Fride i Hilda - Tomasz Pczycki - ebook
NOWOŚĆ

Fride i Hilda ebook

Tomasz Pczycki

0,0

Opis

ILE JESTEŚ W STANIE POŚWIĘCIĆ DLA WOLNOŚCI I NIEZALEŻNOŚCI?

Anglo-saksońskie królestwa Wessexu i Mercii pogrążone są w wojnie z Duńczykami. Życie kobiet zamieszkujących obydwa z nich jest z góry przesądzone. Pisany jest im los pokornych żon, oddanych matek i zaradnych gospodyń .

Fride i Hilda, sierota i wdowa, inaczej widzą swoją przyszłość. W dramatycznych okolicznościach zdobywają wysoką pozycję i rozległe ziemie w Wiltunscire. Wywracają do góry nogami ustalony porządek, wzbudzają zazdrość, zawiść i niechęć okolicznych lordów, a to wszystko w czasie, kiedy za rogiem szerzy się wojenna zawierucha. 

Czy uda im się porozumieć, gdy większość stanie przeciwko nim? Czy utrzymają pozycję w tej brutalnej rzeczywistości? Czy wyjdą w ogóle z tego z życiem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 726

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tomasz Pczycki

Fride i Hilda

Część I

Zmiany

Znowu miała ten sen. Twarz jej matki pochylona tuż przy jej twarzy.

– Chodź, Fride, musimy iść, szybko!

Potem, w ramionach mamy, przez jej rozwiane włosy, widzi oddalającą się chatę. Czuje w powietrzu żar, a przecież jest zima. Nad osadą unosi się czerwona łuna, słyszy krzyki. Powietrze jest pełne szarego śniegu. Przez osadę przebiega koń, ten, na którym tyle razy jeździła. Jego grzywa jest w płomieniach.

Biegną. Fride boleśnie podskakuje wtulona w mamę, już są poza osadą, mijają pierwsze drzewa. Wtedy widzi kilka postaci, ich czarne kształty na tle rozlewającej się po wsi czerwieni, rzucające ogromne cienie. Widzi, jak zbliża się strzała i nagle upadają. Uderza o ziemię, a jej mama ją przygniata. Jęczy. Podnosi się po chwili na łokciach, ma takie wielkie oczy, pełne bólu i strachu. – Uciekaj, kochana, uciekaj, uciekaj… – powtarza cicho. Fride uwalnia się, po chwili wahania biegnie w najbliższe krzaki, odwraca się i widzi mamę ostatni raz, na ziemi, ze strzałą sterczącą w niebo z jej pleców. Czarne postacie biegną ku nim. Mama woła jeszcze za nią:

– Kocham cię!

Obudziła się zlana potem, ciężko oddychając. Kątem oka dostrzegła płomienie jak ze snu. Nerwowo odwróciła głowę, ale to było tylko dogasające palenisko. Opadła z powrotem na posłanie, zakrywając dłońmi twarz. W końcu uspokoiła oddech. Dopiero po chwili zorientowała się, że w chacie było zimno, i zakryła się futrem i kołdrą po sam nos.

To były niemal jej pierwsze wspomnienia. Sprzed napadu pamiętała niewiele. Jak siedziała na klepisku z drewnianym konikiem w ręku, patrząc na stojącą tyłem matkę przygotowującą strawę. Jak śmiejąc się, jechała na koniu pod czujnym okiem starszego brata. Nie pamiętała nawet jego twarzy. Eadwine. Tak miał na imię. Utkwiło jej też w pamięci, jak raz wracający późno ojciec wybudził ją i dostrzegła jego uśmiechniętą twarz w blasku świecy, gdy się zatoczył, a matka ruszyła, by go chwycić, uciszając go jednocześnie. To wszystko. Potem już tylko napad.

Przez jakiś czas leżała bez ruchu, próbując zasnąć, lecz bezskutecznie. Nigdy nie spała głęboko. Łatwo się wybudzała. Ten sen wracał do niej zawsze, kiedy się martwiła. Od tylu już zim. Tym razem też chodziło o jej opiekuna, Ulfrika, thegna Caegasham. Nie był sobą. Odkąd Aethelread zmarła na wiosnę, sprawiał wrażenie nieobecnego, zgaszonego. Wydawało się, że nie ma już na nic sił. Jakby w ciągu tego czasu nagle dopadł go jego wiek. Był z nią tak blisko. Fride nigdy nie znała pary, która tak się kochała i wspierała. Często obserwowała ich z ukrycia i widziała, jak na nią patrzył; jakby właśnie spędzili ze sobą pierwszą noc. Byli razem tak często, jak mogli. Ulfrik wyjeżdżał tylko wtedy, gdy było to konieczne. Wracał bez zwłoki. I nieważne, czy było to tylko kilka dni rozłąki, czy więcej, witali się w ten sam sposób. Padali sobie w ramiona, łączyli usta, a on unosił ją do góry, jak najwyżej mógł. Nie potrafili też ustać obok siebie, nie dotykając się jakoś. Czasem trzymała jego palec, czasem przybliżał rękę do jej sukni. Zawsze marzyła, że może ją też coś takiego spotka, taka miłość. Ale wiedziała, że jest inna, że nie ma na to szans. A teraz Aethelread nie żyła. Zniknęła w przeciągu tej przeklętej wiosny. Zmieniła się z pełnej ciepła i zapału pani tych ziem w szary cień. Potem zasnęła na trzy noce. I już tak została. Nic jej nie pomogło, ani ksiądz, ani znachorka Ylv. Pochowano ją, a ona poszła do nieba, zabierając ze sobą część Ulfrika.

Nie to jednak było powodem jej zmartwień. Ulfrik wrócił trzy dni wcześniej z Wiltun. Czekała na niego. To był szary, zimny dzień. Mżyło. Jak tylko go dostrzegła, od razu wiedziała, że coś jest nie tak. Na nikogo nie spojrzał, nie uniósł nawet głowy. Zszedł z konia na uboczu i przepchał się pomiędzy zaskoczonymi gwardzistami, by skryć się w hali. Nie wypowiedział słowa. Przestraszona spojrzała na Eadgara, a ten tylko westchnął, patrząc jej w oczy.

Nie było uczty. Nie było muzyki. Ulfrik nie wyszedł ze swojego pokoju. Odnalazła jednak Eadgara posilającego się w odosobnieniu i grzejącego się przy buzującym palenisku. Przysiadła się więc ostrożnie, obserwując jego twarz. Nie odgonił jej.

– Nikt go nie wsparł, został sam. Stracił wsparcie pozostałych, gdy ją opłakiwał – powiedział tylko. Chodziło o konflikt najpierw z Ceolwulfem, a teraz z jego synem Ceaddą. Zaczął się, zanim się tu pojawiła. Był dla niej czymś oczywistym, stałą częścią ich życia. Co jakiś czas przelewano krew, co jakiś czas dochodzono sprawiedliwości w sądzie w Wiltun i ktoś płacił wergild. Kiedyś ten spór był o wiele ostrzejszy, niemal jak otwarta wojna, z czasem jednak osłabł. Ceolwulf, starszy, stracił siły, a Ulfrik zaczął bardziej doceniać spokój i rodzinę. Potem Ceolwulf zmarł. Przez chwilę była nadzieja na pokój, Ceadda, niestety, po krótkim czasie postanowił nie odpuszczać. Było jednak inaczej. Nie miał odwagi czy respektu ojca. Bardziej więc szkodził i uprzykrzał życie, niż zagrażał.

Kiedyś zapytany Ulfrik opowiedział, skąd się ta nienawiść wzięła.

– Dostałem ziemię – zaczął z uśmiechem na ustach wpatrzony w niebo – od samego Aelfraeda. Za czyny w bitwie. Dawno temu. Tę ziemię obiecano już jemu. Życzenie Aelfraeda jednak zostało uszanowane.

Niedawno znów przepędzono podległych Ulfrikowi pastuchów i ukradziono owce. Próbował przekonać zebranych, że to oczywiście Ceadda za tym stał, ale mu się nie udało. Udawali, że nie są pewni.

Wiedziała, co to mogło oznaczać. Ceadda, zachęcony żałobą Ulfrika, postanowił sprawdzić, jak zareaguje sąd. Brak kary mógł go tylko bardziej zachęcić. Fride wiedziała, do czego był zdolny. On i jego przeklęty olbrzym Hardraga. Nie znała kogoś budzącego większą grozę niż on. Nigdy nie widziała kogoś porównywalnych rozmiarów, kto wydawał się nie mieć żadnych ludzkich odruchów. Nigdy nie widziała Hardragi uśmiechniętego czy nawet z kimkolwiek rozmawiającego. Fride wiedziała, że mogliby tu przyjść i nikt by im nie pomógł. A sprawiedliwość… cóż… woli tych żyjących, którzy wciąż mogą przyprowadzić wojów na pole walki. Nie tych w ziemi.

– Cała nadzieja w Wulfstanie – dodał Eadgar wpatrzony w płomienie. – Chociaż wydawał się tym wszystkim… znudzony. – Spojrzał na Fridę i po chwili wrócił do posiłku, zostawiając ją z myślami.

To Wulfstan, thegn Straburga, drugi po ealdormanie, wypełnił w Wiltunscire lukę po Ceolwulfie. On stał się tym, który zmuszał do porządku. Tylko jego mógł obawiać się Ceadda. Był też oczywiście sam ealdorman, ale Ordlaf miał już swoje zimy. Został ealdormanem, zanim jeszcze Eadweard zasiadł na tronie, i już go nie interesowały te ich „przepychanki”, jak to sam określał. Ile razy proszono go o interwencję, obarczał tym właśnie Wulfstana.

Odwróciła się na bok. Próbowała przepędzić te myśli, zająć głowę czymś innym. Nie wyszło jej to najlepiej. Przypomniał jej się Cedrik. Jej kochany Cedrik. Widziała go, gdy czekała na powrót Ulfrika. Z nią, radosnego. Uświadomiła sobie wtedy, jak bardzo za nim tęskni i jak dawno nie rozmawiali. Zawsze przy niej był, wspierał ją i chronił od tego dnia, kiedy Ulfrik ściągnął ją tu, małą sierotę, pobitą na targu w Wintanceaster za kradzież chleba. Najstarszy z dzieci, piękny blondyn, pół-Duńczyk. Od początku tak dojrzały, rozsądny, cierpliwy, rozumiejący ją lepiej, niż sama siebie kiedykolwiek rozumiała. No, i kochał ją, długo. I cierpiał. Całe zimy. Fride też nie było łatwo. Nie widziała w nim nikogo innego jak tylko kochanego, najważniejszego przyjaciela. Przepraszała go wiele razy za to, znienawidziła siebie na jakiś czas za ten ból, który powodowała. Ulfrik kochał ją jak córkę, ale nigdy nie zmuszał jej do niczego i nie musiała się żenić. Gdzieś tam w środku czuła, że to nie dla niej. Teraz Cedrik planował ślub. Z Solveig. Poradził sobie z tym, co czuł do Fride dawno temu, i przez jakiś czas było cudownie. Byli razem jak rodzeństwo i nikt niczego nie oczekiwał. Teraz miała wrażenie, że go traci. Cieszyła się jego szczęściem, naprawdę, ale też ją to rozdzierało. Znowu czuła się absolutnie sama. Solveig była cudowna i Cedrik nie mógł wybrać lepiej. Wiedziała to. Będzie z nią szczęśliwy. Wiedziała też jednak, że nie może już z nim przebywać, z nim ćwiczyć. Nie chciała ryzykować, że zepsuje to, co było między nimi. Nie wybaczyłaby sobie tego.

