamiam sobie, że gość jest upośledzony. Pytam mimo wszystko, czy nie widział dziecka, odpowiada mi jednak tylko pozbawione wyrazu spojrzenie i jakieś ni to wzruszenie ramion, ni drgawki. Przepraszam go, idę dalej. Kiedy po chwili spoglądam przez ramię, on dalej stoi w miejscu i gapi się w moją stronę, jak postać w komputerowych erpegach z lat dziewięćdziesiątych, gotowa trwać w wyznaczonej lokacji do końca świata i jeden dzień dłużej.
Kilka minut później jestem na miejscu. Nie pamiętam numeru mieszkania, więc dzwonię do pierwszego z brzegu, przepraszam, podaję nazwisko Radka. Dzwonić pod jedenastkę. Okej, dzwonię. Nie odpowiada mi żaden głos, tylko brzęczyk. Już zaraz, uspokajam się, już zaraz go zobaczę, wszystko będzie okej.
Tata Radka wita mnie w drzwiach i marszczy brwi, widać spodziewał się kogoś innego. Pytam o Aleša i zanim usłyszę choć słowo, jego wyraz twarzy mówi mi, że jest niedobrze.
– Wrócił z nami. – Wychodzi do mnie na korytarz i przymyka za sobą drzwi. Nagle przypominam sobie, że Radek ma rodzeństwo, półroczne bliźniaki, facet pewnie nie chce ich obudzić. – Ale posiedział u nas z pół godziny i to wszystko. Pożyczył jakieś komiksy od Radka i miał wracać prosto do domu. Nie ma go?
– Nie.
– Jezu. – Tata Radka nakrywa usta dłonią, potem pociera nerwowo niedogolone policzki. Gdy znowu się odzywa, mówi o dobrą oktawę wyżej, niemal piszczy. – Proponowałem, że go odwiozę, ale nie chciał, mówił, że to przecież blisko. Jezu, mam nadzieję…
Nie mówi, na co ma nadzieję.
– Dobra, dzięki.
Odwracam się na pięcie.
– Zaczekaj.
Czekam, a on wpada do mieszkania. Nie ma go minutę, dwie, zaczynam się niecierpliwić. Kiedy wraca, ma buty na nogach, naciąga kurtkę na grzbiet.
– Pytałem Radka, ale jemu Aleš też powiedział, że wraca do domu – wyjaśnia. – Pójdę z tobą, łatwiej będzie go szukać.
– Dzięki.
Dociera do mnie, że nie pamiętam, jak facet się nazywa, więc się przedstawiam, on też, ściskamy sobie dłonie. Na zewnątrz wymieniamy się numerami telefonów i ustalamy, że ja idę z powrotem w stronę Holickiego lesu, a on w przeciwną, ku skrzyżowaniu Šlechtitelů i Holickiej.
Zaraz po tym, jak się rozdzielamy, dopada mnie panika. Nie wiem, co robić, nie wiem, gdzie szukać Aleša. Otwieram usta, żeby zacząć go nawoływać, ale w takim wędrowaniu pustymi ulicami i wykrzykiwaniu jego imienia jest coś tak rozpaczliwego, tak desperackiego, że głos więźnie mi w gardle. Mam problemy z oddychaniem, nie mogę złapać tchu.
Dzwonię do Anny, odbiera natychmiast.
– Jest z tobą? – pyta.
– Nie – chrypię. Zaraz zemdleję albo się porzygam. – Wyszedł od Radka koło siódmej.
– Boże. Gdzie go poniosło?
– Nie wiem. Porozglądam się po okolicy, tata Radka mi pomaga. Ty siedź w domu, na wypadek gdyby się zjawił albo zadzwonił na stacjonarny.
Biorę kilka głębokich wdechów, telefon wciąż mam przyklejony do policzka. W mojej głowie panuje totalny chaos, myśli są jak tysiąc przekrzykujących się głosów. Boże, oby nic mu się nie stało. Błagam, niech wróci do domu, niech wróci cały i zdrowy.
Patrzę przed siebie i na boki, na hektary zaanektowane przez warsztaty samochodowe, magazyny firm logistycznych, jakieś laboratoria, budynki uniwersyteckie, ale też dalej, na ginący w mroku nocy Holický les z jego wysokimi trawami, chaszczami, zakolem Morawy. Aleš może gdzieś tam być. Może leży ranny, potrącony przez samochód, pobity przez jakiegoś zwyrodnialca, pogryziony przez bezpańskiego psa. Może właśnie w tej chwili waży się jego los.
– Anna?
Nie poznaję własnego głosu. Brzmię jak duch, jak starzec z horroru, jak mój ojciec.
– Tak?
– Zadzwoń na policję.
Noc z dziewiętnastego na dwudziestego maja to surrealistyczny koszmar. Policja, błyskające światła kogutów, latarki szarpiące się z ciemnością, sąsiedzi spoglądający zza okien i uchylonych drzwi. Zegar bezlitośnie odmierzający kolejne minuty i głos z tyłu mojej głowy, zaczerpnięty pewnie z CSI albo innej kryminalnej szmiry, który powtarza, że najważniejsze są pierwsze dwadzieścia cztery godziny, że znajdziemy go teraz albo wcale. Telefony, pytania, jak można pomóc. Co rusz ktoś obiecuje, że będzie się modlił, za niego i za nas.
Policjanci zadają nam pytania i obdzwaniają szpitale. Są spokojni, pozornie pełni współczucia. Radzą, żebyśmy się nie martwili na zapas. To Czechy, Ołomuniec, a nie jakieś Mexico City, tutaj nie ma morderstw, porwań dzieci, nic z tych rzeczy. Chłopak zniknął, ale się znajdzie. Brzmią, jakby w wieku dziesięciu lat sami nie robili nic innego, tylko szlajali się nocą po mieście i spędzali rodzicom sen z powiek. Ich przemowę, na podobieństwo przecinków i kropek, co rusz przerywają trzeszczące komunikaty z krótkofalówek – na dworcu autobusowym czysto, na kolejowym czysto, przepytywani kierowcy autobusów nikogo podobnego nie widzieli, u taksiarzy też nic.
