Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rdzeń książki został oparty o sprawę Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych dochodzi do niespotykanych dotąd spadków, które doprowadziły do ruiny inwestorów, przedsiębiorców i gospodarkę. Piotr Mylczek, młody pracownik Ministerstwa Finansów zostaje zaangażowany do specjalnego zespołu, który ma wyjaśnić przyczyny zamieszania. Podczas pracy odkrywa, że doszło do olbrzymich manipulacji, w które mogą być zamieszane spółki notowane na GPW. Odsunięty od sprawy, postanawia za wszelką cenę dowiedzieć się, kto stoi za spadkami na GPW, manipulacjami szefa KNF i tajemnicą FOZZ. Nie wie, że równolegle rozgrywa się inna bitwa, która może doprowadzić do rozpadu Unii Europejskiej i wojny w Europie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 520
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
FUNDUSZ
M. M. PETLIŃSKA
Warszawa 2013
Autorka M. M. Petlińska
Redakcja Jacek Ring
Korekta Magdalena Gołdanowska
Projekt graficzny i okładka Krzysztof Kiełbasiński
Skład TYPO
© Copyright by GWF sp. z o.o., Warszawa 2013
All rights reserved
ISBN 978-83-7881-814-4
ul. Foksal 17
00-372 Warszawa
www.buchmann.pl
www.wab.com.pl
www.wilga.com.pl
Skład wersji elektronicznej Michał Olewnik / Wydawnictwo Buchmann
i Michał Nakoneczy / Virtualo Sp. z o.o.
A jeśli pieniądze z FOZZ nie zaginęły, ale zostały zainwestowane i przez lata pracowały na rzecz swoich właścicieli?
Danielowi
Tylko krowy chodzą stadem.
Lwy zawsze samotnie.
Istota, którą człowiek najmniej zna,
której zawsze zawierza,
która go prawie zawsze zdradza,
jest to on sam.
Stefan Witwicki
Spotkanie trwało już blisko dwie godziny i nic nie wskazywało na jego szybkie zakończenie lub tym bardziej, pomyślał Kawecki, wypracowanie jakiegoś porozumienia. Od kilkunastu minut powstrzymywał się od zabrania głosu, bardziej przypatrując się, niż słuchając toczącej się dyskusji. Siedzieli w komfortowo urządzonym saloniku w budynku PHZ Universal, w biurze przewodniczącego FOZZ Franciszka Klamka. Choć może „salonik” to zbyt wyszukane słowo na określenie dwunastu metrów kwadratowych, wyposażonych w miękką sofę, trzy fotele, kilka krzeseł i ławę ze szklanym blatem. Niewątpliwie jednak zaletą tego miejsca była cisza. I brak podsłuchu. Chociaż, kto wie?
Żałował, że dał się Waldkowi namówić na tę robotę. Inicjatywa ludzi dobrej woli, jak usłyszał. Jasne. Znał obecnych z widzenia, z niektórymi nawet wymieniał się poglądami. Znajdowali się wśród nich przedstawiciele Ministerstwa Finansów, Ministerstwa Handlu Zagranicznego oraz Narodowego Banku Polskiego. Sam Klamek był także członkiem Rady Nadzorczej Banku Handlowego. Przypadkowo zawarte przyjaźnie i wpływowe sojusze w elicie władzy. Nie zmieniało to jednak faktu, że byli dziwną zbieraniną reprezentantów różnych profesji, których łączyło jedno: polityka.
I oni mieli decydować o przyszłości tego kraju! Kto im dał do tego mandat?!
– …a co powiecie państwo na to, że Kościół katolicki lada chwila otrzyma osobowość prawną? Zmiany są nieuchronne! Musimy iść z ich duchem czasu, odpowiedzieć na wołanie narodu i wykorzystać szansę, przed którą stanęliśmy!
Kawecki popatrzył na mówcę. Bogusław Abrończyk przemawiał z pasją godną młodego powstańca. Gdyby jednak zobaczył krzesło, które niebezpiecznie zaczynało wyginać się od ciężaru jego ciała i pseudodynamicznych ruchów lub… naporu jego ego. Z tego grubiutkiego chłoptasia będzie za kilka lat kawał polityka skurwysyna, pomyślał. Bardziej jednak niebezpieczna była mina siedzącej obok kobiety, zastępczyni przewodniczącego. Wiera, bo tak miała na imię, zdążyła wstać i energicznie gestykulując, zaczęła wyrażać swoje poparcie, gotowa zaraz unieść się i odlecieć na fali polotu własnych słów. Popatrzył na Waldka, który gotów był spijać słowa z jej ust. Trzeba będzie z nim w wolnej chwili pogadać. Ta kobieta nie podobała się Kaweckiemu. Przyjrzał się twarzom pozostałych obecnych. Niektóre wyrażały niepokój, inne przejęcie, każda zaangażowanie. Niedobrze.
– …rozmawiałem z kilkoma osobami – kontynuował grubas. – Za kilka tygodni wyjdzie pierwszy numer niepodlegającego władzom pisma. Oficjalnie! Wolne media, rozumiecie?! Wolność kraju jest tuż za rogiem! Ludzie wreszcie dowiedzą się, co naprawdę tu się dzieje, a naszym obowiązkiem jest i będzie ich informować!
– No, ale nie można nie brać pod uwagę fatalnej sytuacji gospodarczej naszego kraju – włączył się Dostański. – Słuchajcie, przecież coraz więcej ludzi wyjeżdża z kraju. Wedle ostatnich danych liczba wydanych wiz rośnie wręcz lawinowo. W zeszłym roku ponad milion Polaków postanowiło zostać za granicą, w tym roku może ich być dwa razy tyle!
– Dobrze, będzie mniej chętnych do podziału pieniędzy – mruknął przewodniczący.
Kawecki zerknął na niego. Pieniądze! Wokół nich wszystko się kręciło! Stanęli przed wyzwaniem, o jakim kilka lat temu mogli tylko pomarzyć. Mieli w zasięgu ręki biliony złotych, miliardy dolarów, które mogli wykorzystać na odbudowę kraju. Pieniądze, które mogą zadecydować o przyszłości Polski, sprawić, by po tylu latach każdy normalny człowiek czuł się bezpiecznie w swoim domu. By kobiety mogły rodzić dzieci, które będą miały zapewnioną edukację, a przedsiębiorcy zakładać firmy, wiedząc, że nikt im ich nie znacjonalizuje. By każdy mógł wyznawać taką wiarę, jaką mu nakazuje rozum, sumienie i tradycja.
Od wielu lat setki ludzi, i on także, angażowało się w charytatywną działalność na rzecz uzdrowienia państwa, co zabierało im młodość, a niekiedy rodzinę i życie. Niejeden z nich stracił rodziców podczas wojny, niejeden zrezygnował z łatwych zarobków i poważania w okresie rozkwitu komunizmu w Polsce. Ważna była godność i poczucie obowiązku. Czuli się – przez głowę Kaweckiemu przemknęło, że właściwie to może tylko on to czuł – mężami stanu, odpowiedzialnymi za losy kraju. Wiedzieli więcej, myśleli szybciej, więc i działali za innych. Był dumny z tego powodu, wiedział, że tak trzeba, że nie można inaczej. Przy tym samym stanowisku trwali również ludzie siedzący teraz wokół niego. Tak przynajmniej mu się wydawało.
No bo jak inaczej, do cholery, wytłumaczyć ten zlot srok, który się tu właśnie odbywał?!
W jego oczach to, co chcieli zrobić obecni tu ludzie, to kolejny rozbiór Polski, o tyle bolesny, że kraj miał szansę właśnie się podnieść, i o tyle przykry, że byli to ludzie, którym ktoś kiedyś zaufał. Właściwie, pomyślał, należałoby to doprecyzować: chcieli dokonać grabieży lub przestępstwa w zależności od tego, czy uważali, że pieniądze należy rozdysponować pomiędzy elitę kraju, czy też w ogóle nie ingerować w dotychczasową działalność funduszu. Nawet jak na jego skąpe doświadczenie trzydziestu lat życia na tym świecie było to pogwałcenie wszelkich praw.
– Krzysztof, a jak wygląda sprawa długów? – rzucił w jego stronę Klamek. Dziwne swoją drogą, że gość odpowiedzialny za działanie tego całego cyrku nie ma zielonego pojęcia o danych, na podstawie których ma pracować.
Jako skarbnik Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego Krzysztof Kawecki był osobą najlepiej poinformowaną o kapitale i statucie funduszu, którego celem miało być gromadzenie środków przeznaczonych na obsługę zadłużenia zagranicznego Polski oraz gospodarowanie tymi środkami. Dodajmy, pomyślał, pieniędzy z budżetu państwa, których wydawania nikt nie kontrolował. Skąd się wzięły te pieniądze? Były, po prostu były. Polska przecież nie miała prowadzonej księgowości. Państwo u progu jednych z najważniejszych zmian w swojej historii nie miało jednego spójnego systemu rachunkowego. Lata zaniedbań wychodziły teraz jak rak płuc u wieloletniego palacza. Tyle że pojawiły się osoby, które uznały, że można coś z tym zrobić. I za wiedzą oraz zgodą władz stworzono fundusz, który miał skupować na rynku wtórnym po znacznie obniżonych cenach dług zagraniczny Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Przyświecająca twórcom FOZZ wspaniałomyślna idea działania ku zadowoleniu obu stron – Polski, bo zmniejsza swój dług, i wierzycieli, którzy zgadzali się na utratę części długu w zamian za szybkie odzyskanie stosunkowo niewielkiej jego części – została szybko przez Kaweckiego zweryfikowana. Uprzytomnił sobie, że oto jego zmysł finansowy i talent techniczny są kołem zamachowym największej maszynki do robienia pieniędzy, jaka kiedykolwiek w Polsce istniała. FOZZ nie prowadził ewidencji zobowiązań i należności, ani też transakcji, które w jego ramach przeprowadzano. W świetle prawa międzynarodowego działalność Funduszu była nielegalna. A to oznaczało, że stosunkowo łatwo można było wyciągać bezkarnie pieniądze z puli państwowej i szastać nimi według własnego uznania.
Należało coś z tym zrobić. Tyle, że Kawecki nie był głupi – podnieść krzyk z tego powodu oznaczało skazać siebie i prawdopodobnie rodzinę na banicję społeczną jako wrogów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Codziennie stawiał czoła rzeczywistości realnego socjalizmu wymagającej od człowieka absurdalnego wysiłku, żeby w ogóle przeżyć. A cóż dopiero zrobić coś więcej?