Zamknęła oczy, lecz senność odeszła już bezpowrotnie. Starała się skupić na dźwiękach, żeby przestać myśleć. Strzelające drewno paleniska, jej skrzypiące przy każdym ruchu łóżko, wiatr na zewnątrz i miarowy oddech śpiącej Astrid. Od razu przypomniała sobie, jak przypadkiem, dwanaście zim wcześniej, przez niedomknięte drzwi zobaczyła Astrid nago, kiedy ta się przebierała. Była wtedy jeszcze niewolnicą dopiero co wykupioną z Wiltun. Pamiętała, że stała zafascynowana, chłonąc każdy szczegół. Astrid nie była wiele starsza, lecz miała już wtedy kobiece ciało, pełne piersi, wyraźne kształty, mięśnie od pracy w polu. W pewnym momencie wygięła się, rozciągając obolałe plecy, i odchyliła do tyłu głowę. Jej długie, niemal czarne włosy spłynęły po jej nagim ciele. Przy blasku świecy wyglądała jak bogini. Wtedy nagle odwróciła się, sięgnęła po ubrania leżące na łóżku za nią i ją dostrzegła. Fridę zamurowało, a Astrid, patrząc jej prosto w oczy, po chwilowym zdziwieniu uśmiechnęła się i powiedziała:

– Chodź tu, jak ci się podoba. Możesz mnie dotknąć.

Fride uciekła absolutnie przerażona. Uciekała gdzieś w ciemność z zalanymi łzami oczyma, zupełnie nic nie widząc. Potykała się co chwilę, lecz wstawała i biegła dalej. Nigdy nie była bardziej zawstydzona, lecz nie tylko o to chodziło. Podobało się jej! Astrid odczytała jej myśli! Pamiętała, że tak bardzo chciała wtedy zniknąć, przestać być. W jej głowie krążyła jedna myśl: Nie wracam, nigdy!

W końcu wpadła w jakieś krzaki, rozcięła skórę na rękach i policzkach. Straciła grunt pod nogami, zaplątała się, runęła w dół i zaczęła płakać, tak bardzo jak jeszcze nigdy. Leżałaby tam chyba aż do śmierci, gdyby nie Astrid. Ta oczywiście, jak tylko Fride uciekła, szybko się ubrała i ruszyła w pogoń. Półnaga, na boso. Wołała za nią, ale do Fride nic wtedy nie docierało. W końcu znalazła ją zanoszącą się płaczem, całą potarganą. Sama, schodząc do niej, się pokaleczyła. Położyła na niej swoją dłoń.

– Odejdź, proszę, zostaw mnie!

– Och, Fride, błagam, chodź do mnie, tak cię przepraszam. – Sama miała łzy w oczach. – Znasz mnie, wiesz, że zawsze mówię, potem myślę. Nie miałam nic złego na myśli, uwierz. Fride…

Fride jednak nie umarła tej nocy ze wstydu. Siedziały w końcu razem, a Astrid ją tuliła.

– Czemu to powiedziałaś, Astrid? Czemu to powiedziałaś?

Astrid spojrzała w jej twarz. Niezdarnie obolałą dłonią poprawiła jej włosy, próbowała przetrzeć jej policzek, ale tylko dodała ślady własnej krwi. W końcu spojrzała Fridzie w oczy.

– Wszystko jest dobrze, Fride. Wszystko jest dobrze, kochana. – Pocałowała ją w czoło. – Chyba jesteś ostatnią osobą, która nie wie.

– Nie wie? Czego nie wie? – zapytała, choć tak bardzo bała się odpowiedzi. Czuła się tak, jakby jakaś straszna pustka pochłaniała ją od środka.

– Uwierz mi, naprawdę, nic nie jest z tobą nie tak! Czasami po prostu tak bywa. – Wzięła jej twarz w obie dłonie. – Wszyscy się domyślali, jak tylko wyszło, że wolisz ganiać po lasach z chłopakami, ubierałaś się jak chłopak, zawsze chciałaś walczyć i strzelać z łuku. Pamiętasz? Uciekali ci, tyle razy wracałaś poturbowana i Ulfrik się na nich wściekał, a ty potem i tak wracałaś. Myślałam, że wiesz. Aethelread nigdy z tobą nie rozmawiała?

Fride milczała, nie potrafiąc wydusić z siebie żadnego dźwięku.

– Też jestem trochę taka. Taka jak ty. I też nie dla mnie być żoną. Mam szczęście, Fride, że mogę taka być, że Ulfrik niczego ode mnie nie chce. Ciebie też kocha, taką, jaka jesteś. Chyba wszyscy cię tu kochają. – Uśmiechnęła się czule. – Tak mi przykro, że tak wyszło. I że teraz siedzimy tu, w nocy, całe podarte i pokaleczone, ale naprawdę myślałam, że wiesz.

– Wszyscy wiedzą?

– Tak.

– Boże.

– Jest dobrze! Chodź tu. – Astrid ją mocno przytuliła.

Siedziały tak chwilę w objęciach, aż Fride poczuła, jak Astrid drży z zimna.

– Chodź, wracamy, cała się trzęsiesz – powiedziała po chwili.

W końcu się zaprzyjaźniły. Astrid odzyskała swą wolność. Po części ciężką pracą, a po części tym, że bardzo pomogła, opiekując się Fridą. To ona przeprowadziła z nią najtrudniejsze rozmowy, nieraz na prośbę Ulfrika. No i rozumiały się najlepiej. Tylko z Astrid Fride mogła być zupełnie sobą, obgadać innych, pożartować, nie wywołując zgorszenia. Tylko z Astrid mogła porozmawiać o swojej odmienności. A Astrid z kolei zdawała się wiedzieć wszystko o tych sprawach.

– Skąd tyle wiesz? – zapytała się jej pewnego razu. – O mężczyznach? O kobietach? O tym, co ludzie robią, co lubią? – Słyszała od niej tyle niezwykłych historii. O zupełnie ogolonych kobietach, o sprawianiu przyjemności ustami. O mężczyznach wolących towarzystwo innych mężczyzn, a raczej chłopców. W końcu zaczęła się zastanawiać, czego Astrid jej jeszcze o sobie nie powiedziała.

– Nie zawsze byłam tutaj, wiesz przecież – odpowiedziała wciąż z uśmiechem na ustach, lecz ze smutkiem w oczach. – Kiedyś byłam rozrywką w Wiltun i sprzedawano mnie przyjezdnym.

Fride nie drążyła. Zdała sobie jednak sprawę, że Astrid musiała mieć wtedy zaledwie kilkanaście zim, i bardzo jej współczuła.

Fride przypomniała sobie ten piękny letni dzień, kiedy to Astrid przyszła do niej ze łzami w oczach, łzami szczęścia, i powiedziała:

– Jestem wolna, Fride. Jestem wolna! – Padły sobie w objęcia. – Tak się cieszę, Astrid!

Czasem uwalniano niewolników, ale raczej po śmierci pana, gdy taka była jego wola albo gdy niewolnik zasłużył niezwykłymi czynami na polu bitwy. Czasem też mnisi czy księża wykupywali niewolników, by od razu zabrać ich na skrzyżowania dróg i przy świadkach zwrócić im wolność. Fride nie słyszała o tym, by ktoś odzyskał wolność tak jak Astrid.

Stały tak chwilę obie wzruszone. W końcu Astrid dodała:

– Dostanę dom po Godwinie. I wiesz co? Możesz w nim też mieszkać, jeśli chcesz.

Fride odsunęła się, patrząc Astrid z niedowierzaniem w oczy.

– Ulfrik mnie poprosił, ale ja i tak bym ci zaproponowała! Jesteś zbyt piękna na spanie w hali!

– Astrid! – Znowu padły sobie w objęcia. – Zamieszkamy razem!

Pierwszej wspólnej nocy Astrid zostawiła uchyloną zasłonę. Przebierała się powoli, wiedząc, że Fride patrzy. W końcu się odwróciła i zalotnie powiedziała:

– Chodź tu, jak ci się podoba. Możesz mnie dotknąć. – Roześmiały się i Fride przyszła.

Szybko jednak różnice je podzieliły. Dla Astrid zrujnowana, najmniejsza chata w osadzie była spełnieniem marzeń. Marzeniem Fridy było stać w murze tarcz albo chociaż polować. Starała się, jak mogła, ale nie była w stanie poświęcić się tak jak Astrid. W końcu przestały się kłócić, pogodziły się z tym, że są zbyt różne. Z czasem było im coraz trudniej spędzać miłe chwile razem.

I znów zaczęła trenować. Oczywiście głównie z Cedrikiem. Tylko on gotów był marnować czas, ucząc kobietę walczyć. Poświęciła się temu. Włożyła w to całe serce. I jak na początku raczej się z niej śmiano, tak później wszystkim po prostu było przykro. Zawsze, gdy czuła, że już coś potrafi, ktoś inny ją sprawdzał. A inni nie mieli oporów pokazać Fridzie, że mur tarcz to nie miejsce dla kobiet. Cedrik nie potrafił. Koniec był zawsze ten sam. Opuchnięta, posiniaczona, kulejąca, obandażowana. Ale najgorszy był smutek w jej oczach. Nigdy się jednak nie poddawała, więc jak wracała do zdrowia, wznawiała treningi. Próbowała wzmocnić mięśnie, dźwigając drewniane belki czy wiadra z wodą. Dodatkowo obciążała tarczę. Walczyła z Cedrikiem, a kiedy czuła, że jest gotowa, prosiła o trening z kimś innym; kimś, kto ją wcześniej pokonał. I koło się zamykało.

– Nigdy nie staniesz w murze, Fride – powiedział jej raz Ulfrik. – Zmiłuj się nad nami i pogódź się z tym. Ktoś kiedyś źle cię trafi i cię stracę. Jedną córkę już pochowałem.

Siedzieli wtedy w hali, przy wielkim palenisku, niemal sami. Tak rzadko wspominał Godgifu. Miała zaledwie sześć zim, kiedy nagle zachorowała. Przez kilka dni gorączkowała i już jej nie było. Ulfrik raz tylko opowiedział o niej Fridzie. Powiedział wtedy, że kiedy zobaczył Fridę pierwszy raz, kiedy ją gonili po targu w Wintanceaster, widział Godgifu. Tak bardzo Fride przypominała mu zmarłą córkę, że niemal wtedy zabił tych handlarzy.

– Skoro to nie jest dla mnie, to nic nie jest. Nie mam po co żyć. Wiesz, że nie będę żoną ani matką.

– Może po prostu nie spotkałaś jeszcze…

– Przestań, proszę cię. Tyle razy o tym mówiliśmy.

Zamilkli i patrzyli się w płomienie.