Potem organizują poszukiwania. Dołącza się kilkoro sąsiadów, a także część rodziców, których dzieciaki chodzą z Alešem do szkółki piłkarskiej. Zjawia się nawet trener Aleša z kilkunastoma starszymi nastolatkami w strojach młodzieżówki 1. HFK – kiedy kończyli trening, zobaczył, że do niego dzwoniłem, a gdy się dowiedział, co się stało, przyprowadził ze sobą tych, którzy chcieli pomóc. Jestem wdzięczny i przerażony. Nie mogę uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Szukamy mojego syna przez całą noc. Przeczesujemy oba brzegi Morawy, dzielnice Nemilany, Holice, Nowy Świat, nieużytki między drogami 570 i E462. Cieć niechętnie wpuszcza nas na teren zakładu utylizacji odpadów, zaglądamy też w okolice stadionu, bo ktoś rzuca pomysł, że może Aleš nie zabrał czegoś po treningu i postanowił tam wrócić. Krążymy, nawołujemy, strzelamy coraz bardziej absurdalnymi koncepcjami, ale to ślepaki, co do jednego. Anna w domu drukuje zdjęcia, żeby je rozdawać poszukującym, wrzuca informacje do mediów społecznościowych, obdzwania kolegów i koleżanki Aleša ze szkoły.
Wreszcie o świcie przyjeżdża furgonetka z psami policyjnymi. Większość ludzi wróciła już do domów, zostałem ja, w towarzystwie kilkunastu gliniarzy i przysłanych do pomocy strażników miejskich. Nie czuję zmęczenia. Jestem wydmuszką, wewnątrz ostało się tylko miejsce na strach o dziecko, na milczące błaganie, żeby Aleš wciąż żył i się odnalazł.
Zaczynamy pod domem Radka. Psy wąchają buty Aleša i jego wczorajszą koszulkę. Błyskawicznie podejmują trop, idziemy na południe, w stronę Holickiego lesu. Serce zaczyna mi żywiej bić, odzywa się nadzieja, w końcu ktoś nadał poszukiwaniom jakiś kierunek.
Teren oznaczony na mapach jako park Holický les to na oko ze sto hektarów zieleni przeciętych niemal dokładnie na pół biegnącą z południa na północ ulicą Šlechtitelů, która jest pozbawioną pobocza dwupasmówką pokrytą pełnym ubytków asfaltem. Wschodnia część parku przypomina raczej pole albo jakieś błonia, rośnie tam wysoka trawa, a drzewa posadzono wyłącznie wzdłuż granicy tego obszaru. Część zachodnia to natomiast praktycznie dzicz: drzewa i chaszcze, zieleń gęsta i rozpasana, do tego staw, który chyba jest starorzeczem Morawy. Tylko w jednym miejscu przecina te zarośla ścieżka rowerowa łącząca ulicę Šlechtitelů i bezimienną dróżkę, która ciągnie się wzdłuż rzeki, zamykając tym samym parczek od zachodu.
To właśnie w tę ścieżkę rowerową ciągną psy, choć niedaleko. Zatrzymują się może z dwadzieścia metrów dalej, w miejscu, gdzie bujne krzewy się cofają, tworząc coś na kształt polanki o średnicy paru kroków. Policjanci prowadzą psy to tu, to tam, próbują je nakłonić do podjęcia tropu, ale na próżno, zwierzaki z uporem wracają na polankę. Gliniarze wymieniają między sobą zdziwione spojrzenia, chyba rozumieją z tego nie więcej niż ja. Nigdzie nie widać Aleša, żadnego odcisku stopy, strzępów materiału, zgubionego buta.
Dzień wstał pochmurny i ponury, ale gdy tak stoimy i głowimy się, co począć, wiatr zaczyna drzeć chmury na strzępy. Pokazuje się słońce i nagle wszystko nabiera ostrości, barw, rzeczywistość na chybcika renderuje brakujące szczegóły. Dostrzegamy to, co wcześniej nam umknęło: ciemne ślady na końcówkach źdźbeł trawy i szarawy nalot na okolicznych krzakach. Z bliska wygląda to tak, jakby ktoś przypalał trawę zapalniczką, niektóre źdźbła są tylko osmolone, a inne zupełnie zwęglone, kruszą się pod najlżejszym dotykiem. Patrzę na policjantów, ale odwracają ode mnie wzrok. Któryś dotyka tego osadu na krzakach i zwraca się ku towarzyszom z wyrazem twarzy kogoś, kto wie, że zaraz zrobi z siebie durnia.
– Eee, słuchajcie… to jest szron.
Faktycznie, krąg krzewów otaczających tę miniaturową polankę pokrywa szron. Chociaż noc nie była tak zimna, żeby mógł się pojawić, chociaż nigdzie indziej nie natrafiliśmy na jego najmniejszy ślad, tu obficie obkleja liście i gałązki. Wygląda jak popiół zmieszany z lukrem i kiedy rozcieram go między palcami, brudzi opuszki. Jakbym rozgniatał mole.
Patrzę na komisarza, który kieruje poszukiwaniami, on patrzy na mnie. Żaden z nas nic nie mówi.
Rozstajemy się dwie godziny później. Mamy już wtedy pewność, że psy nie wznowią poszukiwań nigdzie indziej – policjanci przedarli się z nimi przez gęstwę tej mniej ujarzmionej części Holickiego lesu i nie przyniosło to żadnych rezultatów. Próbowali też przy rzece i stawie, ale owczarki zupełnie nie reagowały, więc komisarz zdecydował, że nie ma sensu wzywać nurków. Jedyne miejsce, do którego zwierzęta ciągną, to ta polanka. Wszystko sugeruje, że Aleš tu był, co ma jako taki sens, bo skoro wracał od Radka na piechotę, musiał iść wzdłuż Šlechtitelů. Tylko czemu skręcił na tę ścieżkę rowerową, zamiast iść prosto? Coś zwróciło jego uwagę? Ktoś go zawołał? A może przeciwnie, coś go przestraszyło i wybrał ten kierunek jako drogę ucieczki?
– Proszę mi powiedzieć, że pan coś z tego rozumie – mówię do komisarza.
Gliniarz coś tam kręci, mota, nie chce mówić wprost. Dopiero kiedy go błagam, żeby mnie nie okłamywał, gapi się w bok i wypluwa:
– Pana syn był tutaj, psy się raczej co do tego nie mylą. Był, a później jakby wyparował.