– Według różnych szacunków – zaczął spokojnie – jest tego około czterdziestu sześciu miliardów dolarów, z czego dwanaście należy się Londynowi, a reszta Paryżowi. FOZZ dysponuje majątkiem, który powinien wystarczyć na pokrycie zadłużenia Klubu Londyńskiego. A przy dobrym gospodarowaniu za kilka lat może i Paryż spłacimy…
– Za kilka lat! Przecież nie mamy tyle czasu! – wzburzył się Abrończyk. – Teraz, kiedy FOZZ jest niezależny od Ministerstwa Finansów? Kiedy ma swój statut i może działać samodzielnie?! Za chwilę ktoś może to ukrócić! Musimy teraz zacząć działać! Coś zrobić! Cokolwiek!
– To może załóżmy firmy – zaproponował przewodniczący. Kilka osób z zaciekawieniem pochyliło się w jego kierunku. – Podniesiemy PKB, damy pracę…
– Drodzy państwo, przypomnę raz jeszcze cel działania FOZZ – przerwał Kawecki. – Fundusze, których mamy zadanie strzec, należą do państwa polskiego. Tajemnicą poliszynela jest cel działania FOZZ. Co ważne jednak, pieniądze pochodzą z budżetu państwa, a to oznacza, że składali się na nie nasi rodzice i dziadkowie. Jesteście tu, ponieważ podobnie jak ja uważacie, że działając na skróty, można czasami zyskać. Ale to nie znaczy zyskać dla siebie. – Krzysztof wstał i zaczął chodzić po pokoju. – Nie można oddać tych pieniędzy w ręce garstki wybrańców. Dlaczego? – Wskazał na Abrończyka. – Bo przecież sam pan mówił, że stoimy u progu demokracji. Wszystko musi być zgodne z prawem. A to znaczy, że ludzie będą chcieli wiedzieć, na co poszły te pieniądze i kto zdecydował, że to właśnie tamci, a nie oni je otrzymali. Kto się czuje na siłach, żeby rozdysponować te fundusze? Pytam, kto!?
Ostatnie słowa przybrały formę krzyku, po którym zapadła cisza. Krzysztof popatrzył na twarze obecnych, ale każdy błądził wzrokiem po gołych i brudnych ścianach saloniku. Kawecki usiadł i sięgnął po kubek z wystygłą kawą. Upił łyk i skrzywił się. Zmielone ziarna taniej kawy zalane wrzątkiem smakowały paskudnie nawet na ciepło.
Klamek wpatrywał się w niego przez chwilę, zanim zaczął mówić. Nie mógł sobie wyobrazić lepszego argumentu.
– Moi drodzy – zaczął cicho i powoli. – Moim zdaniem Krzysztof ma rację i nie możemy przeciwdziałać zmianom, do których sami dążymy. Władza niesie za sobą odpowiedzialność, której ciężar właśnie przyszło nam poczuć. Skoro statut FOZZ został ustanowiony wbrew prawu międzynarodowemu, to powinniśmy go postawić w stan likwidacji. – Zawiesił na chwilę głos, potęgując dramatyczność chwili. – Ale to oznacza, że pieniądze utkną w biurokratycznej machinie politycznej i w najlepszym wypadku trafią do ZSRR.
– Co więc proponujesz?
Zdawało mu się, że głos Wiery zdradzał wyraźne zdenerwowanie.
– Możemy wykorzystać potencjał funduszu. Zwiększyć możliwości produkcyjne. Stworzyć nowe rynki…
Kawecki nie słuchał. Miał dość tyrad przesyconych żądzą pieniędzy i naiwnością. Bali się, ale też wzrok przysłaniała im chciwość. On też się bał, ale ten strach był inny. Oni chcieli się tylko obronić. On zaś walczył, a walka niesie ze sobą ryzyko. Widział to, czego inni chyba nie dostrzegali. Transformacja będzie ciężka i bolesna. Bezrobocie co prawda jest jeszcze niskie, ale niebawem będą zamykane nierentowne zakłady, a wtedy piętnaście, może nawet dwadzieścia pięć procent Polaków zostanie bez pracy. Ludzie wyjdą na ulice, zaczną się strajki i protesty, rozkwitnie szara strefa. I korupcja.
Jeśli teraz właściwie nie zagospodaruje się tych pieniędzy, to rozejdą się one na zapomogi i datki dla biednych. Lub, co gorsza, staną się podwaliną majątków elity biznesowej kraju, obecnej notabene w tym pomieszczeniu. Polska potrzebowała mocnej strategii i realnego wsparcia, aby powstać z kolan.
Spojrzał na Waldka. Ten kiwnął mu głową. Spotkanie miało się ku końcowi.
Późny poniedziałkowy wieczór okazał się nadzwyczaj chłodny nawet jak na połowę kwietnia, co widać było po skulonych sylwetkach mijających ich przechodniów. A może to tylko efekt bardzo ciepłego weekendu, który dopiero co minął, oraz przeświadczenia, że to ostatnie chłodne dni tej wiosny? Szli w ciszy aż do skrzyżowania z Kruczą. Wyglądali jak dwóch urzędników tyrających przez cały dzień w pracy. Kawecki, wyższy, miał atletyczną budowę ciała i szerokie ramiona. Znad szerokiego kołnierza wystawała czarna czupryna. Dostański był niższy i drobniejszej postury, co przy jego krótszych nogach i szybszym tempie kroku sprawiało wrażenie, jakby w półbiegu próbował nadążyć za krokiem towarzysza. Odezwał się pierwszy.
– Wiesz, Krzychu… chyba nie było to zbyt mądre. Będą chcieli wypisać cię z klubu.
– Nie dbam o to – mruknął Kawecki.
– A powinieneś. Ktoś musi zadbać o gospodarowanie pieniędzmi.
– Wyprowadź mnie z błędu, jeśli się mylę. – Zatrzymał się i spojrzał na przyjaciela. – Czy jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy nie chcą tej kasy dla siebie?!
Dostański zamrugał i otworzył usta, ale nic nie powiedział. Odezwał się dopiero po chwili.
– Nie wygląda to za dobrze. – Ruszyli dalej.
– A co słychać na korytarzach? – Krzysztof miał na myśli Ministerstwo Finansów, w którym to na stanowisku zastępcy szefa jednego z departamentów pracował Dostański.
– Słabo. Mówi się, że czeka nas hiperinflacja. Już teraz inflacja gwałtownie przyśpieszyła, a najgorsze dopiero przed nami. Ludzie będą się burzyć… Rozmawiałem z Balcerowiczem kilka dni temu. Mówił coś o terapii szokowej. Dziwna nazwa jak na proces, który ma trwać całe lata. Ale chcą szybko zacząć. Wszystkie reformy naraz. Wiesz, prawo, podatki i tak dalej.
– Sądzisz, że im się uda?
– Jemu? Tak. Im? Nie wiem. Sam zresztą chyba rozumiesz. Rząd…
– Tak, tak. – Krzysztof uśmiechnął się ponuro. – Nie ma go.
Dostański kiwnął głową.
– Nie ma u władzy ludzi zdolnych porwać tłum, którym ten tłum zaufa. Gdzie tylko spojrzysz, jakiś ekonomista: Balcerowicz tu, Bielecki tam. To dobrze. Ale ludzie potrzebują czegoś więcej niż tabele i wykresy. Chcą przywódcy. Wiesz, silnego, mądrego i dobrego. A tu co? Robotnicy. – Westchnął. – Będzie ciężko z tym funduszem, co?
Krzysztof nie odpowiedział. Skręcili na skwer przy wjeździe w Smolną i usiedli na ławce przodem do siedziby Komitetu Centralnego PZPR. Tu zwykle się żegnali. Kawecki ruszał przed siebie w kierunku Alei Ujazdowskich, Dostański jechał dwudziestką piątką na Pragę.
– Chcesz to zrobić, prawda? – spytał Krzysztofa, który odwrócił głowę i wskazał podbródkiem budynek partii.
– A mam inne wyjście? – rzucił.
– Plan B?
– Mniej więcej. – Wzruszył ramionami.
– Dobrze. – Dostański zawahał się. – Jesteś na to gotowy? Co z Marią i…?
– Przecież nie mam wyboru! – warknął Krzysztof. Wstał i zaczął chodzić wzdłuż ławki. – Tu nie chodzi o mnie czy o ciebie, czy nawet o nasze pokolenie. Tu chodzi o to cholerne państwo, które ktoś gnoił przez tyle lat tak mocno, że teraz jest bankrutem! Bankrutem jest bank rozliczeniowy! Nie ma nic, żadnej infrastruktury rachunkowej, żeby móc sprawnie gospodarować mieniem, które zostało! A ten cały FOZZ – machnął w kierunku, z którego przyszli – to jakaś żenada! Co z tego, że nie jest już wewnętrzną kasą Ministerstwa Finansów? Czy wiesz, że rozpoczął działalność bez ustalonych stanów początkowych aktywów i pasywów? Nikt nie prowadzi księgi należności i zobowiązań państwa, wszystko jest na oko! Nie mamy nawet planu kont! A mnie każą kontrolować kasę, z której każdy bierze, na co chce i kiedy chce, i to bez pokwitowania!
– No tak, ale…
– Czekaj – przerwał przyjacielowi Kawecki, wciąż chodząc w kółko. – Te dupki od audytu śmieją się nam w oczy i mówią: „Everything is OK”. Tylko że wiesz co? Z zagranicy wciąż płyną do nas miliony dolarów, a Okęcie ledwo nadąża z obsługą przylotów. Dlaczego tak się dzieje? – Choć starał się kontrolować głos, mówił z coraz większą werwą. – Bo w interesie wszystkich zainteresowanych jest, aby Polska nie upadła! – Nachylił się nad Waldkiem i zaraz wyprostował. – Pomyśl! Nowy rynek zbytu, miliony konsumentów spragnionych kolorowych opakowań, niezagospodarowana ziemia, wszystko w centrum Europy! Tylko że to nie wystarczy, żeby wyjść na prostą. W tej chwili nawet Rosja ma wyższy PKB na mieszkańca niż Polska. Niemcy mają trzykrotnie wyższy. Możemy ich gonić całe wieki. – Krzysztof usiadł i dodał szeptem: – Lub dokonać skokowego rozwoju… I dlatego muszę to zrobić. – Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzecia. – Pomożesz mi?
Dostański kiwnął głową. Krzysztof przez chwilę oddychał głęboko, w tym czasie przyjaciel wstał.
Porozmawiali jeszcze trochę, potem pożegnali się i każdy ruszył w swoją stronę. Żaden z nich nie zauważył drobnej postaci w jasnym płaszczu, która obserwowała ich z przystanku autobusowego przy Alejach Jerozolimskich, a potem ruszyła nieśpiesznie w kierunku nadjeżdżającego tramwaju.
Droga do domu wydawała mu się dziwnie krótka. Poszedł na piechotę przez Plac Trzech Krzyży, Alejami Ujazdowskimi, a następnie skręcił w Piękną. Boże, ile bym dał, rozmarzył się Krzysztof, żeby tak iść całe życie, a nie musieć robić tego, co przypadło mi w udziale. Wiedział, że nie darowałby sobie, gdyby postąpił inaczej. Ale opuścić rodzinę, być może na długie miesiące, w imię prowadzonej w konspiracji walki dla ojczyzny?
Było to zadanie potworne, tym bardziej, że sam je sobie narzucił.
Otworzył bramę i wszedł na podwórze. Mieszkali na trzecim piętrze kamienicy z oknami wychodzącymi na ulicę. Mieszkanie było małe, ale schludne. Ot, czterdzieści metrów kwadratowych podzielonych na salonik z aneksem kuchennym, łazienkę i sypialnię. Wszedł, nie zapalając światła, odwiesił płaszcz na wieszak i zdjął buty. Nasłuchiwał jakichś oznak życia, ale obie kobiety jego życia już spały. Usiadł przy sekretarzyku i zapalił starą pordzewiałą lampkę. Wyrwał ze skoroszytu kartkę, wziął długopis i zaczął pisać. Jednak słowa, które cisnęły mu się na usta, nie chciały przylgnąć do papieru. Po półgodzinie zgniótł kartkę i wyrzucił do kosza w kuchni. Poukładał rzeczy na sekretarzyku, tak aby wyglądały na nieruszane. Po chwili namysłu wrócił do kuchni, wyjął kartkę z kosza i schował do kieszeni. Żadnych śladów.
Ukucnął i odchylił dywan na środku pokoju. Podniósł jedną z wielu obluzowanych desek, wsunął rękę aż po łokieć i wyciągnął zawiniątko, w którym znajdował się mały kluczyk. Poprawił dywan i poszedł do łazienki. Zawsze był dumny z kasetonów na suficie, w dużym stopniu przyczynił się do tego fakt, że sam je układał. Uważał, że nadają takim miejscom jak łazienka szlacheckiej wytworności. Stanął na krawędzi wanny i przesunął jedną z listewek. Odsłonił się stary zamek, w który włożył kluczyk. Gdy go przekręcił, jeden z kasetonów opadł na zawiasach. Wyjął skrzynkę, która znajdowała się w podwieszonym suficie, i zajrzał do środka. Pomyśleć, że wszystko, co potrzebne jest do zawładnięcia funduszami FOZZ, znajdowało się w tym pojemniku. Zamknął schowek i wrócił do salonu.
Spojrzał na zegarek w chwili, gdy wskazówka miała pokazać północ. Przebrał się w czyste rzeczy, po czym dokładnie sprawdził, czy ma ze sobą wszystkie dokumenty. Kiedy obejmował funkcję skarbnika FOZZ, dostał paszport dyplomatyczny. Wówczas nawet nie podejrzewał, jak szybko będzie mu potrzebny. Chwycił torbę, w której wcześniej wylądowała skrzynka, i zerknął na drzwi sypialni. Kusiło go, żeby zajrzeć, pocałować, przytulić. Nacisnął jednak klamkę, wyszedł i zamknął drzwi. Żadnych wątpliwości.
Na zewnątrz było chłodno, ulice opustoszały. Odszukał wzrokiem fiat Waldka i ruszył w jego kierunku. Wsiadł bez słowa i ruszyli. Po kilku minutach zatrzymali się przy Alejach Jerozolimskich 44, skąd wyszli dwie godziny wcześniej. Dwie godziny? Boże, a jakby minęły całe wieki.
Kawecki wszedł cicho na górę i otworzył drzwi. Jako skarbnik miał prawie wszystkie klucze, a hasła, czeki i dewizy były w… otworzył znajdujący się za obrazkiem sejf i wyciągnął z niego teczki. Po kolei wkładał je do torby. Po chwili wszystko zamknął, sprawdził, czy nie zostawił żadnych śladów, i zszedł na dół do auta.
Warszawskie ulice były opustoszałe, więc na lotnisko dojechali w kilkanaście minut. Dostański zatrzymał się przy chodniku i zgasił silnik.
– Masz – powiedział i wcisnął Krzysztofowi plik dolarów. – Przyda ci się.
– Nie musiałeś… Dziękuję.
– Nie ma sprawy. – Uśmiechnął się i zerknął na torbę Krzysztofa. – Zwrócisz z nawiązką.
– Taa… – Kawecki spojrzał przed siebie. Noc była ciemna, wokół żadnego znaku życia. Jedynie kilkanaście metrów za nimi na postoju samotnie stała podniszczona taksówka. – Zaopiekujesz się nimi? Maria może być w dużym szoku.
– Oczywiście. – Kiwnął głową i spojrzał mu w oczy. – Ty… wrócisz, prawda?
– No coś ty, Waldek! – Krzysztof aż się uśmiechnął, ale po chwili spoważniał. – Nie wiem, ile to potrwa. Miesiąc? Kwartał? Zobaczymy, jak się tutaj sprawy ułożą.
– Masz tam kogoś?
– Tak, ale odezwę się dopiero, jak wyląduję. Nie chcę pozostawić żadnych śladów.
– Czy ja… mam coś zrobić? – Głos Waldka był dziwnie cichy.
– Ten cały Universal jest przykrywką dla Rosjan. – Kawecki kątem oka dostrzegł, że przyjaciel pokiwał głową. – A zdaje się, że i nasz Klamek dobrze żyje z prezesem tej firmy. Jeśli masz kogoś, to wyślij go tam. Niech im dołoży do pieca.
– W porządku. Na początek spuszczę na Universal skarbówkę. – Dostański uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. – No, leć już. – Uścisnęli się.
– Pilnuj tu wszystkiego.
– Powodzenia!
– Wzajemnie. – Krzysztof otworzył drzwi i ruszył sprężystym krokiem w kierunku terminalu. Nie było odwrotu. Czy podjął słuszną decyzję? Czy miał wybór? I co teraz? – pomyślał, patrząc na tablicę odlotów. Co teraz będzie?
Powoli, jakby walcząc z oporem powietrza, ruszył w kierunku okienka kasowego PLL LOT. Pocieszał się, że LOT to nieformalna siedziba wojskowych służb wywiadowczych, więc trochę wody w Wiśle upłynie, zanim informacja o jego wyjeździe przecieknie do „cywilnych” ministerstw. A wtedy będzie już za późno.
Wiedział, że swoim czynem wstrząśnie podwalinami niejednej instytucji i niejedna głowa poleci za jego ucieczkę.
Ale nie mógł przypuszczać, że jego powrót przeciągnie się jak odyseja, a przyczyną będzie nie sam wyjazd, a słowa, które wypowiedział na końcu.
Ten majowy wtorek miał być z wielu powodów inny niż pozostałe. Po zamieszaniu na giełdzie, do jakiego doszło poprzedniego dnia, dyrektor działu przekazał mu obsługę prywatnego rachunku maklerskiego Mateusza Karasowicza. Właśnie JEMU. Wreszcie twarde miliony do inwestowania, a nie marne kilkaset tysięcy oszczędności wyściubionych od całej rodziny. Dwa lata sumiennej pracy – w tym kurwidołku, punkcie obsługi, z przyklejonym codziennie do twarzy uśmiechem kierowanym do skąpych, bojaźliwych i maluczkich klientów – wreszcie zaczęły procentować. I proszę: bach! Ledwo tydzień temu przeniesiono go do działu klientów indywidualnych, a już przydzielono mu do obsługi największych graczy. Karol Lewiński pomyślał, że oto na jego oczach urzeczywistnia się zasada rządząca giełdą, gdzie jeden musi stracić, aby inny mógł zyskać. Szkoda było mu tego maklera – jak mu tam, chyba Tomek – który poleciał ostatnio, ale cóż, taki rynek.
Uśmiechnął się. Jeśli tylko uda mu się wyprowadzić rachunek na prostą, czego był absolutnie pewien, to może liczyć na solidną premię. Może nawet Karasowicz powierzy mu inne aktywa w zarządzanie. Kto wie? Spojrzał na swoje odbicie w oknie autobusu. No i zawsze może liczyć na wzrost własnych notowań, rzecz jasna. Kiedyś, jeszcze podczas studiów na uniwersytecie, usłyszał, że sława dla młodych ludzi oznacza powodzenie. Chyba dotyczy to tych żółtodziobów, co to zarobią trochę grosza i uważają, że cały świat mają u stóp. Prychnął. Miał prawie trzydziestkę na karku i od kilku lat zasuwał do roboty. Jaka to młodość? Ale dziś wstał wcześniej niż zwykle, poszedł pobiegać, a potem nawet zjadł śniadanie. Zaprosi więc tę śliczną analityczkę z bankowego na kolację i pokaże jej, jaką fantazję potrafią mieć maklerzy. Musi tylko najpierw dojechać do biura, a z tym robił się problem.
Warszawa budziła się tego dnia wolno i z ociąganiem, jak gdyby próbowała uciec w sen przed czekającymi ją wydarzeniami, którym musiała stawić czoło. Budziki z rozmysłem ignorowano, podobnie jak pikanie telefonów czy płacz dzieci. Kiedy jednak rozsądek nakazał w końcu otworzyć oczy, powróciła adrenalina, a z nią pośpiech ograniczający poranne czynności do niezbędnego minimum. Mieszkańcy miasta i okolic ruszyli do pracy. Jedni kierowcy bardziej agresywnie niż zwykle zajeżdżali sobie drogę, wbijając się na najbardziej oblegane pasy ruchu. Inni, stojąc w korku, z ociąganiem podjeżdżali kolejne kilka metrów, co irytowało właścicieli aut stojących za nimi. Powietrze było niemal gęste od nadmiaru stresu i testosteronu. Postronny obserwator mógłby zauważyć, że spokój i skupienie ludzi malały wprost proporcjonalnie do odległości dzielącej ich od centrum miasta. Na moście Poniatowskiego, tuż przy zjeździe w prawo na Wisłostradę, zderzyły się dwa auta osobowe i jeden wóz dostawczy, skutecznie blokując wjazd w stronę centrum. Sięgający aż do Grochowskiej korek niektórzy kierowcy próbowali ominąć, skręcając w lewo, w kierunku Trasy Łazienkowskiej. Tam jednak, prawie aż do zjazdu na Aleje Ujazdowskie, można było posuwać się, i to powoli, tylko jednym pasem ruchu, gdyż drugi był zablokowany przez zepsute i czekające na pomoc drogową auto prowadzone przez kobietę. Mijający ją kierowcy tylko kręcili głowami. Dlaczego ktoś nie zatrzyma się i nie zepchnie jej na bok? Trzeci pas, przeznaczony dla autobusów, obstawiła policja, która tego dnia zanotowała nadzwyczaj wysoki utarg.
Ci, którzy jechali z północy, wskutek remontu rozsypujących się ulic Marymonckiej i Popiełuszki skazani byli na wiecznie zakorkowaną aleję Prymasa Tysiąclecia lub tylko im znane boczne drogi dojazdowe. Spokojniej było na południu Warszawy. Z powodu wiosennego oberwania chmury i zalania kilkudziesięciu metrów kwadratowych terenów zabudowanych oraz kilku ważnych arterii, w tym alei KEN i ulicy Puławskiej oraz metra, część osób w ogóle nie wyjechała do pracy, a ci, którzy bardzo chcieli bądź musieli wyruszyć, utknęli prawdopodobnie jeszcze w samym Piasecznie. Od strony zachodniej wjazd do miasta wyglądał jak co dzień. Z tą jednak różnicą, że stojący w korkach w alei Krakowskiej kierowcy obserwujący sznur wyjeżdżających z Warszawy samochodów zastanawiali się, czy aby od razu do nich nie dołączyć.
Najbardziej ludzkim miejscem, gdzie nie cichły rozmowy ani śmiech, były tramwaje i autobusy. Podenerwowani maturzyści, rozprawiający o czekających ich egzaminach, skupiali na sobie uwagę tych wszystkich, którzy potrzebowali zapewnienia, że normalne życie toczy się dalej. Wrażenie to mijało, gdy pojazdy zatrzymywały się na przystankach przy placu Trzech Krzyży lub rondzie de Gaulle’a. Rozmowy cichły, a na wysiadających patrzono jak na skazańców lub – o zgrozo! – na winowajców.
– Przepraszam za spóźnienie – rzucił Lewiński, wchodząc. – Korki i… – urwał w połowie zdania.
W dziale nie było jeszcze nawet połowy pracowników, a miny obecnych nie zachęcały do dyskusji. Bez słowa rzucił swoją teczkę na krzesło. Jak chcą się umartwiać, to ich problem. Ruszył w poszukiwaniu kawy. W kuchni było pusto, co dziwne jak na 8.40, kiedy każdy jest spragniony kofeinowego dopalacza. Wyjął z szafki kubek, jeden z tak zwanych niczyich, wsypał dwie łyżki kawy rozpuszczalnej, tyle samo cukru, zalał do połowy mlekiem i dopełnił ciepłą wodą z dystrybutora. Zadowolony ruszył z powrotem do pokoju.
Chociaż obsługiwali największych klientów indywidualnych tego biura i generowali znaczną część jego przychodów, trudno było nazwać miejsce ich pracy bardzo wygodnym. Niewątpliwym plusem było to, że nie pracowali w pomieszczeniu typu open space podzielonym ściankami o wysokości metr osiemdziesiąt. Mieli osobny pokój, z oddzielną klimatyzacją i wejściem. To pierwsze oznaczało, że nie muszą znosić nadmiernego chłodu lub duchoty, którymi potrafił potraktować współpracowników „właściciel” pokrętła klimatyzacji. Drugie było bardziej przyziemne – liczba potencjalnych złodziei portfeli czy telefonów komórkowych zamykała się na pracownikach tego pokoju. I jak nie nazwać tego miejsca luksusowym?
Pracowali w dziewięciu: pięciu z licencją maklerską, trzech doradców inwestycyjnych i jeden chłopczyk na praktykach, przyuczający się głównie w przynoszeniu kawy. Każdy z pracowników miał do dyspozycji cztery monitory, ustawione piętrowo w dwóch rzędach. Siedzieli w niewielkiej odległości od siebie, przy podłużnym blacie w kształcie litery L. Za plecami mieli dwie duże plazmy: na jednej zazwyczaj nastawiano TVN CNBC, na drugiej Bloomberg lub CNN. Poniżej stał stolik, na który powinna być dostarczana świeża prasa. Powinna – ale w całym biurze znacznie zredukowano liczbę zamawianych papierowych wydań tytułów prasowych, wskutek czego otrzymywali jedynie „Parkiet” i „Puls Biznesu”, ale dopiero po tym, jak najpierw przejrzał je zarząd. Po lewej od wejścia znajdował się maleńki gabinet ich dyrektora. Ściana dzieląca pomieszczenia była przeszklona, co wyraźnie sugerowało pracownikom, czym mają się zajmować w trakcie pracy.
Chłopak usiadł przy swojej części stołu, włączył komputer, wysypał okruchy z klawiatury i przesunął papiery ułożone wokół, robiąc tym samym miejsce na kubek z kawą. Radość i pewność siebie, którą przejawiał kilka minut temu, błyskawicznie ustąpiły miejsca suchemu, aczkolwiek jeszcze nie w pełni dojrzałemu profesjonalizmowi. Za dwie dziewiąta napięcie i podniecenie, które ogarniały wszystkich w pomieszczeniu, były już prawie namacalne. Zerknął w kierunku dyrektora. Chodził po pokoju, konferując z kimś ostro przez telefon.
O dziewiątej tysiące osób w mieście i kraju wstrzymało oddech, z czujnością wypatrując jakiegokolwiek symptomu ruchu notowań akcji i indeksów w dół. Te drgnęły i na otwarciu WIG20 zanotował 1901 punktów. Dzień wcześniej ten sam indeks, skupiający największe i najbardziej płynne spółki na warszawskim parkiecie, zanotował spadek prawie o 398 punktów. Notowania niektórych instrumentów zamrażano, co jeszcze bardziej zwiększało napięcie na giełdzie. Nigdy wcześniej nie widziano bowiem, aby tak ogromny zjazd na wartości indeksu dokonał się w tak krótkim czasie. Nawet podczas bessy w latach 2007–2008 spadek indeksu o 500 punktów trwał kilka dni. Tego poranka WIG20 zaczął o półtora punktu wyżej niż dzień wcześniej na zamknięciu i choć nie było to spektakularne wydarzenie, towarzyszyło mu ciche westchnienie ulgi.
Nie jest źle, pomyślał Karol i zerknął raz jeszcze na zawartość portfeli podopiecznych klientów. Akcje, które posiadali, po bardziej lub mniej licznych spadkach również odnotowały powolny ruch w górę. Dobrze, dokupujemy.
Lewiński zaznaczył na monitorze zlecenie kupna akcji i przycisnął enter. Zlecenie zostało dołączone do karnetu zleceń biura maklerskiego i jako całość przekazane do CAP, aplikacji certyfikowanego dostępu do systemu notującego WARSET. Z CAP zlecenie powędrowało do systemu HUB, a stamtąd do komputera centralnego. Ten przyjął zlecenie, zweryfikował jako poprawne, i wysłał do HUB informację o jego przyjęciu, skąd trafiła ona drogą powrotną do biura maklerskiego i komputera nadawcy. W tym samym momencie należący do architektury systemu notującego moduł Indexator obliczył nową wartość indeksów. System notujący wysłał te informacje do systemu dystrybucji informacji giełdowych DIFF, skąd zostały przekazane do różnych odbiorców, w tym do Komisji Nadzoru Finansowego, Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych, biur maklerskich i dystrybutorów informacji.
Ponieważ zamieszczenie zlecenia w arkuszu zleceń było równoważne ze zobowiązaniem inwestora do zawarcia transakcji na określonych przez siebie warunkach, zlecenie zostało pomyślnie zrealizowane.
Można było się rozluźnić i zacząć dzwonić do klientów. Zapowiadał się ciekawy dzień.
O ile cisza przed burzą jest zjawiskiem powszechnie znanym i rozpoznawalnym, o tyle tej katastrofy nic nie zapowiadało. Kiedy już zapracowany naród finansistów zaczął oswajać rynek – i samych siebie – nagle wszystko runęło. Potem mówiono, że symptomy przypominały nowotwór: najpierw jest ból, na przykład w nodze, wizyta u lekarza, brak właściwej diagnozy. Kiedy jednak widać już przerzuty, a choroba dosłownie pożera cały organizm, na leczenie jest za późno.
O tym, że popełnił błąd w ocenie, Lewiński zorientował się o dwie minuty za późno. Najpierw indeks obniżył się o 1 punkt. Nic wielkiego, może ktoś wpadł w popłoch. Kupujemy. Jednak po kilku sekundach spadł o kolejne trzy punkty. Potem o jedenaście, szesnaście. Jak w marazmie młody makler obserwował powiększającą się przestrzeń dzielącą poziomą linię wskazującą poziom zamknięcia WIG20 z dnia poprzedniego od jego obecnej wartości. Zerknął na inne indeksy. Także rozpoczęły gwałtowne i ostre szukanie dna. Przez kilka sekund jego umysł wypierał ze świadomości obrazy widziane oczami. 1873 punkty… 1841… 1807… Oprzytomniawszy, zerwał się z fotela i wpadł do gabinetu dyrektora.
– Szefie! Musi pan to zobaczyć…!
Jakby na zawołanie odezwała się najpierw jedna z komórek w pokoju, po czym zaczęły dzwonić inne telefony. Dyrektor wyskoczył z pokoju, zaczął krzyczeć i wydawać jakieś polecenia. Karol nie słuchał. Patrzył na wyświetlacz swojej komórki. Dzwonił Karasowicz, zapewne z informacją, że błyskotliwa kariera maklerska Lewińskiego właśnie dobiegła końca.
Tego dnia dźwięk brzęczących telefonów niósł się przez całą Warszawę: od Puławskiej przez Wołoską, Wspólną, Marszałkowską, Senatorską, aż do placu Trzech Krzyży. Wiesław Rozłucki, kiedy był jeszcze prezesem GPW, powiedział, że to panika sprawia, iż ludzie tracą, bo pieniądze na giełdzie są przecież wirtualne. Tylko jak to wytłumaczyć człowiekowi, który wczoraj miał na koncie kilka jak najbardziej realnych milionów złotych, a dziś ledwie kilkanaście tysięcy? Specjaliści od finansów oraz inwestycji chwycili za słuchawki i z całych sił starali się uspokoić swoich klientów, co i tak nie miało większego znaczenia, bo prawie nikt nie wiedział, co się dzieje.
Ci, którzy wstali po dziesiątej rano, oszczędzili sobie złudzeń, że giełda – i ich portfele – odrobią straty. W ciągu kilku godzin WIG20 spadł o kolejne 192 punkty, ciągnąc za sobą pozostałe indeksy warszawskiego parkietu. Akcje blue-chipów przypominały ubrania na wyprzedaży z zeszłorocznej kolekcji na via dei Condotti. Nikt ich nie chciał.
Jak grzyby po deszczu zaczęły wokół budynku GPW wyrastać ekipy dziennikarzy. Wozy transmisyjne TVN24 i TVN CNBC, Polsat News, TVP1 oraz TVP Info obstawiły Książęcą od Rozbrat po Nowy Świat. Reporterzy zajęli miejsca przy wszystkich wejściach i wyjściach. Co pięć metrów można było spotkać znajomą twarz, która nadawała na żywo lub przeprowadzała wywiad z nieszczęśnikiem, który wpadł w sidła mediowych najeźdźców.
Oblężenie przeżywały także punkty obsługi klientów. Od rana wszystkie stanowiska składania zleceń były zajęte przez stałych bywalców, zaniepokojonych wydarzeniami dnia poprzedniego. Teraz masowo dołączali do nich ci, którzy nie mogli dodzwonić się do swoich maklerów lub złożyć zleceń przez mocno obciążony system. Ale nawet w tych biurach maklerskich, które zapobiegawczo wzmocniły szeregi swoich pracowników w POK-ach, trudno było zapanować nad coraz większym chaosem i paniką. Do pracowników docierały urywki pytań w rodzaju: „Jak to nie mogę sprzedać?”, „Co to znaczy, że koszyk zleceń kupna jest pusty?”, „Dlaczego spółka nic nie robi?!”, a jeszcze mniej rzetelnych informacji, które mogłyby nieco załagodzić atmosferę. Tłumy w POK-ach gęstniały z minuty na minutę i nie było możliwości zapobiec temu, aby rozpacz inwestorów, tracących właśnie masę pieniędzy, przerodziła się we wściekłość na biura maklerskie, które przecież obracały tymi pieniędzmi. Ponieważ szlag trafił wszelkie zakazy nagrań i transmisji telewizyjnych z punktów obsługi klientów, w wieczornych wiadomościach widzowie mogli zobaczyć, jak dochodzi do szarpanin i rękoczynów. W całej Polsce podpalono kilka POK-ów, a w kilkunastu wybito szyby. W Warszawie do gabinetu prezesa jednego z dużych biur maklerskich wdarła się grupka inwestorów – a za nimi ekipa telewizyjna – domagających się zwrotu swoich pieniędzy. Pogotowie i straż pożarna wyjeżdżały kilkanaście razy, a policyjne areszty wypełniły się po brzegi zadbanymi zwykle jegomościami, tym razem w poszarpanych marynarkach.
O godzinie dwunastej, gdy indeks WIG20 zanotował 1657 punktów, a spadki kursów akcji publicznych spółek wyniosły średnio sześćdziesiąt procent, zarząd GPW zawiesił notowania odbywające się na wszystkich rynkach. Dopiero pod koniec dnia pojawiły się pierwsze nieoficjalne doniesienia, że straty inwestorów – wskutek zadziałania instrumentów pochodnych – sięgały ponad tysiąca dwustu procent.
Pomimo blisko dwudziestoletniego programu edukacji na temat rynku kapitałowego tego dnia środowisko maklerskie zostało zgodnie nazwane bandą przygłupów i nierobów. Giełda Papierów Wartościowych w Warszawie zyskała miano bezsilnego i bezwładnego wałka, który można toczyć w dowolnym kierunku, a Komisja Nadzoru Finansowego została ochrzczona prostytutką rynku kapitałowego, która daje temu, kto ma więcej.
* * *
– Moim zdaniem mamy do czynienia z nowym rodzajem ataku terrorystycznego. Wszelkie dane, jakimi dysponujemy w chwili obecnej, wskazują, że była to manipulacja rynkiem finansowym na niespotykaną dotąd skalę.
– Ale czy to możliwe, żeby ktoś był w stanie wyłożyć tak olbrzymi kapitał?
– W Polsce być może nie, ale proszę pamiętać, że kapitalizacja spółek warszawskiej giełdy to raptem pięć procent LSE czy NYSE Euronext…
Na telefonie leżącym na biurku zamajaczyło światełko „sekretariat”. Odebrał.
– Panie premierze – odezwał się głos w słuchawce – panowie: przewodniczący Dostański i prezes Maciejewski do pana.
– Zapraszam.
Antoni Riks wyciszył pilotem głos w telewizorze i poprawił marynarkę. Po chwili w drzwiach pojawiły się dwie znajome, wyjątkowo dziś blade i zmęczone twarze.
– Witam panów. Proszę. Nie, Kasiu, dziękujemy za kawę.
Bez zbędnych grzeczności premier wskazał im sofę, a sam zajął miejsce w stojącym nieopodal fotelu. Nie trzeba psychologa, żeby stwierdzić, że przyjmował generałów po przegranej bitwie. Prezes giełdy, Jerzy Ksawery Maciejewski, miał worki pod oczami, a zwykle elegancko nażelowane blond włosy były dziś rozczochrane. Rzucił się na sofę, jak gdyby ostatnio siedział na krześle elektrycznym. Na wygniecionej marynarce miał kilka plam po kawie. Waldemar Dostański, przewodniczący KNF, zachował nieco więcej klasy, ale i on wyglądał na mocno wyczerpanego. W tym przypadku premier stwierdził to bardziej po minie niż po ubiorze, bo wiedział, że zarówno w swoim gabinecie, jak i w aucie Dostański miał zawsze kilka zapasowych koszul.
– Co nowego wiemy? – zapytał gospodarz.
– Panie premierze – zaczął szef KNF – szczerze mówiąc, nie wiemy, co się stało. Być może to nagły odpływ kapitału zagranicznego, choć wydaje się to mało prawdopodobne, bo sytuacja gospodarcza kraju jest dobra.
Co do tego ostatniego nikt nie miał wątpliwości. Rozpoczęte dwa lata temu przez nowy rząd reformy powoli przynosiły pozytywne efekty: bezrobocie malało, spadała inflacja, opieka zdrowotna stała się dobrem ogólnie dostępnym. I wystarczyło posadzić na właściwych stołkach ludzi, którzy wzięli się do roboty, pomyślał premier.
– Inne możliwości?
– Badamy to – odparł Dostański. – Nie możemy wykluczyć manipulacji, ale chciałbym się powstrzymać od wygłaszania nieuprawnionych sądów.
Maciejewski się wyprostował.
– Moim zdaniem cała GPW stała się poligonem walk pomiędzy olbrzymimi instytucjami finansowymi – wtrącił. – Być może nie chodzi nawet o przejęcie kontroli nad giełdą czy zbadanie stanu rynku, ale o wypróbowanie jakichś nowych metod…
– No dobrze, a dlaczego tak późno zareagowaliście?
– Proszę? – Maciejewski chrząknął.
– Przecież przepisy zobowiązują was do zawieszenia notowań, gdy tylko przekroczą określony pułap, prawda? – Prezes GPW miał wrażenie, że premier przewierci go wzrokiem na wylot.
– No tak… ale sądziliśmy, że się odbije…
– Odbiło to chyba tobie, Jurku! – Riks wstał i zaczął krążyć po pokoju. – Wiesz, co zrobią inwestorzy? Zechcą się procesować! Zażądają zwrotu pieniędzy, i będą mieli rację! I kto za to zapłaci?! Bo chyba nie myślisz, że państwo!
– System nie działał tak, jak trzeba – zaczął niepewnie Maciejewski. – Mieliśmy problemy techniczne. Większość notowanych na giełdzie instrumentów przekroczyła dopuszczalne widełki. Zaczęliśmy zamrażać notowania każdego z nich, ale komputer się zawiesił. Więc chwilę dłużej to trwało, zanim wyłączyliśmy wszystko…
Premier spojrzał na niego ze zdumieniem.
– Zawieszaliście notowania każdego z instrumentów osobno?
– Nie. – Maciejewski energicznie zaprzeczył ruchem głowy. – Znaczy, na początku tak. To jest normalna procedura. Ale potem, gdy znów komputer zaskoczył, a akcje dawały nura, zawiesiliśmy wszystkie notowania…
– I co zamierzacie zrobić? Przeprosić?
– Nie wiem na razie, czy jest za co. – Szef GPW wzruszył ramionami. – KDPW mieli u siebie wszystkie transakcje. Pewnie jeszcze długo nie dowiemy się, kto nam tak namieszał na parkiecie.
– Chwileczkę – wtrącił się Dostański. – Powołałem specjalny zespół, który ma przeanalizować wszystkie transakcje przeprowadzane na GPW w ciągu ostatnich tygodni i porównać je z danymi światowymi. Jeśli było to działanie umyślne, za kilka dni nie będzie co do tego wątpliwości.
– I co?
– Jeśli dowiemy się, kto za tym stoi, to będzie od kogo ściągać chociażby ewentualne odszkodowania.
Premier się zamyślił. Takie sytuacje zawsze wymagają specjalnych ekip dochodzeniowych. Może rzeczywiście lepiej, żeby pracowali nad tym znający się na rzeczy finansiści niż dobrzy w kręceniu filmów ludzie z CBA?
– Kto nad tym pracuje? – zapytał po chwili.
– Najlepsi z…
– Dostaniesz jeszcze kogoś od Abrończyka.
Co prawda Ministerstwo Finansów zarządzane przez Bogusława Abrończyka zaczęło wreszcie działać sprawnie, i to bardzo, ale to nie znaczy, że ma się mieszać w sprawy innych instytucji. Dostański już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale premier tylko podniósł rękę i zwrócił się do Maciejewskiego.
– A jak nastroje w biurach?
– Uspokoiło się – odparł rzeczowo Maciejewski. Po Sodomie i Gomorze, która miała miejsce w ciągu dnia, wieczór przyniósł ostudzenie emocji. Zarządzone przez prezydenta Warszawy i wprowadzone również w innych większych miastach kontrole policyjne nie donosiły o żadnych znaczących występkach, wyłączając nadmierne spożycie alkoholu, co w sumie było jakoś dla wszystkich zrozumiałe.
– A co na to same spółki?
Prezes GPW westchnął.
– Żądają powołania komisji śledczej. Kilka grozi pozwami o nienależyte dopełnienie przez giełdę i nadzór swoich obowiązków w zakresie kontroli rynku kapitałowego. – Poprawił się na sofie. – Nic nowego w takiej sytuacji. Spotykamy się jutro po południu.
– Dobrze. – Riks zerknął na zegarek. Dochodziła dwudziesta. – Rano mam konferencję prasową. Co w końcu powiedzieć dziennikarzom? Że dwa dni się opieprzamy?
Cisza.
– Notowania zostają zawieszone do końca tygodnia, gdyż wtedy poznamy wyniki analizy prowadzonej przez KNF – wybełkotał w końcu Maciejewski. – Z pomocą ministerstwa na pewno zdążycie, prawda? – Ostatnie, lekko zjadliwe zdanie skierował do szefa KNF.
– Tak – rzekł Dostański. – Ale w przyszłości lepiej pilnujcie własnego podwórka.
Premier popatrzył na nich z ukosa.
– Dziękuję panom za spotkanie. – Wstali.
Obaj mężczyźni czuli się jak po wizycie na dywaniku i obaj mieli pewne refleksje na ten temat. Gdy jednak jeden poprzysiągł sobie, że za wszelką cenę należy złapać i ukarać winnych całego zamieszania, drugi przede wszystkim zastanawiał się, co było jego przyczyną.
