Gdyż jest nas wielu - Dennis E. Taylor - ebook

Gdyż jest nas wielu ebook

Dennis E. Taylor

4,5

Opis

Bob Johansson nie wierzył w życie po śmierci, więc zszokowało go, że obudził się po tym, jak zginął w wypadku samochodowym. A jeszcze bardziej to, że był teraz inteligentnym komputerem sterującym sondą von Neumanna.

Bob i jego kopie od czterdziestu lat rozprzestrzeniają się po gwiazdach wokół Ziemi w poszukiwaniu planet nadających się do zamieszkania. Ale to jedyny element pierwotnego planu, który przetrwał. W wyniku ogólnoukładowej wojny zginęło 99,9% ludzkości a Ziemia powoli przestaje nadawać się do życia wskutek nuklearnej zimy; radykalna grupa terrorystyczna pragnie wykończyć resztkę ludzi; brazylijskie sondy wciąż czają się w kosmosie i nadal próbują wysadzić wszelką konkurencję. A do tego Bobowie odkryli podbijający kosmos gatunek istot, które wszelkie inne życie uznają za pożywienie.

Bob opuszczał Ziemię licząc na życie pełne eksploracji i błogiej samotności. A został bogiem z nieba dla pewnego pierwotnego gatunku, jedyną nadzieją na znalezienie ludzkości nowego domu oraz być może jedyną siłą, która może zapobiec pożarciu wszelkiego życia w poznanym kosmosie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (483 oceny)
285
151
38
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rrusiecki

Nie oderwiesz się od lektury

Oryginalny pomysł i świetne wykonanie, oto najkrótsze podsumowanie tej trylogii. Uczynienie bohaterem człowieka (a może już nie człowieka?) przeniesionego do maszynowego ciała już samo w sobie daje ogromne możliwości fabularne. Jeśli dodatkowo da się temu bohaterowi możliwość samoreplikacji i umieści go w świecie, w którym ludzkość staje na krawędzi zagłady, możliwości te stają się nieograniczone. A Dennis E. Taylor świetnie te możliwości wykorzystuje. Mamy więc tu wszystko: od podróży do gwiazd, po bardzo osobiste i „zwykłe” przeżycia. Mamy obce gatunki, które czasami okazują się bardzo ludzkie oraz ludzi, którzy choć są istotami z krwi i kości, potrafią okazać się bardzo nieludzcy. Całość napisana jest w sposób przejrzysty (co staje się tym istotniejsze, im więcej kopii głównego bohatera się pojawia), lekko i z humorem. Dodatkowym smaczkiem jest wiele nawiązań do popkultury, w szczególności książek, filmów i seriali sci-fi. Niektóre z nim są wprost wskazane, inne czytelnik odnaleźć m...
40
czytelnikscb
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

To jest to. Space opera w pełnej krasie. Świetny pomysł, wyśmienicie zrealizowany (narracja w pierwszej osobie w tym przypadku to najlepsze rozwiązanie). Zakończenie - czuje niedosyt, biorę się za ciąg dalszy. Gorąco polecam!
10
bestia666

Dobrze spędzony czas

bobastością dorównuje 1 części
00
IwoPiotr

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka idealna kontynuacja polecam
00
Deneris

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę dobra kontynuacja tomu pierwszego. Momentami gubiłam się w postaciach ale wystarczyło czytać dalej i po chwili już było lepiej i wiedziałam co się dzieje u kogo. Zaraz zaczynam kolejny tom.
00

Popularność




Tytuł oryginału: For We Are Many

Copyright © 2017 by Dennis E. Taylor Copyright for the Polish translation © 2020 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka Ilustracja na okładce: Dark Crayon Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl

Wydanie II ISBN 978-83-7480-586-5

Wyłączny dystrybutor: Dressler Dublin sp. z o. o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 335 010 www.dressler.com.pl

Dedykuję tę książkę wszystkim,

Podziękowania

Jestem naprawdę zachwycony i wdzięczny za przyjęcie, z jakim Nasze imię Legion, nasze imię Bob spotkało się wśród fanów fantastyki. Reakcje były oszałamiające i pouczające zarazem. Dziękuję wam za to. To była długa podróż... a w podróży pomagało mi wiele osób.