– Jak to wyparował?
– Proszę pana, według mnie najsensowniejsze wytłumaczenie jest takie, że wsiadł do jakiegoś samochodu i w tym samochodzie gdzieś odjechał.
Zerka na mnie, krótko, króciutko, jakby chciał się upewnić, że rozumiem, co próbuje mi powiedzieć.
Jestem potwornie zmęczony, ale rozumiem.
Mój syn został porwany.
Aleš został porwany.
Komisarz odstawia mnie do domu, po drodze obiecuje, że potraktują tę sprawę priorytetowo i dołożą wszelkich starań. Nie reaguję. Czuję się tak, jakbym miał nigdy więcej nie wydobyć z siebie ani słowa.
Anna czeka na mnie w domu, przeraźliwie cichym i pustym, w otoczeniu dywanów zadeptanych brudnymi buciorami i kilkunastu kubków z resztkami kawy na dnie, wśród rozerwanych opakowań po ryzach papieru i zapasowych tuszach do drukarki. Patrzy wyczekująco, kiedy wchodzę do pokoju. Nic nie muszę mówić. Zaczyna płakać, najpierw bezgłośnie, zaraz potem szlocha na cały głos. Przytulam ją, przyciskam do siebie, chłonę jej łzy, amortyzuję spazmy szarpiące ciałem. Powtarzam, że on się znajdzie, że wróci do nas, że nic mu nie będzie. Powtarzam te słowa raz za razem, w zmiennej konfiguracji i z różną częstotliwością, aż zupełnie tracą sens. Ale mówię dalej, bo nic innego nie mogę, tylko być tutaj, tulić ją i przekonywać nas oboje, że wszystko będzie dobrze.
Muszę być silny, dla niej i dla Aleša.
Chociaż ten jeden raz muszę być silny.
– Nie mam pojęcia, jak zacząć.
Gabinet doktor Jakubec mieści się na pierwszym piętrze nieszczególnie atrakcyjnej kamienicy jakieś dwieście metrów od ołomunieckiego Dolnego Rynku. Wszystko tu jest szare: ściany, okleina na meblach, żakiet na szczupłym ciele psychoterapeutki, jej starannie upięte włosy. Mam wrażenie, że ta szarość wycieka na zewnątrz przez uchylone okno, osiada kurzem na samochodach i szybach okolicznych budynków, smaruje chmury popiołem.
– W zasadzie każdy sposób jest dobry – odpowiada ona. – Ważne, żeby po prostu mówić. Potem zobaczymy, w którą stronę nas to zaprowadzi.
Nie mogę się pozbyć wrażenia, że Jakubec siedzi w swoim fotelu jak na tronie, podczas gdy ja się zapadam, oparcie zmusza mnie do wyginania kręgosłupa, a podłokietniki są za bardzo rozsunięte, żeby mieć realne zastosowanie.
– Czyli w sumie mogę zacząć byle gdzie?
– Właśnie.
Jakubec ma może z pięćdziesiąt lat, duży pieprzyk między nosem a górną wargą i oczy, które obierają człowieka ze wszystkich pozorów, tak jakby był pomidorem sparzonym we wrzątku. Te oczy widziały już wszystko i wszystko rozumieją, nic ich nie zaskoczy. Byłyby przerażające, gdyby nie życzliwy uśmiech, który towarzyszy ich spojrzeniu.
Kiwam głową i biorę łyk herbaty. Zerkam w bok, na zegar. Aluminiowe wskazówki na tle antracytowej tarczy. Chciałbym już stąd wyjść. Jednocześnie chciałbym móc już nigdy stąd nie wychodzić.
Jakubec czeka, ale nie mogę zebrać się w sobie, żeby zacząć mówić. Zamiast tego wskazuję książkę leżącą na biurku. Idąc na to spotkanie, spodziewałem się schludnej biblioteczki z tekstami Freuda, Junga i Carla Rogersa, ale niczego takiego tu nie widzę. Jest za to właśnie ten tomik w języku angielskim, zatytułowany How to Fail as a Therapist: 50+ Ways to Lose or Damage Your Patients.
– Intrygujący tytuł – mówię.
Pewnie by mnie zaniepokoił, gdyby cokolwiek jeszcze mogło mnie zaniepokoić.
– To bardziej, żeby w wolnych chwilach poćwiczyć angielski. – Jakubec odpowiada nieco szerszym uśmiechem. – Choć wbrew przewrotnemu tytułowi trochę ciekawych spostrzeżeń też można tam znaleźć. Pana żona, zdaje się, uczy angielskiego?
– Chce pani rozmawiać o mojej żonie?
– A pan nie?
Zastanawiam się. Może to całkiem niezłe wyjście? Czas szybciej zleci i będę mógł się stąd wydostać bez grzebania w tym, co naprawdę się liczy. To łatwa i przyjemna historyjka o ślicznej Australijce, która po licencjacie przyjechała na rok do Pragi, żeby popracować w szkole językowej i zobaczyć kawałek Europy. Mógłbym opowiedzieć, jak ta dziewczyna, wychowana na przedmieściach Perth, wylądowała na wystawie sztuki współczesnej w praskim Pałacu Targowym, gdzie ucięła sobie pogawędkę z młodym Czechem z Ołomuńca, i jak tego samego wieczoru zupełnym przypadkiem natknęła się na niego po raz wtóry na koncercie The Cure. Jak się postaram, wciąż ją mam przed oczyma właśnie taką: na głowie burza blond sprężynek, skóra jak dwudziestoczterokaratowe złoto, obcisłe dżinsy i czarny bezrękawnik, uśmiech dziewczyny przyzwyczajonej do tego, że cały świat non stop głupawo szczerzy do niej zęby. Ja zakochałem się w mgnieniu oka, u niej trwało to kilka miesięcy, ale gdy nadszedł czas powrotu na antypody, stwierdziła, że nie jedzie, że zostanie ze mną, że spróbuje sobie ułożyć życie tutaj, w tym dziwnym kraju bez plaż, pustyni i buszu, za to z bogatą historią, nieznośnie tłustym żarciem i najlepszym piwem na świecie. I tak Brittany Ann Ferguson z biegiem lat przeistoczyła się w Annę Fialę (nigdy nie przepadała za swoim pierwszym imieniem), moją żonę, matkę Aleša, uwielbianą lektorkę w najlepszej szkole językowej w Ołomuńcu i okazjonalną tłumaczkę.