* * *
Tłum przelewający się w kierunku Tiefer Graben zaczął gęstnieć, co przypominało Ulrikowi von Schwaltzchkemu, że nad Innere Stadt zapada zmrok i pora kończyć kolejny dzień pracy. A raczej swoją zmianę, poprawił się, bo przy Wallnerstrasse 8 rzadko kiedy gaszono światła.
– Sądzisz, że możemy trochę podgrzać atmosferę? – pytanie Erwina wyrwało go z zadumy. Tak, zastanawiał się nad tym. Z jednej strony oczywiście istniało ryzyko, że to tylko chwilowa, choć trudno wytłumaczalna, korekta. A Maciejewski, bez względu na to, jakim jest palantem, zna się na finansach i szybko się z tym upora. Z drugiej strony, rynek finansowy oferował tak szeroki wybór narzędzi, że grzechem byłoby ich w takiej sytuacji nie wykorzystać. Zwłaszcza że można by rzucić kośćmi i w sprzyjających okolicznościach zgarnąć całą pulę, nie wchodząc jednocześnie do gry.
– Vielleicht. Połącz mnie z Pragą.
Gdy o dwudziestej trzeciej przyszła ekipa sprzątająca, w gabinecie prezesa Wiener Boerse wciąż paliło się światło.
* * *
Gdy w Europie zapadła głęboka noc, a wszystkie sprawy urzędowe i biznesowe żyły co najwyżej w snach przepracowanych ludzi interesu, nad wybrzeżem Punta Cana na Dominikanie wschodziło słońce. Bavaro słynęło z pięknych plaż, ale również z nowoczesnej infrastruktury informatycznej, o której sąsiadnie Haiti – zwłaszcza po trzęsieniu ziemi na początku 2010 roku – mogło tylko pomarzyć.
Mężczyzna około pięćdziesiątki siedział samotnie w wiklinowym fotelu wyłożonym poduchami w jednej z kilku lepszych, czynnych całą dobę plażowych restauracji dla stałych bywalców. Na stoliku stały świeży koktajl z owoców i popielniczka. Mężczyzna ubrany w białą lnianą koszulę i krótkie beżowe szorty, wyglądał z lekkim czarnym zarostem i włosami przyprószonymi siwizną, jak typowy milioner na wakacjach, co szczególnie podkreślał trzymany przez niego „Financial Times”.
Przeglądał właśnie część poświęconą rynkom i notowaniom kursów giełdowych, gdy w kieszeni poczuł lekkie wibrowanie. Numer nieznany.
– Robert.
– Załatwione.
– Jesteś pewna?
– Tak.
– Dobrze. Kiedy?
Po chwili zakończył rozmowę i spojrzał na horyzont. Woda jak zwykle miała odcień turkusowy, na niebie nie było żadnej chmurki. Zapowiadał się piękny dzień. Szkoda stąd wyjeżdżać.
Młody mężczyzna wysiadł z autobusu linii 520 na przystanku Centrum i rozpiął kurtkę. Musiał się ochłodzić po podróży w tłoku. Kurtka, wyglądająca trochę jak popularny flek z lat dziewięćdziesiątych, była w istocie dość drogim upominkiem od jednej z jego byłych dziewczyn. Prezent ów zyskał aprobatę obdarowanego tylko dlatego, że metka Hugo Bossa widniała jedynie po wewnętrznej stronie kołnierzyka. Ciemnogranatowa, z lekkim połyskiem i ładnie wykończona mogłaby przyciągnąć wzrok niejednej stylistki, gdyby nie kontrastowo dobrane jasne bojówki, niemal puszczające oko do ludzi śledzących z nadmierną uwagą najnowsze trendy. Mężczyzna przeczesał dłonią swoją czarną czuprynę i ruszył przed siebie.
Co prawda, mógł skorzystać z metra, z którego zdążono już odpompować wodę – chwała Bogu, że podczas jego budowy ostatecznie nie zrezygnowano z instalowania kosztownych śluz – ale pociągi wciąż kursowały z opóźnieniem. Niejednokrotnie zastanawiał się nad tym, że w Warszawie tempo życia jest odwrotnie proporcjonalne do prędkości realizacji prac remontowo-budowlanych. Trudno. Ponieważ jednak nie miał zamiaru zrywać się wcześniej z łóżka, przestój w metrze oznaczałby potencjalne spóźnienie. A pierwszego dnia nie wypada się spóźnić. Przynajmniej pierwszego.
Całą szerokością chodnika pod Domami Centrum płynął tłum śpieszących się jak zawsze o tej porze ludzi. Choć większość pieszych preferowała ruch prawostronny, to zawsze istniała groźba oberwania łokciem od jakiegoś „wyprzedzającego” czy zostania zachlapanym kawą z Coffee Heaven przez „skręcającego”. Rzucone w biegu „przepraszam” niosło ze sobą tyle empatii co oburzenie ludzi, którzy z braku miejsca na hamowanie wpadali na owego nieszczęśnika.
Na szczęście mężczyzna, cały i czysty, skręcił w prawo w przesmyk między budynkami i ruszył pasażem Wiecha. Trochę luźniej. Rozciągający się od Rotundy PKO BP do ulicy Sienkiewicza pasaż Wiecha bywa określany także jako granica dzieląca zabieganą Warszawę od normalnego świata, gdzie matki wywieszają na balkonach świeże pranie, a dzieci bawią się w chowanego. Co bardziej światłych może zainteresować nieco pretensjonalna architektura pasażu, na którą składa się dziewięć megalatarni, każda wysokości prawie dwudziestu metrów. Zapatrzeni w wieńczące je dziwaczne skrzydła mogą zostać szybko i dosłownie sprowadzeni na ziemię przez wystające kanty granitowych płytek. Od przewrócenia się na „przecież prostym” pasażu gorsze jest tylko szukanie toalety. W okolicy jest tylko jedna toaleta publiczna, znana przede wszystkim jako miejsce spotkań mniejszości seksualnych. Jednakże poszukujący mocniejszych wrażeń nie muszą udawać się do wychodków. Odnajdą je w małych lokalikach oferujących „full body massage with happy ending”. Butiki przy pasażu Wiecha i w jego obrębie stanowią pewien precedens dowodzący, że wynajmując piętnaście metrów kwadratowych w centrum miasta, można dzięki własnej przedsiębiorczości utrzymać się nawet ze sprzedaży minerałów.
Mężczyzna doszedł do zniszczonego neonu nieczynnego już kina Relax i popatrzył na zrujnowany front. Byłem tam na „Gladiatorze”, wspomniał, ile to już lat? Będzie ponad dziesięć. Zanotował w pamięci, żeby dokupić film do swojej skromnej kolekcji DVD. Każda dziewczyna na nim płacze.
Po kilkunastu metrach skręcił w lewo w plac Powstańców Warszawy i stanął naprzeciw budynku Komisji Nadzoru Finansowego.
Siedziba KNF nie zachwycała ani skalą, ani rozmachem. W przeciwieństwie do Giełdy Papierów Wartościowych, mogącej pochwalić się nowoczesnym gmachem na tyłach Centrum Bankowo-Finansowego, czy nawet siedziby Ministerstwa Gospodarki, który został wyróżniony Państwową Nagrodą Artystyczną w roku 1950, budynek KNF jawił się jako zwykły peerelowski szarak. Być może to wpływ ponurego, bo przypominającego trumnę, stojącego po sąsiedzku budynku Narodowego Banku Polskiego. A może wyrosła jeszcze z czasów komunizmu niechęć do oddawania całkowitej kontroli w ręce jakichkolwiek państwowych instytucji, tak mocno wyzierająca z poszarzałych szyb obu budynków. Bo plac Powstańców Warszawy można uznać za nadzorcze zagłębie stolicy – z jednej strony Komisja Nadzoru Finansowego oraz Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, z drugiej Narodowy Bank Polski, a czterysta metrów dalej Świętokrzyską na wschód – Ministerstwo Finansów. Tyle że gmach tego ostatniego odstaje wyraźnie od reszty towarzystwa, gdyż wzniesiony na wzór pałaców francuskich, z otwartym na ulicę dziedzińcem paradnym i fontanną pośrodku, należy do grona najładniejszych budowli w Warszawie. Socrealistycznych, rzecz jasna.
Powstała jesienią 2006 roku Komisja Nadzoru Finansowego przejęła obowiązki Komisji Papierów Wartościowych i Giełd oraz Komisji Nadzoru Ubezpieczeń i Funduszy Emerytalnych, łącząc kompetencje obu organów, sprawując tym samym nadzór nad sektorem bankowym, rynkiem kapitałowym, ubezpieczeń i emerytalnym w Polsce. Dużo władzy w rękach jednego człowieka, którą mógł sprawować dzięki pracy i wiedzy swoich dziewięciuset pracowników.
Mężczyzna skierował się do wejścia, które to z kolei przypominało zwykłą klatkę schodową. Wszedł więc schodkami na półpiętro, przeszedł przez bramkę z wykrywaczami metali i podszedł do strażnika, który niechętnie oderwał się od codziennego rytuału picia kawy zalewajki.
– Dzień dobry. Ja do prezesa eee… przewodniczącego. Miałem zgłosić się do recepcji – powiedział, wyjmując z portfela dowód osobisty i podając go strażnikowi. Ten wziął dokument do ręki, i nie patrząc na przybysza, zaczął przeglądać leżącą na biurku księgę w poszukiwaniu właściwej rubryki z nazwiskiem.
– Nie ma tu pana – odrzekł po chwili, sam jakby zaskoczony tym faktem.
– Pewnie dlatego, że dostałem dyspozycję dopiero wczoraj.
– Psze chwilę poczekać. – Strażnik stęknął i sięgnął po telefon. A kawa stygnie!
– Do prezesa. Tak, z Ministerstwa Finansów. Dobrze. – Odłożył słuchawkę – Zaraz ktoś do pana zejdzie. – Rozsiadł się ponownie w fotelu, ujął kubek i wrócił do lektury „Super Expressu”.
Po kilku minutach zjawiła się na młodziutka blondynka i powitała przybysza promiennym uśmiechem, zbyt zachęcającym jak na urzędnicze standardy.
– Dzień dobry, pan Piotr z ministerstwa…?
Nie. Z Al-Kaidy. Ale dziękuję za przykrywkę.
– Tak, jestem młodszym doradcą ministra. Piotr Mylczek, miło mi.
– Mnie również. – Oczy blondynki świeciły jak perełki – Zapraszam na górę.