– Fride – zaczął po chwili Ulfrik. – Nie będziesz w murze, bo tarcza i włócznia są dla ciebie za ciężkie i za duże. Zawsze zmęczysz się szybciej i staniesz się słabym ogniwem, żaden dowodzący nie zaryzykuje, a już na pewno nie Stithulf. – Kiedy wydawało jej się, że to koniec, że jej serce zaraz pęknie, że Ulfrik jej zakaże albo zmusi do czegoś strasznego, on dodał: – Więc musisz jakoś… to obejść.

– Co masz na myśli? – Spojrzała na niego, nie do końca wierząc w to, co słyszy.

Ulfrik długo rozważał, co powiedzieć. Bał się zachęcać Fridę, ale też nie miał już wątpliwości, że nie wpłynie na to, jaka jest i do czego ciągnie ją serce. Wiedział, że mnóstwo małżeństw żyje bez miłości. Sam tak jednak nie chciał i nigdy nie potrafiłby zmusić Fride do takiego życia.

– Raz widziałem w bitwie, dawno temu, małego wojownika – zaczął Ulfrik wpatrzony w ogień. – Był Piktem z dalekiej północy. Wyglądał niemal jak dziecko. Kiedy go zobaczyłem, pomyślałem, że muszą być w takiej desperacji, że wysyłają do bitwy zaledwie podrostków. A on okazał się demonem! Nie miał tarczy ani włóczni. Miał dwa dziwne, długie sztylety. Tańczył wokół nas i zarzynał nas jak prosiaki. Był szybki, zwinny. Wchodził niemal dwa razy większym wojom pod tarcze i ciął po nogach, by potem ich dobić, kiedy już byli na kolanach. – Spojrzał na Fridę. – Mogłabyś spróbować być kimś takim.

Patrzyła na niego, zupełnie zaskoczona za okazane wsparcie i zrozumienie.

– Spróbuję! – objęła go mocno. – Dziękuję!

Ogień przygasał. Fride powoli podniosła się, zrzuciła wypchaną wełną kołdrę, odsłoniła zasłonę i siadła na łóżku. Opuściła stopy na klepisko i powoli wstała, starając się nie zbudzić Astrid. Wzięła trochę drewna spod ściany, dołożyła do paleniska i z powrotem siadła na brzegu łóżka, owijając się kołdrą. Wpatrzona w rosnące płomienie wróciła myślami do tego dnia, kiedy razem z Cedrikiem na leśnej polanie, z dala od wszystkich, wznowiła trening.

– Gotowa? – zapytał, stojąc z tarczą i drewnianym mieczem.

Obawiając się jego reakcji, wydobyła wtedy z worka drewniany, krótki miecz i z nim stanęła zamiast tarczy.

– Gotowa.

– Co to jest? – zapytał trochę kpiąco.

– To jest coś, co zastąpi mi tarczę.

Miał opory, ale w końcu uległ. Na początku było dużo gorzej. Zupełnie czym innym jest podnieść szybko tarczę, by sparować cios, niż zablokować go bronią. Cedrik przez pierwsze tygodnie trafiał ją niemal za każdym razem. Jej ramiona były wiecznie sine, zresztą tak samo jak żebra. Niemal po każdym treningu przez kilka dni miała problemy z ruszaniem się. Nie poddała się jednak i w końcu widać było postępy. Stała się lżejsza na nogach. Przestała walczyć siłowo, odskakiwała, dbając tylko o to, by krótkim, drewnianym mieczem zabezpieczać się przed ciosem. Później, pewnego dnia, na polanie przyszło jej do głowy odskoczyć, szybko się obracając. Miecz Cedrika przeciął powietrze, nie natrafiając na opór, a ona jeszcze go pchnęła mocnej, zupełnie odsłaniając jego bok i plecy. I wtedy uderzyła, z ogromną radością widząc, że to wszystko nabiera sensu, że nagle jest w stanie wygrać z kimś, z kim wcześniej nie miała za bardzo szans. Cedrik spojrzał na nią zupełnie zaskoczony. Stali tak przez chwilę oboje, próbując dojść do tego, co się właściwie stało, aż w końcu wybuchnęli śmiechem. Fride zaczęła świętować zwycięstwo, skacząc dookoła z wysoko podniesionymi rękami.

To wspomnienie wywołało uśmiech na jej twarzy. Szybko jednak zszedł. Teraz trenowała głównie sama. Nie zapraszała już Cedrika, nie chcąc wzbudzać zazdrości Solveig.

– Muszę czymś zająć myśli – powiedziała do siebie. Przez chwilę zastanawiała się, co robić, aż w końcu postanowiła ubrać się i wyjść. I tak już nie zaśnie. Kiedy była gotowa, jej wzrok napotkał oparty o skrzynię jej łóżka seax, jej łuk, kołczan i krótką włócznię. Po chwili namysłu podeszła, przypięła pas z seaxem, założyła kołczan i wzięła łuk.

– Fride, co się dzieje? – dobiegło zza zasłony.

– Nic, Astrid, śpij. Przepraszam, że cię obudziłam.

Astrid westchnęła i z powrotem opadła na trawiasty materac.

– Znowu miałaś ten sen, co?

– Tak. Spróbuję coś upolować. Śpij.

Otwarła drzwi chaty. Wszystko było przykryte cienką warstwą śniegu. Pojedyncze płatki wciąż opadały.

– Pierwszy śnieg – powiedziała w kierunku Astrid, po czym przekroczyła próg i zamknęła za sobą drzwi.

Chuchnęła mocno, tworząc spory obłok pary, i się uśmiechnęła. Ruszyła w kierunku lasu, mijając kilka uśpionych chat i wsłuchując się w skrzypienie śniegu pod butami. Od dziecka lubiła śnieg. Szybko dotarła do pierwszych drzew i bez wahania podążyła dobrze znaną ścieżką prowadzącą do jej ulubionej polany. Przygotowała swój łuk i założyła cięciwę. Nieco mniejszy niż przeciętne, wciąż jednak bardzo dobry na polowanie na mniejszą zwierzynę. Z tego była chyba najbardziej dumna. Trudno było znaleźć lepszego strzelca, a nikt jej tego nie nauczył. To była jedyna rzecz, którą mogła ćwiczyć od dziecka, więc ćwiczyła. W każdą wolną chwilę. Dzięki rozmiarowi łuku strzelała szybciej, była też pewna swojego oka. Oczywiście rozmiar łuku był ciągłym powodem do żartów, ale Fride wiedziała, że jest w stanie wyrządzić nim wystarczająco szkód, by wyłączyć kogoś z walki, jeśli zajdzie taka potrzeba.

W końcu dotarła na polanę. Siadła na swoim ulubionym pniu z przygotowaną strzałą na łuku i zamarła w bezruchu, ciesząc się bielą, zimnem i ciszą.

*

– Fride! Ulfrik cię szuka! – zawołała Astrid, kiedy tylko ją zobaczyła wracającą z polowania z parą zajęcy w ręku.

Fride podeszła, przekazała jej zdobycz i zapytała:

– Mówił, czego chce?

– Wynnstan tu był, nie powiedział, o co chodzi, ale prosił, żebyś nie zwlekała.

– No to idę.

– Wejdź na chwilę, zjedz chociaż trochę chleba. Dobra robota! – dodała, patrząc na zające.

Fride uśmiechnęła się, po czym zgodziła się coś zjeść, więc ruszyły w kierunku chaty.

– Przepraszam, że cię obudziłam rano – dodała jeszcze w drodze.

– Przestań. Przykro mi, że znowu ci się to śniło.

Szybko zjadła kromkę, zapijając mlekiem, a Astrid zaczęła obrabiać zające. Po chwili pożegnały się i wyszła. Założyła proste siodło na Bebbę, konia, którego głównie używano do pracy w polu, i ruszyła. Miała z Heannsley około pięciu mil do Caegasham, gdzie Ulfrik miał swoją halę.

Caegasham nie było wiele większe od Heannsley, ale miało wał z palisadą. Było położone na niewielkim wzgórzu, na szczycie którego stała hala. Fride przypomniała sobie, jak pierwszy raz ją zobaczyła. Było to szesnaście zim temu. Tak jak teraz wyjechała spomiędzy drzew na otwartą przestrzeń, tylko że wtedy siedziała na koniu Ulfrika, schowana pod jego płaszczem. Bez butów, w prostej sukience, częściowo podartej, z wielką opuchlizną na lewym policzku. Wtedy wszystko okrywała mgła i widziała tylko szary kształt zabudowań zza palisady. Teraz powietrze było czyste, bezchmurne i wciąż wszystko pokrywał śnieg.

– To jest twój nowy dom – powiedział wtedy Ulfrik, pokazując palcem w kierunku dominującej budowli. Fridzie hala zawsze przypominała odwróconą do góry nogami wielką łódź, która zamiast dzioba miała wielkie, podwójne, rzeźbione drzwi. Ściany były niskie, trzy stopy może, dach za to wydawał się olbrzymi, wygięty w lekki łuk i pokryty strzechą. Teraz ze środka tej łodzi unosił się dym prosto do nieba.

Fride po chwili zadumy ruszyła w kierunku otwartej szeroko bramy, przy której stało kilku wojów Ulfrika. Rozpoznali ją. Przywitała ich, zamieniła kilka słów, zapytała o ich rodziny. Cynerik miał małego syna i zawsze był chętny do opowiadania o nim, o tym, jak rósł, co ostatnio zrobił. W końcu wjechała dalej. Mijała kolejno chaty, pozdrawiając z uśmiechem tych, którzy wyszli sprawdzić, kto ich odwiedził. Na placu przed halą dostrzegła zbierających się do drogi sześciu jeźdźców. Trzech z nich było od Ulfrika, trzech nie znała. Wszyscy pożegnali się ze stojącym na stopniach do hali Ulfrikiem i powoli ruszyli w jej stronę. Przybysze, mijając ją, zmierzyli ją wzrokiem, nieczęsto widywało się kobiety ubrane jak wojownik, w dodatku na koniu. Pozdrowiła podążających za nimi gwardzistów, odpowiedzieli jej jednak niemrawo, wyraźnie zamyśleni. Czuła, że przybysze przywieźli złe wieści. Spojrzała na Ulfrika. Wciąż stał na stopniach, ze spuszczoną głową i dłońmi opartymi o pas. Powoli ruszyła w jego kierunku. Po chwili, jak to miał w zwyczaju, przeczesał dłonią swoje długie, siwiejące włosy i zamierzał wejść do środka, gdy ją dostrzegł. Znieruchomiał z wbitym w nią wzrokiem i takim niepokojącym wyrazem twarzy. Zatrzymała się i powoli zeszła z konia.

– Panie? – niepewnie powiedziała. – Wzywałeś mnie?

Zacisnął pięści. Nagle przyszło jej do głowy, że to o nią chodzi, że coś musiała zrobić. Czymś go rozzłościć. Gdy gorączkowo analizowała ostatnie dni, co robiła, co mówiła, jego postawa się zmieniła. Rozluźnił się, rozprostował palce. Kiwnął głową, jakby sam się zgodził ze swoimi myślami.

– Tak. Chodź. – Rozłożył ręce na powitanie i zszedł dwa stopnie. Niepewnie ruszyła w jego stronę. Mocno ją objął, przyłożył brodaty policzek do jej czoła i w końcu pocałował ją w głowę. Spojrzała na niego zaskoczona. Nie zwykł aż tak okazywać jej uczuć. Chwycił jej twarz dłońmi i uśmiechnął się do niej, głaszcząc jej policzek kciukiem.