Przypominam sobie, jaka była wtedy piękna, jacy oboje byliśmy szczęśliwi… a potem myślę o tym, jak funkcjonujemy teraz, obok siebie, niemal jak obcy ludzie, jak dwa duchy zmuszone okrutnym wyrokiem losu na wieki wieków straszyć w tym samym domu.
– Wolałbym nie – mówię. – W każdym razie nie teraz.
Jakubec potakuje, poza tym siedzi nieruchomo i spogląda na mnie, ale tak spokojnie, bez presji. Jej twarz, oczy, ciało – wszystko ma przypominać, że się nie spieszymy, że takie sprawy wymagają czasu, którego mamy pod dostatkiem. Pewnie, że mamy go pod dostatkiem, myślę kwaśno, przecież godzina siedzenia w tym zasranym fotelu pożera równowartość mojej dniówki.
Nagle zaczyna palić mnie potrzeba, żeby coś powiedzieć, zachować pozory, że mi zależy.
– Chyba… chyba najgorsza w tej chwili jest pustka – dukam, odwracając wzrok. – I cisza. Nie tylko w domu, choć tam oczywiście… Ale tak w ogóle. Chodzi o to… Zaraz po ciągle coś się działo. Przyjeżdżała policja, były przesłuchania, zbieranie zeznań, całymi godzinami, kończyliśmy i zaczynaliśmy od nowa. I dziennikarze… Koczowali pod naszymi drzwiami. Dosłownie. Mówili o nim w radiu, w telewizji, pisali w gazetach, na portalach internetowych. Były jego zdjęcia, nie tylko u nas, ale w całym kraju, a nawet na Słowacji, w Polsce, w Niemczech. Telefony nie cichły, ciągle ktoś dzwonił, i jeszcze ruch w mediach społecznościowych, życzenia, wyrazy współczucia. Ktoś widział ponoć kogoś podobnego do Aleša w Pradze, w Hradcu Králové, na jakimś placu w Berlinie, w jakiejś amsterdamskiej dyskotece, pod wiatą przystanku autobusowego gdzieś między Ostrawą a Cieszynem. A potem…
Urywam, bo emocje wróciły w miarę opowiadania i czuję się jak po biegu, serce kołacze, raczej dyszę, niż oddycham.
– Potem zaczęły się pojawiać chwile ciszy – podejmuję. – Najpierw z rzadka, ale szybko ich przybywało. Teraz… teraz jest tak, jakby Aleš nigdy… Jakby już się znalazł. Albo jakby się ludziom znudził. Nikt o nim nie pisze, nikt o nim nie wspomina, może trochę w sieci, tu czy tam, ale to jest… za mało, o wiele za mało. Moja żona próbowała to trochę, nie wiem, podsycać, pisała na różnych grupach, forach, rozklejała po mieście jego zdjęcia. Ale też przestała. Więc siedzimy w tej ciszy. I czekamy. Sam nie wiem na co. Przysiągłbym, że mi ta cisza dzwoni w uszach, że mi coś od niej pęknie, jakaś błona w uchu czy naczynko w mózgu.
Kończę tę tyradę, patrzę na psychoterapeutkę i naraz nie mam pojęcia, ile z tego faktycznie powiedziałem na głos, a ile tylko przefrunęło mi przez łepetynę. Nie zwykłem dużo mówić, więc czemu teraz nagle miałbym nawijać jak poparzony, zwracając się do kogoś, kogo poznałem dwadzieścia minut wcześniej?
– Jak by pan opisał swój obecny stan? Co pan czuje?
– W tej chwili? Czy ogólnie?
– Jedno i drugie.
Nie patrzy mi w oczy, tylko na dłonie, i wtedy łapię się na tym, że skubię strupy na knykciach. Wzdrygam się, jakby mnie przyłapała na maltretowaniu zwierząt. Kładę ręce na tych bzdurnych podłokietnikach, nakazuję im spokój jak niesfornym dzieciakom, które, jeśli spuścić je z oka, zaraz zaczną się tłuc.
– Nie wiem – mówię. – Ja… przerobiłem Kübler-Ross, wie pani? Kiedy umierała moja mama. Rak trzustki, wykończył ją w pół roku. Wtedy przebiegało to u mnie podręcznikowo, te pięć faz: zaprzeczenie, gniew, targowanie się, depresja, akceptacja. A teraz, po zaginięciu Aleša, to jest jakby… wymieszane. Wszystko się we mnie przewala, kotłuje. Złość, smutek, niedowierzanie. Budzę się w niektóre dni i wmawiam sobie, że zaraz go usłyszę, że pójdę do jego pokoju i on tam będzie, że to wszystko okaże się nieprawdą. Albo targowanie się, to też, pojawiają się takie myśli. Żeby się znalazł, żeby do nas wrócił, to zrobię to albo tamto.
Nagle cieknie mi z oka, odwracam twarz, agresywnie trę policzek, jakbym chciał sobie zedrzeć skórę z pyska, wkurwiony własną zdradziecką fizjologią.
– Na przykład co pan zrobi?
– Słucham?
– Co pan obiecuje, że zrobi, jeśli odzyska pan Aleša?
Wzruszam ramionami, nie chcę o tym mówić. Ona przecież to zna, to podbijanie stawki, negocjacje handlowe z Bogiem. Niech wróci, a zacznę znowu chodzić do kościoła i dawać na tacę. Niech wróci, a fundnę proboszczowi szaty liturgiczne albo kielich mszalny, zasponsoruję remont dachu. Niech tam, kurwa mać, dom zastawię i kupię za te pieniądze pozłacane organy, niechże tylko Aleš już wróci, na litość boską.
A może nie chcę się przyznać, że przez większość czasu targuję się we własnej głowie wcale nie z brodaczem żyjącym w chmurach, tylko z samym Alešem. To jego mamię i błagam: wróć, synku, a więcej na ciebie nie krzyknę. Wróć, a nawet krzywo na ciebie nie spojrzę. Będę czuły, cierpliwy i kochający, będę dla ciebie. Tylko wróć.
Jakubec chyba widzi, co się ze mną dzieje, bo odpuszcza, atakuje z innej strony.
