Fungus - Harry Adam Knight - ebook

Fungus ebook

Harry Adam Knight

4,5

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Wybitny naukowiec opracowuje nowy rodzaj wysokoprocentowej grzybni, której uprawa ma rozwiązać problemy Trzeciego Świata. Błąd w eksperymencie doprowadza do katastrofy. Stworzony w laboratorium organizm wymyka się spod kontroli. Pozorna zaleta grzyba - zdolność asymilacji w każdych warunkach - okazuje się straszliwym zagrożeniem. 

  

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Gminy Wałcz w Lubnie 
Biblioteka Publiczna w Śremie 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




HARRY ADAM KNIGHT

FUNGUS

PrzełożyłJerzy Śmigiel

PHANTOM PRESS INTERNATIONALGDAŃSK 1991

Tytuł oryginału: Fungus

Redaktor:

Artur KAWIŃSKI

Projekt okładki:

Bogdan DAMS

Copyright © Harry Adam Knight 1985 © Copyright for the Polish edition by Phantom Press International 1991

ISBN 83-85276-16-5

Wydanie I

Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca Kraków Zam. 2912/91

Fung/us: rzecz. rodz. nijaki (l. mnoga -i, -es)

Grzyb, muchomor lub roślina pokrewna, także pleśń. (Bot.) roślina skrytoplciowa pozbawiona chlorofilu. Odżywia się materią organiczną; (Pat.) gąbczasta narośl nowotworowa; choroba skóry u ryb.

Concese Oxford Dictionary

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZSIEWANIE

I

Londyn. Wtorek, 6.20 wieczorem

Norman Layne zapomniał o kolizji z atrakcyjną blondynką na Tottenham Court Road już zanim dotarł do domu. Jego umysł zaprzątnięty był wieloma innymi poważniejszymi sprawami. Denerwowało go nieznośne swędzenie pod przepoconą, nylonową koszulą i czuł w sobie morderczą nienawiść do czarnego nastolatka, którego radio grzmiało, jakby jego właściciel był jedynym użytkownikiem metra. Norman wściekał się w duchu, wiedząc, że płacone przez niego podatki szły na utrzymanie takich właśnie nierobów.

A potem doszło jeszcze upokarzające wezwanie od kontrolera, który ni z tego, ni z owego zapragnął sprawdzić bilet. Norman był chorobliwie wręcz uczciwy, gdy chodziło o jakiekolwiek opłaty. Najbardziej jednak zirytowało go zmarnowanie całego popołudnia w dziurze, którą niektórzy wciąż jeszcze nazywali West Endem. Przez telefon powiedziano mu, że firma Bradford i Simpkins ma dla niego jakąś pilną pracę. Jednak gdy dotarł na miejsce oświadczono, że to pomyłka. Nie mógł tego zrozumieć. Stał bez słowa przed dwoma młodymi, aroganckimi sprzedawcami i dopier po dłuższej chwili zorientował się, że oto życie spłatało mu kolejnego, brzydkiego figla.

Po wyjściu splunął z obrzydzeniem na chodnik, lecz ku własnemu zaskoczeniu natychmiast otrzymał ostrą reprymendę od przechodzącego obok policjanta niewiele zresztą starszego od dwóch sprzedawców. Wściekły nie na żarty powlókł się w dół Tottenham Court Road. Rozmyślał, nieomal został zaaresztowany za rzecz tak trywialną, gdy wszędzie dookoła panoszyli się czarni z tą swoją głośną muzyką, niebezpiecznymi deskorolkami, rowerami i rynsztokowym slangiem.

Właśnie wtedy zderzył się z tą wysoką blondynką. i to w dodatku z własnej winy, ponieważ zupełnie nie patrzył, dokąd idzie. a co gorsza to on był stroną poszkodowaną w tym spotkaniu. Klapnął ciężko na pośladki i przez chwilę siedział oszołomiony, podczas gdy przechodzący obok ludzie rzucali mu rozbawione spojrzenia. w końcu blondynka pomogła mu wstać i przeprosiła, lecz wiedział, że mimo uprzejmych słów śmieje się z niego. Rzucił jedno ze swych najostrzejszych spojrzeń i ruszył dalej, nie odpowiadając jej ani słowem.

Dotarł wreszcie do domu. Co prawda nie był to raj, ale przynajmniej bezpieczna przystań, w której mógł się schronić przed nękającymi go bez ustanku kłopotami. Tutaj mógł uciec nawet przed największym problemem — żoną, Norą. To ona dokładnie zrujnowała mu życie. Mógłby być zupełnie kimś innym, gdyby go nie powstrzymywała bezustannie przed wszystkim.

Aby uniknąć spotkania poszedł na tył domku. Stojąc przy drzwiach kuchennych, przez chwilę uważnie nasłuchiwał odgłosów aktywności z kuchni, gdy nic nie usłyszał, szybko prześliznął się do swego warsztatu. Gdy zapalił światło i zamknął za sobą drzwi, westchnął z ulgą. Większość przyjemności, jakie jeszcze czerpał z życia, znajdowało się w tym pomieszczeniu: szafy na narzędzia, półki zapchane książkami o ciesielce i wyrobach artystycznych w drewnie, przedmioty w różnym stadium wykończenia i długie, nie tknięte jeszcze drewniane bale, rozsiewające wokół swój delikatny zapach.

Przez chwilę poczuł się gorzko rozczarowany, że nie dane mu jest wykonywać swój właściwy zawód, lecz już po chwili magia tego pomieszczenia owładnęła nim z całą mocą i wkrótce znalazł równie satysfakcjonujące zajęcie — dodatkowe polerowanie nie wykończonego jeszcze sekretarzyka...

Zaczął przesuwać papierem ściernym po gładkiej powierzchni blatu. Było to przyjemne, nieomal zmysłowe uczucie. Te ruchy nigdy nie nasuwały mu żadnych seksualnych skojarzeń. Seks zajmował zawsze wyjątkowo niską pozycję na jego liście potrzeb — ale dla postronnego obserwatora natychmiast stawało się jasne, że kocha się z drewnem.

Gdy głaskał i pieścił lśniącą powierzchnię, czuł, jak napięcie całego dnia zaczyna go z wolna opuszczać...

Środa, 7.07 rano

Nora Layne leżała jeszcze w łóżku, zastanawiając się, co się u licha mogło stać z jej mężem. Nie było go całe popołudnie i wieczór. Poprzedniej nocy zasnęła dość wcześnie. Wypiła być może o jeden kieliszek sherry za dużo, i spała aż do rana. Była nawet zadowolona, że Norman nie spędził tej nocy w łóżku — pościel nie była tym razem w zwykłym nieładzie.

To było dziwne, że chociaż ich wzajemne stosunki od dawna stały się więcej niż chłodne, upierał się, aby nadal spali we wspólnym łóżku. Zgadywała, że robił tak, aby utrzymać pozory życia małżeńskiego przed sąsiadami. Albo przed Bogiem. Być może sądził, że Bóg uwierzy w pozory. Już od lat nie zastanawiała się, o czym on właściwie myśli. Była pewna, że nie o niej. i było jej to nawet obojętne...

A więc, gdzie mógł spędzić tę noc? Na ławce w poczekalni? Ale przecież tam jest tak strasznie niewygodnie. Nie mógłby zmrużyć oka...

Na tę myśl uśmiechnęła się do siebie. z pewnością siedzi już w tym swoim ukochanym warsztacie i czeka, aż mu zrobi śniadanie. No, ale dzisiaj sobie poczeka. Dla odmiany większą część dnia postanowiła przeleżeć w łóżku.

Napięcie, które odczuwała co rano, budząc się tuż obok tego starego szczura znikło i zaczęła ją nawet cieszyć ta nagła rebelia przeciwko rutynie wielu lat. Pamięć wsączyła w jej umysł wspomnienie chwil dzielonych razem z Normanem, w tym samym łóżku, dawno temu. Wydawały się tak nieprawdopodobne i oderwane od rzeczywistości, że wkrótce zblakły. Zamiast tego zaczęła ponownie gorzko rozmyślać o swym zmarnowanym życiu.

Po przeszło godzinie wstała, wsunęła stopy w błękitne, niegdyś puszyste kapcie, okręciła się wyblakłym zielonym szlafrokiem i zeszła do kuchni. Było pusto i bez żadnych widocznych śladów śniadania. Nie wypił nawet filiżanki kawy.

Zaskoczona przyłożyła szklankę do ściany i przycisnęła do niej ucho. z warsztatu nie dobiegał jednak żaden dźwięk. Co się z nim stało?