Ruszyli schodami. Piotr starał się patrzeć na boki, ale mimo wszystko musiał przyznać, że Dostański na pewno zna się na wszystkim również od hmm… dupy strony. Zatrzymali się dopiero na trzecim piętrze. Kobieta podeszła do drzwi po prawej stronie, i posyłając Piotrowi promienny uśmiech, delikatnie zastukała i nacisnęła klamkę.
– Pani Zosiu, gość z Ministerstwa Finansów do pań – powiedziała, wychylając się bokiem i jeszcze mocniej napinając i tak już obcisłą na biuście koszulę.
Jakich tu oni gości przyjmują?!
Jego rozważania przerwało pojawienie się w drzwiach „pani Zosi”, która okazała się dwudziestoparoletnią, wysoką brunetką o regularnych, ładnych rysach twarzy i zielonych oczach. Swoim długim prostym włosom pozwalała swobodnie opadać na wąskie ramiona. Klasyczny szary kostium i niebieska koszula – zestaw, który zwykle ma w sobie tyle samo seksu co podkolanówki – podkreślał jej wąskie, ale ładnie zaokrąglone biodra i zgrabną talię.
Piotr przesunął się w drzwiach i wyciągnął rękę.
– Miło mi panią poznać.
– Witam i zapraszam. – Zdecydowany uścisk dłoni. Mocne spojrzenie, które po chwili przesunęło się w bok. – Dziękuję, Olu. Jeśli będziemy potrzebować więcej estrogenu, nie omieszkam po ciebie zadzwonić.
Dziewczyna zaświergotała radośnie i zniknęła, zamykając za sobą drzwi.
W pokoju była obecna jeszcze jedna osoba. Korpulentna, dobiegająca czterdziestki pani Ela, urzędniczka z wieloletnią praktyką zawodową. Dzięki uśmiechowi i pogodnemu spojrzeniu nie wyglądała na zgorzkniałą, co było częstą dolegliwością urzędników. A energia i żywiołowość świadczyły o tym, że musi należeć do frakcji tych optymisto-idealistów, którzy wierzą, że cierpliwą pracą i wytrwałością zmienią świat. Pomimo sporej nadwagi i stosunkowo niskiego wzrostu poruszała się lekko i zwinnie, przypominając w tym podskakującą piłeczkę. Odruch poprawiania okularów czy odgarniania spadających na oczy krótkich włosów przywoływał mu na myśl pokemona. Uśmiechnął się więc jeszcze szerzej, ściskając jej dłoń. Dwie kobiety, jedna ładna, druga zabawna – czego chcieć więcej?
Pokoik był nieduży, ledwo mieścił trzy zestawione razem biurka. W oknach wisiały rolety, po lewej stała wysoka metalowa szafa. Żadnych paprotek, rysunków, zdjęć, kalendarzy. Zwykła przechowalnia. Tak, tak, droga Komisjo, chroń swoje informacje przed ministerstwem.
– Tu jest twoje biurko. – „Ładniejsza” wskazała Piotrowi miejsce po lewej od siebie, tyłem do wejścia. Monitoring monitora w cenie. – Laptop, telefon, wszystko powinno działać. Loginy i hasła znajdziesz na karteczce przy sprzęcie, tam też masz numer do help desku.
– Dziękuję. – Usiadł przy biurku. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby ocenić sprzęt na jakieś pięć lat z hakiem. Co nie było takie złe jak na państwowe standardy: jego pierwszy pecet w ministerstwie pamiętał chyba jeszcze czasy Enigmy. – To co, zaczynamy od razu?
Zosia popatrzyła na niego z ukosa.
– Chyba że wolisz najpierw konferencję prasową. – Jej słowa ociekały jadem.
– Tak, ale to już po tym, jak rozgryziemy ten orzeszek. – Uśmiechnął się, szczerząc zęby.
Był na to przygotowany. Pół roku temu z NewConnect na rynek główny GPW przeniósł się dom maklerski z Katowic. Analizując podmiot pod kątem współpracy przy prywatyzacjach planowanych przez ministerstwo, Piotr dopatrzył się, że jego właściciele zbudowali swoistą piramidę finansową. Mechanizm był prosty: najpierw przeprowadzali pre-IPO dla zaprzyjaźnionych inwestorów, potem wprowadzali spółkę na NewConnect. Inwestorzy zarabiali, bo wycena spółek była windowana w kosmos. Jeśli jednak nie zarabiali, można było ich spłacić, emitując akcje w innej spółce z grupy lub upubliczniając kolejne podmioty. A ponieważ kasa była filtrowana przez spółki zarejestrowane na Cyprze, trudno było od razu dopatrzyć się niepokojących powiązań. Sprawa trafiła na łamy prasy, biuro maklerskie splajtowało, a właściciele wciąż gęsto tłumaczą się przed prokuraturą. A on? Piotr zyskał rozgłos, o który nigdy nie zabiegał, uściski dłoni i wyróżnienie od samego Maciejewskiego. W konsekwencji stał się prawie takim samym symbolem niezłomnej walki pracownika państwowego jak Lodzia Milicjantka.
Najgorsze było to, że popularność zaczynała mu ciążyć. Nie żeby nie miał frajdy, gdy wchodził do klubów bez kolejki czy spotykał ludzi, których do tej pory znał jedynie z gazet… Ale te dziewczyny! Wszystkie piękne, wystrojone, bogate i lecące na niego jak charty na zająca. No, może ostatnia była milsza… Ale żeby zaraz razem mieszkać?!
– Jesteś bardzo pewny siebie – zauważyła sucho dziewczyna i usiadła za swoim komputerem.
– Po prostu uważam, że nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy ciężko pracować.
– Taaa? – Wychyliła się zza monitora z uśmiechem powątpiewania na twarzy.
– Słuchaj, nie jestem tu po to, żeby się pindrzyć. – Ileż można udawać, że nie wkurzają go te podjazdy! – Może to ja mam pomóc wam, może wy mnie, ale cel mamy jeden i ten sam, i skupmy się na nim, a nie na wzajemnych animozjach! Okej?!
Spiorunowała go wzrokiem.
– Dobrze. Liczymy jednak na twoją dyskrecję.
Do kurwy nędzy, co za paskudny, niereformowalny babsztyl!
– Spokojnie. – Popatrzył na nią twardo. – Ostatnio przerzuciłem się z reporterek na modelki.
– Obyś się niczym nie zaraził, bo robota nam nie pójdzie…
Piotr zaczął dyszeć i już otwierał usta, żeby się jej odgryźć, gdy nagle gęste powietrze rozbrzmiało serdecznym śmiechem Eli. Jej piersi i brzuch zaczęły falować rytmicznie, czemu towarzyszyły kolejne wybuchy niepohamowanej wesołości.
– No już dobrze, dobrze – zaczęła po chwili, ocierając łzy z kącików oczu. – Nie ma sensu się ciskać, skoro będziemy tu razem pracować. Tylko wiesz co Piotrze? – Jej spojrzenie powędrowało pod biurko, co wzbudziło u Piotra dziwne uczucie. Wstyd? – …Może KNF to nie jest najelegantsze miejsce po tej stronie Wisły – znów uśmiechnęła się szeroko – ale w pracy obowiązuje nas dress code. Więc wybacz, ale w tym urzędzie bojówki, T-shirt i trampki to nie jest strój do pracy.
– Cóż… – odwrócił głowę i spojrzał na Zosię. – Szykowałem się na wojnę i jak widać, nie pomyliłem się.
Zabrali się w ciszy do pracy. Nie mógł jednak nie dostrzec lekkiego uśmiechu, który zagościł na twarzy dziewczyny. Może i jest łajzą, ale przynajmniej oswojoną. Po kilku minutach chrząknął.
– To na czym stoimy?
* * *
Gabinet przewodniczącego KNF, choć nie odbiegał standardem wykończenia od całego budynku, w którym zacieki na suficie, nieszczelne okna czy zamarzająca w kaloryferach woda były czymś tak oczywistym jak trzynasta pensja i bony na święta dla pracowników, znacznie jednak różnił się od gabinetów zajmowanych przez osoby z jego pozycją. Tuż przy wejściu rzucały się w oczy wołające o nowy lakier lub chociażby dywan do przykrycia pościerane drewniane klepki podłogowe. Po prawej stronie dożywał swoich lat obity zamszem fotel, o którego minionej świetności świadczyły jedynie misternie zdobione dębowe nóżki. Naprzeciwko niego stała niedomykająca się drewniana komoda. Największą uwagę wchodzącego przykuwało zwaliste mahoniowe biurko, które choć było maksymalnie dosunięte pod okno – tak, by umożliwić jego drobnemu właścicielowi wejście i wyjście – to i tak dzieliło je od drzwi wejściowych niewiele ponad dwa metry. Białe, gołe ściany oznaczały zazwyczaj, że jest to pomieszczenie przejściowe. Oszczędność w zakresie prezentacji własnych, zresztą licznych, dyplomów, nagród i pamiątek, nie wynikała jednak ze skromności Dostańskiego, ale z jego sposobu życia. Mający pięćdziesiąt parę lat przewodniczący, zwany też „prezesem”, znany był z tego, że mało ktokolwiek o nim wiedział. Co prawda w google’u pojawiało się kilka pokaźnych stron na hasło wyszukiwania „Waldemar Dostański”, ale były to głównie informacje o jego opracowaniach naukowych, książkach na temat finansów czy publikacjach zbiorowych. Pewne było, że zanim zaczął pracować w KPWiG jako zastępca prezesa – skąd przeszedł do KNF, obejmując w 2008 roku funkcję przewodniczącego – przebywał za granicą. Ponoć wykładał na europejskich uniwersytetach. Ponoć, ponoć… Mówiono, że zanim wyjechał, pracował w Ministerstwie Finansów. Ale nikt jakoś nie zadał sobie trudu, żeby gruntownie sprawdzić te dane i uporządkować wiarygodne CV. W powszechnej opinii uchodził za samotnika. Nie miał rodziny, mieszkał sam na Powiślu. Jako szefa oceniano go skrajnie: jedni uważali, że dba o urząd jak lwica o młode. Inni – szczególnie przyjaciele tej setki, którą bez mrugnięcia okiem zwolnił z dnia na dzień, gdy premier zarządził odchudzanie administracji państwowej – byli zadnia, że liczą się dla niego tylko prawo i przepisy.
Jedni i drudzy nie mają racji, pomyślała Zofia. Gdy patrzyła na niego, jak teraz siedzi i rozmawia przez telefon, błądząc wzrokiem po ekranie laptopa, wydawało się, że prawie znika w ramionach olbrzymiego ciemnego fotela. Trzydzieści centymetrów nad jego głową wisiała duża drewniana okiennica, przypominająca o przyczynie ciągłych migren właściciela tej klitki. Ciekawe, czy to ta listwa jest tak spróchniała, czy szef ma tak mocną czaszkę, że jeszcze mu nie pękła od uderzeń.