– Jak pan godzi to wszystko z pracą?
– Nie godzę. – Chcę na tym poprzestać, ale ona milczy, czeka, coś jej muszę dać, więc rzucam pierwsze, co mi przyjdzie do głowy: – Anna pracuje za nas dwoje.
– To znaczy?
Wygląda na to, że jednak mam ochotę mówić o żonie.
– Siedzi cały czas w robocie. Nabrała tyle grup, ile się da, chwyta wszystkie zastępstwa i jakieś nadprogramowe godziny. Wychodzi rano i wraca późnym wieczorem, je coś, myje się i idzie spać. Jak nie ma zajęć, hurtowo przyjmuje tłumaczenia i non stop ślęczy przed komputerem. Haruje tyle, żeby nie myśleć. Tak sądzę.
Zatrzymuję się, przełykam ślinę, biorę głęboki wdech, dwa. Nie chcę brzmieć, jakbym miał jej to za złe, a tak właśnie brzmię.
– A pan?
Dopijam resztkę wystygłej herbaty, ale zamiast odstawić kubek na stolik, bawię się nim, obracam go w dłoniach, huśtam za uszko na palcu wskazującym. Okazuje się, że łatwiej mi się wtedy mówi. Opowiadam Jakubec, że najpierw wszyscy u mnie w pracy byli wyrozumiali i oferowali wsparcie, słali esemesy i wiadomości, żebym siedział w domu tak długo, jak potrzebuję i w ogóle. Po kilku tygodniach ktoś dał cynk, że szefostwo zaczyna się niecierpliwić, robota się nawarstwia, a mnie ciągle nie ma. Wróciłem, ale jakbym nie wrócił, bo głowę miałem zajętą Alešem. Czułem, że go zdradzam, że nie wolno mi poświęcać czasu na nic innego niż poszukiwania. Nie potrafiłem się skoncentrować, popełniałem błędy. W końcu szef wziął mnie na rozmowę, pogadaliśmy od serca. Nie wywalił mnie, kazał wziąć bezterminowy urlop bezpłatny i zaczął szukać kogoś na zastępstwo. Twierdzi, że jak będę chciał wrócić, przyjmie mnie z otwartymi ramionami. Ale na razie nie chcę wracać.
– Więc jak go pan szuka?
– Słucham? – Znowu jej nie rozumiem.
– Powiedział pan, że czuje, że powinien poświęcać czas tylko na poszukiwanie Aleša. Ciekawi mnie, jak to szukanie wygląda.
Uśmiecha się życzliwie i spogląda mi w oczy, ale coś mi mówi, że tak naprawdę myśli o ranach na moich knykciach, o powodzie, dla którego się tutaj znalazłem.
To głupie. Przecież wiedziałem, że podobne pytanie musi paść, że będę musiał o tym opowiedzieć, a zupełnie się nie przygotowałem. Nie wykoncypowałem, jak o tym mówić tak, żeby się do reszty nie pogrążyć. Dlatego zwlekam, zerkam na wskazówki zegara. Jeszcze dziesięć minut – żeby tylko jakoś przeczekać ten czas i zyskać tych siedem cennych dni dzielących mnie od kolejnej wizyty.
– Panie Oliverze? – upomina mnie delikatnie Jakubec. Chyba potrzebuje mocnego akcentu na finisz: żeby dać mi do myślenia albo napocząć wątek, który posłuży do przerzucenia pomostu między tą wizytą a następną, ułatwi nam start za tydzień.
Dalej się waham. Nie powiem jej o większości rzeczy, które robiłem, w każdym razie na pewno jeszcze nie dzisiaj. Ani słowa o tym, że przez tydzień śledziłem rodziców Radka, że chodziłem za trenerem dzieciaków z 1. HFK, że prześwietliłem gościa w internecie i rozpytywałem o niego na mieście. Po namyśle wyjawiam, że tysiąc razy przeszedłem trasę między domem Radka a naszym, niemal z nosem przy ziemi, ale pomijam fakt, że przy okazji zebrałem dokładnie osiemdziesiąt trzy drobiazgi, które równie dobrze mogą być przeoczonymi przez policję dowodami rzeczowymi, a które podnosiłem z gleby dłonią obleczoną w nitrylową rękawiczkę i starannie wkładałem do torebek strunowych. Są tam niedopałki papierosów, prawie nieużywana szminka L’Oreal Paris, złoty medalik, strzykawka ze złamaną igłą, łuska po naboju kaliber 9 mm, kolczyk z lapis lazuli, szmatka pokryta rdzawymi plamami, takie drobiazgi.
– A to? – pyta, wskazując na moje poharatane łapska. – Kiedy to się stało?
Gapię się na te strupy, jakbym dopiero teraz miał okazję się im porządnie przyjrzeć. Słowa nie chcą mi przejść przez gardło. Zamykam oczy, ale pod powiekami czeka to, o czym powinienem mówić, a nie chcę. Powód, dla którego moje dłonie wyglądają, jak wyglądają, dla którego kilka dni temu spędziłem dwadzieścia osiem godzin na posterunku przy Heyrovského i dla którego Anna zagroziła, że się wyprowadzi, jeśli nie pójdę na terapię.
– Panie Oliverze – powtarza Jakubec. Słyszę szelest, pewnie dłońmi wygładza nieistniejące fałdy na spódnicy. – Musimy rozmawiać. Sam pan do mnie przyszedł, prawda? Nie jestem tutaj, żeby pana oceniać, tylko żeby panu pomóc. Może mi pan zaufać.
Kiwam głową, ale nie chcę, nie umiem o tym mówić. Może za tydzień znajdę właściwe słowa i wyjaśnię, jak doszło do tego, że rzuciłem się na zupełnie niewinnego człowieka i doprowadziłem go do takiego stanu, że wyszedł ze szpitala dopiero po dwóch dniach, bogatszy o wstrząśnienie mózgu i dwadzieścia siedem szwów na twarzy.
Przypomina mi się, że najlepszą obroną jest atak, dlatego przechodzę do kontrofensywy i pytam:
– Czy pani zdaniem tym, czego potrzebuję, jest terapia?
Jakubec wydaje się umiarkowanie zaskoczona, namyśla się przez kilka sekund.
– Nie jestem pewna, czy usłyszałam dzisiaj dość, żeby odpowiedzieć jednoznacznie… ale wydaje mi się, że tak.