Przede wszystkim chciałbym podziękować mojemu agentowi Ethanowi Ellenbergowi za to, że chciał mnie w nią zabrać, a później był moim przewodnikiem. Twoja pomoc była nieoceniona. Oraz Steve’owi Feldbergowi, który dostrzegł potencjał pierwszej powieści i całej serii... dziękuję, że otworzyłeś przede mną tę perspektywę. Betsy Mitchell dziękuję za redagowanie moich tekstów i słowa zachęty.

Aby powstała powieść, potrzebne jest całe miasteczko – beta czytelnicy, krytycy, graficy, redaktorzy, wydawcy, a teraz także aktor-narrator. Dziękuję Rayowi Porterowi za ożywienie postaci Boba Johanssona.

Wyróżnić chciałbym także członków grup Ubergroup i Novel Exchange w serwisie scribophile. Wdzięczny jestem za wasze uwagi. Serdecznie dziękuję beta-czytelnikom.

Szczególne podziękowania należą się:

Sandrze i Kenowi McLarenom

Nicole Hamilton

Sheenie Lewis

Patrickowi Jordanowi

Trudy Cochrane

oraz mojej żonie Blaihin...

...za czytanie brudnopisów i pierwszych wersji.

Nie znajduje się ona na żadnej mapie; prawdziwie zacne miejscowości nigdy nie są bowiem na nich umieszczane.

Herman Melville, Moby Dick

1. Bóg zNieba Bob, luty 2167, Delta Eridani

Z kupy suchych gałęzi dobiegł gniewny pisk. Dwaj Deltanie przystanęli gotowi do ucieczki. Kolejnej reakcji nie było, więc dalej obrzucali to miejsce kamieniami. Osobnik, którego nazwałem Bernie, z sierścią zjeżoną wzdłuż kręgosłupa i uszami stojącymi na baczność z podniecenia, wołał:

– No chodź, kuzi, kuzi, kuzi.

Cofnąłem drona obserwacyjnego, żeby zejść im z oczu. Nie przeszkadzało im, że obserwuję polowanie, ale nie chciałem ich dekoncentrować w sytuacji, gdy najdrobniejszy błąd mógł skończyć się obrażeniami lub śmiercią. Mike podniósł wzrok, widząc ruch, ale poza tym Deltanie w zasadzie nie zwracali uwagi na drona wielkości piłki nożnej.

Ktoś chyba dobrze trafił kamieniem. Dzikoid wyskoczył z kryjówki, rycząc jak wściekły parowóz. Dwóch rzucających kamieniami zbiegło mu z drogi, zastąpili ich inni myśliwi. Każdy wbił w ziemię drzewce swojej włóczni i przydepnął je nogą, żeby się lepiej trzymało.

Dzikoid dotarł do grupy w niecałą sekundę, rycząc z furii. Deltanie stali na miejscu z odwagą średniowiecznych pikinierów naprzeciwko szarży kawalerii. Nawet ja, choć patrzyłem na wszystko z daleka, przez latającego drona, poczułem, że moje dolne partie kurczą się ze strachu. W takich chwilach zastanawiałem się, czy nie przegiąłem trochę z poziomem szczegółowości mojego wirtualnego środowiska. Po co mi w ogóle były dolne partie, nie mówiąc już o kurczeniu się?

Nie zwolniwszy ani trochę, dzikoid nadział się na czekające włócznie. Szybki – tak. Bystry – nie za bardzo. Nigdy nie widziałem, by próbowały ominąć te groty. Jeden z myśliwych, Fred, poleciał na bok, gdy jego dzida wygięła się, a potem pękła. Krzyknął, z bólu, albo ze strachu, z nogi trysnęła mu krew. Jakaś odklejona część mojego umysłu zarejestrowała, że deltańska krew ma prawie taki sam odcień czerwieni jak ludzka.