– Kto to był? – zapytała onieśmielona.

– Przybyli ze Straburga – odparł. Jego uśmiech wciąż tkwił na twarzy, lecz oczy posmutniały. Nie kontynuował.

– Czy coś się stało? – zapytała w końcu cicho. Poprawił jej włosy, zaczesując je za ucho. Miała na głowie chustę, lecz wiatr zburzył nieco jej uczesanie. Milczał chwilę, patrząc jej prosto w oczy.

– Chodźmy do środka – odsunął się nieco i wskazał ręką drzwi. Ruszyła. Podążył za nią.

– Jadłaś już?

– Niewiele. Ruszyłam tu, jak tylko mi powiedziano, że mnie wzywasz.

Poprosił o jedzenie i dwa kufle, jak tylko przekroczył wielkie, podwójne, gęsto zdobione drzwi, po czym przeszedł niemal całą halę, mijając zdobione, obwieszone proporcami kolumny. Zajął w końcu miejsce przy głównym stole na wprost paleniska. Siadła z brzegu, cały czas czujnie go obserwując.

– Wulfstan nie żyje – przemówił, starając się brzmieć obojętnie. Jej oczy się rozszerzyły. – Wrócił z Wiltun i wybrał się na polowanie. Podobno spadł z konia i złamał kark.

Podano na stół misę z mięsem, chlebem i serem oraz dwa kufle.

– Co teraz będzie? – zapytała. Wiedziała, co to mogło oznaczać. Mógł to być początek burzy.

– Cóż… – odparł jakby od niechcenia, unosząc kufel. – Nie miał syna, przynajmniej z prawego łoża. – Napił się i przetarł brodę z piany. – Parę osób będzie chciało zająć jego miejsce.

Patrzyła na michę pełną jedzenia i zdała sobie sprawę, jak bardzo była głodna. Chwyciła kawałek mięsa i wbiła w niego zęby.

– Jest jego brat, Osmund. Co prawda wyniósł się ze Straburga jakiś czas temu, ale kiedyś pomagał Wulfstanowi, zanim jego żona… – dostrzegł, jak Fride męczy się z za dużym kawałkiem mięsa, zupełnie nie zwracając na niego uwagi – … zaczęła się udzielać.

Zauważyła jego prześmiewczy, zdziwiony wzrok. Zarumieniona zakryła usta i uniosła dłoń w przepraszającym geście.

– Może popij? – powiedział, z trudem kryjąc rozbawienie.

W końcu przełknęła.

– Jestem głodna – wytłumaczyła się zakłopotana.

– Nikt ci tego nie zabierze, wiesz?

Napiła się. Spojrzała na niego przepraszająco.

– Jak mówiłem, jego żona zaczęła się udzielać. – Zamyślił się na krótką chwilę. – Hilda – dodał. – To właściwie ona tam rządzi od wielu już zim. Wulfstan wydawał się coraz mniej zainteresowany tym wszystkim. Ona mogłaby po nim przejąć.

– Kobieta? Thegnem? – zapytała wpatrzona w niego i wsunęła sobie mały kawałek do ust.

– Czemu nie? – Spojrzał na nią. – Robi to, jest w tym dobra. Myślę, że ją w tym wesprę, jeśli będzie potrzeba. Ma duże szanse.

– Ale Wulfstan… nie był twoim sojusznikiem? – zapytała zaskoczona tym, co od niego usłyszała. – Mówisz, że to ona właściwie rządziła. Więc i ona nie była po twojej stronie…

– Rządziła w jego imieniu. Nie mogła działać wbrew niemu. A on, cóż, był mi kiedyś przyjacielem, ale tu… miał raczej pilnować porządku. Nie był niczyim sojusznikiem. Nie mógł być.

Spojrzała w ogień, wsuwając sobie kolejny kawałek do ust.

– Moglibyśmy mieć panią w Straburgu – powiedziała, jakby wciąż w to nie wierząc.

– Mamy jedną w Mercii – odparł. – I radzi sobie świetnie.

Uważnie się jej przyglądał. Od powrotu z Wiltun wiele rozmyślał. O sobie, o swojej sytuacji. O niej. Zdał sobie sprawę z kilku nieprzyjemnych prawd. Zawiódł ją. Zawiódł wszystkich. Żył jak szczęśliwy głupiec i teraz jakby otworzył oczy. Dostrzegł wszystkie błędy. Izolował ją, w nic nie angażował. Nigdzie z nim nie była. Nikogo nie poznała. Pozwolił jej żyć tak, jak chciała. Sam też tak żył. Uciekał w objęcia Aethelread, ignorując problemy. Teraz się obudził. Liczył tylko na to, że nie jest jeszcze za późno.

– Wysłałem posłańców do Straburga. Chcę ją odwiedzić.

Kiwnęła głową wciąż wpatrzona w płomienie.

– Chcę… żebyś jechała ze mną. – Spojrzała na niego zaskoczona. – Chcę, żebyś ją poznała.

– Ja? – dopytała. – Przecież ja… nic nie wiem.

– Bzdura – odparł ostro. – Wiesz dużo. Po prostu nie poznałaś jeszcze najważniejszych osób dookoła, a ja zamierzam to zmienić.

– Nie mam żadnej roli, jestem tu… nikim – dodała po cichu wpatrzona w niego.

Zamilkł na chwilę, zacisnął zęby. Przyszło jej do głowy, że go rozzłościła, ale tak naprawdę pomyślał tylko, że ma rację i że to jego wina. Chwycił jej rękę.

– Zmienimy to, Fride. Pojedziesz po prostu jako… moja córka. Mój następca.

Jej oczy już nie mogły szerzej się otworzyć.

– Twój następca?

Nigdy tak o sobie nie pomyślała. W jej odczuciu była raczej kimś równym służbie. Do momentu, kiedy zamieszkała z Astrid, tak ją zresztą traktowano. Pomoc w kuchni i przy koniach. Marzyła, by walczyć, być w gwardii, „bronić paleniska”, jak to nazywano, albo chociaż polować. Nigdy nie miała żadnych ambicji czy innego celu. Może poza uniknięciem losu większości kobiet.

– Nie jestem panią. Wiesz przecież. – Spojrzała na siebie, dodając: – Nawet nie miałabym się w co ubrać.

Westchnął. Pochylił głowę, wciąż patrząc jej prosto w oczy. Znów miała wrażenie, że go zawiodła.

– Tak bardzo to doceniam, panie. – Chwyciła jego szorstką, wielką dłoń. –Że tak mnie postrzegasz. Nie chciałam sprawić ci przykrości. To więcej, niż kiedykolwiek chciałam.

– Nie zamierzałem uczynić z ciebie pani, Fride – odparł cicho z lekkim uśmiechem. – Wiem, że to nie dla ciebie. – Spodziewał się takiej reakcji. Długo o tym myślał zeszłej nocy. Rano rozmawiał o tym z Eadgarem. To on podsunął mu pomysł. – Co byś zrobił, mając syna? – zapytał. Olśniło go.

– Nie pojedziesz w sukni, tylko w moich barwach. – Zastygła, nie rozumiejąc. – Nie przyjmę cię do gwardii, Fride. Ale będziesz przez nich sprawdzona, będziesz im pomocą, a oni cię wyszkolą. Staną się twoimi braćmi. Pokażesz im, że mogą ci ufać, że jesteś gotowa oddać za nich życie i wtedy oni będą gotowi oddać życie za ciebie. Bez nich jesteśmy nikim, więc będziesz musiała zdobyć ich szacunek, miłość i zaufanie, by kiedyś zająć moje miejsce. I uwierz mi, Fride, to dużo trudniejsze niż po prostu stać się jednym z nich. – Chciał brzmieć groźnie, ale nie był w stanie powstrzymać uśmiechu, widząc, jak łzy wypełniają jej oczy. Gdy zamilkł, rzuciła mu się na szyję i wybuchła płaczem.

Teraz to on poczuł się nieswojo. Objął ją niezdarnie, gdy wciąż mu dziękowała. W końcu go puściła, spojrzała w jego oczy cała mokra od łez.

– Dam z siebie wszystko. Nie zawiodę cię – wydusiła, próbując uspokoić oddech.

– Możesz podziękować Cedrikowi. To on się za tobą wstawił. Uważa, że jesteś gotowa.

Znów ją zaskoczył. Nie pamiętała, kiedy ostatnio z nim rozmawiała.

– Podziękuję mu – powiedziała, przecierając twarz rękawem.

– To nie wszystko, Fride – dodał, poważniejąc. – Przejmiesz też część moich obowiązków, po kolei. Najwyższy już na to czas. Jutro to ty będziesz sądzić, więc bądź tu w południe. A teraz najedz się. Ja muszę porozmawiać ze Stithulfem. – Wstał, chwycił ją za ucho, lekko potrząsnął, jak to miał w zwyczaju, i odszedł, zostawiając ją zupełnie zszokowaną.

Wyszła na zewnątrz. Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech zimnego powietrza. To była jedna, krótka rozmowa, wiedziała jednak, że jej życie nie będzie już takie samo. Będę nosić jego barwy, sądzić. Boże mój, będę sądzić! Wydawać wyroki. Jako następca – pomyślała. Rozejrzała się dookoła, omiotła wzrokiem porozrzucane chaty, z których unosiły się w górę smugi dymu, spojrzała na odległy wał z palisadą i ciemne figury zbrojnych, twarze zajętych pracą mieszkańców. Będę sądzić ich – skryła twarz w dłoniach. Wiedziała, że nie będzie łatwo. Niczym nie zasłużyła na taką rolę. Gdyby chociaż była prawdziwą córką, ale nie była. Była za to dziwaczką, lokalną ciekawostką. Dziewczyną z łukiem żyjącą z inną dziewczyną. A Astrid, niestety, nie pomagała. Każdą wolną chwilę spędzała z Ylv, zbierając zioła, ucząc się od niej. Przestała też chodzić na msze. No i chętnie dzieliła się nowo zdobytą wiedzą o duchach, wróżkach, istotach z lasu. Ludzie tylko patrzyli na nie zakłopotani. I teraz ona miała sądzić.

W końcu opuściła ręce. Będzie, co ma być – pomyślała, zostało jej wierzyć, że Ulfrik wiedział, co robił. Skupiła się na tym, że będzie nosić jego czerwono-niebieską tunikę, i lekki uśmiech pojawił się na jej twarzy. Nie będzie członkiem gwardii, ale będzie z nimi. Jej marzenie, jakby nie było, się spełniło. Gdyby tylko nie wchodzić w szczegóły. Zawdzięczała to oczywiście Cedrikowi. Jak tylko ta myśl przyszła jej do głowy, od razu poczuła nieprzyjemną pustkę w brzuchu z niepokoju. Unikała go. Myślała, że tak trzeba, że to najlepsze wyjście. Teraz jednak nie była tego pewna. Ruszyła więc w stronę jego chaty.

Słyszała, że poprosił Ulfrika o częściowo spaloną chatę po Guthlafie, że chciał ją odbudować, by mieć gdzie zamieszkać z Solveig, i ją otrzymał. Pijany Guthlaf zaprószył ogień i, niestety, spłonął w środku. Nikt nie chciał się zająć jego chatą i czekała tak, poczerniała, niemal od zeszłej zimy.

Dostrzegła go. Stał na drabinie, tyłem do niej, i umieszczał siano na dachu. Ruszyła powoli w jego stronę, układając w myślach, co powiedzieć. Dosłyszał w końcu jej kroki, obrócił się, spojrzał na nią, po czym bez słowa wrócił do pracy.

Nie spodziewała się, że będzie aż tak źle, że tak się zachowa. Nie wiedziała, co powiedzieć, co zrobić. Stała więc tak ze spuszczoną głową i czuła, jak znów łzy wypełniają jej oczy.

– Cedriku – powiedziała w końcu cicho. Uniosła głowę, spojrzała na niego. – Ja…

Śnieżka trafiła ją prosto w twarz, a Cedrik się głośno, szczerze zaśmiał. Dopiero gdy usłyszała jego kroki i śmiech z bliska, zaczęła oczyszczać się ze śniegu.

– Przepraszam! Nie mogłem się powstrzymać! – powiedział z trudem. Jego wesołość udzieliła się w końcu i jej. Zaśmiała się. Stanął przed nią i rozłożył ręce. Przez chwilę się wahała, odwzajemniła jednak gest i się przytulili.

– Brakowało mi cię.

– Cały czas tu jestem.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć.

– Solveig cię lubi, Fride. Zna naszą historię. Każdy ją tu zna. Ona nie ma nic przeciwko tobie.

Zakryła oczy dłońmi.

– Co za dzień – powiedziała.

Cedrik jak zwykle wiedział, o czym myślała. Uśmiechnął się szeroko.

– Skończę chatę do świąt. Zapraszamy cię. Wpadnij do nas na jedną noc.

– Dobrze. Dziękuję. I dziękuję, że się za mną wstawiłeś. – Dostrzegła niezrozumienie na jego twarzy. – Ulfrik powiedział mi, że rozmawiał z tobą, że uważasz, że jestem gotowa. Mam nosić jego barwy.

– A, to! – W końcu sobie przypomniał. – To moja zemsta – powiedział z wielkim uśmiechem. – Za to, że się nie odzywałaś. Dadzą ci w kość.

Uśmiechnęła się.

– Pokaż chatę.

Ruszyli. Opowiedziała mu o rozmowie z Ulfrikiem, o tym, że ma sądzić. Wypytała go, czy wie o waśni, w sprawie której miała sądzić, ale, niestety, nic na ten temat nie słyszał. Wypytał ją za to, kto przybył dzień wcześniej, więc opowiedziała mu o śmierci Wulfstana. Potem już tylko rozmawiali o planach na chatę i o tym, co jeszcze jest do zrobienia.

Robiło się już szaro, gdy się pożegnali. Wróciła po konia. Pożegnała się z Ulfrikiem. Próbował ją przekonać, by została, powiedziała jednak, że tej nocy wróci do siebie. Chciała opowiedzieć wszystko Astrid. Obiecała też, że przybędzie na czas, by sądzić w imieniu Ulfrika.

*

Stała wśród zebranych, obserwując, jak gromadzą się ludzie, jak ci, których dotyczyła rozprawa, zbierają się w dwóch grupach, przywołują świadków, gorączkowo między sobą rozmawiają. Służba ustawiła wielkie, zdobione krzesło, na którym zawsze siadał Ulfrik. Nie tym razem.

Przygotowano stół dla ojca Taty, jedynego poza Eadgarem, który posiadł umiejętność zapisywania i odszyfrowywania słów. Miał uwiecznić, co postanowiono, co postanowi ona. Serce boleśnie waliło jej w piersi.

To był ponury dzień. Poznikały wszelkie ślady po śniegu. Na szczęście przestało padać. Powoli cichły rozmowy. Wszyscy zajęli swoje miejsca. Gwardziści stanęli w lekkim rozkroku z tarczami i włóczniami. W końcu pojawił się Ulfrik. Wyszedł znudzony na środek i położył ręce na oparciu krzesła. W futrze na ramionach wyglądał jak olbrzym. Zapadła zupełna cisza, zanim uniósł dłoń.

– Dziś w moim imieniu sprawiedliwość wymierzy Fride – powiedział po prostu, po czym wyszukał jej wzrokiem wśród zebranych. – Wystąp i zajmij miejsce.

Podeszła powoli, czując na sobie spojrzenia dosłownie wszystkich. Zaschło jej w ustach. Czuła, jak krew pulsuje jej w uszach. W końcu przed nim stanęła.

– Sprawiedliwość jest dziś w twoich rękach. – Wydobył swój miecz, Deapswige, tak szybko, że lekko odskoczyła. Zatrzymał ostrze w miejscu, na tyle blisko, że dostrzegła w nim swoją bladą twarz. Ostrze nawet nie drgnęło. Powoli obrócił broń w dłoni i wręczył jej, wskazując głową krzesło. Siadła i położyła ostrożnie miecz na swych nogach. Spojrzała na zebranych i starając się zachować spokój, zapytała:

– Kto dziś chce być wysłuchany?

– Ja, pani. – Mężczyzna wystąpił do przodu. – Jestem Bada. Oswine pobił mnie i wybił mi dwa zęby. – Na dowód otworzył usta i pokazał widoczne ubytki.

Po jego krótkim oświadczeniu zawrzało i z drugiej grupy wystąpił Oswine.

– Bada zniszczył mi płot, przez co uciekły moje zwierzęta!

Harmider się nasilił, a Fride, którą sytuacja szybko przerosła, słuchała tylko przekrzykujących się, do których dołączyły szybko żony i dalsi członkowie rodzin. Nawet do głowy jej nie przyszło uspokoić zebranych. Trwało to chwilę, gdy nagle poczuła szturchnięcie ze strony wciąż stojącego za krzesłem Ulfrika.

– Dość! – ryknęła i zapadła cisza. Po chwili kontynuowała: – Bado. Czemu zniszczyłeś płot? – zapytała, uciszając gestem dłoni rodzinę Oswine'a.

Z opowieści wynikało, że Bada wywrócił się, gdyż był niestety pijany. Oswine mu nie wierzył, bo nie darzyli się sympatią i nie zdarzyło się to pierwszy raz. Poza tym rodzina Bady nie pomogła nawet szukać po nocy zwierząt, mimo to wszystkie szczęśliwie znaleziono. Wcześniej Bada kopnął płot, ale nie chciał go zniszczyć. Płot był po prostu źle postawiony. Oswine oczywiście zaprzeczył. Jego płot był mocny. Czemu Bada go kopnął? Bo był zły, gdyż syn Oswine'a zbił jego dzban, w dodatku uczynił to celowo. Oswine zarzucił Badzie kłamstwo. A czemu Bada myślał, że celowo? Bo niechcący zniszczył jedną z koszul suszących się po praniu.

Fride szybko rozbolała głowa. Słuchała tego cierpliwie zdecydowanie za długo, a spór wydawał się nie mieć końca. W pewnym momencie rodziny obrzucały się oskarżeniami bez żadnego jej udziału, jakby w harmonii. Jeden odpowiadał na zarzut, tworząc nowy, drugi zaś czynił to samo, czekając, aż pierwszy skończy. I gdy doszli aż do czynów dziadków, uniosła do góry rękę, a zebrani odetchnęli z ulgą. Była gotowa wydać wyrok. Znów zapadła cisza. Dopiero po dłuższej chwili przemówiła:

– Zasmuca mnie wasza niezgoda. Od pokoleń żyjecie obok siebie. Dzieli was tylko ścieżka. Od pokoleń dzielicie tę samą ziemię, te same kłopoty. Razem dorastacie i się starzejecie. Wasze dzieci są niemal w tym samym wieku. Nie sposób ustalić, kto zaczął, więc nie mam wyboru, jak tylko spojrzeć na ostatnie wydarzenia. Bado – zwróciła się do jednego z nich. Ten stał, gniotąc w rękach czapkę. Oczywiście znała go z widzenia. Nieraz widziała go pijanego. Był jednak przyjaznym człowiekiem, niesprawiającym kłopotów, nieskłonnym do przemocy. – Odbudujesz płot tak, jakbyś budował go dla siebie. A ty, Oswine… – Skierowała wzrok na drugiego. Stał dumny, wyniosły, gniewny, czerwony na twarzy. Jej wzrok spłynął na chwilę na jego żonę Abbę, która patrzyła niepewna, zawiedziona. – Wypłacisz Badzie wergild, gdyż utrata zębów to zbyt surowa kara. Skończyłam.

Wstała. Część odetchnęła, część westchnęła. Bada skinął głową uradowany. Oswine zaś obdarował ją pełnym nienawiści spojrzeniem, zgniatając swą czapkę z całych sił.

Po chwili wahania uniosła rękę. Nie wszyscy to zauważyli i dopiero gwardziści uspokoili tłum.

– Oswine i Bado, podejdźcie do siebie i uściśnijcie prawice. Pogódźcie się i wiedzcie, że jeśli ponownie staniecie przed sądem, obaj zapłacicie wergild Ulfrikowi.

Parę osób wyraziło aprobatę, potem nastała cisza i wszyscy obserwowali skłóconych. Bada pierwszy podszedł na środek. Oswine z trudem podążył. W końcu podali sobie ręce, wywołując radość wśród zebranych. Nikt więcej nie stanął przed nią tego dnia. Oddała więc miecz Ulfrikowi, mówiąc przy tym:

– Muszę się napić.

Uśmiechnął się i odparł:

– Najgorsze przed tobą.

Wrócili posłańcy ze Straburga. Hilda podziękowała za kondolencje i zaprosiła Ulfrika do siebie. Na podróż wybrali najbliższy dzień Saturna. Do tego czasu Fride miała zasłużyć na przywilej noszenia barw Ulfrika.

*

– Czego tu chcesz? – zawołał Stithulf. Stał przed schodami prowadzącymi do hali. Wokół niego w półkolu stało dwudziestu członków gwardii. Ona była na środku.

– Chcę dołączyć do waszego grona – odpowiedziała.

– Jesteś gotowa strzec domowego ogniska Ulfrika? Oddać za nie życie, jeśli trzeba?

– Jestem.

– Udowodnij – rzekł nagle. Nie wiedziała, czy powinna coś odpowiedzieć, czy nie. Stała chwilę zmieszana. Już chciała zapytać, jak ma to uczynić, gdy on dodał: – Rozpal ognisko na Wzgórzu Pastuchów i strzeż je całą noc.

Wtedy Ulfrik wystąpił przed szereg, podszedł do niej i wręczył jej długi kij. Spojrzała na niego, nie rozumiejąc.

– To do obrony – powiedział. Uśmiechnął się, lecz patrzył na nią ze współczuciem i troską. Chwyciła więc kij i przytaknęła. Wtedy też podeszła do nich Ylv. Miała w ręku misę.

– Wypij to – rzekła, podsuwając naczynie. Fride spojrzała. Gliniana misa wypełniona była ciemnym, lekko spienionym płynem, w którym pływały czarne, podłużne strzępy. Nie miała pojęcia, co to było. Znów spojrzała na Ulfrika.

– Kilka łyków, Fride – powiedział czule. Oparła więc kij o siebie, chwyciła misę, przyłożyła do ust i napiła się, aż Ulfrik chwycił brzeg i zdecydował: – Wystarczy.

Płyn był gorzki, a strzępy obrzydliwie oślizgłe. Skrzywiła się i walczyła przez chwilę z odruchem wymiotnym.

– Idź, Fride. Rozpal ognisko. Do zobaczenia o świcie.

Pożegnała się skinieniem głowy i ruszyła w kierunku bramy. Obejrzała się w połowie drogi i dostrzegła, że wszyscy pili, podając sobie misę między sobą.

Zbliżał się wieczór. To był ciemny, ponury dzień. Ciężkie chmury przykryły całe niebo. Będzie padać – pomyślała. Zdała sobie sprawę, że nie miała krzesiwa. Postanowiła po krótkiej chwili namysłu zabrać ze sobą jedną z rozpalonych przy bramie pochodni.

Wzgórze Pastuchów było niewielkim wzniesieniem znajdującym się najbliżej Caegasham. Niczym się nie wyróżniało od wielu podobnych w Wiltunscire. Kredowe wzgórze, na szycie którego dawno temu ktoś zbudował wał i wzniósł fortyfikacje. Pozostał z nich tylko kamienny krąg. Nazwa wywodziła się od tego, że w obrębie dawnych fortyfikacji pasiono owce. Dzięki temu mniej przejmowano się tym, że uciekną czy jakiś zwierz się zakradnie. To na tym wzgórzu urządzano też coroczne festyny.

Dotarła na miejsce, gdy zachodzące słońce znalazło się dokładnie pomiędzy horyzontem a pasmem nisko wiszących chmur, rozświetlając na chwilę ponury świat. Wtedy też spadły pierwsze krople deszczu. Nie miała szczęścia. Na szczycie znalazła trochę drewna, nie była to jednak wystarczająca ilość. Usypała niewielki stożek i w jego środku umieściła wciąż palącą się pochodnię. Nie czekając, zbiegła na skraj pobliskiego lasu, by zebrać leżące gałęzie. Czekało ją jeszcze wiele takich wędrówek tego wieczora.

Gdy po raz ósmy schodziła spocona już i zmęczona pomimo chłodu i deszczu, poczuła pierwsze zawroty głowy. Zatrzymała się. Wszystko wokół jakby drgało. Od razu się domyśliła, że to przez płyn od Ylv. Podjęła decyzję. Zeszła ze wzgórza i wsadziła sobie głęboko w gardło dwa palce. Zwymiotowała. Oby nie za późno – pomyślała i po raz kolejny zebrała pełne ramiona gałęzi. Ruszyła z powrotem, ciężko stawiając kroki. Była osłabiona. Dwa razy podczas wspinaczki padła na kolana. W końcu osiągnęła szczyt. Jak tylko jej wzrok dostrzegł płomienie, stanęła oniemiała. Ognisko przypominało czarną dziurę, z której w powietrze strzelał ku niebu jakby w zwolnionym tempie gęsty, czerwony płyn. Poczuła żar. Widziała, jak czerwone strzępy gęstego płynu spadają z wysoka i rozlewają się po całym wzgórzu. Z jamy zaś dochodził przeraźliwy ryk i syczenie. Po chwili gdzieś głęboko dostrzegła jakby ruch. Jakby jakieś gigantyczne, czerwone, płonące cielsko ruszało się wewnątrz pagórka.

– Boże mój… – Zebrane gałęzie upadły pod jej stopy, sama zaś cofnęła się parę kroków. Wtedy też zdała sobie sprawę z tego, że nie ma żadnej broni. Przypomniał jej się kij, który zostawiła przy ognisku. Po chwili wahania ruszyła więc na czworakach ku dziurze, by go chwycić.

Im była bliżej, tym bardziej czołgała się po ziemi. Miała wrażenie, że gdyby nie deszcz, spłonęłaby żywcem od piekielnego żaru. Całe wzgórze otoczone było gęstą parą, kłębiącą się i układającą w niepokojące wzory, niczym pozaplatane, gigantyczne węże. Leżąc już zupełnie na ziemi, sięgnęła w kierunku ogniska i po chwili, która wydała się jej niemal wiecznością, natrafiła na koniec kija. Pociągnęła za niego. Wycofała się nieco i wtedy dostrzegła wynurzające się z rozpalonej dziury wielkie, czerwono-czarne ślepia. Przerażona zerwała się na nogi, wbiegła w parę i wskoczyła na kamienny krąg. To tam zauważyła, że u podnóża wzgórza, przy samej linii lasu, stoją mroczne cienie, w równych odstępach od siebie. Niektóre miały rogi, inne zaś ogony i skrzydła. Ruszyły powoli ku górze. Myślała, że oszaleje ze strachu. Poczuła się zupełnie w potrzasku i nie wiedziała już, co gorsze. Wtedy do jej uszu doszedł ryk wynurzającej się za nią z ziemi bestii. Ziemia zadrżała pod jej stopami. Z krzykiem przerażenia ruszyła w dół, bojąc się nawet spojrzeć za siebie. I wtedy zdarzył się cud. Demony czekające na dole cofnęły się w popłochu. Niektóre zwinęły się nieco, inne zastawiły się trzymaną w rękach bronią, jeszcze inne owinęły się skrzydłami. Boją się – pomyślała, co dodało jej odwagi. Sama więc chwyciła kij w obie ręce i wysunęła do przodu z krzykiem na ustach, a wówczas kij stanął w ogniu. Nie parzył jej jednak, ogień omijał jej dłonie. Euforia zastąpiła strach i nagle miała wrażenie, że bestia, która wyszła z ziemi, chciała ją wesprzeć i przepędzić demony, że była po jej stronie, była bestią ogniska, które miało trwać całą noc.

Fride ruszyła w dół. Nagle jeden cofający się cień poślizgnął się, upadł i sturlał się ze zbocza. Stojący obok niego jakby patrzył chwilę za nim, później jednak skierował zakapturzoną głowę wprost na nią. Wydawało jej się, że zamiast twarzy pod kapturem było jakby gwiaździste, niekończące się nocne niebo. Zacisnęła zęby. Już się nie bała.

– Chodź! – ryknęła, a on ruszył.

Zbliżał się powoli, dzierżąc w obu dłoniach jakby długi kij, lecz otoczony czarną mgłą. Gdy był dosłownie trzy kroki od niej, gdy wzniósł jeden koniec swej broni, z której wyrosły dymne ostrza, jego but zjechał po mokrej trawie, a on stracił na moment równowagę. Nie myśląc wiele, zaatakowała. Kij Fride wystrzelił w jego stronę, przelatując przez jej dłonie, i dopiero chwyciła lewą dłonią sam jego koniec. Drugi koniec trafił go prosto w tę „gwiaździstą noc”. Obawiała się, że nic tam nie ma, że broń nie napotka na żaden opór, że zniknie w jego kapturze, tak się jednak nie stało. Ku jej zaskoczeniu kaptur odskoczył do tyłu, jego broń upadła, a dłonie zakryły tę otchłań.

– Kurwa! – dosłyszała i nagle trafiony, demoniczny cień podążył za poprzednim i sturlał się kilkanaście kroków w dół.

Rozejrzała się. Pozostałe demony powoli zaczęły się cofać, aż zniknęły w ciemnościach. Wedy przyszło jej do głowy, że nie wie, co się dzieje po drugiej stronie wzgórza. Pobiegła więc w kierunku ogniska, wdrapała się na wał, przeskoczyła przez kamienny krąg i odetchnęła z ulgą. Nie było śladu po bestii, a ogień, mniejszy nieco niż wcześniej, wciąż buzował na samym środku kręgu. Zebrała po chwili porozrzucany chrust, dorzuciła go do ogniska i płomień odżył. Deszcz też zelżał i tylko małe krople unosiły się wraz z wiatrem. Poczuła, że jest przemoczona, brudna i że jest jej zimno. Podeszła więc do ognia i zaczęła obchodzić go jakby zwrócona tyłem do niego.

Nie wiedziała, ile minęło czasu. Dygotała, kręciło się jej w głowie. Jej nogi były już zmęczone od ciągłego chodzenia. Walczyła z ogarniającą ją sennością. Nagle, tuż za kamiennym murem, dostrzegła mroczną sylwetkę odcinającą się od czarnego nieba. Serce jej przyśpieszyło. Przez chwilę miała wrażenie, że to tylko zakapturzona postać, po chwili jednak demon rozprostował nieco ukryte z tyłu skrzydła i jakby podleciał na kamienny krąg. Wtedy płomień za nią odżył, powiększył się, zmienił. Buchnęły iskry i cały krąg rozświetlił się na moment. Nie czekała dłużej, tylko ruszyła z krzykiem na ustach. Demon zeskoczył do środka kręgu i zakręcił długą bronią w rękach, tworząc jakby krąg. Pchnęła i ich kije się zderzyły. Zaatakował, a ona odskoczyła, jednocześnie sama przypuszczając atak. Odbił jej cios i wyprowadził swój. W ostatniej chwili zdążyła się schylić, dzięki czemu koniec kija przeleciał nad jej głową. Bez zwłoki wyprowadziła swój cios i trafiła demona w krocze. Mierzyła w brzuch. Nie planowała tego. Padł na kolana, wydał z siebie przeraźliwy jęk, wtedy też zakręciła bronią nad głową i trafiła go w kaptur. Runął na trawę i ucichł, za nią jednak rozległy się krzyki i nawoływania. Odwróciła się w popłochu i dostrzegła trzy cienie. Gdy się cofała, one jakby rosły, upodabniały się do czarnych sylwetek z jej snu. Z największym wysiłkiem zmusiła się, by nie uciec. Łzy popłynęły z jej oczu. Cofnęła się już pod sam krąg, one jednak nie szły za nią, podniosły tylko leżącego na ziemi i zniknęły w ciemnościach. Padła na kolana i zapłakała wycieńczona.

Gdy się uspokoiła, dostrzegła, że płomień przygasał. Przetarła oczy rękawem i przeszukała cały krąg. Znalazła trochę patyków, porzucony kij wroga i jego płaszcz. Wszystko to wrzuciła do ognia. Obiegła krąg, rozważając, czy nie pobiec do lasu po drewno, miała jednak wrażenie, że demony tylko na to czekają, że czają się tam i liczą na to, że tak właśnie uczyni.

Nie miała wyboru. Siadła na ziemi i zdjęła swoje spodnie oraz wierzchnie okrycie. Została już tylko w sięgającej do kolan i zakrywającej ręce sukni. Ubrania dorzuciła do ognia. Przez chwilę patrzyła, jak powoli jej odzież pochłaniają płomienie. W końcu jednak westchnęła i wróciła do chodzenia dookoła zwrócona plecami do ogniska.

Pięciokrotnie jeszcze tej nocy zjawy pojawiły się, by ją niepokoić. Miała wrażenie, że próbowały ją przegonić z kręgu. Za każdym razem wydawały się mniej demoniczne, za to coraz bardziej ludzkie. Czasem miała wrażenie, że to na pewno ludzie Ulfrika bawią się z nią, testują. Potem jednak już niczego nie była pewna. Wszystko zlało się w majaki. Wycieńczona, w półśnie nie wiedziała już pod koniec nocy, co jest prawdą, a co przywidzeniem. Trzykrotnie jeszcze zostawili coś, co mogła spalić. W końcu jednak, gdy niebo poszarzało, z ogniska został niewielki płomień. Wtedy też znów zaczęło padać.

Ulfrik przekroczył kamienny krąg wraz z pierwszym promieniem słońca. Siedziała przy wciąż lekko tlącym się ognisku. Była zupełnie naga, obłożona błotem. Zostały jej tylko buty. Osłaniała ogień własnym ciałem. Spojrzała na niego. Niezdarnie zerwała się na nogi. Nie miała już kija. Połamała go i też spaliła.

– Już po wszystkim, kochana – powiedział. Powoli podszedł, rozpinając swój płaszcz. – Już po wszystkim. Udało ci się. – Okrył ją. Padła na kolana z zamkniętymi oczyma, a on odpalił od dogasającego już ogniska pochodnię. Przekazał ją stojącemu z tyłu Stithulfowi na dowód, że jej się udało, po czym okrył ją, podniósł niczym małą dziewczynkę i ruszył ostrożnie w kierunku Caegasham. Zasnęła mu na rękach. Nie obudziła się, gdy przechodzili przez bramę, gdy przywitali ją gwardziści, stojący wzdłuż drogi; przespała, gdy odpalali swoje pochodnie od jej ognia; przegapiła, gdy Gytha, jedna z kucharek, widząc ją na rękach Ulfrika, powiedziała mu:

– Wy i te wasze głupoty! Módl się, żeby się nie rozchorowała!

*

Obudziła się nagle, nie wiedząc, gdzie jest. Dostrzegła płomienie i cofnęła się gwałtownie. To było tylko palenisko. Rozejrzała się. Była w pokoju Ulfrika. Położono ją na jego łóżku i przykryto futrami. Wciąż była naga i pokryta zaschniętym błotem. Obok niej położono ubranie, postawiono też przy palenisku balię z wodą. Fride jednak nie wstała. Ułożyła się skulona i przykryła futrami. Wracały do niej wspomnienia z nocy, przypomniała sobie, jak bardzo się bała, ile razy niemal uciekła. Łzy spłynęły po jej brudnych policzkach.

Nie tak sobie wyobrażała spełnienie marzeń. Nie czuła żadnej radości. Za nic nie chciałaby tego przechodzić ponownie. Miała tylko nadzieję, że to był koniec i że nic już dla niej nie przygotowali. Wiedziała, że nie dałaby rady.

Bolała ją głowa, była też głodna. To właśnie głód w końcu zmusił ją do wstania. Ostrożnie podeszła do balii i zaczęła ścierać z siebie brud. Starała się skupić na tym całą uwagę, co chwilę jednak w jej głowie pojawiały się obrazy z nocy i nie była w stanie ich przegonić. W końcu zaczęła się ubierać i dopiero wtedy zorientowała się, że było to takie samo ubranie, jakie nosiła gwardia, tylko bez zewnętrznego okrycia zafarbowanego na czerwono i niebiesko. Siadła na brzegu łóżka i zaczęła płakać. Czuła tylko wstyd, żal i strach o to, że nie było warto.

W końcu z bijącym sercem i spuszczoną głową otwarła drzwi.

Hala była pełna. Zebrali się wszyscy wojownicy. Coś jednak wyglądało inaczej. Palenisko było zgaszone. W hali panowała ciemność – kilka pochodni umieszczonych na ośmiu głównych filarach nie było w stanie rozświetlić przestrzeni. Najbliżej niej stali Ulfrik i Stithulf. Ten drugi trzymał pochodnię w ręku i wyciągnął ją w jej kierunku. Podeszła. Pogonił ją gestem głowy. Chwyciła w końcu pochodnię, a on odstąpił na bok, wskazując dłonią palenisko. Zrozumiała. To był jej ogień. Miał teraz płonąć w hali. Rozejrzała się po twarzach zebranych. Niektórzy byli poważni, inni uradowani. Dostrzegła uśmiechniętego Cedrika, zauważyła też, że Redwald miał złamany nos z wciśniętą w nozdrza zakrwawioną chustą, Cynerik obwiązaną głowę, a Thurstan rękę na temblaku. Jej demony.

Zamknęła na chwilę oczy. Czuła wstyd. Straciła panowanie nad sobą, tak bardzo uległa halucynacjom. Ruszyła w kierunku paleniska. Przechodząc obok Cynerika, nie mogła jednak się powstrzymać. Delikatnie chwyciła jego rękę i wykrzywionymi ustami, na granicy płaczu, wykrztusiła cicho:

– Przepraszam cię.

Uśmiechnął się zdziwiony, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Ruszyła dalej, przez chwilę patrząc za nim, w końcu jednak skierowała zamazany wzrok na ciemne palenisko. Kucnęła i zaczęła je rozpalać. Gdy w końcu zajęło się ogniem, halę wypełniły głośne wiwaty. Aż podskoczyła. Ruszyli ku niej, poklepując ją, potrząsając ramionami, mierzwiąc włosy. Ktoś wcisnął jej w rękę kufel i Stithulf wzniósł za nią toast. Wypili. W końcu radość udzieliła się i jej. Przeprosiła pozostałych, ale ją wyśmiali. W pewnym momencie obróciła się. Stał przed nią Stithulf. Trzymał w dłoniach czerwono-niebieską tunikę Ulfrika. Ogarnęło ją wzruszenie, aż ledwo powstrzymała wybuch płaczu.

– Rozstaw ręce. – Usłuchała. Przełożył tunikę przez jej głowę, związał z boków i zapiął jej pas, a potem mocno ją spoliczkował. Oszołomiona spojrzała na niego, gdy inni wybuchnęli śmiechem. – To, żebyś wiedziała, co cię czeka za nieposłuszeństwo. Spraw, by był to pierwszy i ostatni raz.

Tej nocy spała w hali jak dawniej. Leżała wśród podpitych, nieco śmierdzących, chrapiących wojów. Sama też nie była trzeźwa. Ten wieczór należał do udanych. Był pełen śmiechu i opowieści. Dawno takiego nie przeżyła. Nie odkąd Aethelread zmarła. Bez końca opowiadano, jak ta noc wyglądała z każdej strony, jak przerażająca dla innych była Fride, stojąc na tle ognia, krzycząc i machając bronią. Ranni bez końca drwili z siebie i zastanawiali się, jakim cudem nikt nic sobie nie złamał. Opowiadano też o ich nocach, kiedy to oni przez to przechodzili. Bardzo pomogła jej świadomość, że wtedy też się bali, że byli przerażeni i że wielu z nich nie dało rady za pierwszym razem. Stithulf, gdy porównywał jej próbę z innymi, wspomniał też, że to był pierwszy raz w deszczu, że nigdy by tego nie zrobili, gdyby nie to, że Ulfrik chciał ją widzieć w swych barwach przed wyjazdem. Nie patrzył wtedy na nią, nie mówił tak, by słyszała. Nie zdawał sobie nawet sprawy, jak jej tym pomógł i jak bardzo podniósł ją na duchu. Sporą część wieczoru spędziła z Cedrikiem, a to sprawiło jej największą przyjemność.

Zasypiając pod ścianą, na sianie, rozmyślała o następnym dniu. Miała poznać Hildę, być może przyszłego thegna Straburga. Miała pełną świadomość ich złego położenia. Przysięgła sobie, że zrobi wszystko, by pomóc Ulfrikowi zjednać sobie jej przyjaźń. Pierwszy raz poczuła się w części odpowiedzialna za to, co przyniesie przyszłość.

*

– Wulfstan był z Hildą dziewięć zim – mówił Eadgar do Fride. – Poznał ją podczas wyprawy do Rzymu. Hilda nie jest stąd. Nie wiem dokładnie, skąd pochodzi. Słychać lekki akcent, jak mówi.

Ruszyli dość wcześnie. Ulfrik, Eadgar, ona i dziewięciu innych wojowników. To Ulfrik kazał Eadgarowi złamać szyk i wyjaśnić pewne sprawy Fridzie. Nie chciał wywierać na niej presji, ale po cichu liczył, że jej otwartość i wesołe usposobienie spodoba się Hildzie.

– Miałeś z nią dużo do czynienia? – zapytała, rozglądając się na boki. Czuła się niekomfortowo, patrząc na Eadgara. Wiedziała, że jest oddany, przebiegły i że można mu ufać, ale nic nie mogło złagodzić wrażenia, jakie robił swoim wyglądem. Był wysoki, niezwykle szczupły, z pociągłą twarzą. Jego łuk brwiowy wystawał do przodu, rzucając niemal wieczny cień na głęboko osadzone oczy. Spojrzenia Eadgara nie dało się wytrzymać. Świdrowało duszę i wyciągało najgłębiej ukryte sekrety. Wydawało się też, że nie ma ust, tylko cienkie kreski. Kiedyś się golił i to tylko pogarszało sprawę. Od paru zim jednak zapuścił brodę, rudo-siwą, która nieco łagodziła jego oblicze.

– Niezbyt. Parę razy zmusiłem ją do rozmowy. Jest sprytna, przebiegła. To na pewno. Czyta w ludziach jak księża z Biblii. Wydaje się, że widzi wszystko.

– Świetnie. Nie mogę się doczekać, kiedy ją poznam – odpowiedziała, próbując sobie wyobrazić, jak ktoś taki wyglądałby, rozmawiając z Eadgarem. Przerażające towarzystwo do kufla.

– Urodziła raz martwego syna. Później już nie zaszła w ciążę. No i Wulfstan narobił trochę bękartów.

– Biedna – odpowiedziała szczerze Fride.

Eadgar spojrzał na nią, myśląc, że sam tak nie zareagował, kiedy się o tym dowiedział. Nie rozumiał do końca, po co Ulfrik chciał zabrać Fridę ze sobą, ale teraz przyszło mu do głowy, że może dziewczyna spojrzy na Hildę inaczej, że może łatwiej jej będzie nawiązać z nią jakieś bliższe relacje.

– Dość powszechne, mówiąc szczerze.

– Wciąż. Ulfrik nie narobił bękartów.

– Spójrz tam. – Pokazał palcem na prześwit pomiędzy drzewami. Były tam widoczne stare ruiny. Sypiące się kamienne ściany z powrotem pochłaniane przez las.

– Porzymskie? – zapytała Fride, patrząc zaciekawiona.

– Tak. Musiało być piękne. Cokolwiek to było.

Przez chwilę jechali w milczeniu, patrząc na resztki niegdyś wspaniałych budowli. Fride kiedyś wierzyła, że te rozsypujące się, przejmowane na powrót przez las kamienne budowle były dziełem dawnych bogów. Dopiero Ulfrik opowiedział jej o Rzymianach, którzy dawno temu panowali na tych ziemiach i pewnego dnia odeszli.

– Myślisz, że są tam duchy?

– Może – odparł spontanicznie Eadgar. – Widziałem raz w Lundenburh całą część miasta, opuszczoną, też po Rzymianach. Nikt tam nie chciał mieszkać. Ludzie mówili, że właśnie duchy ich przepędziły. Niedaleko stąd jest też sporo ruin. Były tam kiedyś kąpieliska i świątynie. Wszystko się posypało.

– Budowali tak wspaniale i mimo to odeszli – dodała Fride. – Ciekawe, co się stało.

– Słyszałem, że znaleźli na północy olbrzymy. Wybudowali tam mur, ale bali się, że ich nie zatrzyma.

Spojrzała na niego niepewna, czy mówi poważnie. Pamiętała opowieści bryta Duddy, ich mędrca, najstarszego mieszkańca Caegasham, o olbrzymach, które zamieszkały te ziemie. Jak trzydzieści sióstr, na czele których stała Albina, dotarło tu przepędzonych ze swych odległych ziem i starały się nauczyć tu żyć. Pewnej nocy, stęsknione za cielesnymi doznaniami, które kiedyś dawali im ich mężowie, zwabiły demony i legły z nimi. Tak zaszły w ciąże i urodziły olbrzymy. Pierwszy raz ktoś wspomniał o tych legendach, jakby były prawdą.

– Słyszałem też, że zaatakowano ich ziemie. Hordy półnagich wojowników z dalekiego wschodu, wszyscy na koniach i z łukami. Wtedy odpłynęli stąd, próbując bronić Rzymu, ale się nie udało.

Sama już nie wiedziała, co brzmiało bardziej nieprawdopodobnie. W końcu zmieniła temat.

– Kiedy urodziła tego chłopca?

– Niedługo po ślubie. – Chwilę pomyślał. – Z siedem zim temu.

– Bardzo jej współczuję. Wulfstan był dobrym mężem?

– Nie wiem – odparł trochę zmieszany. – Pewnie jak każdy.

– Jak Ulfrik?

– Pewnie nie. W sumie to słynął z porywczości.

– Myślisz, że Hilda wesprze Ulfrika?

– Nie sądzę. Wulfstan ledwo co umarł. Myślę, że Ceadda stanie na głowie, by przekonać Hildę, że jest jej sojusznikiem. Niestety, prawda jest taka, że ma mocniejszą pozycję. Nie widzę powodu, by Hilda zmieniała stronę. Chyba że…

– Że co? – pogoniła Fride.

– Że się pobiorą.

Fridzie coś takiego nawet nie przyszło do głowy. Ale miało to sens. Zamilkła, rozmyślając, czy Ulfrik mógł mieć coś takiego na myśli.

– Wspominał o czymś takim?

– Nie – rzucił szybko Eadgar. – Niestety nie. Ale miałoby to dla nas sens. Wydaje mi się jednak, że Hilda da sobie radę sama i że może cieszyć się z bycia wdową.

Pomyślał też, że pewnie byłaby w stanie zainteresować sobą kogoś dużo ważniejszego, pomimo niemożności posiadania dzieci, ale postanowił o tym nie wspominać.

Później Ulfrik zawołał Eadgara do siebie i resztę drogi Fride przejechała w ciszy.

W lekkim deszczu przekroczyli most nad rzeką, później kierowali się przez niewielkie wsie, leżące już na ziemiach Hildy. Wzbudzali za każdym razem wielkie poruszenie. Kiedy w końcu przestało padać, tuż przed południem, dostrzegli w oddali dobrze utrzymaną, wysoką palisadę. Byli na miejscu.

– Dotarli, moja pani – powiedział Leofrik. – Przybył z jedenastoma jeźdźcami.

– Dziękuję – odparła Hilda. – Wpuść ich, jak będą gotowi. Nie każmy im czekać.

– Tak, pani. – Schylił głowę i odszedł.

Hilda patrzyła za nim, aż zniknął za drzwiami. Potem znów spojrzała na zewnątrz przez otwarte drzwi balkonu ze swojego pokoju na wieży. Teraz i ona ich dostrzegła. Nie cieszyła się na tę wizytę. Tylko raz widziała Ulfrika od dnia śmierci jego żony. Nie był tym samym człowiekiem. Ledwo wtedy znosiła ich towarzystwo, teraz było jeszcze gorzej. Jego radość i to, jaki był wobec Aethelread, irytowała ją; gorzej jednak znosiła jego towarzystwo, gdy był zupełnie złamany i bez woli do życia. Tak naprawdę zaprosiła ich, gdyż zdawała sobie sprawę, że każdy po jej stronie będzie teraz na wagę złota. Nawet ktoś tak mało wpływowy jak Ulfrik z Caegasham. Kobieta, zwłaszcza przybysz, nie miała dużych szans bez znacznego wsparcia, a niestety, wciąż była przybyszem, obcą, pomimo tych wszystkich zim. Dawano jej to odczuć. Jej myśli jednak ostatnio zaprzątało głównie coś zupełnie innego.

Chodziło o Leofrika. Doskonale wiedziała, że miał do niej żal. Słuszny. Zawiodła go i mogła nigdy nie odbudować tego zaufania, które do niej miał wcześniej. Trudno. Nie miała za bardzo wyboru. Leofrik zawsze był wierny jej mężowi. Wspierał go i trwał przy nim, nawet gdy nie zgadzał się z jego czynami. Zawsze miał na uwadze jego dobro. To dlatego jej sprzyjał, gdy próbowała przejąć pewne obowiązki. Wiedział, że Wulfstan tego potrzebuje. Nie chodziło o nią. Nigdy. Rozumieli to oboje.

Gdy ona poroniła, a jakiś czas później zmarła jej teściowa, Wulfstan stracił zainteresowanie zarządzaniem. Stał się rozgoryczony. Nie mówiąc nawet, jakim rozczarowaniem musiała być ona jako żona, tak daleka od jego ideału. To wtedy pierwszy raz próbowała się zaangażować, szczerze myśląc o nim, w jego imieniu, nigdy dla siebie. Leofrik to wiedział, próbował go uspokoić, nie zawsze się udawało. W końcu jednak Wulfstan odpuścił. Pozwolił jej, bez słowa, po prostu przestał wpadać w szał. Zamiast tego częściej polował, częściej też upokarzał ją w Wiltun, odwiedzając domy uciechy. Rozpił się. A sprawy w Straburgu szły coraz lepiej. Dla własnego dobra przypisywała wszystko jemu, kłamała, że jej pomysły to jego polecenia. W końcu nikt w to nie wierzył. On to czuł. Czasem więc pokazywał jej, że to on wciąż był panem jej życia.

Wtedy też wyniósł się Osmund, jego jedyny brat. Próbował wypełnić pustkę, nie dał jednak rady. Usiłował wykorzystać swój autorytet, więc przegrywał z Hildą, która powoływała się na Wulfstana. Chociaż każdy znał prawdę, wykorzystywano wymówkę, po prostu wiedząc, że to ona ma lepsze pomysły, ambitniejszą wizję.

Wulfstan nie przyjął tego najlepiej. Odczuł nieobecność Osmunda. Zbliżył się w odpowiedzi do Leofrika, ostatniej osoby, która zawsze stała u jego boku, a ten wyjątkowo skutecznie łagodził jego wybuchy, przeganiał lęki i niepewności. Tak Leofrik zyskał jego zaufanie. I nigdy go nie nadużył.

– Wiesz, że zawsze stanę po jego stronie – przypominał jej.

– Stoimy więc razem, ramię w ramię – odpowiadała.

I tak było. Zawsze analizował jej plany i zawsze dochodził do wniosku, że są dla niego dobre. Nigdy nie miał wątpliwości i spał spokojnie.

Aż Wulfstan przyszedł do niego pijany i oznajmił, że zamierza odstawić Hildę i znaleźć sobie nową żonę, zdolną do urodzenia mu dzieci. Wtedy przestał spać, a wszystko runęło, cały ich układ. Niemal tydzień się męczył, zanim doszedł do wniosku, że to nie jest w jego interesie, że się myli. Próbował go przekonać, że powinien zapewnić Hildzie przyszłość, że potrzebuje jej bardziej, niż przypuszcza. Doradzał próbę porozumienia, znalezienia wyjścia, które zadowoli i ją. On jednak nie chciał już na nią patrzeć.

Wtedy Leofrik jej powiedział. Nie miał już żadnych wątpliwości, że Wulfstan popełniał błąd. Liczył przy tym na jej zdrowy rozsądek. Na to, że jakoś naprawi to, co było między nimi, że go przekona. Ona jednak też wtedy zawiodła. Wizja utraty wszystkiego, na co tak ciężko pracowała, po tym, co z nim przeszła, odebrała jej wyczucie. Wulfstan wrócił z Wiltun i wybierał się na polowanie. Wtedy go zapytała, w stajni. Potwierdził i wyszedł, zostawiając ją zdruzgotaną i załamaną.

Nie wrócił z tego polowania.

Szybko go pochowali. Kiedy już był w ziemi i ceremonia dobiegła końca, podszedł do niej Leofrik. Nie był trzeźwy, mówił jednak szczerze.

– Kochałem go mimo wszystko, wiesz? – zaczął. – Wiesz, co mi powiedział? Jakie były jego ostatnie słowa do mnie? „Wygadałeś jej, policzę się z tobą, jak wrócę”.

Nic nie odpowiedziała. Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Westchnął więc i odszedł.

Potrzebowała go. Wiedziała, że albo zostanie panią Straburga, albo zostanie z niczym. Albo wygra, albo wyląduje w klasztorze bądź w rodzinnym domu. Nie wiedziała, co gorsze. Wiedziała jednak, że jak Leofrik poprze Osmunda, nie wygra.

A teraz musiała skupić się na gościach. Wiedziała o konflikcie Ulfrika z Ceaddą. Wszyscy wiedzieli. Wiedziała, jakimi ludźmi obaj byli, i nie dało się ukryć, że Ulfrik wydawał się lepszym człowiekiem. To jednak Ceadda miał więcej do powiedzenia, to jego przede wszystkim musiała do siebie przekonać. Ulfrik nie pochodził z jakiejś znaczącej rodziny. Był tam, gdzie jest, tylko z powodu jednej bitwy. Wtedy mur tarcz był jego miejscem. Z dwadzieścia zim temu nikt by się nie ośmielił kwestionować jego prawa do nadanych ziem. Teraz jednak nikt z tych u władzy nie pamiętał tamtych wydarzeń. Sama znała tę historię tylko dzięki Leofrikowi.

Wyrwała się z zadumy. Jeźdźcy dojechali już na plac. Pora była zejść na dół i ich przywitać.

Fride zeskoczyła z konia. Ulfrik w żaden sposób nie przygotował jej na to, co zobaczyła. Po pierwsze Straburg miał kamienną kaplicę, naprawdę imponujących rozmiarów, o bardzo równych kształtach, z wysoką wieżą, dzwonem i strzelistym dachem, zachwycającymi zdobieniami i wyrytymi nad głównym wejściem napisami w łacińskim języku. Ale nie to było najważniejsze. Hala Hildy była ogromna. Wznosiła się ku górze na początku, gdzie znajdowały się masywne, rzeźbione drzwi, i na końcu. Miała kształt krzyża z dobudówkami po obu stronach. Dach był pokryty drewnianymi płytkami, a nie strzechą, jak u nich. W centralnej części krzyża hala miała wieżę, nieco tylko węższą niż reszta budowli, ze szpiczastym dachem i tarasem dookoła.

– Piękna, co? – Uśmiechnięty Ulfrik odgadł myśli Fride, po czym też zszedł z konia. – Witaj, Leofriku – powiedział do starszego mężczyzny, który wyłonił się z hali.