– Moja żona uważa tak samo. Policja też.
– Pan nie?
– Jedyne, czego potrzebuję, to odzyskać syna. – Odrywam plecy od tego przeklętego fotela, wstaję, kłaniam się. – Dziękuję, pani doktor. Do zobaczenia za tydzień.
O maszynie do pisania przypominam sobie jakoś w październiku, mniej więcej pięć miesięcy po zniknięciu Aleša, gdy próbuję ogarnąć bajzel w garażu. Te porządki to wynik kompromisu, bo Anna chce posegregować rzeczy Aleša, wyrzucić popsute zabawki i znoszone ubrania, resztę przekazać do domu dziecka czy innym potrzebującym, a ja na to nie pozwalam. Na samą myśl, że mielibyśmy wywalić bodaj jeden dziurawy podkoszulek albo ruszyć z półki jakiś komiks, dostaję napadu paniki, zaczynam się dusić i trząść. Anna twierdzi, że coś musimy robić, nie możemy po prostu wegetować. Udaje mi się wytargować trochę czasu w zamian za zlikwidowanie rupieciarni w garażu.
Moja żona oczywiście ma rację. Zawsze ma rację i zawsze robi to, co jest właściwe. Kiedyś mi tym imponowała, teraz budzi we mnie lekki wstręt, jak rozgotowany szpinak albo sól emska z mlekiem – niby wiem, że to dla mojego dobra, ale i tak pojawia się odruch wymiotny.
No więc Anna chce iść dalej. Powtarza, że to już prawie pół roku. Że ma dość rozpaczy, dość gnicia w czterech ścianach. Chce żyć, tak przynajmniej wynika z tych nielicznych słów, które ze sobą wymieniamy. Jeśli rozmawiamy, to przeważnie wieczorem, kiedy kładziemy się do łóżka i nie widzimy swoich twarzy. Wtedy jest łatwiej. Czasami próbujemy się kochać, ale marnie nam to wychodzi, jesteśmy sztuczni, sztywni, niedopasowani, więc kończy się zazwyczaj na tym, że miękki fiut zwisa mi smętnie między nogami.
Anna mówi, że muszę wziąć się w garść, znaleźć sposób, żeby pogodzić się z tym, co się stało. Wie, że to nie pomaga, że takie teksty podnoszą mi ciśnienie. Zaraz przeprasza, mówi, że nie chciała. Chwali mnie za to, że się staram, że odwiedzam doktor Jakubec i łykam przepisywane przez nią pigułki, że od paru tygodni znów chodzę do pracy. Ale kiedy to mówi, jej oczy sugerują, że to mało, że mógłbym postarać się bardziej. Jakby godzenie się ze stratą dziecka było czymś w rodzaju egzaminu z geometrii wykreślnej: jak się do tego porządnie przysiądzie, to nie ma bata, musi się udać.
Czasami mam wrażenie, że ona już się poddała, pogodziła z tym, że go nie ma i nie będzie. W takich chwilach ogarnia mnie poczucie, że jej nienawidzę.
Wyciągam wór na środek garażu, po czym bez pośpiechu oglądam zawartość. Przypominam sobie Aleša, jak wtedy skakał wokół mnie, podekscytowany i pełen życia, więc Anna zastaje mnie z mokrymi policzkami, zgarbionego nad truchłem pięknej niegdyś maszyny. Najpierw milczy i po prostu gładzi mnie po włosach. Dopiero po jakimś czasie pyta:
– To twojego ojca? Co się jej stało?
– Chyba właśnie mój tata. I siekiera albo coś takiego.
– Jezu. Co ona mu zrobiła?
– Nie mam pojęcia.
To nie jest do końca prawda, bo mam pewne podejrzenia.
Mój ojciec, Emil Fiala, do pięćdziesiątego czwartego roku życia uczył historii w jednej z tutejszych szkół średnich. Był typem domatora, który cenił sobie ciszę, dobre książki i krzyżówki, a nad najwystawniejsze przyjęcie przedkładał partyjkę w scrabble albo brydża. Mocno przeżył śmierć mojej mamy, ale w gruncie rzeczy nie wywróciła ona jego życia do góry nogami. A na pewno nie w takim stopniu jak to, co wydarzyło się później. Otóż któregoś dnia – ten fragment znam tylko z opowieści, bo sam wtedy studiowałem w Pradze – ojciec przytargał skądś starą, ale sprawną maszynę do pisania. I zabrał się do pracy. Ten zamknięty w sobie człowiek, który nigdy wcześniej nie przejawiał żadnych artystycznych ciągot, a szczytem kreatywności było dla niego samodzielne ułożenie sprawdzianu dla uczniów, niespodziewanie wydał książkę. W nieco ponad pół roku napisał powieść sensacyjną Glina, w której udało mu się połączyć niebanalną zagadkę kryminalną, autentycznie odrażającego seryjnego mordercę, legendę praskiego golema i realistyczny obraz czechosłowackiej policji w okresie raczkującej republiki federalnej. Ojciec napisał ją raczej do szuflady, pokazał tylko paru znajomym, ale entuzjastyczna reakcja kolegi, który pracował wówczas w „Dzienniku Ołomunieckim”, zachęciła go do szukania wydawcy. Rzeczonego wydawcę ojciec znalazł błyskawicznie, podpisał umowę, rok później książka wylądowała na półkach księgarń i niespodziewanie okazała się bestsellerem.
Sam miałem i wciąż mam do niej ambiwalentny stosunek. Przeczytałem ją, rzecz jasna, i muszę się zgodzić, że jest to kawał rzetelnie wykonanej roboty, do tego doskonale trafiony pod względem czasu, bo czescy czytelnicy, zazwyczaj nieprzepadający za kryminałami i thrillerami, dopiero co zakochali się w pierwszej części Millenium Stiega Larssona i byli złaknieni czegoś podobnego, a umiejscowionego nad Wełtawą. Glina stanowiła mocarny debiut i powinienem być dumny z ojca i jego sukcesu. Tyle że… sam od lat próbowałem pisać. Przez cały okres liceum i w trakcie studiów stworzyłem kilkadziesiąt opowiadań, z czego kilkanaście zdołałem opublikować – w internecie lub prasie. Samodzielnie napisałem i narysowałem komiks, ba, nawet wynegocjowałem umowę z niedużą praską oficyną, ale ta zbankrutowała, zanim udało się go wydać. Byłem też w trakcie składania do kupy swojej pierwszej powieści, a tu nagle okazało się, że mój ojciec z dnia na dzień stał się najbardziej rozpoznawalnym czeskim autorem powieści sensacyjnych od czasów Eduarda Fikera. Poczułem się… sam nie wiem… oszukany? Sukces, na który pracowałem od lat, on osiągnął od niechcenia. Trudno mi było się z tym pogodzić.