Pozostali trzymali się mocno i dzikoid poleciał w powietrze na dźwigni z włóczni. Na moment zawisł, potem zwalił się na ziemię z ostatnim piskiem. Deltańscy łowcy patrzyli, czy się rusza, ze ściągniętymi wargami odsłaniającymi ich imponujące kły. Zdarzało się, że dzikoid, nawet tak potraktowany, podnosił się i ruszał do kolejnej rundy. Nie chcieli się dać zaskoczyć.

Bernie podszedł z włócznią w jednej ręce i kijem w drugiej. Sięgając włócznią jak najdalej, dźgnął dzikoida w ryjek. Gdy nie było reakcji, odwrócił się do kolegów i uśmiechnął.

Oczywiście niedosłownie. Deltańskim odpowiednikiem uśmiechu było strzyżenie uszami, ja jednak tak się już przyzwyczaiłem do ich zachowań, że w ogóle nie musiałem ich świadomie tłumaczyć. A oprogramowanie tłumaczące zajmowało się mową, przekładając idiomy i przenośnie między angielskim i deltańskim. Poprzypisywałem też poszczególnym osobnikom arbitralnie wybrane ludzkie imiona, żeby łatwiej ich odróżniać.

W istocie bez takiego tłumacza ludzie i Deltanie nie byliby się w stanie porozumieć. Deltańska mowa brzmiała dla ludzkiego ucha jak ciąg chrząknięć, pomruków i czknięć. A według Archimedesa, mojego głównego kontaktu wśród Deltan, ludzka przywodziła im na myśl parę dzikoidów w rui. Nieźle.

Deltanie przypominali krzyżówkę świni z nietoperzem – beczkowate ciała, cienkie kończyny, wielkie, ruchliwe uszy i ryjki całkiem jak u dzika. Sierść mieli przeważnie szarą, z ciemnobrązowymi wzorami na twarzy i głowie, innymi u każdego osobnika. Byli pierwszą pozaziemską inteligentną rasą, którą w życiu spotkałem, w zaledwie drugim układzie, który odwiedziłem od opuszczenia Ziemi ponad trzydzieści lat temu. Dało mi to do myślenia: może inteligentne życie rzeczywiście jest tak powszechne, jak przekonuje Star Trek?

Bill regularnie przesyłał mi swoje blogowe wpisy z wieściami z Epsilona Eridani, ale kiedy je odbierałem, miały dziewiętnaście lat. Jeśli któryś z innych Bobów znalazł inteligencję, możliwe, że Bill jeszcze się o tym nie dowiedział, nie mówiąc o retransmisji do reszty Bobów.

Skupiłem się z powrotem na Deltanach, bo przeszli do zakończenia polowania.

Myśliwi zajęli się Fredem, który siedział na kamieniu, klął po deltańsku i przyciskał ranę, żeby zatamować krwawienie. Przysunąłem się dronem, żeby lepiej się przyjrzeć, a oni się rozstąpili.

Fred miał szczęście. Rana od złamanej włóczni była postrzępiona, ale niezbyt głęboka i wydawała się czysta. Gdyby dzikoid dorwał go w swoje zęby, już by nie żył.

Mike udawał, że dźga go w ranę włócznią.

– I jak, boli? Boli?

Fred pokazał zęby.

– Bardzo śmieszne. Następnym razem ty bierzesz kiepską włócznię.

Mike uśmiechnął się niezrażony, a Bernie klepnął Freda w ramię.

– No nie bądź dzieckiem. Prawie już nie leci.

– Wieszamy i wykrwawiamy – rzucił Mike i nie tracąc czasu, odwinął rzemień, którym był owinięty. Zarzucił go na odpowiednią gałąź, a Bernie obwiązał nim tylne nogi dzikoida.

Z wiązaniem węzłów – kiepsko. Prymitywne mieli te węzły, pewnie często im się rozwiązywały. Zapisałem sobie w pamięci, żeby pokazać Archimedesowi parę żeglarskich.

Mike’owi i Berniemu w końcu udało się powiesić tuszę i zaczęli ją na miejscu oprawiać, podczas gdy reszta Deltan zaintonowała dziękczynny śpiew. Gdy patrzyłem, przydarzyła mi się jedna z tych niespójności – prawie się spodziewałem, że przyczepią dzikoidowi do ucha plakietkę myśliwską. Nie to stulecie, nie ta planeta, nie ten gatunek. To oczywiste.

* * *

Odwróciłem się od okienka z wideo z drona i zachichotałem, sięgając po kubek z kawą. Marvin, który obserwował mnie przez ramię, spojrzał na mnie dziwnie, ale nie odczułem potrzeby tłumaczenia się. Kurde, powinien pamiętać, że Pierwszy Bob był kiedyś z tatą na polowaniu, dawno temu. Wzruszyłem ramionami. Domyśl się, typie.

Marvin przewrócił oczyma i wrócił na fotel z podnóżkiem, który zawsze materializował w mojej VR-ce. Odczekałem, aż Jeeves doleje mi kawy. Jak w każdej wirtualnej rzeczywistości, która miała moduł SI Jeevesa, przypominał Johna Cleese’a we fraku.

Po pierwszym łyku – jak zawsze znakomitym – rozejrzałem się po bibliotece ze swojego zabytkowego fotela-uszaka. Regały od podłogi do sufitu, wielki staroświecki kominek oraz wysokie, wąskie okna, za którymi było wieczne popołudnie, żeby słońce idealnie oświetlało wnętrze. Do tego, jak gigantyczna pięść do oka, czerwony sztruksowy fotel z podnóżkiem, zajmowany przez klona piszącego te słowa.

Wszystko to oczywiście w VR. Fizycznie to z Marvinem byliśmy dwiema jarzącymi się optoelektronicznymi kostkami, zainstalowanymi w dwóch statkach orbitujących wokół Delty Eridani 4. Ale byliśmy kiedyś ludźmi i takie wirtualne otoczenie pozwalało nam zachować zdrowie umysłu.

Podeszła Kolczatka, wskoczyła Marvinowi na kolana i zaczęła mruczeć. SI kota była realistyczna, włącznie z całkowitym brakiem lojalności. Prychnąłem z rozbawieniem i odwróciłem się z powrotem do okienka wideo.

* * *

Łowcy skończyli oprawiać łup. Dzikoid tak naprawdę nie przypominał dzika. Jego generalny plan ciała kojarzył się raczej z niedźwiedziem, zajmował jednak tę samą niszę, co dzik, włączając takie samo pogodne usposobienie i radosne zachowania.

Jednakże polowanie na nie to nie była bułka z masłem. Deltanie ryzykowali życie za każdym razem. Fakt, zwykle na koniec dzikoid ginął, ale czasami udawało mu się powalić jednego czy dwóch myśliwych. Choć ostatnie ulepszenie, krzemienne groty, trochę zmieniało równowagę. Tak. Wiem. Pierwsza Dyrektywa, sra-ta-ta-ta. Pfff. To nie Star Trek, mimo że Riker tak się nazwał i taką scenografię zrobił w swojej VR-ce.

Deltanie przywiązali łup do dwóch włóczni, czwórka z nich dźwignęła je na barki. Mike kiwnął zapraszająco dłonią, ja przesunąłem drona, żeby polatywał obok niego. Dwóch pozostałych objęło Freda ramionami i postawiło na nogi. Jeszcze krwawił, do tego wyraźnie kulał, ale do wioski dojdzie.

Maszerowaliśmy triumfalnie ku domowi Deltan, a dwóch myśliwych śpiewało zwycięską pieśń. Reszta przerzucała się życzliwymi żartami i docinkami, jednocześnie wymieniając się uwagami z polowania. Nigdy nie przestawało mnie zdumiewać, jak podobnie do ludzi się zachowują. Czasami wręcz czułem nostalgię za autentycznym kontaktem z drugim człowiekiem.

Szybko dotarliśmy do wioski, gdzie powitano nas śmiechami i wiwatami. Zabity dzikoid zawsze był powodem do radości – wieczorem hexghi będzie ucztować, a jedzenia wystarczy na tydzień. „Hexghi” tłumaczyło się mniej więcej jako „rodziny od naszego ognia”. Oczywiście po deltańsku brzmiało to znacznie lepiej. Ta grupa myśliwych należała do hexghi Archimedesa, które mniej czy bardziej traktowałem teraz jak własną rodzinę.

Zaprowadzili Freda na posłanie rodziny, a jego partnerka zaczęła się nad nim trząść. Jeden z łowców pobiegł po znachorkę Cruellę i jej uczennicę. Westchnąłem i przygotowałem się na kolejną kłótnię.

Posłaniec wrócił chwilę później z Cruellą i jej czeladniczką. Pochyliła się, żeby obejrzeć ranę, a ja podleciałem bliżej dronem. Ale chyba za blisko. Cruella walnęła go wyprostowaną ręką, tak że odskoczył o dobry metr, zanim MSI zdążyła go ustabilizować. Reszta Deltan cofnęła się wstrząśnięta, a jeden wyglądał, jakby miał uciec albo zemdleć. Dron był mały i nietrudno go było odepchnąć. No ale wiecie, bóg z nieba...

Dawno się przekonałem, że znachorka nie boi się niczego i nikogo. A w słuchaniu rad też nie jest za dobra. Zacisnąłem zęby we frustracji, zastanawiając się, czy usłucha czegokolwiek, co jej powiem.

Fred, zdaje się, myślał o tym samym.

– To byłby dobry moment, żeby wypróbować tę gorącą wodę, jak mówiło bawbe– rzucił do niej.

Cruella łypnęła groźnie na niego, potem na mojego drona.

– To może niech ono opatrzy ci ranę, bo ja tu już nie jestem potrzebna.

– Och, na jajca przodków, Cruella – odezwał się Mike. – Spróbuj czegoś nowego, raz tylko. Bawbe jeszcze nigdy nam źle nie poradziło.

Cruella warknęła na niego. Po chwili w bitwie na warkoty uczestniczyli wszyscy myśliwi i Cruella. Myśliwi byli moimi najgorętszymi zwolennikami. Groty włóczni, prostownice do drzewiec, ręczne topory – te wszystkie moje udogodnienia znacznie podnosiły im jakość życia. Przynajmniej oni uważali, że na sercu leży mi dobro Deltan.

W końcu Cruella uniosła ręce i warknęła:

– Dobrze! Zrobimy po waszemu. Ale jak ci noga odpadnie, to nie przychodź do mnie z płaczem.

Odwróciła się do swojej czeladniczki i wywarczała rozkaz. Ta położyła uszy po sobie i pobiegła.

Parę minut później wróciła z bukłakiem i miękką skórą. Cruella wskazała bukłak i powiedziała:

– Przegotowana woda. – Uniosła wysoko kawałek oskrobanej skóry. – Wypłukany w gorącej wodzie. – Potem łypnęła prosto w kamerę drona. – A teraz zejdź mi z drogi.

Patrzyłem z zadowoleniem i zdziwieniem, jak starannie czyści ranę skórką, moczoną w gorącej wodzie. To był już postęp. Oczywiście bardzo pomogli myśliwi, którzy się jej postawili, ale jeśli wejdzie jej to w zwyczaj, szansa na infekcję dramatycznie spadnie.

Kiwnąłem dronem potakująco i odesłałem go na wartę na obrzeżach wioski. Wróciłem do swojej VR-ki, usiadłem i zamknąłem okienko drona. Zmiana procedury przez znachorkę była dużym sukcesem i z przyjemnością zszedłem jej z drogi. Dzięki temu zachowa twarz i następnym razem nie będzie się tak upierać.

Nie obejrzę reszty uroczystości, ale przyszły los dzikoida miał być standardowy, dobrze znany i dobrze udokumentowany. I zapewne przepyszny. Pomyślałem o żeberkach w sosie barbecue i aż się zaśliniłem. Jako komputer i tak dalej nie potrzebowałem nic jeść, ale w VR-ce mogłem zrobić, co tylko chciałem. Skoro mogliśmy zaprogramować symulację kawy, to czemu by nie zaprogramować sobie grillowanych żeberek?

Kolczatka weszła mi na biurko, miauknęła i zwaliła się na klawiaturę. Przyjąłem od Jeevesa dolewkę kawy i zwróciłem się do Marvina:

– No dobra. Koniec imprezy. Co tam? Chcesz o czymś porozmawiać?

Marvin kiwnął głową. Wstał, zniknął fotel z podnóżkiem i podszedł do mojego biurka. Zmaterializował krzesło i wywołał globus Edenu, z zakreślonym na czerwono małym fragmentem kontynentu.

– To jest obecny zasięg Deltan. Starej wioski nie uwzględniłem, skoro ich tam już nie ma...

– ...zresztą to był raczej azyl niż trwała siedziba – dodałem. – Nawet jednego pokolenia tam nie przeżyli.

Marvin pokiwał głową.

– W każdym razie trochę grzebałem tu i tam – czasami nawet dosłownie – i mam w miarę przyzwoite oszacowanie ruchów ich populacji w czasie.

Popatrzył na mnie wyczekująco, a ja wykonałem gest dłonią, żeby kontynuował.

– Wygląda, że oni w ogóle nie pochodzą z tego terenu. Rozumny podgatunek wyewoluował tutaj... – Obrócił globus i wskazał całkiem inną część kontynentu. – Potem przemieścił się w obecne miejsce.

– A tam już ich nie ma? Dlaczego?

– Tego właśnie nie rozumiem. Znalazłem mnóstwo śladów po opuszczonych wioskach, trochę miejsc pochówku, ale o wiele za mało grobów, by wytłumaczyć populację, jakiej bym oczekiwał.

– Drapieżniki?

– Możliwe, ale z drugiej strony znajduję gdzieniegdzie szczątki Deltan, przynajmniej kupki kości. A widziałeś, co zostawiają goryloidy, jak zjedzą. Porządne to one nie są.

Potarłem podbródek, wpatrując się w globus.

– To się kupy nie trzyma. Z tego, co piszesz, w tym pierwotnym obszarze w ogóle nie było goryloidów. Czyli przemieścili się z terenu bezpiecznego na niebezpieczny, a na bezpiecznym zanikli.

– A potem uciekli z terenu niebezpiecznego i rozłożyli się w jeszcze gorszym. – Marvin pokręcił głową. – Tylko że oni nie są debilami. Stają się właśnie samoświadomi na ludzkim poziomie, ale zdrowy rozsądek mają dawno. Czegoś musimy nie wiedzieć.

Wzruszyłem ramionami i zakręciłem globusem.

– Jakaś zagadka, Marvin, a my uwielbiamy zagadki. – Wymieniliśmy się uśmiechami. W końcu jesteśmy Bobami. – Ważne jest jedno: tutaj są o wiele bezpieczniejsi w porównaniu z miejscem, gdzie ich znaleźliśmy. Ładnie się w Camelocie zagospodarowali, dobrze im się poluje, a do goryloidów chyba już trochę dociera, bo prawie przestały próbować ich atakować.

– Naprawdę chcesz to miejsce nazwać Camelot? – Marvin popatrzył na mnie jak na idiotę. – Za każdym razem, jak to mówisz, wyświetlają mi się Rycerze Okrągłego Stołu.

Wyszczerzyłem zęby i poruszyłem brwiami.

– To tylko model.

Przewrócił oczyma i zatrzymał globus.

– W każdym razie ja będę nad tym pracował. Tylko że my jesteśmy tu upośledzeni. Na Ziemi naukowcy wychodzili od istniejącej wiedzy o świecie, który rozumieli. Na Edenie zaczynamy od zera.

– No właśnie, a i tak niektóre rzeczy zajęły im masę czasu, na przykład ustalenie, co się stało z ludem Anasazi. – Usiadłem prosto i pokręciłem głową. – Tak, ja rozumiem, Marvin. Przyznam, że bardzo się cieszę, że się wkręciłeś w ten projekt. Ja po wylądowaniu zrobiłem trochę podstawowych badań, trochę eksploracji, ale dla mnie to nie był priorytet.

Marvin zachichotał, kiwnął mi głową na pożegnanie i zniknął z VR-ki.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.