Perspektywa życia bez Normana nie przeraziła jej. Byłoby to wspaniałe, jak długo wszystkie rachunki pozostawałyby w należytym porządku. Nigdy nie orientowała się w kwestiach finansowych. Lecz jeżeli coś mu się rzeczywiście stało — na przykład atak serca — to powinna się o tym jak najszybciej dowiedzieć. Im szybciej go stąd zabiorą, tym lepiej. Zanim zacznie śmierdzieć. Słyszała, że smród rozkładającego się ciała jest niezwykle trudny do usunięcia, nawet gdy się używa najsilniejszych odświeżaczy powietrza.

Leciutko, z wahaniem, zastukała do drzwi prowadzących do warsztatu. Ponieważ nie było odpowiedzi, zastukała silniej. Ponownie odpowiedziała jej cisza. a więc pozostało jej tylko wejść. Nie była tam od czasu, gdy poukładała jego narzędzia nie tak, jak trzeba. Kiedy to właściwie było? Nawet nie pamiętała.

W każdej chwili gotowa do ucieczki, pełna napięcia otworzyła powoli drzwi. Ale w pomieszczeniu panowała absolutna cisza. w nozdrza uderzył ją dziwny zapach, przypominający trochę zbutwiałe drzewo. Ośmielona, weszła do środka... i niemal krzyknęła.

Jedna ściana warsztatu pokryta była grubą warstwą pleśni.

Paskudny grzyb pomyślała spoglądając z przerażeniem na ścianę. Rzeczy tego typu nieodmiennie napawały ją wstrętem. Usunięcie czegoś takiego z ich pierwszego domu okazało się niezwykle kosztowne. Norman pokazał jej kiedyś puszyste, żółte i białe grzyby, które strawiły nieomal doszczętnie wsporniki podłogowe. Dla żartu przycisnął do nich jej dłoń. Jeszcze dziś na samo wspomnienie przeszywał ją dreszcz obrzydzenia.

Lecz to paskudztwo było o wiele większe. Musiało narastać przez całe lata! Podłoga, ściany i sufit pokryte były miękkim, odrażającym dywanem. Stoliki i półki stały się bezkształtnymi skupiskami pleśni. No i ten zapach. Był tak intensywny, że przyprawiał ją o torsje.

Dlaczego Norman pozwolił, aby to się tak rozrosło? i to w dodatku tutaj, w tym jego sanktuarium? Nagle przyszło jej do głowy, że to musiało rosnąć niezwykle szybko. Było to jedyne rozsądne wytłumaczenie. Być może przez lata rosło pod klepiskami podłogi lub za ścianami, wypełzając dopiero zeszłej nocy. Tak, to wyjaśniło także, dlaczego nie było tu Normana — Z pewnością wyszedł, aby kupić coś, co pozwoli mu pozbyć się tego paskudztwa. Jakiś płyn, od którego nieustannie drapie w gardle i po którym przez parę dni śmierdzi cały dom...

Podniosła drewniany kij i ze złością wsadziła go w największe skupisko grzyba. Niespodziewanie przez warstwę pleśni przebiegł wyraźny dreszcz, a po chwili cała masa poruszyła się...

A co gorsza — przemówiła.

— Nora — powiedziało coś niewyraźnym, przytłumionym głosem. — Nora... to ja...

Zanim zdążyła zareagować, Norman wysunął dwa śliskie, miękkie ramiona i objął ją po raz pierwszy od lat.

II

Wtorek, 6.15 po południu

Barbara z przyjemnością obejrzała cały film i było jej żal, że już się skończył. Chociaż światła dawno rozbłysły, przez dłuższą chwilę siedziała na miejscu, zastanawiając się, dokąd pójść po seansie. Miała już wstawać, gdy spostrzegła wysoką, atrakcyjną blondynkę, która zajęła miejsce o parę foteli dalej. Barbara natychmiast opadła na siedzenie.

Smakowita, pomyślała, bardzo smakowita. Poczekała chwilę, aby przekonać się, czy kobieta przyszła do kina sama, czy też jest z nią jakiś mężczyzna. Po przerwie, Barbara z ulgą stwierdziła, że kobieta jest sama.

Przez cały czas obserwowała ją dyskretnie. Parokrotnie próbowała o coś zagadnąć, lecz chorobliwa nieśmiałość skutecznie zamykała jej usta. W takich sytuacjach nigdy nie potrafiła zdobyć się na pierwszy krok — obojętnie, jak bardzo tego pragnęła. Strach przed odmową paraliżował ją zupełnie.

Zamiast tego pogrążyła się w fantazjach na temat rozkoszy, do jakich rozmowa mogłaby doprowadzić — nie tylko tej nocy, ale i wielu przyszłych. Dałoby jej to niezbędną siłę, aby zerwać wreszcie z Shirley. Ich związek od jakiegoś czasu nie toczył się tak, jak by sobie tego życzyła. Ale nie mogła opuścić Shirley, nie mając nikogo w zamian. Nie zniosłaby samotności. Już nawet życie z Shirley wydawało się od tego lepsze.

Ponownie spojrzała na blondynkę, podziwiając jej piękny profil. Sprawiała wrażenie kobiety o silnej osobowości. Barbara zawsze wymagała tej właśnie cechy od swoich partnerek. Taka była Shirley, ale oprócz tego była okrutna. Ona z pewnością nie byłaby taka, rozmyślała Barbara o blondynce...

Zgasło światło i rozpoczął się film dokumentalny. Barbara zadecydowała, że pozostanie na seansie po raz drugi. Ostatecznie komedia, w której główną rolę grał Richard Pryor, była całkiem niezła. i kto wie, być może wpadnie na jakiś pomysł...

W trakcie reklam wstała i udała się do łazienki. Przeciskając się obok blondynki, starała się przeciągnąć chwilę kontaktu z jej krągłymi kolanami tak długo, jak tylko to możliwe, mrucząc przy tym miękkie „przepraszam”. Sądziła, że udało jej się nasączyć to wystarczająco sugestywnym zaproszeniem, ale kobieta nie odpowiedziała ani słowem.

W drodze powrotnej z łazienki, gdzie spędziła parę zapierających dech w piersi chwil, celowo się potknęła. Udając, że traci równowagę, oparła się o kobietę i przez chwilę cudownych sekund trzymała ją w objęciach. „Jest mi strasznie przykro” — powiedziała gorącym szeptem Barbara, gdy kobieta złapała ją pod ramiona, by jej pomóc. „Nic się nie stało” — odparła kobieta chłodnym tonem doskonale wykształconej osoby.

Barbara ruszyła w stronę swojego miejsca. Chciałaby usiąść w jednym z pustych foteli tuż obok kobiety, ale przy tak niewielu widzach jej intencje stałyby się zbyt oczywiste. Ograniczyła się jedynie do posyłania jej długich, znaczących spojrzeń, w nadziei, że kobieta wreszcie zrozumie i odpowie tym jednym, jedynym spojrzeniem, które...

Lecz ku rozczarowaniu Barbary uwaga blondynki zaprzątnięta była wyłącznie filmem. a gdy zapłonęło światło wstała i wyszła, zanim Barbara zdążyła pozbierać myśli.

Patrzyła za nią dopóki nie zniknęła w szerokich drzwiach i westchnęła. Po chwili, uśmiechając się smutno do samej siebie, wstała i wyszła powoli z kina. Wieczór zabawy i fantazji właśnie się skończył. Stanęła przed bolesną koniecznością powrotu do Shirley. Było to wystarczająco przykre w normalnych nawet okolicznościach, ale dzisiaj będzie przykre podwójnie. Nie tylko była już spóźniona, ale w dodatku pożyczyła sobie bez pozwolenia, czerwoną, jedwabną bluzkę.

Shirley stawała się absolutnie niemożliwa. Była taka zaborcza, gdy chodziło o ubranie i wszystko, co do niej należało. Także w stosunku do przyjaciółki...

Barbara zwolniła wyobrażając sobie scenę, jaka czeka ją w domu. Cholera, pomyślała. To już stawało się tak paskudne, jak wspólne życie z mężczyzną.

Gdy próbowała otworzyć drzwi do ich mieszkania w Chiswick, przekonała się, że są zablokowane. Cholera, pomyślała ponownie, lecz krzyknęła jedynie:

— Shirley, kochanie. To ja.

— Kto? — głos Shirley dobiegał z holu.

— Ja, oczywiście — odparła Barbara z lekką irytacją w głosie.

— Co za ja?

Barbara wzięła głęboki oddech i zmusiła się, by jej głos zabrzmiał łagodnie:

— Daj spokój, Shirl. Skończ już te wygłupy i wpuść mnie.

Shirley podeszła do drzwi i spojrzała na nią z wyrazem sztucznego zaskoczenia.

— A więc to ty. a przysięgłabym, że jesteś już w łóżku. a przynajmniej powinnaś już tam być.

— Otwórz te cholerne drzwi, Shirley.

— Czy zdajesz sobie sprawę jaka byłam zdenerwowana, gdy wróciłam do domu, a ciebie nie było? Nieomal dzwoniłam już na policję — Shirley zaśmiała się ostro i otworzyła drzwi.

— Przepraszam, Shirl — powiedziała Barbara wchodząc do środka. — Byłam po prostu w kinie...

— Przecież chodzisz zawsze na seanse popołudniowe, a jest już wpół do dziewiątej. Gdzie byłaś?

— To był tak dobry film, że obejrzałam go dwa razy — odparła Barbara, wchodząc do salonu. Na wspomnienie blondynki z kina poczuła, że się czerwieni. Nigdy nie potrafiła ukryć niczego przed Shirley.

— To do ciebie niepodobne — powiedziała słodko Shirley. — i dlaczego właściwie tak nagle się czerwienisz? Widzę to doskonale pod kołnierzykiem bluzki. Mojej bluzki.

Barbara zakryła dłonią usta, gdy nagle przypomniała sobie o tej przeklętej bluzce.

— Och, Shirl, pożyczyłam twoją...

— Widzę, kochanie — Shirley parsknęła krótkim śmiechem. — A więc powiesz mi, gdzie byłaś przez cały ten czas? i z kim? Zanim naprawdę się na ciebie rozgniewam.

— Byłam sama, przysięgam! — zaprotestowała z żarem Barbara. — Byłam w kinie! Grali nową komedię z Richardem Pryorem, a wiesz przecież, jak bardzo go lubię. To prawda! Musisz mi uwierzyć!

Shirley przez chwilę spoglądała na nią w zamyśleniu. w końcu uśmiechnęła się i powiedziała:

— Oh, zapomnijmy już o tym. Pocałuj mnie.

Ich wargi zetknęły się. Barbara początkowo nieufnie przyjęła ten pocałunek, ale wargi Shirley naparły na jej usta z całą mocą, a po chwili wilgotny język wcisnął się pomiędzy jej zęby. Barbara odprężyła się, czując ten nagły wybuch pasji i pomyślała, że ostatecznie być może nie jest to wcale takie złe.

Rozdzieliły się. Barbara uśmiechnęła się niepewnie, czując się troszeczkę oszołomioną.

— Jak minął dzień?

— Tak sobie. Byłam u lekarza. Nowiny dobre i złe.

— Oh — mruknęła Barbara. Nigdy nie wiedziała, jak przyjmować złe wiadomości od lekarzy. — Jakie dobre?

— Nie jestem w ciąży.

Barbara roześmiała się. Wszystko wskazywało na to, że te złe nowiny nie mogą być poważne.

— A te złe?

— Mam grzybicę jamy ustnej.

— Oh, ty biedne... — zaczęła Barbara, lecz nagle jej twarz wykrzywiła się w obrzydzeniu. z wściekłością splunęła na podłogę i wytarła usta o rękaw bluzki Shirley. — Ty dziwko! Co ty sobie myślisz?

Shirley uśmiechnęła się złośliwie.

— Zasłużyłaś sobie na to. To oduczy cię romansowania za moimi plecami. i brania moich ubrań, nie pytając mnie o pozwolenie...

— Spójrz, co myślę o tej twojej cholernej bluzce! — wykrzyknęła wściekle Barbara. Obiema rękami złapała za przód bluzki i gwałtownie szarpnęła. Rozległ się trzask dartego materiału.

Barbara prawie natychmiast zaczęła żałować tego niepotrzebnego wybuchu złości.

— Oh, Shirl, przepraszam...

— Ty mała suko! — warknęła ochryple Shirley,spoglądając na nią płonącymi wściekłością oczyma. Nagle rzuciła się na Barbarę.

Ta pisnęła i próbowała odskoczyć, ale Shirley była szybsza. Impet niespodziewanego uderzenia przewrócił Barbarę na podłogę. Sherley usiadła na niej okrakiem, wyciskając z płuc resztkę powietrza. Barbara walczyła wściekle, lecz Shirley była o dobre piętnaście funtów cięższa i już po chwili, tak jak to było do przewidzenia, jej przeciwniczka była zupełnie bezradna.

Shirley usadowiła się teraz na biodrach Barbary i po krótkiej walce udało się rozłożyć jej ramiona płasko na podłodze. Sięgnęła w dół i nagłym ruchem rozdarła czerwoną bluzkę aż do końca. Barbara walczyła teraz z prawdziwą furią, usiłując na próżno zrzucić z siebie Shirley. Po chwili dostrzegła, jak ta nachyla się nad jej obnażonymi piersiami. Wrzasnęła dziko, gdy zęby Shirley zacisnęły się na jej lewym sutku.

— Ty dziwko! — wrzeszczała, bębniąc piętami o podłogę. Shirley nie odrywała ust od jej piersi. — Przestań! Przestań wreszcie!

Nagle z góry dobiegł je głośny łomot. Był tak gwałtowny, że na moment przygasły światła. Shirley natychmiast przestała gryźć i wrzasnęła:

— Pieprz się, ty erotomanie!

Uderzenia przybrały na sile i nagle zamarły. Ich sąsiad z góry, emerytowany urzędnik o nazwisku Pickergill, zakończył już swój wieczorny występ.

Barbara spojrzała w górę na zaczerwienioną i mokrą od potu twarz Shirley. Przyjaciółka oddychała ciężko, a jej oczy lśniły podnieceniem i pożądaniem zarazem. Barbara poczuła, jak w niej także budzą się namiętności, i nagle zdała sobie sprawę, dlaczego mimo wszystko nie potrafi odejść. Po prostu Shirley była wspaniałą kochanką. Nikt nie potrafił zaspokoić Barbary tak, jak właśnie ona...

Shirley wstała i pomogła Barbarze podnieść się na nogi. Oszołomiona dziewczyna posłusznie pozwoliła zawlec się do sypialni. Rzuciła się na łóżko, przekręciła na plecy glądając na nią płonącymi wściekłością oczyma. Nagle rzuciła się na Barbarę.

Ta pisnęła i próbowała odskoczyć, ale Shirley była szybsza. Impet niespodziewanego uderzenia przewrócił Barbarę na podłogę. Sherley usiadła na niej okrakiem, wyciskając z płuc resztkę powietrza. Barbara walczyła wściekle, lecz Shirley była o dobre piętnaście funtów cięższa i już po chwili, tak jak to było do przewidzenia, jej przeciwniczka była zupełnie bezradna.

Shirley usadowiła się teraz na biodrach Barbary i po krótkiej walce udało się rozłożyć jej ramiona płasko na podłodze. Sięgnęła w dół i nagłym ruchem rozdarła czerwoną bluzkę aż do końca. Barbara walczyła teraz z prawdziwą furią, usiłując na próżno zrzucić z siebie Shirley. Po chwili dostrzegła, jak ta nachyla się nad jej obnażonymi piersiami. Wrzasnęła dziko, gdy zęby Shirley zacisnęły się na jej lewym sutku.

— Ty dziwko! — wrzeszczała, bębniąc piętami o podłogę. Shirley nie odrywała ust od jej piersi. — Przestań! Przestań wreszcie!

Nagle z góry dobiegł je głośny łomot. Był tak gwałtowny, że na moment przygasły światła. Shirley natychmiast przestała gryźć i wrzasnęła:

— Pieprz się, ty erotomanie!

Uderzenia przybrały na sile i nagle zamarły. Ich sąsiad z góry, emerytowany urzędnik o nazwisku Pickergill, zakończył już swój wieczorny występ.

Barbara spojrzała w górę na zaczerwienioną i mokrą od potu twarz Shirley. Przyjaciółka oddychała ciężko, a jej oczy lśniły podnieceniem i pożądaniem zarazem. Barbara poczuła, jak w niej także budzą się namiętności, i nagle zdała sobie sprawę, dlaczego mimo wszystko nie potrafi odejść. Po prostu Shirley była wspaniałą kochanką. Nikt nie potrafił zaspokoić Barbary tak, jak właśnie ona...

Shirley wstała i pomogła Barbarze podnieść się na nogi. Oszołomiona dziewczyna posłusznie pozwoliła zawlec się do sypialni. Rzuciła się na łóżko, przekręciła na plecy i pozwoliła, by Shirley rozebrała ją do końca. Podobała jej się ta szorstka gwałtowność ruchów, gdy Shirley ściągała z niej dżinsy, a potem resztę. Strzępami czerwonej bluzki nie zawracała już sobie głowy.

W oczekiwaniu na radosny finał, naga, rozłożyła szeroko nogi. Shirley stała przez chwilę nieruchomo, spoglądając na nią z góry. Barbara leżała zupełnie wyeksponowana. Poczuła nagły dreszcz, gdy napotkała wygłodniałe, okrutne spojrzenie.

W końcu Shirley rozebrała się szybko, obnażając przed nią swe smukłe, wysportowane ciało, które Barbara znała tak dobrze, jak swoje własne. a w pewnym sensie nawet lepiej niż własne...

Zamknęła oczy, a Shirley klęknęła wreszcie pomiędzy jej rozrzuconymi nogami. Westchnęła z rozkoszy, gdy poczuła na sobie pierwsze, wilgotne dotknięcie języka. Po chwili wsunął się głębiej. Barbara wydała z siebie niski, gardłowy jęk i wygięła się w łuk, podczas gdy pierwsza fala nadciągającej rozkoszy zaczęła wstrząsać całym jej ciałem...

Parę sekund później zapomniała zupełnie o atrakcyjnej blondynce, którą obserwowała w kinie.

Dużo później — zaspokojone i wyczerpane — zasnęły, trzymając się nawzajem w objęciach. w środku nocy Barbara miała okropny sen. Wydawało się jej, że się dusi. Na skraju świadomości usiłowała z tym walczyć, lecz przykre wrażenia nie ustawały. Usta i całe gardło wydawały się być wypełnione jakąś miękką, puszystą substancją. Próbowała się przebudzić i odkaszlnąć, lecz po chwili zapadła w ponowną nieświadomość — nieświadomość, która prowadziła do o wiele głębszego zapomnienia niż sen.

Gdy nadszedł świt, Barbara wciąż leżała w ramionach Shirley. Ich usta łączyła żółta, puszyta masa.

Żadna z nich nie oddychała. Grzyb, który pojawił się w ustach i przez noc rozrósł się do nieprawdopodobnych rozmiarów, widoczny był także w kilku innych miejscach na ciele obu kobiet. Rósł pomiędzy nogami — tworząc żółtą, puszystą podpaskę — i zakrywał uszy niby gęste, ogromne nauszniki. Chociaż obie od dawna były martwe grzyb rósł.

III

Wtorek, 9.45 wieczorem

Wysoka, atrakcyjna blondynka uregulowała należność i wyszła z niewielkiej, hinduskiej restauracyjki na Goodge Street. Kelner o imieniu Naseem zebrał talerze i zaniósł je do kuchni. Zeskrobał resztki posiłku do niewielkiego pudełka, które później zostanie wyniesione i opróżnione do wielkiego pojemnika, z tyłu restauracji. a jeszcze później, pojemnik ten zabrany zostanie przez firmę, która odwozi odpadki z całej Goodge Street do tuczami.

Naseem zakrywał właśnie stół papierową serwetką, gdy do restauracji weszli Derrick Lang i Philip Bell. Rozmawiając, śmieli się z czegoś głośno. Naseem wzdrygnął się. Poznał ten typ klienteli już zbyt dobrze...

— Cześć Panjit, stary druchu — powiedział Derrick Lang, zasiadając za stołem. Był trzydziestokilkuletnim mężczyzną o pokaźnej nadwadze. Zawsze nazywał kelnerów w hinduskich restauracjach „Panjit”. Był to jeden z jego ulubionych dowcipów.

— Nie wiem, w jaki właściwie sposób uchodzi ci to zawsze na sucho — powiedział Philip Bell, gdy Naseem wręczył im menu i wycofał się za mały bar w rogu sali.

— Oni nie mają nic przeciwko temu. Zwracając się do nich w ten sposób, okazujesz po prostu, że nie jesteś ra- sistą.

Bell skinął ugodowo głową, chociaż logika tej uwagi nie bardzo trafiała mu do przekonania.

— A więc co zamawiamy? — zapytał Lang, marszcząc się nad kartą.

— Na początek piwo — odparł Bell. — Potem jeszcze jedno piwo, a potem jeszcze jedno.

Lang roześmiał się i skinął na Naseema.

— Dwa duże piwa, Panjit — dla większego efektu zrobił pauzę, a po chwili dodał: — A dla mojego przyjaciela także dwa!

Obaj wybuchnęli śmiechem.

— Tylko żartowałem, Panjit. Po jednym na razie wystarczy.

Naseem, który zbliżał się właśnie w ich stronę niosąc na tacy dwie butelki, ustawił przed nimi dwie wysokie szklanki i oddalił się bez słowa.

— Dla mnie jarzynowe biriani — zadecydował wreszcie Lang.

— Jarzynowe! — głos Bella brzmiał, jakby Lang uczynił mu właśnie jakąś niedwuznaczną propozycję. — Za chwilę powiesz, że następne pójdą kotlety z siekanych orzechów.

— Czytałem gdzieś, że jarzyny pomagają zrzucić nadwagę — wyjaśnił Lang. — A ponieważ jestem solidnie zbudowany, po samym mięsie przybieram na wadze o wiele szybciej niż większość ludzi.

Bell spojrzał na niego z uśmiechem. Zwały tłuszczu pod koszulą Langa sprawiały wrażenie, że owinięty jest łańcuchem salami. Kilka podbródków przypominało serię miniaturowych brzuchów. Bell zastanawiał się, jakim właściwie cudem guziki opiętej marynarki potrafiły utrzymać to wszystko w kupie.

— Rzeczywiście jesteś potężnie zbudowany, chłopie — powiedział w końcu.

— Właśnie. a jeżeli jesz warzywa, to możesz jeść mięsa, ile chcesz, a i tak będziesz tracił na wadze.

— Bzdury.

— Wcale nie. Przeczytałem o tym w „The Sun”. Albo w „The Daily Mail”. To ma jakiś związek z zawartymi w jarzynach witaminami. Spalają nadmiar kalorii bez żadnej pomocy z twojej strony.

— Powtarzam ci, że to bzdury.

— Ty także powinieneś tego spróbować, Phil. Mógłbyś zrzucić parę zbędnych funtów.

— Być może — odparł Bell, chociaż wiedział doskonale, że wcale nie ma nadwagi.

— Możesz zacząć od czegoś niewielkiego. Zamów sobie na przykład kotlet i bhajee z kalafiora. Kalafior ma sporo tego typu witamin.

Bell skinął w zamyśleniu głową. Lang odebrał to jako potwierdzenie i ponownie wezwał kelnera. Zamówił kolację i po jeszcze jednym piwie.

— Podziękujesz mi za to — powiedział.

— Jasne. Jeżeli za to zapłacisz — odparł Bell.

Czas mijał niezwykle szybko. Wymienili jeszcze parę dowcipów, a potem przeszli do omawiania społecznych i politycznych wydarzeń dnia. Bellowi smakowało nawet zamówione bhajee, lecz Lang wybrzydzał nad swym daniem i oświadczył, że po drodze do domu kupi jeszcze kebab.

Gdy chichocząc i zataczając się wyszli wreszcie z restauracji, była jedenasta w nocy. Zdążyli wypić po siedem butę ek piwa i byli w znakomitych humorach.

Naseem obserwował ich wyjście ze stoickim spokojem, jakiego w niezwykle krótkim czasie musi nabyć każdy pracujący w Wielkiej Brytanii hinduski kelner, i westchnął dziękczynnie pod nosem, gdy ostatni okrzyk: „Panjit!” padł wreszcie za drzwiami.

Poszli na stację metra przy Warren Street. Lang odjeżdżał stąd linią Victoria, a Bell Północną.

Przy Kings Cross Lang przesiadł się na linię Picadilly. Wysiadł przy Bounds Green i poszedł do domu. Po paru krokach doszedł do wniosku, że wypił już zbyt dużo piwa, aby kupować jeszcze kebab. I było jeszcze coś, czym musiał się szybko zająć. Nocny spacer spowodował, że spociły mu się nogi i zaczął obawiać się o stopy...

Cierpiał na dość paskudną dolegliwość — czasami ból w palcach przypominał krajanie nożem — więc skarpetki zawsze wypełnione miał preparatem AF. Każdego ranka i wieczorem wcierał troskliwie maść kojącą pomiędzy palce stóp.

Po nocnym rytuale pielęgnacyjnym, Lang wśliznął się do łóżka i zgasił światło. Był już zbyt zmęczony, aby sprawdzić, czy jest coś ciekawego w telewizji. Zasnął prawie natychmiast, lecz spał źle. Przez parę godzin rzucał się i przewracał w objęciach straszliwego koszmaru, a gdy się w końcu obudził, stwierdził, że cierpi na ostry atak niestrawności.

— Cholerne jarzynowe biriani — warknął. — Już nigdy więcej.

Lecz przede wszystkim swędziało go całe ciało, a głównie stopy. Czyżby hinduska kuchnia miała jakiś wpływ na jego dolegliwość? Poprzednio nigdy tego nie stwierdził.

Leżał przez chwilę nieruchomo, z nadzieją, że swędzenie wkrótce minie, lecz zamiast tego to przykre uczucie wydawało się wzmagać. Będzie musiał zaaplikować sobie więcej preparatu AF.

Z ciężkim westchnieniem usiadł i zapalił światło. Odrzucił kołdrę na bok i zmarszczył brwi. Po chwili roześmiał się. Nic dziwnego, że swędziały go stopy — wciąż tkwiły na nich skarpetki.

Nagle ponownie zmarszczył brwi. Przecież wyraźnie pamiętał, jak je zdejmował. a tych skarpetek nawet nie rozpoznawał. Był pewny, że nawet nie ma pary o takim kolorze — szare z czerwonym wzorkiem.

Sięgnął w dół, aby je zdjąć i palce zatonęły mu w puszystej masie, która była jego prawą stopą.

Serce podskoczyło mu gwałtownie, zatrzymało się na chwilę i ruszyło ponownie. Całe ciało wzdrygnęło się z obrzydzeniem, a żołądek powędrował do gardła. Sięgnął ku lewej stopie. Trzęsące się palce wyczuły to samo — miękką i sprężystą masę.

Wydobywający się z jego gardła krzyk zabrzmiał jak ochrypłe krakanie. Nagle, zupełnie jakby dopiero teraz uświadomił sobie swędzenie całego ciała, z furią zerwał górę od piżamy.

— Oh, Boże... — jęknął.

Cały brzuch pokryty był taką samą, szarą w czerwone prążki, substancją. Szybko rozwiązał pasek i przerażony spojrzał na biodra i podbrzusze. Tak jak się tego obawiał — od pasa w dół wydawał się być pokryty puszystą pleśnią, która rozrastała się w oczach. Wyciągnął z wahaniem dłoń, dotykając miejsca, w którym powinny znajdować się genitalia, lecz nie wyczuł niczego.

— Chrys... — jęknął. — Zostałem otruty... Ta cholerna hinduska restauracja...

Zdecydował, że musi wezwać pomoc. Wyskoczył szybko z łóżka, lecz przebył zaledwie dwa kroki, gdy nagle lewa noga z trzaskiem złamała się tuż pod kolanem.

Upadł na twarz z impetem, który wstrząsnął całym pokojem, i przez dłuższą chwilę leżał oszołomiony. Wreszcie ostrożnie, z bolesną powolnością, ruszył w stronę telefonu. Odłamana noga pozostała na podłodze przy łóżku. w miarę posuwania się naprzód zostawiał za sobą na dywanie wyraźny ślad sypkiego, szarego proszku.

IV

Wtorek, 10.55 wieczorem

Erie Gifford, właściciel One Tun, po drodze z toalety zadecydował, że zajrzy jeszcze do baru. O tej porze był prawie pusty, za wyjątkiem paru stałych bywalców. Nieważne, spędzi tu przyjemną noc, postanowił.

Wtedy właśnie dostrzegł wysoką, atrakcyjną blondynkę, która popijała samotnie czerwone wino, przy stoliku niedaleko drzwi. Samotna kobieta pijąca w takim pubie stanowiła dość niezwykły widok, wyglądała jednak zbyt dystyngowanie, by być po prostu dziwką. Pomyślał, że ostatnio interesuje się dość niezwykłymi typami kobiet. Złożył to na karb postępującej recesji...

Przyjrzał się jej uważnie i stwierdził, że musiał widzieć ją już wcześniej. z pewnością nie była stałą bywalczynią jego pubu, ale być może była tu jeden jedyny raz, a on zapamiętał jej twarz. a była to twarz, której mężczyzna nie zapomina tak łatwo. Kobieta była zdecydowanie przystojna, a ze swego miejsca mógł dostrzec, że jej ciało pozostawało w doskonałej proporcji do twarzy. Odwrócił się i pogwizdując wesoło ruszył w stronę baru. Obserwowanie pięknych kobiet zawsze sprawiało mu dużą przyjemność. Nawet w takich dniach, jak dzisiejszy...

Wszystko z powodu zwariowanych zawodów w piciu piwa, które zorganizował parę godzin wcześniej. Zazwyczaj nie brał w czymś takim udziału, ponieważ w piciu piwa nie miał już sobie równych, ale jak zwykle dał próbkę swych umiejętności, aby zaimponować młodym. Wiedział oczywiście, że początkowo nie zwrócą nawet na niego uwagi. Lecz później, gdy zaczną już wylewać piwo na siebie, krztusić się lub poddawać w połowie wyścigu, dotrze do nich, że widzą w akcji prawdziwego mistrza. Zadziwił w końcu wszystkich, wypijając duszkiem drugi konkursowy puchar, co było zresztą jego normalną codzienną miarką. Musiał jednak przyznać, że pod koniec stoczył ze sobą niezłą walkę. Żołądek dawał mu się we znaki przez cały dzień, zmuszając już do pięciokrotnego odwiedzenia toalety, lecz jak na razie bez rezultatów. Miał tak potworne zaparcie, że stękał jak słonica w ciąży. Być może powinien jednak zrobić wreszcie to, co doradzają mu ci przeklęci lekarze i przerwać z takim piciem. Pewnego dnia...

Jednak pomimo ostrego bólu żołądka wziął się w garść, i wkraczając do baru, ryknął:

— No dalej, pijana hołoto! Nie macie domów, do których moglibyście wreszcie pójść?!

Uwielbiał odgrywać twardego karczmarza. Stali bywalcy doskonale wiedzieli, że to tylko zabawa. Pozostali goście w zadawalającym stopniu wydawali się być wystraszeni, gdy nagle pośród nich pojawiała się toporna, zaczerwieniona od piwa gęba, miotająca niewybredne obelgi. Było to stałym ceremoniałem kończącym dzień.

Po wyjściu ostatnich gości zostawał jeszcze, by pomóc sprzątać cały pub. Wiedział, że o tej porze nocy bywał zazwyczaj większą przeszkodą niż pomocą, lecz nikt z personelu nie miał o to do niego najmniejszych pretensji. Był doskonałym pracodawcą. Nawet kelnerki nie miały mu za złe, że ocierał się o nie swym pokaźnym brzuchem „przypadkowo i naumyślnie”, jak mawiał w gronie przyjaciół. Wiedziały, że była to jedynie forma nieszkodliwej zabawy.

Dzisiejszej nocy nie miał jednak ochoty na pocieranie obolałym brzuchem o kogokolwiek, obojętnie, jaki ten ktoś byłby młody, miękki i dziewczęcy. Tak bardzo chciał się położyć, że nie pomagał nawet przy sprzątaniu. Ograniczył się jedynie do szybkiego wytarcia stołu, przy którym siedziała blondynka, i do zabrania jej szklanki — do połowy wypełnionej czerwonym winem. Życzył personelowi spokojnej nocy i skierował się na górę, do sypialni.

Był już prawie na szczycie schodów, gdy jego żołądek dostał ponownego obłędu. Puścił donośnego bąka. Zaczynał żałować, że przed wymyciem szklanki blondynki nie mógł powstrzymać się przed wypiciem resztki znajdującego się tam wina. Mając już w sobie tyle mocnego piwa, ten ostatni łyk mógł być przysłowiową kroplą przepełniającą czarę...

Usiadł ciężko na dużym, podwójnym łóżku. Zdjął buty i, nie rozbierając się, wyciągnął wygodnie na wznak. Gdy odpływał w sen, tak jak co noc pomyślał krótko o Mariannie, chociaż minęło już osiem lat, od kiedy jego żona po raz ostatni dzieliła z nim łóżko. Od tej pory w jego życiu nie było nikogo innego.

Podczas snu Erica drożdże zawarte w wypełniającym jego żołądek piwie przeszły niezwykłą przemianę molekularną...

Drożdże są jedynymi grzybami, które rozmnażają się przez pączkowanie, a nie przez tworzenie nitkowatych strzępek, zakończonych owocnikami. Spośród poznanych grzybów rozwijają się najszybciej. Teoretycznie mogą powiększyć swą objętość tysiąckrotnie w ciągu 24 godzin. Jednak drożdże w żołądku Erica były w stanie rosnąć sto razy szybciej.

I to właśnie robiły.

Rozwijając się początkowo na pożywce ze zmagazynowanego w żołądku cukru, pączkowały i rozrastały się z fenomenalną prędkością. Jako produkt uboczny wytwarzały ogromne ilości alkoholu i dwutlenku węgla.

Potem, gdy zmienione grzybki drożdżowe wykorzystały cały zapas cukru, zaczęły rozrywać komórki ścianki żołądkowej i jelit. Gdyby Erie był w pełni świadomy, poczułby, jak jego organy wewnętrzne stają się nagle piekłem bólu, ale na szczęście ogromne ilości wytworzonego przez drożdże alkoholu zesłały na niego litościwą nieświadomość.

I nagle, zrazu powoli, a potem coraz szybciej, Erie Giffbrd zaczął fermentować.

Jego ciało rozszerzało się...

Tuż po czwartej rano personel Erica został nagle przebudzony, stłumioną, lecz doskonale słyszalną eksplozją, która wydawała się dochodzić z sypialni pracodawcy. Po krótkiej chwili cała piątka bębniła w drzwi i nawoływała go po imieniu, lecz bez odpwiedzi. w końcu najodważniejszy spośród nich otworzył drzwi. Natychmiast w nozdrza uderzył ich silny zapach sfermentowanych drożdży.

Kaszląc gwałtownie i zatykając nosy, dwu z nich weszło do środka i zapaliło światło. Pozostali skupili się na progu.

Początkowo nie potrafili zinterpretować widoku, który mieli tuż przed oczami. w końcu jedna z dziewcząt krzyknęła i krztusząc się zbiegła ze schodów.

Głowa Erica Giffora, jedno z jego ramion i obie nogi wciąż jeszcze leżały na łóżku, lecz jego reszta pokrywała grubą warstwą sufit, ściany i podłogę.

Łóżko wypełniała pulsująca i rosnąca bezustannie biała masa.

Środa, 2.15 rano

Naseem i jego brat Dinesh pozbyli się ostatniego klienta tuż przed godziną drugą i pomagali właśnie swemu wujowi, Maheedowi, uprzątnąć kuchnię.

Naseem był już zupełnie wyczerpany. Nie cierpiał pracować do tak późnych godzin nocnych, lecz był to jedyny sposób na zaoszczędzenie wystarczającej ilości pieniędzy, by wynieść się stąd do Delhi na dobre. Ich kolejny wuj, Makund, właściciel tej restauracji, był człowiekiem dość trudnym w obyciu, lecz jak na razie płacił dobrze.

Dinesh, kończąc czyścić piec, mruczał pod nosem jakiś najnowszy przebój. Naseem zazdrościł mu energii i niezmąconej pogody ducha. Czasami jednak brat stanowił dla niego zupełną tajemnicę. Na przykład, wydawał się być zupełnie zadowolony ze swego pobytu w Anglii i żył nadzieją, iż pewnego dnia otworzy własną restaurację. a dla Naseema sam pomysł, by resztę życia sędzić na tej przygnębiającej, szarej wyspie i bez końca obsługiwać ponurych gości, o odpychających manierach, wydawał się zupełnie nie do przyjęcia.

Przypomniał sobie tych dwóch mężczyzn, grubawego i chudego, których obsługiwał wcześniej i mruknął:

— Świnie. Dlaczego jest tutaj tak dużo świń?

— Ponieważ to miejsce dostarcza im pożywienia — roześmiał się Dinesh. Wskazał gestem na pojemnik z odpadkami, który był prawie pełen. Naseem westchnął, podszedł i podniósł go w górę.

— Świnie, które jedzą to, są prawdopodobnie lepiej wychowane niż te, które jadają u nas obiady.

Wyniósł pojemnik przez kuchenne drzwi na zaplecze. Właśnie miał go opróżnić do większego, gdy nagle przystanął i parokrotnie zamrugał powiekami. Jednak widziadło nie chciało zniknąć.

Boki większego, cylindrycznego pojemnika pokryte były czymś, co przypominało gigantyczne muchomory. Były na około osiemnaście cali wysokie i na dobrą stopę szerokie. Wylewały się przez górną krawędź pojemnika i ściekały w dół, jak zamrożona piana z piwa.

Naseem wpatrywał się w nie w zdumieniu. Nie było ich, gdy po raz pierwszy wrzucał do tego pojemnika odpadki... kiedy to właściwie było? Nie dalej niż trzy godziny temu...

Zawołał pozostałych. Słysząc ton jego głosu, przybiegli natychmiast. i zareagowali w ten sposób.

— Co to jest, do diabła? — zapytał wreszcie Dinesh. — Skąd to się tutaj wzięło?

Naseem bezradnie pokręcił głową.

— Nie mam pojęcia. Wieczorem jeszcze tego nie było. Rośnie nadzwyczaj szybko.

Obaj spojrzeli z oczekiwaniem na wuja, mając nadzieję, że stary człowiek widział już coś podobnego w przeszłości. Lecz on sprawiał wrażenie tak samo zaskoczonego, jak i oni.

— To jest podobne do grzybów. Do gigantycznych grzybów — powiedział powoli.

— Już bardziej do muchomorów — rzucił powątpiewająco Naseem. — Muchomory mogą być takie duże, prawda?

Dinesh zniknął w kuchni, a po chwili pojawił się ponownie — uzbrojony w gruby, ciężki kij.

— Musimy je zniszczyć.

— Nie, poczekaj — wtrącił szybko Naseem, zastępując mu drogę. — Być może powinniśmy powiadomić o tym Komisję Sanitarną?

— Komisja z pewnością zamknie lokal — powiedział wuj. — A mój brat będzie żądał naszych głów. Nikomu nie możemy o tym powiedzieć. — Skinął głową w stronę Dinesha. — No dalej, pozbądź się tego.

Dinesh przeszedł obok Naseema i zaczął energicznie uderzać grzyby kijem. Gdy trafił w końcu w jedną z większych narośli, ta niespodziewanie pękła z trzaskiem, rozsiewając wokół chmurę zielonego pyłu. Wkrótce całe zaplecze oraz trójka mężczyzn zostali nim całkowicie pokryte.

Dinesh kontynuował dzieło zniszczenia, dopóki wszystkie grzyby nie zniknęły całkowicie. Pozostał jedynie zielony pył. Jego resztki zamiótł i wrzucił do dużego pojemnika. Do trzeciej nad ranem nie został już żaden widoczny ślad po grzybach— zarówno na ziemi, jak i w powietrzu. Wzmagający się wiatr przesunął niewielką, zieloną chmurę dalej.

Do godziny trzeciej trzydzieści nad ranem, rozsiał biliony cząsteczek nad całym West Endem... i dużo dalej.

V

Wtorek, 5.20 po południu

Jak to się wszystko zaczęło...

To był najszczęśliwszy dzień w życiu Jane Wilson. Gdy stała nieruchomo w laboratorium — tuląc w ramionach ogromny organizm — nie pamiętała, aby kiedykolwiek wcześniej doświadczyła podobnego uczucia. Nawet wtedy, gdy urodził się jej syn, Simon.

Trzymała właśnie okaz agaricus bisporus, odmianę grzyba znaną bardziej pod nazwą „grzyb hodowlany”. Nie był to jednak zwyczajny okaz. Jego kapelusz — który spoczywał właśnie na jej lewej piersi — miał przeszło stopę średnicy, a sam trzon — dwie stopy długości i siedem cali grubości. Całość ważyła prawie cztery funty.

Jednak w odróżnieniu od zwykłych okazów agaricus bisporus, egzemplarz ten był niezwykle bogaty w proteiny. Zawierał ich tyle, co czyste, drobiowe mięso.

Grzyb ten był rezultatem siedmioletniej, ciężkiej pracy badawczej, zakończonej wreszcie sukcesem. Dwie godziny temu ten gigantyczny grzyb, który tuliła teraz do piersi, był mikroskopijnych rozmiarów zarodnikiem, umieszczonym na tacy z galaretowatą pożywką. a teraz, dosłownie w chwilę później, był ogromny i wystarczająco bogaty w proteiny, by zapewnić pożywienie jednej osobie na cały dzień.

Jane czuła spływające po twarzy łzy. Nikt nie powinien być aż tak szczęśliwy, powiedziała do siebie.

— Kochanie... — szepnęła czule pod adresem grzyba, przytulając go mocniej. — Jesteś taki piękny... i jesteś mój... Wyłącznie mój...

Nagle kątem oka dostrzegła własne odbicie na szklanej ścianie laboratorium, i ogarnął ją wstyd.

— Do diabła, wyglądam jak Madonna z Dzieciątkiem — mruknęła pod nosem. — i to w dodatku tuż po beatyfikacji.

Zdecydowała, że już czas przestać zachowywać się jak postrzelona nastolatka, a najwyższa pora, by powrócić do roli poważnego naukowca. Na gratulacje przyjdzie czas później. Jest jeszcze tyle do zrobienia...

Położyła grzyb na pobliskim stoliku, umieszczając go troskliwie na ogromnej, emaliowanej tacy. Przy pomocy skalpela odcięła niewielki skrawek kapelusza. Nie było to dla niej łatwe. Musiała przecież okaleczyć swój perfekcyjny twór. Odwróciła trzymany w dłoniach skrawek na drugą stronę i spojrzała na umieszczone po spodniej stronie kapelusza blaszki. Poczuła, jak zamiera jej serce. Odcięty fragment był dostatecznie powiększony, by gołym okiem mogła dostrzec pokrywające blaszki hymenium. Hymenium jest narządem, na którym usytuowane są podstawki — właściwy organ rodny grzyba, wytwarzający zarodniki. Zwykły grzyb może wytwarzać zarodniki w tempie pół miliona na minutę w dwa lub trzy dni. Jednak na tym superokazie Jane mogła wyraźnie dostrzec, że hymenium znajduje się w zaniku.

Narwowo odcięła niewielki kawałek blaszki i umieściła wycinek pod mikroskopem. Obraz w okularze potwierdził jej najgorsze obawy. Hymenium nie produkowało żadnych komórek zarodnikowych. Westchnęła i podparła dłonią podbródek. a więc jej triumf nie był jeszcze stuprocentowym sukcesem. Udało jej się, co prawda, stworzyć olbrzymią, rosnącą niezwykle szybko i bogatą w proteiny odmianę grzyba, lecz okazało się równocześnie, że ten przekształcony genetycznie organizm, pozbawiony jest podstawowego cyklu rozwojowego.

Początkowo Jane i jej niewielki zespół próbowali osiągnąć swój cel zmieniając genetycznie same komórki zarodnikowe grzyba, ale cztery lata wytężonych wysiłków nie zaowocowały żadnym znaczącym sukcesem. Rozplątywanie kodu genetycznego nawet tak prostego organizmu, jakim jest agaricus bisporus, było zadaniem ponad siły i Jane szybko zdała sobie sprawę, iż po prostu brakuje jej na to środków. Nawet gdyby otrzymała dwudziestu dodatkowych ludzi i nieograniczone fundusze — co, jak wiedziała, było zupełnie niemożliwe — to być może udałoby im się uporać z tym zadaniem za jakieś dziesięć lat.

Jane spróbowała rozwiązać ten problem, z zupełnie innej strony. Zamiast przekształcać genetycznie cały organizm, poinstruowała swój zespół, by skoncentrował się wyłącznie na jednym aspekcie metabolizmu grzyba. Jej asystenci mieli wyizolować enzymy sprawujące kontrolę nad wzrostem grzyba, jego rozwojem i utrzymywaniem poziomu protein, a dopiero potem próbować je zmodyfikować.

Wyizolowanie tych specyficznych enzymów (na szczęście były tylko dwa) zajęło kolejne dwanaście miesięcy. Jane i jej zespół rozpoczęli wtedy prace nad stworzeniem sztucznego enzymu, który byłby w stanie przejąć funkcje dwu już istniejących, a równocześnie przyśpieszałby procesy zachodzące w obrębie komórki co najmniej stukrotnie.

Łączenie nitek DNA w celu stworzenia czystej chemicznie struktury, która w obrębie grzyba działałaby jako superkatalizator, było żmudnym i długim procesem. Enzymy bowiem są nieprawdopodobnie niestabilne — ich podstawowa struktura rozpadała się często w ciągu paru godzin.

Aby przezwyciężyć ten problem, Jane i jej zespół zmuszeni ostatecznie zostali do zbudowania mikroorganizmu, który strukturalnie bardziej przypominał wirus niż zwykły enzym.

Kolejne osiemnaście miesięcy pochłonęło testowanie różnych wersji enzymów na komórkach rozrodczych aga- ricus bisporus. Każdy z wytwarzanych kolejno enzymów jedynie w niewielkim stopniu różnił się od poprzednich, ale wprowadzony do zarodników, powodował niezwykłe zmiany. Ale niestety nigdy nie były to te, których oczekiwano. Dopiero teraz...

Z kolejnym enzymem z serii CT—UTE —8471 wydawało się, że trafili wreszcie w dziesiątkę. Albo prawie...

Jane spojrzała w zamyśleniu na olbrzymi grzyb. Chociaż zdolności produkcyjne powiększonego okazu zostały zahamowane na skutek nadmiernego wzrostu, to i tak było to niezwykle znaczące osiągnięcie. i jest całkiem prawdopodobne, że system rozmnażania został zahamowany głównie przez zmodyfikowną katalizę. Jutro wyhoduje kolejny okaz, lecz tym razem pozwoli, by został związany z grzybnią — odpowiednikiem korzenia — przez dłuższy czas.

Jeżeli enzym rzeczywiście zahamował cały system reprodukcyjny, to być może dalsze modyfikacje w jego obrębie rozwiążą ten problem całkowicie. a jeżeli nie, w sumie i tak nie będzie to miało większego wpływu na jej osiągnięcia. Jeżeli enzym ten będzie stosunkowo łatwo wytwarzany w dużych ilościach — A nie widziała powodu, dla którego byłoby to niemożliwe — mógłby być po prostu rozsiewany na kulturze zarodników agaricus bisporus, co umożliwiłoby otrzymanie każdej pożądanej ilości ogromnego grzyba.

Oparła się o stołek i przeciągnęła, splatając dłonie za głową. Uśmiechnęła się czując, jak ponownie wraca uczucie zadowolenia. a więc dobrze. Być może nie udało jej się osiągnąć stuprocentowego sukcesu, ale jest już tak blisko, że nie ma to właściwie większego znaczenia. Stworzyła nowe i bogate źródło taniej proteiny, które w istotny sposób zwiększy światowe zasoby żywności. a ostatecznie... Kto wie? Być może utoruje jej to nawet drogę do Nagrody Nobla?...

Oczywiście, będzie musiała podzielić się nią z trzema najbliższymi współpracownikami: Rachel, Todem i Hillary... Szkoda, że nie mogli uczestniczyć w finałowym sukcesie, ale Jane po lunchu wysłała ich do domu. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny tkwili w laboratorium non-stop, testując nową serię enzymów. Wszystkie te testy okazały się negatywne. Sprawdzenie przez Jane jeszcze jednej wariacji, zakrawało na czystą fantazję. Ale udało się...

Wstała i uśmiechnęła się w stronę grzyba. Powinna zostawić okaz na tacy, aby zobaczyli go, gdy przyjdą tutaj rano. Wyraz ich twarzy z pewnością będzie czymś, co warto zapamiętać.

Ale do tego czasu triumf pozostanie jej wyłączną własnością. Jeszcze przez przeszło osiemnaście godzin.

Przez chwilę poczuła żal, że nie może podzielić się swym sukcesem z Barrym. Pomiędzy nimi wszystko było już skończone, i to najprawdopodobniej na dobre. Co prawda, była to tylko próbna separacja, ale nie widziała jakoś możliwości, aby ponownie mogli zamieszkać razem. Poprzedni rok był istnym piekłem. Wiedziała, że po części jest w tym i jej wina — jej zaangażowanie w prace badawcze stało się wkrótce prawdziwą obsesją — ale Barry mógłby być bardziej wyrozumiały, a nie zachowywać się jak rozpieszczone dziecko. Wiedział, jak ważna była jej praca. Nie tylko dla niej, lecz dla całej ludzkości.

Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że musiał poczuć się głęboko urażony sposobem, w jaki traktowała własną karierę.

Mikologia była także i jego specajalnością, ale to ona zwróciła na siebie uwagę pracą doktorską, zatytułowaną: „Związek pomiędzy grzybami, a ludzkością: obszary potencjalnej eksploatacji w rolnictwie i przemyśle”. To ona zdobywała stopnie naukowe i w końcu instytut, a on pozostał przy badaniach podstawowych.

No cóż, być może jest teraz bardziej szczęśliwy, pisząc te swoje dziecinne dreszczowce gdzieś w Irlandii. Wiedziała, że jego książki zaczynają zdobywać sobie nawet pewnego rodzaju popularność — lecz cóż to za strata czasu! Tworzenie świata askapistycznych fantazji dla niedorozwiniętych emocjonalnie dorosłych, kiedy można się przecież zająć czymś konstruktywnym.

Posłała leżącemu grzybowi ostatnie spojrzenie i podeszła w stronę drzwi. Nacisnęła przycisk i te rozsunęły się z lekkim sykiem. Weszła do niewielkiego pomieszczenia, oddzielonego przeszklonymi drzwiami. Gdy wejście zamknęło się za nią, z otworu w suficie zaczął wydobywać się silny strumień nieszkodliwego gazu, który miał za zadanie wyeliminować wszelkie bakterie. Zaczęła kolejno zdejmować swą laboratoryjną odzież: gumowe rękawice, plastykowy kaptur, maskę, długi fartuch, a na końcu wysokie, gumowe buty. Rzeczy, nadające się do ponownego użycia poszły do sterylizatora, a pozostałe do niewielkiej, elektrycznej spalarki.

Następnie weszła pod prysznic i odkręciła kran. Woda także zawierała silne środki antybakteryjne.

Mydląc obficie ciało, poddała je przy okazji rygorystycznej inspekcji. Pomimo trzydziestu jeden lat jej ciało wciąż pozostało smukłe i jędrne, o kształtnych nogach, płaskim brzuchu i dużych, lecz foremnych piersiach. Kiedyś była z niego niezwykle dumna, lecz teraz jej wygląd, a nawet potrzeby seksualne były czymś, co niezwykle rzadko zaprzątały jej głowę.

Była to kolejna kwestia, która nieustannie irytowała Barry’ego.

— Kochać się z tobą to tak, jakby kochać się z materacem — narzekał. — A wiesz dlaczego? Ponieważ cała spalasz się w tej cholernej pracy! Twoje ciało opuszcza od czasu do czasu laboratorium, lecz umysł pozostaje tam dwadzieścia cztery godziny na dobę. Myślisz jedynie o swych bezcennych grzybach! Cholera, a może ja sam powinienem przebrać się za jakiegoś pieprzonego grzyba — za coś w rodzaju phallus impudicus!

Powiedziała mu wtedy, że plecie bzdury, ale gdzieś w głębi ducha wiedziała, że ma jednak rację. Lecz nic nie mogła na to poradzić — prace po prostu musiały być kontynuowane w niezwykle szybkim tempie. Obiecała sobie, że gdy osiągnie wreszcie swój cel i towarzyszące temu napięcie opadnie, wynagrodzi mu wszystko. Lecz oczywiście ich małżeństwo rozsypało się na długo przedtem...

Gdy skończyła się myć, ponownie wróciła myślami do leżącego na stole grzyba. Przeszła nago przez szklane drzwi prowadzące do przebieralni i postanowiła, że jutro przetestuje enzym na próbce agaricus cempestris. Jest to zwykły grzyb leśny, lecz niezwykle podobny do odmian hodowlanych. Być może czynnik powstrzymujący reprodukcję obecny jest tylko w odmianie agaricus bisporus...

Ubierając się, włączyła suszarkę, aby wysuszyć swe długie, jasne włosy.

Wtedy właśnie zauważyła, że zacięła się w palec. Była to niewielka ranka długości może ćwierć cala tuż pod paznokciem. Gdy podniosła palec, by przyjrzeć się jej bliżej, wyciekła z niej niewielka kropelka krwi. Automatycznym ruchem włożyła palec do ust i possała...

Ze zmarszczonym czołem zastanawiała się, kiedy właściwie mogła się skaleczyć. Nagle przypomniała sobie, że odcinała przecież krawędź kapelusza. a więc musiała zaciąć się skalpelem. Właściwie nie miało to znaczenia — ranka z pewnością zdezynfekowana jest przez gaz i wodę. w laboratorium nie było właściwie nic naprawdę niebezpiecznego. Zainstalowano tam natomiast wyszukane środki bezpieczeństwa — jak w każdym instytucie inżynierii genetycznej. — Jane wiedziała, że w przeprowadzonych przez nią badaniach nie było nic, co mogłoby stanowić potencjalne zagrożenie dla człowieka.

Tak jej się wydawało...

Nie wiedziała, że kilkaset mikroskopijnych komórek grzyba pozostawało wciąż w rance i pod paznokciem. Były martwe lub właśnie umierały, lecz podobny do wirusa enzym wciąż pozostawał aktywny.

I chociaż sam enzym nie stanowił bezpośredniego zagrożenia dla ludzkiego życia, to jednak efekty uboczne jego działalności miały okazać się katastrofalne.

Doktor Jane Wilson skończyła się ubierać i, nucąc coś pod nosem, ułożyła plan na noc. Chociaż nie spała przez ostatnie trzydzieści sześć godzin, była wciąż zbyt podekscytowana, aby wracać prosto do domu. Zamiast tego postanowiła nacieszyć się swym sukcesem, robiąc pierwszy samotny wypad od lat. Pójdzie do kina — najlepiej na jakąś dobrą komedię — później do hinduskiej restauracji i być może do pubu na ostatniego spokojnego drinka. Zrobi wszystko to, co sprawiało jej taką przyjemność, gdy była jeszcze z Barrym.

Ponownie wróciła myślami do swego męża. Przez chwilę zastanawiała się, czy po powrocie do domu nie warto by było zadzwonić do niego i podzielić się z nim swym sensacyjnym odkryciem. Ale nie, najprawdopodobniej pisze coś teraz — mając w uszach te idiotyczne zatyczki — i będzie wściekły, że przerwała jego „natchnienie”.

A więc nie będzie do niego dzwonić. Niech dowie się wszystkiego z gazet...

Wyszła z Instytutu Biologii Tropikalnej o 6.18 i już po chwili szła Tottenham Court Road. O 6.22 kupiła „Standart”, by sprawdzić repertuar kin. Była pogrążona właśnie w lekturze, gdy zderzyła się niespodziewanie z Normanem Layne’em...

VI

Środa, 5.55 rano

Doktor Bruce Carter, spoglądając na lśniącą w ciemnościach tarczę zegarka, zaklął cichutko pod nosem. Telefon przed szóstą rano mógł oznaczać jedynie dwie rzeczy: kłopoty, niewystarczającą ilość snu i czasu, aby się z nimi uporać.

Sięgnął w stronę ustawionego na nocnym stoliku telefonu i podniósł słuchawkę.

— Stan zagrożenia — poinformował znajomy głos oficera dyżurnego, co potwierdziło jedynie obawy Cartera. — Proszę o natychmiastowe przybycie do Middlesex.

Carter nie zapytał nawet, co się właściwie stało. Gdyby oficer dyżurny znał jakieś szczegóły, to i tak odmówiłby podania mu ich przez telefon. Za despotycznych rządów Margaret Thatcher wymogi bezpieczeństwa w służbach państwowych stały się niezwykle rygorystyczne, a lista tematów, których pod żadnym pozorem nie wolno było poruszać w trakcie rozmów telefonicznych, rozrosła się do nieprawdopodobnych wręcz rozmiarów. Właściwie jedynym bezpiecznym tematem pozostała pogoda.

Zmusił się, aby wstać z łóżka, i powlókł się do łazienki. Własna twarz w lustrze sprawiła, że natychmiast przeszła mu ochota na dalszy sen. Wyglądał, jak swój własny ojciec. Lub tak jak ojciec wyglądał, gdy miał pięćdziesiąt lat. Problem polegał na tym, że Carter miał dopiero czterdzieści trzy lata.

Pracuję zbyt ciężko, powiedział do siebie, gdy przemył twarz zimną wodą i zaczął myć zęby. w takim tempie wykończę się na zawał na długo przedtem, nim osiągnę wiek emerytalny. Tak, jak tato...

Lecz lubił swoją pracę. Odpowiadała mu pomimo długich, nocnych godzin dyżuru i ciągłego napięcia. Nie chciał, aby kiedykolwiek przeniesiono go do innego departamentu. Wiedział, że robiąc cokolwiek innego, szybko zanudziłby się na śmierć.

Doktor Bruce Carter był specjalistą sanitarno-epidemiologicznym w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Jego obowiązki miały dość szeroki zakres: od szczepień wścieklizny do lokalizowania ognisk chorób zakaźnych, takich jak tyfus i tym podobne. Był także ekspertem od trucizn, i wielokrotnie wzywano go jako biegłego do trudnych przypadków zabójstw. Była to ciekawa i pasjonująca praca, bezustannie rzucająca nowe wyzwania. Po prostu ją kochał.

Zaparkował na Goodge Street o 6.25 zadowolony, że tak szybko udało mu się dotrzeć do centrum. Dopiero teraz zauważył, jak o tak wczesnej porze okolice centrum są ciche i spokojne. Oby zawsze tak było, pomyślał, gdy wysiadł z samochodu i wchodził po schodach szpitala Middlesex.

Po drodze dostrzegł coś dziwnego — Z otworu kanału ściekowego, tuż obok trotuaru wyrastała masa największych muchomorów, jakie kiedykolwiek widział w życiu. Były białe i okrągłe, wielkości futbolowej piłki. Przystanął, by przyjrzeć się im dokładniej, lecz nagle pomyślał, że przecież nie ma na to czasu. Być może później.

Wewnątrz budynku podał swe nazwisko dyżurnej recepcjonistce, która — co było zresztą do przewidzenia — nie mogła odnaleźć go na liście. Carter był cierpliwy.

— Niech pani spróbuje jeszcze raz pod C — doradził dobrotliwie.

Znalazła w końcu doktora Bruce „Cowpera” i zgodziła się, co prawda dość niechętnie, że chodzi prawdopodobnie o niego.

— Czekają na pana na oddziale chorób zakaźnych. Blok C, poziom drugi, proszę pytać o doktora Masona. w windzie proszę nacisnąć guzik oznaczony cyfrą dwa. Potem...

Lecz Carter biegł już w kierunku windy.

— Dzięki — rzucił przez ramię. — Wiem, gdzie to jest...

Na drugim piętrze napotkał pielęgniarkę, która wychodziła właśnie z oddziału chorób zakaźnych. Wyglądała, jakby przeżyła szok. Było to raczej dziwne, aby wykwalifikowana pielęgniarka wyrażała swe emocje w taki właśnie sposób, obojętnie, czego była właśnie świadkiem. Carter poczuł nagle nieprzyjemny ucisk w żołądku.