Myślałem, że ojciec zacznie wypluwać z siebie książkę za książką, ale tak się nie stało. W ciągu kolejnego roku czy dwóch rozmawiałem z nim rzadko, bo nasza relacja po śmierci matki nie była przesadnie serdeczna, a sukces Gliny tylko jej zaszkodził, ale ojciec napomykał wtedy, że nad czymś pracuje – a to, że duma nad kontynuacją, a to znowu, że chodzą mu po głowie pomysły na zupełnie inne historie. Niczego więcej jednak nie wydał. Kiedy po zrobieniu magisterki odwiedziłem go w Ołomuńcu, oznajmił, że dał sobie spokój z książkami, a maszyna do pisania zniknęła z jego biurka. Sądziłem wtedy, że schował ją na strychu albo odpalił jakiemuś maniakowi staroci, ale teraz myślę, że w napadzie frustracji, gdy nie mógł wydusić z siebie tekstu zdolnego zdyskontować sukces Gliny, chwycił za siekierę i się wyżył. Może zresztą przełamał w ten sposób jakiś zły czar? Kolejnej książki co prawda nie napisał, ale wkrótce potem otrzymał ofertę pracy dla telewizji i poszedł w scenariusze filmów oraz seriali. Te dały mu jeszcze większe pieniądze, a także wymusiły przeprowadzkę do Pragi. Zrobiliśmy wtedy małą roszadę: on wylądował w stolicy, a ja wróciłem do Ołomuńca i wraz z Anną zamieszkaliśmy w moim domu rodzinnym, gdzie zaczęliśmy się szykować do ślubu.
– Myślisz, że to można tak po prostu wyrzucić? – pyta Anna. – Wiem, że w tym nie ma żadnej elektroniki, ale…
– Nie zamierzam jej wyrzucać.
Anna patrzy na mnie pytająco. Nie rozumie, bo nie widziała wtedy Aleša, jego wielkich oczu, ciekawskich i jednocześnie pełnych zachwytu nad złożonością świata. Nie ma pojęcia, jak bardzo żałuję, że nie mogę powiedzieć jemu tego, co mówię jej:
– Chyba spróbuję ją naprawić.
Wizyty u doktor Jakubec nie pomagają. Pojawiam się u niej tydzień w tydzień, punktualny i gotowy do współpracy. Chyba nawet ją lubię, z każdym kolejnym spotkaniem łatwiej mi się mówi. Otwieram się przed nią, wywlekam różne sprawy na światło dzienne, wraz z nią oglądam je starannie, a potem układam z powrotem we własnej głowie.
Robię wszystko, czego sobie życzy, ale to niczego nie zmienia. Dalej tęsknię za synem. Dalej zrobiłbym wszystko, żeby go odzyskać. Dalej mam wrażenie, że dzień, w którym on zniknął, był jak wykolejenie się pociągu – że od miesięcy leżę obok wraku lokomotywy, z pogruchotanymi kośćmi i skórą pociętą szkłem, czekając, aż ktoś się zjawi i mnie uratuje albo dobije.
Na trzecim spotkaniu wyjaśniam jej, dlaczego wylądowałem na terapii. Opowiadam, jak któregoś dnia n-ty raz pokonywałem trasę między domem Radka a naszym, jak szukałem śladów i zaczepiałem ludzi, podtykając im pod nos zdjęcie roześmianego Aleša w piłkarskim stroju. I jak zmęczony i zniechęcony trafiłem na tego faceta, upośledzonego wielkoluda z brzuchem sterczącym spod kusego podkoszulka. To był ten sam gość, którego spotkałem w noc zniknięcia syna. Tym razem stał na środku ulicy i mi się przyglądał. Po prostu wgapiał się we mnie i się uśmiechał. Mogłem przysiąc, że to perfidny, złośliwy grymas, jakby było dla niego zupełnie oczywistym coś, co dla mnie miało na zawsze pozostać tajemnicą.
Podszedłem bliżej. Myślałem, że się spłoszy, odwróci wzrok, spróbuje odejść, ale nie – stał w bezruchu i wpatrywał się we mnie z tym okrutnym zadowoleniem dziesięciolatka, który rozsmarował psią kupę na twojej wycieraczce i wie, że ujdzie mu to na sucho.
Zapytałem go, czy ma mi coś do powiedzenia. Nie zareagował. Zapytałem, co go tak bawi. Nie przestawał się uśmiechać, nawet chyba bardziej wyszczerzył zęby, tylko oczy zaczęły mu uciekać na boki. Pokazałem mu zdjęcie Aleša, ale nie chciał na nie patrzeć, odwracał głowę w tę i we w tę. Wydawał przy tym jakieś dziwne odgłosy, jakby równocześnie śmiał się i płakał. Próbował odejść, chwyciłem go za ramię. Ktoś się przyczepił, jacyś przechodnie wołali, że mam go puścić. Nie słuchałem ich, chciałem go zmusić, żeby popatrzył na Aleša, zobaczyć, co zrobi na jego widok. Wielkolud wybełkotał coś o głupim chłopcu i głupich rodzicach, że jak to tak, dziecko puścić samopas po nocy. Powtarzał te słowa raz po raz, ale jak popsuty automat, jakby sam nie bardzo w nie wierzył, jedynie usłyszał kiedyś i teraz bezmyślnie z siebie wypluwał. A jednak trzepnęło mnie, ten przerośnięty niedorozwój, który wytykał mi, że okazałem się lekkomyślny i że to wszystko moja wina. Wściekły i przerażony, chwyciłem go za fraki i darłem się, pryskając na niego śliną, żądałem, żeby mi powiedział, gdzie jest Aleš, gdzie mój syn, co się z nim stało. Podeszli jacyś ludzie, szarpaliśmy się chwilę, odciągnęli mnie od niego, kazali się uspokoić. Puścili, gdy obiecałem, że nic mu nie zrobię. Dyszałem, złość skraplała mi się na ciele wraz z potem.