– Przepraszam, że musiała pani czekać – rzekł uprzejmie, odkładając słuchawkę.
– Nie szkodzi.
– Jakie postępy w pracy?
Co jest?! Dziś zaczęliśmy!
– Zbieramy informacje. – Usiadła wygodniej, starając się nie rozpraszać gestami rozmówcy, który używając ekranu laptopa jako lusterka próbował ułożyć swoje szpakowate włosy. – Ela Górska zajęła się analizą danych z ostatniego miesiąca, tak jak pan prosił. Dostaliśmy już materiały z KDPW. Bankowy ściągnie nam zestawienia transakcji od domów maklerskich. Mamy je dostać dziś do trzynastej, wcześniej powinny spłynąć dane z giełdy… Aha, no i czekamy na zagranicę, ale to z dzień jeszcze potrwa.
– Okej. – Skinął. – A nasz gość? Co to za facet?
– Przysłali bystrzaka. – Uśmiechnęła się. – Ale zna się na rzeczy. To ten koleś od Katowickiego…
– Proszę, proszę. – Dostański rozparł się w fotelu. – Abrończyk chce kolejnego medialnego show?
– Pewnie tak. Ale facet myśli, więc nie powinno z nim być problemów.
– Tak, wiem, słyszałem.
Aha. Tu cię mam.
– Wie pani – kontynuował – że jestem jedynym prezesem instytucji rządowej, który nie został odwołany po wyborach? – Usiadł prosto i zaplótł ręce na biurku. Jakież on ma małe dłonie, prawie kobiece! Ciekawe, jaki nosi rozmiar buta… 36? O mało nie parsknęła śmiechem. – Zmieniają się ludzie, ale cele pozostają te same – kontynuował. – KNF musi stać na straży prawa i porządku. Nie możemy podlegać naciskom żadnej z instytucji, nawet jeśli będzie to instytucja rządowa. – Pokręcił głową, widząc jej pytające spojrzenie. – Nie, nie ma na mnie nacisków i nie podejrzewam ani premiera, ani innych ministrów o tego typu praktyki. Ale zawsze na każdego można znaleźć haka. I choć może być to tylko nieprawdziwa plotka, jeśli przedostanie się do mediów, może zniszczyć każdego.
– Nie rozumiem…
– Jak każdy mam wrogów. A chciałbym, żeby ta sprawa została doprowadzona do końca. Rozumiesz?
Nie, wcale nie, ale kiwnęła głową potakująco.
– Miej oczy szeroko otwarte. I zawiadom mnie pierwszego, jeśli coś wygrzebiesz.
– Może pan na mnie liczyć.
Zabawne, że użył słowa „jeśli”.
– Cieszę się, Zosiu, że mam panią u siebie. – Uśmiechnął się ciepło. – Ucałowania dla Joanny.
– Dziękuję.
Zofia Maria Paul znała Waldemara Dostańskiego znacznie dłużej, niż wynosił staż jej pracy w KNF. Po jego powrocie do kraju już jako nastolatka miała okazję przysłuchiwać się dyskusjom, które prowadził z jej ciotką. Nieraz słuchała, a nieraz podsłuchiwała.
Jakie życie potrafi być przewrotne. Gdyby po samobójstwie matki nie zaadoptowała jej ciotka, dziewczyna prawdopodobnie nigdy nie poznałaby ani kawałka historii swoich rodziców. Zabawnie jest myśleć „rodzice” i widzieć dwie obce osoby. Nawet matka, z którą żyła prawie dziewięć lat, była dla niej kimś dalekim i właściwie trudnym do zniesienia. Neurotyczna i pogrążona w depresji, urodę i talent malarski, a właściwie i życie zagubiła wraz z utratą ukochanego, który po prostu odszedł. Jej siostra Joanna była Zosi od zawsze bardziej bliska. Ciepła i pełna energii, wyzwolona i zaradna. W dodatku nie bała się świata, pół życia spędziła w Stanach czy – jak sama mawiała – „w l’Ameryce”. Jej duże mieszkanie w kamienicy na Saskiej Kępie zawsze było pełne artystów i polityków, przedsiębiorców i bankierów. Rzadko zdarzał się weekend bez spotkań, podczas których omawiano ważne dla kraju sprawy; spotkania te zazwyczaj kończyły się potańcówkami na tarasie lub w ogrodzie. Częstym gościem bywał również i Dostański, którego czasem, dla zabawy, nazywała wujkiem.
Jednakże za każdym razem, gdy siadała naprzeciw niego tak jak teraz, a on zwracał się do niej per „pani” i widział w niej – przynajmniej jej zdaniem – jedynie ulepszoną, bo mówiącą, wersję narzędzia do analizy, zastanawiała się, czy to efekt profesjonalizmu, czy skomplikowanej natury tego człowieka.
* * *
Problemem był wybór miejsca. GPW obstawiona wciąż przez dziennikarzy, nie zapewniała ani dyskrecji niezbędnej do tego typu spotkań, ani tym bardziej spokoju potrzebnego przy omawianiu wielu delikatnych, wciąż czekających na rozstrzygnięcie kwestii. Kłopotem był także charakter owej lokalizacji – z jednej strony każdy z gości powinien czuć się tu na tyle swobodnie, żeby bez obaw można było prowadzić rozmowy, z drugiej należało mieć świadomość, kto jest gospodarzem spotkania. Po kilkunastu telefonach i szybkich konsultacjach udało się wybrać miejsce neutralne, ale wciąż w zasięgu władzy rządu.
Wychodzący punktualnie o szesnastej pracownicy banku nie mieli szansy ani zobaczyć przygotowań do szykującego się wydarzenia, ani się o nich dowiedzieć. W tym finansowym molochu również informacja przepływała w tempie lodowca, co wynikało zarówno z traktowania jej jako produktu deficytowego mogącego otworzyć – lub zamknąć – niejedne drzwi, jak i z narosłej przez lata niechęci, obawy i obojętności ludzkiej na cokolwiek wykraczające poza czubek własnego nosa. Po co ruszać gówno i znosić jego smród przez najbliższe miesiące?
Co najwyżej kilkunastu dyrektorów opuszczających podziemny garaż zdziwiło się, widząc wjeżdżające eleganckie samochody. Ale i oni, dołączając do korka wyjazdowego z miasta, byli już myślami przy czekających ich zakupach lub rodzinie w domu.
Zebrali się w niedużej sali konferencyjnej przylegającej do gabinetu prezesa banku. Na środku stał masywny owalny stół, wokół którego ustawiono eleganckie krzesła. W kącie umieszczono niewielki barek zapewniający bogaty wybór trunków, którymi można było się delektować, podziwiając wspaniały widok na centrum miasta, rozpościerający się przez całkowicie przeszkoloną ścianę.
Jednak ani panorama Warszawy, ani alkohol nie wzbudziły większego zainteresowania przybyłych. Prowadzone zwykle na stojąco w dwu-, trzyosobowych grupkach rozmowy były tego dnia niezwykle ciche i właściwie odbywały się bardziej z potrzeby usłyszenia, że ktoś ma gorzej, niż podsłuchania jakieś plotki czy opinii. W powietrzu wyczuwało się napięcie. Zebrani goście coraz częściej ostentacyjnie zerkali na swoje drogie zegarki. Kilka osób bezmyślnie bębniło ołówkami z logo banku w blat stołu, jakby odliczali sekundy do rozpoczęcia spotkania.
Prezes Maciejewski wszedł punkt siedemnasta do sali i położył na stole wielgachną teczkę.
– Witam panie, witam panów. – Ukłonił się uprzejmie wszystkim zgromadzonym o wrogich i zasępionych twarzach. – Dziękuję za przybycie. I dziękuję również prezesowi, że zgodził się gościć nas u siebie.
Ten uśmiechnął się grzecznie, choć dusza mu śpiewała. W życiu nie przegapiłby okazji ściągnięcia tylu zbłąkanych owieczek na swoje podwórko. Jednakże jego emocje pozostały niezauważone, gdyż z kątów sali rozległy się pierwsze znudzone szepty i chrząknięcia.
– Ostatnie dwa dni na giełdzie nas nie rozpieszczały – zaczął szef GPW. – W związku z tym pozwoliłem sobie zaprosić was na to krótkie spotkanie, aby wyjaśnić wszelkie niecierpiące zwłoki sprawy. Czy…
– Przepraszam cię, Jerzy. – Barczysty mężczyzna z pierwszego rzędu nawet nie wstał. – Ale moja żona zaraz rodzi, jakbym nie miał za dużo problemów. Powiedz po prostu, o co w tym wszystkim chodzi!
– Właśnie usiłuję to zrobić. – Maciejewski niezrażony mówił dalej spokojnie. Tylko w spokoju nadzieja. Jedna iskierka mogła podpalić lont bomby, na której wszyscy siedzieli. – GPW stała się przedmiotem manipulacji…
– Nie chrzań jak komunista! – Mężczyzna podniósł się i zaczął wymachiwać pięścią. – Wszyscy dobrze o tym wiemy, tylko wy tracicie czas na powoływanie jakiegoś pseudozespołu ekspertów! Gówno prawda! Chcę mieć z powrotem swoją firmę, swoje akcje i swoją kasę, rozumiesz?!
Kilka osób podniosło się z krzeseł.
– Hej, Cezary, spokojnie! – Maciejewski cofnął się o krok, rejestrując jednocześnie w pamięci, ile kroków dzieli go od drzwi. – Groźbami niczego nie osiągniesz!
– No przecież to nie Jurek wywalił indeksy, no nie? – krzyknął ktoś z sali.
– Siadaj i daj porozmawiać – dodała kobieta z lewej.
Mężczyzna burknął coś, ale wrócił na swoje miejsce. W sumie nie ma co mu się dziwić, pomyślał Maciejewski. Jego grupa medialna straciła blisko osiemdziesiąt procent na wartości, prawie najwięcej ze wszystkich.
– Prezesie – kontynuowała kobieta – czy to może być próba wrogiego przejęcia GPW?
Tył sali poruszył się i zabujał złowrogo.
– Jeśli tak, to ja się nie piszę na białego rycerza…
– Naszym kosztem?
– Chronicie inwestorów, a co z emitentami?
– Jak ja mam spłacić kredyty?
– Możemy je zawsze cofnąć…
Prezes Maciejewski zaczął tracić kontrolę nad sytuacją, a co gorsza, zaczął tracić kontrolę nad sobą. Próbował jeszcze przekrzyczeć tłum, ale kilka osób się podniosło i zaczęło popychać nawzajem. Czas się zbierać.
– Dokąd, skurwielu?! – krzyknął mężczyzna, który odezwał się pierwszy.
– Ty, Baginsky, spływaj do siebie. Przecież krew się leje, no nie? – zarechotał Idzikowski, właściciel kancelarii.