Wtedy ten olbrzym zbliżył się i wyciągnął w moją stronę podeptany wydruk ze zdjęciem mojego dziecka.
– Proszę – powiedział grzecznie, potulnie. – Pan sobie weźmie. Na pamiątkę. Bo jego już nie ma i nie będzie.
Uśmiechnął się, podając mi papier, i może, jak twierdzą świadkowie, był to normalny wyraz twarzy osoby upośledzonej, która jest przekonana, że robi dobry uczynek. Dla mnie to była iskra kapiąca na laskę dynamitu. Oczy zalał mi wrzący kisiel gniewu. Nie wiem, co było potem. Doszedłem do siebie dopiero po jakimś czasie, przygwożdżony do ziemi, ze spuchniętymi pięściami i knykciami zdartymi do kości.
Tak wylądowałem na terapii.
W trakcie spotkań opowiadam Jakubec też o innych rzeczach. O tym, że za pobicie tego upośledzonego kolesia dostałem trzy miesiące w zawiasach. O tym, że sąsiedzi patrzą na mnie trochę ze współczuciem, a trochę ze wstrętem. O tym, że mój ojciec przyjechał, posiedział u nas dwa dni, po czym zrozumiał, że nikt go tu nie chce i że w niczym nikomu nie pomoże, więc czmychnął z powrotem do Pragi, do swoich seriali i bankietów, na których sadzają go między Zelenką a Voříškovą. Wynajął prywatnego detektywa, ale ten okazał się równie bezradny jak policja.
Opowiadam o tym, że gliniarze mnie przez chwilę podejrzewali, pewnie dlatego, że nie miałem alibi na czas zniknięcia syna. Dali sobie spokój, dopiero kiedy zeznania świadków i nagrania uzyskane z kilku kamerek telewizji przemysłowej potwierdziły, że Aleš wyparował gdzieś między początkiem Holickiego lesu a skrzyżowaniem ulic Keplerovej z Průmyslovą. Uznali wreszcie, że nie miałem prawa zakładać, że mój syn będzie akurat tamtędy wracał do domu; poza tym z nieoczekiwaną pomocą przyszedł mi sąsiad, który zaświadczył, że robił wtedy w ogródku grilla i całe popołudnie przesiedział na zewnątrz, musiałby więc mnie widzieć, gdybym wychodził z domu.
O wydarzeniach mówi się łatwo. Co innego, gdy próbuję wyrazić, co dzieje się pod moją skórą, w brzuchu, w głowie. Jeśli nasze myśli faktycznie są tylko impulsami elektrycznymi, w moim mózgu od miesięcy szaleje burza z piorunami. Staram się, mozolnie ubieram uczucia w niedoskonałe słowa. Dla Jakubec, dla Anny, dla siebie. Łudzę się, że w jakiś sposób też dla Aleša, żeby wrócił do taty, jakiego zapamiętał, a nie do świra.
Próbuję wyjaśnić doktor Jakubec, co oddala mnie od Anny, od ojca, od kumpli z pracy. Mówię jej o wyrzutach sumienia, tym potwornym robaku, który drąży w moich wnętrznościach tunele, pożera mnie od środka, bezlitośnie wypominając wszystkie błędy, chwile słabości, przypadki egoizmu.
Opowiadam jej o tym, jak wzdychałem ciężko, gdy Aleš prosił, żebym się z nim pobawił. Jak warczałem na niego, gdy dopiero przed snem przypominał sobie, że musi następnego dnia koniecznie przynieść coś do szkoły, przez co pół wieczoru przetrząsałem Ołomuniec w poszukiwaniu marszczonej bibuły, ziaren fasoli albo baterii 3R12. Opowiadam o tych momentach, kiedy zazdrościłem bezdzietnym kumplom, którzy mogli do woli oglądać seriale, grać w gry, jeździć po świecie albo w środku tygodnia wyjść na miasto i beztrosko sponiewierać się alkoholem. O tych wszystkich chwilach, kiedy wydawało mi się, że jestem nieszczęśliwy, kiedy użalałem się nad sobą, siedziałem w bezruchu na kanapie i gapiłem się na zgaszony telewizor, nie mogąc się uwolnić od myśli, że to wszystko przez niego, że gdyby nie mój syn, wszystko byłoby możliwe: moje książki lądowałyby na półkach księgarni, moje komiksy dzieciaki przeglądałyby pospiesznie między regałami luxora albo kanzelsbergera. O chwilach, kiedy, złakniony przygód i wyzwań, przeklinałem obezwładniającą, ogłupiającą monotonię rodzicielstwa.
Mówię o tym wszystkim, czasem spokojnie, czasem wpadając w upiorny dygot. Nie płaczę, ale chyba brzydzę się człowiekiem, którego opisuję.
Płaczę dopiero potem, kiedy piechotą wracam do domu i rozmawiam z Alešem, targuję się z nim. Mówię mu, że bardzo bym chciał, żeby wrócił. Że mógłbym mu wtedy cały dzień czytać na głos biografie Ronaldo i Messiego, grać z nim na konsoli w FIF-ę albo którąś z tych durnych gier z serii Lego, z misą popcornu na kolanach oglądać na Netflixie bajki o pokémonach. Że zabrałbym go do Pragi, na mecz Slavii z jakąś znaną europejską drużyną, wydał dla niego fortunę na te pieprzone skórki do Fortnite’a, naprawił dziadkową maszynę do pisania.
Proszę go, żeby mi wybaczył i wreszcie wrócił, ale kiedy docieram do domu, ten dalej jest pusty.
Głodny świat
Copyright © by Marcin Rusnak 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Magdalena Świerczek-Gryboś, Paulina Stoparek
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Przygotowanie wersji elektronicznej – Kasia Kotynia
Projekt okładki – Zuzanna Pieczyńska / zpiart.com
Grafiki na okładce – Carl Wilhelm Kolbe (National Gallery of Art w Waszyngtonie) / Freepik / Midjourney
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2025
ISBN mobi: 9788383305172
ISBN epub: 9788383305189
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga
E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl