Fiolet - Magdalena Kozak - ebook + audiobook

Fiolet ebook i audiobook

Magdalena Kozak

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Inwazja kosmitów, którzy zaatakowali Warszawę stanowi początek historii o walce, miłości i determinacji. Do walki z obcymi – morderczymi roślinami zatruwającymi powietrze – stają oddziały spadochroniarzy. W ich gronie znajduje się Milka, której postać wprowadza do powieści subtelny wątek miłosny. Historia, dedykowana miłośnikom literatury science fiction, znajdzie także uznanie sympatyków kryminału oraz fanów spadochroniarstwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 6 min

Lektor: Diana Giurow

Oceny
4,0 (22 oceny)
5
13
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gaspacho

Całkiem niezła

słaba jakość audiobooka. niestety ale nagranie cały czas szumi tak jakby ktoś pobrał wersję stratną na jakości z yt i wrzucił tutaj;( książka super 😍
00
krupier33

Nie polecam

nie uniosę tej lektorki, już drugą książkę pomijam
00
Madalen

Dobrze spędzony czas

Magdalena Kozak jak zawsze niezawodna. Dobra ksiazka na oderwanie sie od rzeczywistosci i relaks. Chociaz autorce udaje sie w tym rodzaju literatury zmiescic sporo wspolczesnej rzeczywistosci.
00

Popularność




Magdalena Kozak

Fiolet

Saga

Fiolet

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2010, 2022 Magdalena Kozak i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728291689 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Serdecznie dziękuję zespołowi redaktorów merytorycznych w składzie:

Wojciech „Magister” Artych Justyn „Vilk” Łyżwa Tomasz „Godryk” Marcinkowski Staszek „Szybki jest” Mądęrek Agnieszka „Aceroła” Repka Bartłomiej „Szczypior” Repka Czesław „Czester” Romek Arkadiusz „Pingwin” Wantoła Paweł „Wolf” Wereski Remigiusz „Remov” Wilk Zbyszek „X-76” Włóka Krzysztof „Kiłer” Wronka

Dziękuję koleżankom i kolegom spadochroniarzom, którzy pokazali mi niebo. Blue skies!

Dziękuję również ś.p. Tomkowi Pacyńśkiemu, który pierwszy uwierzył w tę książkę – oraz tym, którzy nigdy w nią wierzyć nie przestali ☺

Magda Kozak

Prolog

Mam tak samo, jak ty 

Miasto moje, a w nim

Najpiękniejszy mój świat

Najpiękniejsze dni

Zostawiłem tam kolorowe sny

Kiedyś zatrzymam czas

I na skrzydłach jak ptak

Będę leciał co si  ł 

Tam, gdzie moje sny

I warszawskie kolorowe dni

Gdybyś ujrzeć chciał

Nadwiślański świt

Już dziś wyruszaj ze mną tam

Zobaczysz, jak przywita pięknie nas

Warszawski dzień

Czesław Niemen Sen o Warszawie

1.

Przytłumiony, terkoczący dźwięk, przypominający serię strzałów z karabinu maszynowego, rozdarł ciszę pokoju.

– Hej, Robokop! Jesteś tam? – Na ekranie pojawiło się kilka słów.

Brak odpowiedzi.

Po dłuższej chwili kolejna linijka zamigała zniecierpliwieniem.

– Znowu śpisz? Poobiednia drzemka? Wstawaj, leniu!

Do pokoju wszedł starszy, siwiejący mężczyzna, w dłoni trzymał kubek parującej herbaty. Spojrzał na ekran i od razu twarz pojaśniała mu uśmiechem. Ustawił herbatę na stoliku, zasiadł na fotelu przed komputerem.

– Nie śpię! – wystukał pośpiesznie. – Za to byłem pewien, że ty śpisz :-P Miałeś być na wykładzie z pediatrii...

Wysłał wiadomość. Odchylił się w tył, opierając się wygodnie o fotel. Obserwował nagle zamilkłe Gadu-Gadu z nieco kpiącym uśmieszkiem.

– Urwałem się – padła wreszcie lakoniczna odpowiedź.

Mężczyzna zwany Robokopem nie zareagował. Niech kolega Cyrulik poczuje wyrzuty sumienia, chociaż tyle. Powinien chodzić na wykłady, zwłaszcza z pediatrii, z którą ma kłopoty.

– Mam dla ciebie nową kosmiczną historyjkę. – W okienku komunikatora pojawiła się kolejna linijka.

Ech, drań! – westchnął Robokop w duchu, wie, czym zanęcić.

Siedział bez ruchu jeszcze przez chwilę, wpatrując się w ekran. Rozmówca jednak również się nie odzywał, najwyraźniej pewien swego. Mężczyzna zawiesił palce nad klawiaturą, wytrzymując przez chwilę tę swoistą próbę sił.

– Całkiem nową? – poddał się w końcu.

– Zabójcze, kosmiczne rośliny. – Odpowiedź Cyrulika pojawiła się niemal natychmiast, widocznie też był już bliski przegranej. – Prosto z dżungli peruwiańskiej.

Robokop westchnął.

– Chupacabra już się znudziła? – rzucił sceptycznie. – No, ale dawaj.

– Wielkie, fioletowe rośliny. Wyrastają w nocy, a rano już są ogromne. – Cyrulik opatrzył tekst emotikoną, przedstawiającą wybałuszone ze zdziwienia oczy. – Na kilkadziesiąt metrów.

Robokop pokręcił głową z rozbawieniem. Oczyma wyobraźni zobaczył chłopaka po drugiej stronie sieci, jak siedzi pochylony nad klawiaturą i śmieje się z niego w kułak.

– No i co te rośliny? Jak zabijają? – Postanowił sprawić młodemu trochę przyjemności i wejść w tę grę, chociażby na chwilkę.

– Tego nie wiadomo. – Na ekranie pojawiła się ikonka ludzika, kręcącego głową. – Nikt z tych, co je widzieli z bliska, nie przeżył, żeby opowiedzieć. Świadkowie wydają donośny okrzyk i padają trupem na miejscu.

– Zalemasz! – nie wytrzymał Robokop. – Naprawdę sądziłeś, że to kupię? Taki stary, doświadczony gliniarz, jak ja... – Wcisnął enter, posyłając niedokończone zdanie.

Cyrulik natychmiast odpowiedział emotikoną przedstawiającą główkę, na którą spadały liczne ciosy. Najwyraźniej był rozzłoszczony podawaniem w wątpliwość jego nieskalanych intencji.

– Sprawdź sam – dorzucił zaraz potem i podał linka: – www.HCNzabija.pl.

Robokop kliknął w adres strony internetowej.

– Sprawdzę. Ale jeżeli mnie oszukujesz, biada ci! – ostrzegł rozmówcę. – Wiesz oczywiście, co zrobię?

– Tak, wiem. Wyślesz do mnie swoich chłopaków – odparł tamten, raczej mało przejęty. – Jeden mnie spali, a drugi zastrzeli. Albo odwrotnie.

– Śmiej się, śmiej! – pogroził policjant. – Nadejdzie godzina prawdy.

– A jak tam twoje podzespoły, Robo? Działają? – zatroszczył się chłopak nieco złośliwie.

Mężczyzna dotknął skóry na piersi, pod palcami poczuł prostokątny kształt wszczepionego kardiowertera-defibrylatora.

– Owszem, tak – wystukał w odpowiedzi. – Coś nawet mało mnie trzepią ostatnio.

– Jakby co, pamiętaj: wołaj fachowców! – poradził Cyrulik dobrodusznie. – Nie dzwoń już na pogotowie. Wiesz, co zrobili z Jurandem...

– Wiem – odparł Robokop natychmiast, nie chcąc po raz setny zapoznawać się ze starym kawałem. – Dobra, idź się uczyć, wschodząca gwiazdo polskiej kardiologii. Ja sobie pogrzebię w Internecie.

– Kosmiczna Inwazja Zabójczych Fiołków. – Tekst opatrzony był serią uśmieszków – Pamiętaj. Jakby co, mój patent.

– Twój, twój. Czyń swoją powinność, młody człowieku.

Cyrulik pomachał wirtualną łapką na do widzenia, żółte słoneczko przy jego nicku zmieniło barwę na czerwone. Wylogował się.

Robokop odpalił przeglądarkę internetową, po czym kliknął w podany przez chłopaka adres. Wziął do ręki kubek z wystygłą już nieco herbatą i popijał płyn małymi łykami, czekając, aż strona załaduje się w całości. W pewnej chwili drgnął, słysząc kolejną serię z karabinu maszynowego. To komputer obwieszczał, że Cyrulik znowu jest dostępny na Gadu-Gadu.

Muszę zmienić te ustawienia, pomyślał Robokop niechętnie, nie nadaję się już do takich niespodzianek.

– Spójrz jeszcze tu. – Cyrulik podał kolejnych kilka linków.

Mężczyzna przyjrzał się drugiemu z nich z niekłamanym zdumieniem. Był to odnośnik do strony NASA.

– No coś takiego... – wklepał na szybko w odpowiedzi.

Cyrulik przysłał wyszczerzone w szerokim uśmiechu słoneczko.

– To ty poluj, a ja idę się ryć. Powodzenia! – napisał i zniknął.

– Tak jest! – odparł Robokop odruchowo.

Otworzył w przeglądarce kilka okien i powpisywał podane adresy. Dorzucił jeszcze jedno, zapuścił w nim Google’a.

W miarę jak czytał kolejne doniesienia, twarz jaśniała mu coraz bardziej, a oczy błyszczały niekłamanym ożywieniem.

Odkąd, inspektor Stanisław Kępiński przeszedł na emeryturę, zaczął kolekcjonować historie o UFO. Ta zaś zapowiadała się wyjątkowo interesująco.

2.

Eleonora Kępińska patrzyła na męża z niepokojem.

Blady, niewyspany, popijał poranną kawę w milczeniu. Nie śmiał się, nie dowcipkował, nie podszczypywał jej, nie klepał po tyłku, jak to miał w zwyczaju. Po tylu latach spędzonych wspólnie, czytała w nim jak w książce. Wiedziała więc od razu: coś go gryzło.

Zastosowała zwyczajową próbę biologiczną: nie posoliła jajecznicy. To był jego czuły punkt, jajecznica musiała być dobrze doprawiona. W przeciwnym wypadku robił dziką awanturę, a przy okazji wyjaśniały się i inne rzeczy. Nie posoliła więc, ani szczypty... i patrzyła z rosnącym zdenerwowaniem, jak je bez protestów. Westchnęła raz, potem drugi. Nic. Mąż wpatrywał się gdzieś w przestrzeń pomiędzy nimi, myślami błądząc zdecydowanie gdzieś indziej. Ma kogoś! – ogarnął ją nagle popłoch. Po tylu latach... A jednak!

Popatrzyła na zdjęcia synów na kredensie: prężyli się dumnie. Starszy Zygmunt, w mundurze Pierwszego Pułku Komandosów, i młodszy Arnold, w nowiutkim mundurze strażaka. Westchnęła jeszcze raz, oczy zaszły jej łzami.

– Po tylu latach... – wyszeptała bezgłośnie.

Nagła fala gorąca zawładnęła jej ciałem, uderzyła do głowy. Może czas zacząć brać te plastry na menopauzę, przemknęło jej przez głowę. Może będę młodsza... piękniejsza...

Pociągnęła nosem, połykając łzy. Mąż oderwał się wreszcie od swoich myśli, popatrzył na nią ze zdziwieniem.

– Co ci jest? – zapytał z nutą czułości w głosie.

Pocieszyła się od razu. Skoro jeszcze jest dla niej miły, może sprawy nie stoją tak źle.

– A nic... – odpowiedziała, poprawiając kosmyk siwych włosów – Takie tam... Babskie sprawy.

Pokiwał głową, najwyraźniej tłumaczenie trafiło mu do przekonania. Babskie sprawy. Najbardziej tajemnicza tajemnica na świecie. Nawet nie próbuj zrozumieć, kolego.

– Ale ciebie też coś gryzie? – natychmiast skorzystała z okazji.

Westchnął ciężko, z poważnym wyrazem twarzy. Wbiła w niego uważny wzrok. Zaraz powie. Zawsze mówi. No, chyba że...

– Bo widzisz... znalazłem w Internecie – powiedział powoli, jakby z oporem. – A właściwie Cyrulik mi nadał namiary...

Zaniepokoiła się jeszcze bardziej. Znajomość z Internetu? Kontakt od Cyrulika? Ach, te studentki medycyny... Zaczęła w duchu przygotowywać się na najgorsze.

– Słuchaj, to jest prawdziwa inwazja! – wybuchnął wreszcie. – Tak myślę, no bo skąd by się wzięły, jeśli nie z kosmosu... Niesamowite!

Zamrugała, starając się ukryć wciąż napływające łzy. Stasiek – jej Stasiek! – patrzył na nią jakoś tak dziwnie, jakby pytał, skąd ona się tu wzięła. I mówił o jakichś kosmicznych przeżyciach.

– No nie przejmuj się aż tak – rzucił z lekkim rozdrażnieniem w głosie. – Ja wiem, że ostatnio jesteś nadwrażliwa, lecz to może się jeszcze okazać jakimś złudzeniem. – Upił kolejny łyk kawy. – A może jednorazowy przypadek, w sumie niegroźne.

Popatrzyła na niego z wyraźną nadzieją w oczach.

– Ale że się tak przejmujesz... – Pokręcił głową ze zdumieniem. – Pamiętasz, jak ci powiedziałem, że samolot rozwalił wieżowiec w Nowym Jorku, to śmiałaś się jak głupia. Myślałaś, że żartuję. Dopiero potem było ci wstyd. A jak było tsunami... – Zamilkł na chwilę, jego mina sugerowała, że dla dobra sprawy powstrzyma się od wypominania kompromitujących szczegółów. – Tragedie zdarzają się na świecie, mała. – Zreflektował się, dodając pojednawczo: – Każdemu. Cierpią miliony, tak to już jest.

– Przestań, proszę – wyszeptała. – Tak, ja wiem. Ludziom zdarzają się prawdziwe tragedie... To, co teraz, to niewarte nawet łzy. – Zwiesiła posępnie głowę, wbrew zapowiedziom zaczęła płakać.

Odstawił kawę, wstał. Podszedł do niej i objął ją od tyłu. Przytulił policzek do włosów upiętych w kok.

– No nie rycz – mruknął pojednawczo. – Się ostatnio przewrażliwiona robisz i to strasznie. Przecież nic się nie musi zdarzyć.

– Nie musi? – Podniosła głowę, patrząc na niego z wyraźną ulgą. – Naprawdę?

– No nie jest powiedziane, że te rośliny wyrosną u nas koniecznie – odparł z przekonaniem. – Tutaj, w Warszawie? Spokojnie, mała! – powiedział, przybierając żartobliwy ton. – Opatrzność czuwa, te rośliny zwiędną, zanim jeszcze wykiełkują!

Zamrugała, wpatrując się w niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami.

– Rośliny? – zapytała słabo. – Jakie rośliny? – Potrząsnęła głową.

– A o czym ja trąbię od pół godziny! – Puścił ją i wyprostował się gwałtownie. – Kosmiczne rośliny! Fioletowe! Zabójcze!

Wrócił na swoje miejsce, złapał za kubek z kawą, wychylił zawartość jednym haustem. Postawił go na stole z głuchym łupnięciem. Popatrzył na nią najpierw gniewnie, potem z coraz bardziej rosnącym zdziwieniem.

– Ach, te rośliny! – powiedziała swobodnie, na jej twarzy malował się coraz szerszy uśmiech. – A więc to o rośliny ci chodzi. O te fioletowe, tak... Opowiedz mi o nich, proszę, kochanie! – Popatrzyła na niego uszczęśliwionym wzrokiem.

Kobieta... – jęknął w duchu ze zgrozą. Kompletnie nieprzewidywalny twór!

Zaczął jednak opowiadać o wszystkim, czego się dowiedział, co do joty. Oprócz spraw służbowych, nie miał przed żoną żadnych tajemnic. A ona słuchała, choć wciąż uśmiechała się dziwnie.

3.

Właściwie kto wymyślił przezwisko Cyrulik? Paweł nie był w stanie sobie przypomnieć. Ktoś, kiedyś, jeszcze w ogólniaku, tak do niego powiedział, a potem się jakoś przyjęło. Tym łatwiej, że dla nikogo nie było tajemnicą, iż młody Czelański o niczym innym nie marzy, jak tylko o pójściu na medycynę. Nosił więc z dumą ten przydomek i nie porzucił go nawet, kiedy już dostał się na studia i zaczął on brzmieć trochę głupio.

Teraz ślęczał nad kolejnym egzaminem. Zakuwał już od miesiąca, na skutek czego był tak zdołowany i wściekły, że miał ochotę strzelać. Do kogokolwiek, czy to wrogów czy przyjaciół, osób neutralnych bądź zgoła nieznajomych, słowem do wszystkiego, co tylko się ruszało. Najwyżej potem będzie żałował, no już trudno.

Rzucił drugi tom podręcznika pediatrii w kąt, książka zafurkotała w powietrzu.

– To nie jest medycyna, to weterynaria! – krzyknął rozżalony. – Takiego gnojka zawsze boli tylko brzuch albo ucho, i bądź tu mądry, człowieku!

Zerwał się z łóżka, podszedł do okna. W oddali mrugał niebieskimi oknami Szpital Bródnowski.

– Może mnie te kobity z Litewskiej puszczą, jak im przysięgnę, że nigdy w życiu nie zostanę pediatrą? – spytał sam siebie z nadzieją. – Podobno zdarzały się takie przypadki...

Urwał, pokręcił smętnie głową. Westchnął, nie siląc się już dłużej na zgrywanie jakiejkolwiek wesołości.

– Uwalę to cholerstwo, nie ma co – mruknął. – Wyjątkowo tego przedmiotu nienawidzę.

Pogrzebał w kieszeni, wyjął komórkę. Wszedł w kontakty, kolejnymi kliknięciami przesuwał listę nazwisk. Do kogo by tu zadzwonić w tej czarnej godzinie?

Przestań się oszukiwać, durniu! – przemknęło mu przez myśl. Wiesz, że tak naprawdę chcesz zadzwonić... do niej. Odrzucił komórkę na łóżko, jednym, zdecydowanym ruchem. Zresztą do Renaty i tak nie dzwoni się w weekend. Ona jest wtedy z rodziną.

Pochodził chwilę po pokoju. Spojrzał na ciemny ekran monitora i przysunął krzesło do biurka. Usiadł, wciskając palcem włącznik komputera. Poczekał, aż wystartują Windowsy.

– Pogadasz ze mną, Robokopie? – powiedział cicho. – Pogadaj, stary... co? Jak się mają twoje zabójcze Fiołki?

System odpalił. Cyrulik otworzył Gadu-Gadu, zaraz jednak pokręcił głową z rozczarowaniem. Robokop był niedostępny.

– A niech cię. Gdzie jest policja, kiedy jej potrzebujemy? – warknął ze złością. – Pewnie śpi. Poobiednią drzemką, stary drań!

Wzruszył ramionami. Wstał, wrócił do łóżka, podniósł komórkę. Przez chwilę przebierał palcami po liście, zastanawiając się, do kogo by tu zadzwonić. Wreszcie zatrzymał się na Milenie, kuzynce, którą znał od dziecka. Wcisnął OK, potwierdzając wybór, przez chwilę czekał na połączenie.

– Wszelki duch Pana Boga chwali! – rozległ się jej głos w słuchawce. – Paweł? Ty żyjesz?

– A coś ty się taka pobożna zrobiła? – odparował podejrzliwie. – Poznałaś jakiegoś księdza? Czy tak cię na tym lotnisku nawrócili?

– Owszem, skacze tu z nami jeden kapelan wojskowy – odrzekła ze śmiechem. – Bardzo fajny gość. Ma ksywę Gabryś. Kurczę, nie wiem, jak się nazywa naprawdę... – zafrasowała się nagle.

– Dobra, nieważne – przerwał jej. – Słuchaj, obiecałem sobie właśnie, że jak zdam pediatrię, skoczę ze spadochronem. Tam u ciebie, w Chrcynnie. Jak tylko się zacznie sezon. Co ty na to?

– A ja na to jak na lato – ucieszyła się od razu. – Będę spadać obok ciebie, chcesz?

– Chcę – potwierdził z przekonaniem. – I tak będę się bał. Ale z tobą... Może jakby trochę mniej.

– Nie licz na to. – W głosie Mileny zabrzmiała spora dawka złośliwości. – Będę cię straszyć, aż się porzygasz, zobaczysz. No cóż, mój drogi. Nadejdzie godzina prawdy.

– Już drugi raz to słyszę. – Skrzywił się. – Wczoraj wieczorem Robokop mówił to samo.

– Robokop? – zdziwiła się. – Hę?

– Aaa, taki tam. – Machnął ręką, zupełnie bezsensownie, nie mogła przecież widzieć tego gestu. – Pomagałem Kocherowi wszczepić mu kardiowerter, w szpitalu na Szaserów. I jakoś tak się zgadaliśmy. Fajny pacjent z niego, emerytowany gliniarz. To mu powiedziałem, że właśnie został Robokopem. Ucieszył się jak kto głupi, on lubi fantastykę. A teraz gadamy sobie na GG.

– Ooo, to miłe – powiedziała Milenka, ziewając ukradkiem. – Wzruszające, taka więź z pacjentem. Widzisz, a mówiłeś, że nie masz powołania.

– Dupa tam – warknął, zły. – Powołanie to jest do wojska. A z Robokopem gadamy, bo on zbiera opowieści o UFO. Wiesz, co jest na topie ostatnio? – Ożywił się, zaczął trajkotać jak najęty. – Słuchaj, laska. W Peru wyrastają gigantyczne, trujące rośliny. Całe fioletowe. Ci, co podejdą za blisko, krzyczą głośno i padają jak ścięci. Ci, co tylko trochę się przybliżą, umierają dłużej, w męczarniach. Godzinami może to trwać, zanim się człowiek przekręci.

– Hm, tia. A dużo ich już wyrosło? – zapytała z wyraźnym niedowierzaniem w głosie. – Tych fioletowych killerów?

– Na razie nie wiadomo – odparł całkiem poważnie. – Kto tych martwych Indiańców w dżungli policzy? No i oczywiście, odpowiednie władze utajniają sprawę, bo liczą na wykorzystanie tych roślin w charakterze broni biologicznej. Dlatego niewiele jeszcze o tym wiadomo.

– Bujda na resorach, kolejna Strefa 51 – skomentowała z przekonaniem. – Ludziska muszą od czasu do czasu wyskoczyć z nową sensacją. Zdaje się, chupacabra się już znudziła. I białe aligatory w ściekach też.

– O aligatorach to prawda! – zaperzył się. – No nie mów, że nie wierzysz...

– Wierzę w mój spadochron – stwierdziła trzeźwo. – Zwłaszcza jak go sama złożę.

– Ech, zboczona! – rzucił z lekką dezaprobatą, siadając na łóżku. – No to powiedz chociaż, co u ciebie. Pokazywał się ostatnio w spadochroniarni twój obiekt westchnień?

W słuchawce zapanowała momentalna cisza.

– Nie – usłyszał wreszcie po przedłużającej się chwili milczenia. – Ostatnio nie.

Pokiwał głową ze zrozumieniem. Tak to jest zakochać się głupio i bez wzajemności. Zresztą, zdaje się, jest to u nich rodzinne.

– A u ciebie? – padło w końcu oczywiste pytanie. – Jak tam twój obiekt?

– Nie ma na co liczyć – odparł pośpiesznie. – Przecież wiem.

– No, tak. – W głosie Milki brzmiało szczere współczucie. – No, tak... – Milczała przez chwilę, po czym dorzuciła: – Niedługo zaczynamy sezon. Przyjdź skoczyć. To pomaga. Zobaczysz, jak bardzo.

– Przyjdę – obiecał z przekonaniem. – Jak zdam pediatrię. Prędzej czy później, w końcu ją zdam.

Pomilczeli przez chwilę oboje.

– No to trzymaj się – powiedziała Milena ciepło. – Będzie dobrze, zobaczysz.

– Jasne – odparł. – Ty też się trzymaj. Pa!

Rozłączył rozmowę, po czym zapatrzył się w ekran komputera. Nic nie będzie dobrze, pomyślał nagle. Nic a nic.

Ruszył do kąta, podniósł nienawistną pediatrię. Wrócił na łóżko i zapatrzył się niewidzącym wzrokiem w pogniecione kartki. Nie uczył się jednak. Nie był w stanie.

Z całych sil walczył z obezwładniającym niczym narkotyk pragnieniem, żeby zadzwonić do Renaty.

4.

Stary zwariował już całkiem, myślał inspektor Milarek, patrząc na byłego przełożonego.

– Myślisz, że zwariowałem. – Kępiński westchnął, przyglądając mu się z rozczarowaniem. – No, tak. Mogłem się tego spodziewać.

Siedzieli w kafejce w kinie Muranów. Milarek wyrwał się na chwilę z pobliskiego gmachu Komendy Stołecznej Policji, kiedy jego były szef zadzwonił z prośbą o pilne spotkanie. A teraz patrzył na rozmówcę i już zaczynał żałować, że się w ogóle na nie zgodził. Przykro być świadkiem czyjegoś upadku, zwłaszcza jeśli kiedyś się tę osobę szczerze podziwiało.

– Posłuchaj, Stasiu – powiedział więc spokojnie. – Byłeś najlepszym szefem, jakiego miałem. I zostawiłeś tu po sobie zadziwiająco dużo dobrych wspomnień. Udało ci się nie zostać kutasem, a to rzadkość.

Przelotny uśmiech pojawił się na twarzy Kępińskiego, znikł jednak dość szybko. Milarek pokiwał głową.

– Ale posłuchaj sam siebie, stary – poprosił. – Przychodzisz i opowiadasz o kosmicznej inwazji. Tak, wiem. Oglądałem Wojnę światów, Dzień Niepodległości i wszystkie te inne bajery. Też się lubię odprężyć czasem – tłumaczył. – Ale to, że oglądałem i niektóre nawet mi się podobały, nie spowodowało, że zacząłem w nie wierzyć!

Kępiński przesunął po stoliku stertę papierów jednym, zdecydowanym ruchem. Milarek popatrzył na nie uważnie. Nie miał wyboru, zatrzymały mu się bowiem tuż pod nosem.

– Poczytaj sobie – zaproponował Kępiński. – Niektóre doniesienia to bzdety, fakt. Nawiedzeni ufolodzy, pismaki węszące w poszukiwaniu sensacji. Ale parę tekstów, parę zdjęć robi wrażenie. O, proszę, tutaj blog podróżnika, który widział Fiołka. – Wskazał palcem na adres: http://tobisztrip.blogspot.com – Co powiesz o jego fotografiach? Okej, może to tylko fotomontaż. Ale patrz tutaj! – Przejechał po literkach http://mysliciolka.blog.pl. – Dziewczyna szukała chłopaka, który zginął w Peru, w zadziwiająco zbliżonych warunkach. Zmówili się, jaja sobie robią? Może. Ale jest takich znacznie więcej, nawet sobie osobną stronę internetową założyli: www.HCNzabija.pl. – Przechylił się przez stolik, przewrócił kartkę, zapisaną adresami internetowymi. – Oczywiście, to się dzieje nie jedynie u nas w Polsce, to są doniesienia z całego świata! Tylko nie znam tych wszystkich języków... – Przerzucił kilka kolejnych stron. – A teraz popatrz na to zdjęcie z NASA. O, to.

Milarek popatrzył na fioletowy kształt, wybijający się ponad morze zieleni. Wyraźna czerń dookoła niego mogła odzwierciedlać martwą strefę. Mężczyzna popatrzył zdumiony, po czym przeczytał podpis pod zdjęciem.

– Piszą, że to może być artefakt – oznajmił triumfalnie. – Nakierują satelitę i sprawdzą jeszcze raz.

– Tak, a na drugi dzień zdjęli to zdjęcie ze strony – stwierdził Kępiński z naciskiem. – I nie pisnęli ani słówka, co z tym satelitą! Jak myślisz, kto mógł mieć na to wpływ?

– Skoro to artefakt, nie chcieli się wygłupić – odparował Milarek natychmiast. – Uprzedzając twoją kolejną kwestię: byłbym daleki od wnioskowania, że jakaś złowroga organizacja, rządowa czy pozarządowa, próbuje wykorzystać Obcego jako śmiercionośną broń biologiczną i tuszuje ślady. To byłoby dobre, owszem: na scenariusz kiepskiego filmu fantastycznego klasy C!

Kępiński zacisnął gniewnie wargi. Milarek znał ten grymas, teraz jednak nie przestraszył się: stary był już na emeryturze, nie mógł mu rozkazywać. Pokręcił więc głową w geście odmowy.

Kępiński sięgnął po filiżankę z kawą, upił łyk.

– Sposób, w jaki obca forma życia przybywa do nas, nie jest znany – powiedział, z demonstracyjną obojętnością patrząc na ścianę za rozmówcą. – Dotychczasowe zeznania są bardzo fragmentaryczne. Z wycinków informacji uskładałem jednak pewien scenariusz. Masz ochotę go wysłuchać? – Skierował wzrok na Milarka, patrząc nań chłodno i uprzejmie.

Tamten skinął głową.

– Zapewne najpierw dostają się tutaj jakieś zarodniki. W jaki sposób? Nie wiemy. – Kępiński mówił rzeczowo, niczym na odprawie. – Te kiełkują, rozwijając się pod ziemią. Po jakimś czasie, nocą, wychyla się pojedyncza łodyżka. Nocą, zanotuj dobrze, na parę godzin przed świtem. Łodyżka ma około jednego metra, zdaje się, że jest sztywna i połyskująca. Wspominano, że ktoś uznał ją za kawałek metalu. W momencie, w którym padnie na nią światło słoneczne, rozpoczyna się katastrofa. Cała roślina, przyczajona pod ziemią, jakby zwinięta tam w kłębek, wyprostowuje się znienacka, osiągając od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu metrów wysokości. Zaraz po wykiełkowaniu zaczyna zabijać. Podobno czuć zapach gorzkich migdałów, więc może wytwarza jakieś cyjanki. – Zamilkł, obserwując rozmówcę.

Tamten nie zamierzał się poddać.

– Taka jest twoja wersja wydarzeń – zaoponował ostro. – Owszem, niejeden raz byłem świadkiem, jak twoje najbardziej pokręcone koncepcje okazują się prawdziwe. Ale teraz... Przykro mi to mówić, stary, ale posłuchaj sam siebie, jeszcze raz. Złowrogie rośliny z kosmosu?! Ziejące cyjanowodorem?! – prychnął zezłoszczony. – Kosmiczna bzdura! Nie kupuję tego. Sorry!

Milczeli obaj przez chwilę, mierząc się spojrzeniami.

– Ja tylko chciałbym, żeby chłopcy byli ostrożni, kiedy zobaczą fioletową łodyżkę – oznajmił Kępiński z urazą. – I żeby dali znać najszybciej, jak się da. To wszystko.

– No i jak ty to sobie niby wyobrażasz, że jak mam to zrobić? – wybuchnął Milarek, zaciskając dłonie w pięści i uderzając lekko w blat stolika.

Kelnerka odwróciła się ku nim, zaniepokojona. Obdarzyli ją uspokajającymi uśmiechami, po czym zwrócili się z powrotem ku sobie.

– Człowieku, nawet jakbym chciał to zrobić dla ciebie, po starej znajomości – powiedział Milarek ściszonym głosem – to co sobie wyobrażasz? Że na odprawie powiem: aha, słuchajcie, i jeszcze popatrzcie, czy gdzieś nie wyrasta fioletowy kosmita? Bo, wiecie, nasz były Stary prosił, żeby mu takiego przynieść do kolekcji. Chłopaki zabiją mnie śmiechem!

– Rozumiem. – Kępiński wstał od stolika, popatrzył na niedopitą kawę, wzruszając ramionami. – Obiecaj mi jedno. Że zrobisz to, o co cię proszę... Kiedy będę miał bardziej przekonywające dowody.

Tamten skinął głową, powoli, bez słów.

Robokop odwrócił się i wyszedł z lokalu. Zapinając suwak kurtki, wspiął się po kilku schodkach, wiodących na ulicę. Popatrzył w prawo, na plac Bankowy. Tłumy ludzi i pojazdów mrowiły się, każdy śpieszył w swoją stronę. Roztopiony śnieg bryzgał brązową breją.

– Kiedy już będę miał dowody... – mruknął półgłosem. – O ile wtedy nie będzie za późno, bo rozpęta się tu fioletowe piekło. I żywy stąd nie wyjdzie nikt... – zanucił za Perfectem, dość makabrycznie.

Piosenka wciąż kołatała mu się po głowie, kiedy szedł z powrotem do domu. Po prostu nie mógł się od niej uwolnić.

...I żywy stąd nie wyjdzie nikt.

5.

Opowieść o Zabójczych Fiołkach stała się dosyć popularna w niektórych kręgach, w znakomitej większości przypadków stanowiąc temat do żartów. Rozbawiona młodzież spreyowała napisy „HCN ZABIJA” na ścianach i chodnikach, ostrzegając przed rychłym Armageddonem. Nawet Arnold, dzwoniąc do domu, zapytał matkę, czy przypadkiem nie hoduje jakiegoś fioletowego obcego w doniczce. Ta jednak ofuknęła go ostro. Zawsze stawała lojalnie po stronie męża, a skoro ten uważał, że zagrożenie jest jak najbardziej prawdziwe, reszta rodziny powinna solidarnie dzielić jego przekonania.

– Ależ mamo! – powiedział Ari, bynajmniej nieprzejęty. – Wiesz doskonale, że ojciec będzie szczęśliwy dopiero, kiedy zobaczy przynajmniej jedno UFO. Wtedy będzie mógł umrzeć w spokoju, z poczuciem, że jego życie jest spełnione. Sam tak mówił niedawno. Dlatego się bardzo stara zobaczyć to UFO, oczywiście.

– Jak on zobaczy właśnie to UFO, to umrze nie tylko sam, ale i my wszyscy – odparła Eleonora ponuro. – Zginie cała nasza rodzina – dodała mrocznym tonem, jakby wygłaszała straszliwą przepowiednię.

– Wiesz co? Zacznij stosować te plastry – poradził syn trzeźwo. – Strasznego łapiesz dola, to chyba przez tę menopauzę.

– Kupiłam cukier – stwierdziła wymijająco. – I mąkę. I trochę puszek...

– No coś ty! – Ari się roześmiał. – Czy aby trochę nie przesadzacie z tą kosmiczną inwazją?

– Ojciec w to wierzy – odparła z naciskiem. – Zobaczysz: prędzej czy później te rośliny pojawią się i u nas. A wtedy trzeba być przygotowanym. Tata spakował już najpotrzebniejsze rzeczy do plecaków, a ja zaszyłam biżuterię w torebce... Ty też powinieneś się przygotować, na wszelki wypadek. Wybierz trochę pieniędzy z bankomatu, noś je przy sobie. I wiesz, chciałabym, żebyś częściej dzwonił. Tak dla pewności. Zygmunt, zresztą, też.

– Nie jest mu łatwo stamtąd dzwonić – zauważył syn z powątpiewaniem. – Poza tym niedługo wraca. Zjedziemy się wszyscy. Nie ma co histeryzować na zapas.

Westchnęła ciężko. Pewnie Arnold ma rację. To mądry dzieciak, zawsze był taki zdolny.

– Szkoda, że wybrałeś zawód strażaka – powtórzyła po raz chyba tysięczny. – Mogłeś przecież zostać księgowym i zarabiać prawdziwe pieniądze.

– Muszę już kończyć, mamo – powiedział Ari chłodno. – Spotkamy się za dwa tygodnie, jak Zygmunt wróci z Afgana. Przyjadę do was i ja. Pa! – Odłożył słuchawkę.

– Pa! – rzuciła w milczący już telefon.

Odwróciła się do męża, patrząc nań bezradnie.

– No i co tu zrobić z takim? – użaliła się. – Robi, co może, życie sobie zmarnuje, żeby tylko dogonić Zygmusia. Bez sensu, zawsze był słabszy. A przecież mógłby być takim dobrym księgowym albo prawnikiem. I kobietę wtedy sobie znalazłby jak trzeba...

– Tylko nie zaczynaj znowu – rzucił Kępiński zza gazety. – Daj spokój, dorosły jest, wie, co robi. – Podniósł na nią oczy i wtedy dopiero zobaczył jej skurczoną z bólu twarz.

Odłożył gazetę, wyciągnął ramiona do żony.

– Chodź, przytul się – powiedział. – Co ty taka nieszczęśliwa jesteś ostatnio, co? Marudzisz i marudzisz, wytrzymać z tobą nie można.

Podeszła natychmiast, wgramoliła mu się na kolana niczym mała dziewczynka. Przytuliła policzek do jego brody.

– Straszne sny mnie męczą, już od jakiegoś czasu zwierzyła się. – Przykre takie. Dziś w nocy śniło mi się, że nadepnęłam przypadkiem psu na łapę, a ta trzasnęła od razu. Krew na podłodze, pies piszczy i kuleje, stawia tę złamaną łapę na ziemi i wyje z bólu...

– No, dobrze już, dobrze – przerwał jej czym prędzej, zawsze był bardzo wrażliwy na krzywdę zwierząt. – Ale przecież to tylko sen.

Potrząsnęła głową.

– Ja myślę, że odbieram emocjonalne echa jakiejś wielkiej tragedii – wyszeptała nieśmiało. – Tak jak wtedy po powodzi, pamiętasz? Przez parę tygodni chodziłam przygnębiona, przybita, zupełnie nie do życia. I też takie straszne rzeczy mi się śniły... Trupy, topielce... Zupełnie jak teraz. Też trupy, mnóstwo trupów mi się śni.

– Możliwe – zgodził się z nią, wzdychając. – Zresztą, krew się leje codziennie na tym świecie, wojen wszędzie pełno. Ot, chociażby... – urwał czym prędzej, za późno, i tak oboje zdążyli już pomyśleć o tym samym.

Zygmunt za dwa tygodnie wraca z Afganistanu. Aż za dwa. Dopiero za dwa.

Właściwie wystarczy jeden dzień, żeby coś poszło nie tak. A nawet jedna chwila.

I życie już nigdy nie będzie takie samo.

6.

– O ja pierdolę! – powiedział Cyrulik, wpatrując się z niedowierzaniem w ekran komputera.

Czuł się jak we śnie. Jak lata temu, kiedy widział na Onecie płonące wieżowce World Trade Center i za nic nie mógł uwierzyć, że to prawda.

Kamera pokazywała obraz umierającego miasta.

Kair, a właściwie Giza. Plac, który dość dobrze pamiętał.

Siedział wtedy w KFC, w lokalu z klimatyzacją i widokiem na piramidy, i przeżuwał niesmak. Że akurat tu, z kompletnym brakiem pokory wobec tysiącleci zaklętych w tych kamiennych ostrosłupach, zalęgła się nieubłagana popkultura. KFC, Pizza Hut, co tam jeszcze było? Nie pamiętał już.

Teraz był tam Fiołek.

Wielki, opalizujący fioletowy twór, wysoki przynajmniej na kilkadziesiąt metrów. Pokryty dziwną, jakby wężową łuską o metalicznym połysku. Jego liście na wierzchniej stronie płonęły krwistą czerwienią.

A miasto dookoła umierało. Setki trupów zaścielały plac.

Cyrulik wyobraził sobie tę scenę. Turyści pośpieszyli oglądać piramidy rankiem, kiedy nie ma jeszcze tak strasznego upału. Nagle spośród pogruchotanych płyt, dotychczas pokrywających ziemię, wyłonił się ten olbrzym. I zaczął zabijać.

Chłopak zerwał się, przebiegł do dużego pokoju, włączył telewizor. Rodzice oderwali się od scrabble’a i popatrzyli na niego zdziwieni: nie lubili telewizji i rzadko ją oglądali. Przełączył szybko na CNN i w milczeniu wskazał im ekran palcem. Spojrzeli i krzyknęli głośno. Oboje.

Fiołek prezentował się dumnie na tle piramid. Okoliczna ludność słała się przed nim pokotem.

Za chwilę obraz zmienił się. Fiołek jakby pozostał ten sam, ktoś tylko zmienił dekoracje. Zamiast pustyni i piramid drapacze chmur... Londyn, pojawił się napis na dole.

Potem kolejna zmiana dekoracji i podpisu. I znowu. Odessa. Bagdad. Ateny.

I tylko Fiołek ciągle taki sam.

– Chyba nie muszę się już uczyć pediatrii – powiedział Cyrulik, osuwając się na dywan przed telewizorem.

Matka zaczęła krzyczeć.

7.

Robokop zobaczył Obcego.

Przez myśl przemknęło mu krótkie wspomnienie momentu, w którym deklarował, że taki widok uszczęśliwi go do końca życia.

W jednej chwili zmienił zdanie.

Osłupiałym wzrokiem wpatrywał się w telewizor, przekazujący wiadomości z kolejnych katastrof. W każdym ujęciu dominował wyniosły, fioletowy, obcy twór.

Kępiński potoczył wzrokiem wokół, po pokoju. Wszystko było jak najbardziej na swoim miejscu. Codzienna, zwykła, szara rzeczywistość.

Popatrzył z powrotem na ekran. Nagle pomyślał, że to może tylko trick? Ktoś nasłuchał się opowieści o Zabójczych Fiołkach i postanowił zrobić wielki show. Jak Orsón Welles z Wojną światów przed laty. Tak, ten numer z pewnością wymagał odświeżenia.

Robokop przyjrzał się uważnie. Przedstawiane sceny wyglądały bardzo realistycznie, widocznie inspicjent zadbał o szczegóły. Ludzie pokładli się na ulicach. Wokół piętrzyły się rozbite samochody. Tu i ówdzie płonęły już budynki. Jasne, jeżeli ktoś umarł, jak stał, na pewno nie zadbał o to, by wyłączyć żelazko. Albo zdjąć garnek z gazu. Robokop zobaczył, jak jednym z wieżowców targnął potężny wybuch. Potem, powoli, budowla osunęła się na ziemię, jakby padając przed Fiołkiem na kolana. Bardzo realistyczna scena, doprawdy. Ale w dzisiejszej dobie animacji komputerowej... Zresztą może rzeczywiście wysadzili jakiś stary budynek, czego to się nie zrobi dla podkręcenia oglądalności.

Kępiński wstrząsnął się. Przypomniał sobie, jak przed laty był na pokazach lotniczych w Górąszce. Ludzie przechadzali się, jak to na pikniku, pojadając grilowane kiełbaski, popijając je colą albo piwem. Samoloty huczały nad głowami, wykonując przeróżne ewolucje. Wreszcie duński śmigłowiec zrobił zbyt nisko ranwers, na dodatek rotor znad skarpy i lasu przydusił go do ziemi. Maszyna zaczęła opadać gwałtownie, łopaty wirnika aż się wygięły od przeciążenia. A ludzie natychmiast ruszyli w tamtym kierunku, chłonąc widok szeroko otwartymi oczami. Trawa zafalowała od raptownego podmuchu, gdy helikopter uderzył w ziemię, kilkanaście metrów od tłumu. Wirnik roztrzaskał się momentalnie, odłamki poleciały w publiczność, raniąc kilka osób. Gdyby pilot nie zdołał w ostatniej chwili wyprowadzić maszyny w bok, przemieliłby zgromadzonych śmiglem niczym krwawą kosiarką. Ale ci, nieświadomi jakiegokolwiek zagrożenia, tłoczyli się przy barierkach, zachwyceni. Przecież są tylko widzami, nic im się nie ma prawa stać. O, jaka piękna katastrofa, na dodatek w cenie biletu.

W tej chwili Robokop czuł się dokładnie tak samo nierealnie jak oni. To się przecież nie dzieje naprawdę. To tylko kolejny telewizyjny trik.

Zaczął przebierać palcami po przyciskach pilota, zmieniając kanały. Fiołek, Fiołek, wszędzie ta pieprzona roślina, w jakże miłym dla oka otoczeniu.To niemożliwe, pomyślał. Czyżby wszyscy kupili ten show? Wtedy dopiero dotarło do niego, że to jednak nie może być przedstawienie. Że nie da się namówić wszystkich telewizji świata, żeby jednocześnie pokazywały to samo. Choćby ze względów ideowych, zawsze któreś stacje się wyłamią.

Poczuł się dziwnie, nawet bardzo dziwnie. Spędził tyle godzin na Internecie, zbierając informacje o fioletowej inwazji. Był przekonany, że to wszystko prawda... ale tylko teoretycznie. W momencie, gdy zobaczył tę swoją prawdę na ekranie telewizora, nie mógł, nie chciał w nią uwierzyć.

Wstał, podszedł do okna. Popatrzył w dół na zębaty dach Rotundy, powiódł wzrokiem po placu Defilad. Wreszcie spojrzał na Pałac Kultury, wyprostowany dumnie na tle bladego, styczniowego błękitu nieba. Wszystko było w jak najlepszym porządku.

Nagle jakiś szczegół przykuł jego wzrok. Poczuł, jak skóra cierpnie mu na plecach, a ciało pokrywa się lodowatym potem.

W oddali majaczyła jakaś niewyraźna, fioletowa kreska.

Pochwycił natychmiast lornetkę, zaczął przepatrywać okolicę w poszukiwaniu groźnego pręta. Wreszcie znalazł. Ręce mu zadrżały.

Z trawy przy chodniku wystawał metalowy, fioletowy słupek, mniej więcej metrowej wysokości.

Robokop przełknął ślinę.

– Zaraz zaraź, przecież jest dzień! – zaprotestował cicho. – Powinny wyrastać w nocy, co jest?

Przyjrzał się jeszcze raz, dokładniej. Tuż obok słupka leżał przewrócony kosz, również w atrakcyjnym, fioletowym kolorze.

– Chuligani rozwalili śmietnik – stwierdził na głos, czując, jak zalewa go fala przemożnej ulgi.

Odłożył lornetkę. Spojrzał w stronę sypialni.

Ellen spała jeszcze. Zastanowił się, czy powinien ją budzić. Pokręcił głową. Przy cechującej żonę nadwrażliwości to może być ostatni z jej w miarę spokojnych snów.

Wrócił do telewizora i zasiadł przed nim, coraz bardziej ponury, w miarę jak przed oczami przesuwały mu się kolejne obrazy tragedii.

8.

– Uciekamy stąd! – zarządził ojciec Cyrulika, ręce mu drżały.

Syn spojrzał na niego z kamiennym spokojem.

– Przestań, tato – powiedział powoli. – Dokąd chcesz uciec? Przecież one mogą wyrosnąć wszędzie!

– Dokądkolwiek, byle dalej stąd! Z daleka od tego pieprzonego miasta!

Matka pokiwała głową. Potem potrząsnęła nią. Potem pokiwała znów.

– Rób co chcesz – powiedziała. – Ja się stąd nigdzie nie ruszam. To moje miasto. Tu się urodziłam i tu umrę. Zresztą Paweł ma rację. One mogą wyrosnąć wszędzie. Ucieczka nie ma sensu.

– Ale przynajmniej będę żył gdzieś, gdzie mogę być szczęśliwy! Nigdy nie polubiłem Warszawy, tego panoszącego się wszędzie motłochu, tego wszechobecnego wyścigu szczurów! A teraz wracam! Tęsknię do morza...

Matka zamknęła oczy.

Kiedy je otworzyła, była już inną osobą.

– Twoja sprawa, co zamierzasz zrobić z własnym życiem, mnie w to nie mieszaj! – wybuchnęła nagłym gniewem. – Ależ proszę. Pakuj walizki, proszę bardzo. Ja też mam dość.

Popatrzyli na nią obaj, ojciec i syn, z nagłym zdumieniem. Anna podnosząca głos? Mówiąca przykre rzeczy wprost? To się dotąd nie zdarzało. Zawsze była przecież oazą spokoju, mistrzynią dyplomacji.

– Pieprzę to! – oznajmiła z mocą. – Niczego już nie muszę udawać. Niczego wytrzymywać dla dobra sprawy. Oto koniec świata. Reszta mojego życia należy do mnie. Wypchajcie się! – Wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami.

Stali w osłupieniu, słuchając, jak ona miota się, klnąc. Po chwili ukazała się w drzwiach, ubrana w czarną półdługą spódnicę i czerwoną bluzkę z wyzywającym dekoltem. Zdarła kurtkę z wieszaka jednym zdecydowanym gestem. Wyszła z mieszkania, wybierając jakiś numer na komórce. Drzwi zamknęły się za nią z hukiem.

Paweł popatrzył na ojca.

– Zawsze wiedziałem, że kiedyś przegniesz – rzucił bezlitośnie.

Tamten spojrzał na niego, osłupiały. Milczał i wręcz jakby kurczył się w oczach, wyglądając coraz bardziej żałośnie. W ciągu zaledwie jednego poranka zawalił się cały jego świat.

Paweł odwrócił się, pomaszerował do swojego pokoju i zamknął za sobą drzwi. Zdecydowanym ruchem wyciągnął komórkę z kieszeni.

– Cześć, to ja – powiedział, kiedy uzyskał połączenie z Renatą. – Muszę się z tobą zobaczyć.

9.

Kępińskiego ogarniała coraz większa złość.

Wpatrywał się w ekran telewizora od ładnych paru godzin. Świt zawitał już do Ameryki, kładąc pokotem kolejne miasta. Buenos Aires, Meksyk, Chicago... I ciągle tylko obrazy tragedii. Ani śladu żadnego przeciwdziałania, akcji, nic.

– Kiedy te kutasy ruszą wreszcie dupę i zaczną coś z tym robić? – zawarczał.

– Podobno Anglicy wysłali grupę w strojach ochronnych, żeby pobrała próbki do analizy – powiedziała Eleonora, stając w drzwiach. – No i potwierdzili, że to, co zabija, to cyjanowodór. Fiołek wydziela go w ilościach hurtowych. – Splotła ramiona. – Założę, się, że wiedzieli już wcześniej. Te wszystkie plotki w Internecie... Te napisy na mieście: HCN ZABIJA... Nie wzięły się znikąd. Ktoś musiał wiedzieć.

Odwrócił głowę, zaskoczony. Popatrzył na żonę, na swoją Ellen. Była całkowicie spokojna, opanowana, jak nigdy dotąd.

– Nie śpisz? – zapytał słabo.

Potrząsnęła głową.

– Grzebię w Internecie – rzuciła. – Tam się więcej dowiesz. Więcej masz niezależnych źródeł.

Był naprawdę zdumiony. Patrzył na nią, nie mogąc wykrztusić ani słowa.

– Uaktywnił się Rządowy Zespół Zarządzania Kryzysowego – ciągnęła dalej. – Premier zwołał jego nadzwyczajne posiedzenie, celem przedyskutowania składu i sposobów działania Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. – Uśmiechnęła się cynicznie. – Mamy więc przed sobą przynajmniej parę tygodni politycznych przepychanek, nim ktokolwiek zacznie działać.

Przełknął ślinę.

– Ale przecież Rządowe Centrum Bezpieczeństwa działa od dawna – zaprotestował. – Zgodnie z ustawą o zarządzaniu kryzysowym. Po co mają tworzyć coś, co już istnieje? Albo rozmontowywać i składać to z powrotem do kupy właśnie teraz, w sytuacji nagłej, kiedy trzeba działać i to jak najszybciej?

– Sytuacja jest niestandardowa, doszli do wniosku – przerwała mu bezceremonialnie. – I wcale nie tak nagła, przecież u nas się jeszcze nic nie wydarzyło. No to muszą ustalić, komu się należy który kawałek tortu. Czyj znajomy obejmuje jaki stołek, bo przecież teraz to są zupełnie inne stołki niż te, na które się umawiali przy obsadzaniu nie najważniejszej, bądź co bądź, instytucji. A skoro instytucja nabrała na znaczeniu, to proszę, trzeba reorganizować... – Machnęła ze zniecierpliwieniem ręką. – Zresztą co ci będę tłumaczyć. Przecież wiesz. Politycy.

Skinął głową.

– No, tak – powiedział. – No, tak.

– Coś się dzieje. – Wskazała na ekran. – Patrz!

Otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, kraje próbowały sobie jakoś radzić.

Pierwsza do boju poderwała się Odessa.

Dookoła Fiołka krążyło kilka śmigłowców Mi-24, wspieranych przez jeden Mi-2 rozpoznania. Nieco dalej zawisły Bell JetRangery stacji telewizyjnych.

Wreszcie w szyku bojowym nadleciały Hindy i plunęły ogniem, odpalając w kierunku Fiołka chmurę rakiet. Kamery, przekazujące obraz, były dość oddalone od miejsca akcji, pomimo to można było doskonale usłyszeć wizg rozcinanego powietrza, a potem donośny huk wybuchu. Wokół Fiołka rozpętało się gwałtowne piekło. Kłęby ognia i dymu pokryły nieomal całą roślinę, dookoła zafalowało rozżarzone powietrze.

– Mają go! – oznajmił Robokop z zadowoleniem. – Szast-prast i po sprawie.

Fiołek w przeciągu paru minut podskoczył o dobrych kilkanaście metrów, jakby poczęstowany wyjątkowo silną i skuteczną odżywką. Niemalże natychmiast strefa śmierci pomknęła na boki, pożerając kolejne ofiary. Kamery pokazywały obraz rzeki ludzi, która zatrzymała się i zamarła, zlodowaciała pod podmuchem cyjanowodoru.

Mi-24 czmychnęły z zagrożonego obszaru. Ale Mi-2 najpierw czekał w zwisie, by przekazać triumfalny obraz roztrzaskanego Fiołka, a potem nie zdążył odlecieć. Zabójczy gaz wdarł się pilotom do płuc, maszyna runęła w dół, by w sekundy później eksplodować z hukiem, posyłając w powietrze kłęby czarnego dymu.

Robokop i Ellen milczeli, patrząc posępnie na szarpane płomieniami miasto. Fiołek rozpościerał nad nim czerwonawe liście. Wiatr i dym poruszały nimi nieco, wyglądało to, jakby Obcy potrząsał triumfalnie licznymi ramionami.

Obraz zmienił się. Kolejne miasto wkroczyło na scenę.

Niebo nad Atenami przecięły białe kreski smug kondensacyjnych. Komentatorzy objaśniali, że oto lecą myśliwce Eurofighter Typhoon, uzbrojone między innymi w pociski taktyczne Storm Shadow. Ze względu na dość wysoki pułap myśliwców nie było widać, na placu boju trwał tylko samotny Fiołek. Wnet ekran rozbłysnął, zalany oślepiającym światłem. Robokop z żoną przygryźli wargi w napięciu.

Fiołek wyłonił się z pożogi nieco ukruszony. Zabliźniał jednak rany błyskawicznie, niemalże w oczach, pokrywając je nową, opalizującą łuską. Wzbijał się w niebo radośnie, tak samo jak jego odeski pobratymiec. Najwyraźniej roślinki lubiły ciepło.

Na tym telewizje zakończyły szczegółowe relacje. Pokazano jeszcze parę urywków: Amerykanów, próbujących naszpikować Fiołka przeciwpancernymi pociskami podkalibrowymi z rdzeniem ze zubożonego uranu, angielski zespół saperów w przeciwchemicznych kombinezonach, wreszcie pakistańską próbę użycia broni nuklearnej, która od razu wywołała rozległy skandal dyplomatyczny.

Wszystkie akcje zakończone fiaskiem. Fiołki trzymały się mocno.

Kępiński uśmiechnął się pod nosem, widząc zdesperowanego Araba, jadącego w kierunku Obcego ciężarówką wypchaną trotylem. Kandydat na męczennika skończył misję zbyt wcześnie: pierwszy wdech cyjanku załatwił go, zanim jeszcze zdążył dotrzeć do celu. Poniekąd dobrze się stało, gdyby odpalił cały ten szajs, dostarczyłby roślince cennej energii. Robokop westchnął, kręcąc głową z nieco kpiącą dezaprobatą, zaraz jednak uśmiech spełzł mu z twarzy.

Jego syn, gdzieś tam w górach, widział zapewne wielu takich desperatów.

Kępiński spojrzał na żonę ukradkiem. Czy pomyślała o tym samym? Chyba nie. Owszem, miała napiętą, zamyśloną twarz, ale w oczach nie zakręciły się jej łzy.

– Ale po co ta inwazja? – zapytała Ellen, marszcząc brwi. – Jak myślisz, ktoś chce nas wymordować, a potem przejąć martwą planetę?

Mąż odwrócił się ku niej, pocierając brodę w zamyśleniu.

– Może to taki terraforming – rzucił z powątpiewaniem. – Może, na przykład, Obcy oddychają cyjanowodorem. Gdybyśmy kolonizowali Marsa, też byśmy zaczęli od zasadzenia roślin i wytwarzania tlenu.

Wstrząsnęła się lekko.

Zamyślili się oboje.

– No, nic – westchnęła wreszcie Ellen. – Fiołki Fiołkami, a jeść trzeba. Biorę się do obiadu. – Wstała z dywanu, rześko i prężnie, jak za młodych lat. – Dobrze, że zrobiłam zapasy. Pewnie w sklepach już są makabryczne kolejki. I będą takie, przynajmniej przez najbliższych parę dni.

Patrzył na nią, wciąż nie mogąc otrząsnąć się ze zdziwienia. Zawsze była taka krucha, delikatna, oczekująca pomocy... Lubił myśleć, że żona jest niczym porcelanowa laleczka, którą on troskliwie się opiekuje. A teraz, kiedy przyszło prawdziwe zagrożenie, zmieniła się nie do poznania. Tuż pod porcelaną kryła się stal.

– Nie siedź tak, zadzwoń do Zygmunta, może go zrotują wcześniej – poradziła mu jeszcze, stojąc już w drzwiach. – Aha, i skontaktuj się z Arim, niech nam skombinuje jakieś maski przeciwcyjanowodorowe, czy jak się tam nazywają. No i nie martw się. Co ma być, to będzie – dorzuciła filozoficznie. – Nie ma co rozdzierać szat.

Okręciła się na pięcie i podreptała do kuchni. Słyszał, jak łomocze garnkami.

Poszedł do małego pokoju, zasiadł przed komputerem i zaczął telefonować do synów. Cały czas niespokojnie spoglądał na ekran. Może przynajmniej uda się wykryć, skąd się biorą te fioletowe cholery?

10.

Cyrulik zaczął już marznąć.

Umówił się z Renatą w Parku Skaryszewskim. Po pół godzinie czekania uznał, że to był błąd. Powinien był zaprosić ją do jakiejś kafejki. Nie zmarzłby wtedy aż tak. Mógł to przewidzieć. Był styczeń, kilka stopni poniżej zera, a ona zawsze się spóźniała.

Ale ten park kojarzył mu się tak romantycznie... To przecież tutaj oni pierwszy raz...

– No, czego chciałeś? – Jej głos wyrwał go ze wspomnień.

Jak zwykle, zaszła go od tyłu, znienacka. Odwrócił się i popatrzył na nią. Nie widział jej już dobrych parę miesięcy i jej obraz powoli zaczynał się zacierać wśród wspomnień. A raczej sublimował, dążąc do ideału... W rzeczywistości nie była może tak piękna, jak ją sobie zapamiętał, jednak wciąż migotało w niej to coś. Sama jej bliskość sprawiła, że w środku rozlało mu się dziwne, błogie, pełne czułości ciepło. Miał ochotę klęknąć i błagać o jeszcze.

Opanował się jednak. Odchrząknął, speszony.

– Wiesz, bo w tej sytuacji... – zaczął niezręcznie.

– W jakiej sytuacji? – zapytała sucho.

Speszył się jeszcze bardziej.

– No, koniec świata i w ogóle... – Dopiero kiedy usłyszał własne słowa, zrozumiał, jak idiotycznie zabrzmiały.

Rozejrzał się dookoła. Śnieg zaścielał trawniki. Bezlistne gałęzie drzew i krzewów pokryte były lekką warstwą białego puchu. I nigdzie niczego fioletowego. Ależ skąd.

– Paweł, oprzytomniej wreszcie. – Westchnęła z dezaprobatą. – Świat nie kończy się tak od razu we wszystkich miejscach naraz. Jak widzisz, jeszcze żyjemy. A ty co, liczysz na mały romantyczny podryw z tej okazji? – Skrzywiła się lekko.

Stał bez słowa, czując, jak narasta w nim głuchy, rwący ból.

– Powiedziałam ci przecież – odezwała się niechętnie, z oporem. – Nie masz na co liczyć, zresztą to był błąd.

– Ale... Ale ja cię... – wyjąkał tylko, dalsza część zdania nie chciała mu przejść przez zaciśnięte gardło.

Przerwała mu gniewnym machnięciem ręki.

– Obie strony wiedziały, w co wchodzą – stwierdziła stanowczo. – Zdawałeś sobie sprawę z tego, że mam rodzinę, i obiecałeś nie robić problemów. – Obrzuciła go surowym spojrzeniem.

– Nie robiłem – warknął przez zaciśnięte zęby. – Zresztą to ty pierwsza powiedziałaś, że mnie... że... – Znowu się zaciął.

– Różne rzeczy się mówi w uniesieniu postkoitalnym. – Roześmiała się, odrobinę sztucznie. – Jako prawie lekarz, powinieneś wiedzieć.

Zebrał się w sobie natychmiast.

– Chciałem ci tylko powiedzieć, że wciąż mi jesteś droga – rzekł opanowanym głosem. – I, że gdyby jednak koniec świata zawitał i do nas, i zastał cię w kłopotach, zawsze możesz do mnie zadzwonić.

Milczała, jakby zbita z tropu.

– Cokolwiek by się działo, przyjdę – dodał spokojnie. – Możesz być pewna.

Zacisnęła wargi, jakby chcąc siłą zatrzymać wzbierający gdzieś wewnątrz potok słów.

– A teraz uciekaj do rodziny – rzucił swobodnie. – Naprawdę. Nie zamierzam ci sprawiać żadnych kłopotów.

...Bo za bardzo cię kocham, dodał w myślach, niesłychanym wysiłkiem powstrzymując się od wypowiedzenia tego na głos.

– Dziękuję – powiedziała po prostu.

Okręciła się na pięcie i zaczęła iść w kierunku swojego przystanku. Odwrócił się więc również i ruszył w przeciwną stronę. Oczy paliły go od mrozu, napełniając się łzami.

Żadne z nich nie obejrzało się za siebie.

11.

Robokop surfował po sieci, rozmyślając zawzięcie.

Logicznie rzecz biorąc, Fiołki powinny przylatywać z kosmosu.Mogły się zalegnąć w jakimś cholernym laboratorium, owszem. Ale w takiej sytuacji jak można by wytłumaczyć fakt, że się tak równomiernie rozsiały po całej kuli ziemskiej?

Terroryści odpadali. Rzadko która organizacja ma na pieńku z całym światem, zazwyczaj wszędzie są jacyś my i jacyś oni.

Ekolodzy ekstremiści też raczej nie wchodzili w grę. Nawet jeżeli ktoś naoglądał się Matriksa i nabrał przekonania, że ludzkość to plaga tej planety, dlaczego miałby przy okazji zabijać również psy, koty i wielbłądy? Robokop pokręcił głową. Kosmiczna inwazja – do tej idei nabierał coraz większego przekonania.

Ale jak one się tu dostają? Ląduje UFO, cichcem zasiewa roślinkę, a potem dyskretnie znika w oddali? Nie, zdecydowanie nie. Niektóre miejsca były zbyt publiczne, zbyt widoczne na taki numer. Dżungla peruwiańska, owszem. Ale nie plac przed piramidami, gdzie zawsze są jacyś ludzie. Nawet nocą – przedstawienie „Światło i dźwięk” trwa do bardzo późna.

A zatem coś musiało wysiać zarodniki, pozostając w ukryciu – a może w znacznej odległości?

Inspektor Kępiński zabrał się do poszukiwania doniesień o upadkach jakichkolwiek obiektów w bezpośrednim otoczeniu miejsc katastrofy.

Mimo że ślęczał nad tym dobrych parę godzin, nie znalazł nic.

Albo nic takiego nie spadło, albo nikt nie zatroszczył się, by wspomnieć o tym w Internecie.

Westchnął ciężko, rzucił okiem na wystygły obiad. Żona postawiła talerz na stoliku jakiś czas temu, po czym odeszła bez słowa i zajęła się czymś w swoim pokoju. Chyba porządkowała stare ubrania. Wiedziała doskonale, że mąż zje dopiero, kiedy się oderwie od pracy, zostawiła go więc w spokoju.

Westchnął ponownie, wziął do ręki widelec, zaczął dłubać w zimnych ziemniakach. Nie chciało mu się jeść ani trochę.

Odłożył sztuciec, wrócił do klawiatury. Postanowił rozszerzyć zakres poszukiwań, zwiększając odległość od miejsca zdarzenia. W internetowe szlaki, które zdążył już przetrzeć, wpisał pięćdziesiąt kilometrów, potem, po namyśle, zmienił na sto.

Wrócił do jedzenia zimnego już całkiem obiadu. Rozgniatał widelcem klopsy w sosie pomidorowym, wpatrując się w ekran. Jadł powoli, uważnie obserwując pojawiające się dane.

Nagle przerwał, zamierając w bezruchu. Widelec brzęknął o talerz.

W dwóch europejskich przypadkach, w odległości raz siedemdziesiąt, raz dziewięćdziesiąt pięć kilometrów od celu, widziano dziwny obiekt, roztrzaskujący się tuż nad ziemią.

Jak mówili świadkowie zdarzenia, obiekt był obsydianowoczarny, miał około dwóch metrów średnicy i kształt łudząco podobny do owocu dzikiej róży.

Kępiński odstawił talerz natychmiast. Zapisał obie strony, po czym zaczął tworzyć maila. Wyjaśnił po angielsku wszystkie swoje spostrzeżenia, załączył oba pliki i wysłał wiadomość do wszystkich agencji i centrów kryzysowych, jakie tylko udało mu się zidentyfikować.

To było właściwie wszystko, co mógł zrobić. Tamci mają lepsze komputery, sztab specjalistów, dostęp do tajnych informacji. Może ktoś potraktuje poważnie jego doniesienie i zacznie szukać, kto wie.

Odchylił się do tyłu, oparł plecy o fotel. Jedno, czego mógł być absolutnie pewien: nie powinien liczyć na żadne „dziękuję”. Ktokolwiek skorzysta z tej wiadomości, zgarnie całą chwałę dla siebie. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie?

Wstał, podszedł do okna. Ulice świeciły pustkami, jakby większość ludzi bała się wychylić nosa z domu. Zapewne czepiali się złudnego poczucia bezpieczeństwa, jakie daje krąg własnych czterech ścian.

Zadzwonił telefon. Robokop wyjął komórkę z kieszeni, spojrzał na identyfikator rozmówcy, uśmiechnął się z lekką satysfakcją.

– Taaak? – rzucił swobodnie.

– Szefie... – Głos Milarka był przepełniony głębokim szacunkiem. – Właściwie jak wygląda to fioletowe coś, czego mają szukać chłopaki?

12.

Cyrulik oglądał telewizję z narastającym zniecierpliwieniem. Wieczorne dzienniki podawały pośpieszne podsumowania. Trzydzieści obcych form życia, z czego dwadzieścia w miastach, reszta rozłożona równomiernie po polach i lasach. Być może roślinki upodobały sobie jakieś składniki podłoża, występujące w danym otoczeniu. Naukowcy rozpoczęli prace nad wyjaśnianiem istoty problemu.

Poza tym informacje były wyjątkowo przygnębiające. Jak na razie, wszystkie próby zniszczenia Fiołków (ta nazwa przylgnęła do tworów niemalże automatycznie) skończyły się fiaskiem, roślinki bowiem okazały się wyjątkowo trwałe i odporne. W wysokich temperaturach rosną w oczach i żyje im się wyraźnie dostatniej.

Rządy wszystkich krajów apelowały o zachowanie spokoju, próbując przekonać obywateli, że wszelkie zmiany miejsca zamieszkania nie mają sensu, jako że nie sposób przewidzieć lokalizacji kolejnej katastrofy. Zapowiadały też zamrożenie cen, celem nie dopuszczenia do nadmiernej spekulacji.

Około północy telewizory rozkrzyczały się wydaniem specjalnym. Jakiś chłopak w Ameryce dodał dwa do dwóch i wyszperał w Internecie prawdopodobną przyczynę wydarzeń. Zgłosił to czym prędzej do NASA, gdzie pośpieszna analiza zdawała się potwierdzać domysły. Okazało się, że kiełkowanie obcych form życia poprzedzone jest upadkiem na ziemię przetrwalników, wielkości około dwóch metrów, z których następnie wydobywają się mikroskopijne zarodniki. Te dryfują z wiatrem i wodą, rozprzestrzeniając się na olbrzymiej przestrzeni. Wreszcie, gdy trafią na sprzyjające warunki, zaczynają kiełkować.

– Wiedzieli o tym od dawna, mógłbym się założyć – warknął Cyrulik. – I wciskali ludziom jakieś głupoty o artefaktach, ta cała NASA. Dopiero teraz się przyznali.

Wstał sprzed telewizora, nie patrząc na zastygłych w lodowatym milczeniu rodziców. Burknął niewyraźne dobranoc, po czym zamknął się w swoim pokoju.

– Hej, Robokop, trzeba poszukać, czy taka cholera nie walnęła gdzieś w naszym kochanym kraju! – wpisał od razu w Gadu-Gadu.

– Róża? – nadeszła natychmiastowa odpowiedź. – Właśnie sprawdzam.

– Róża? – zapytał zdumiony, po czym pomachał wirtualną łapką z wyobrażeniem kwiatka. – Taka jak ta?

– Nie  – odparł krótko Robokop. – Czarna. O kształciejak owoc dzikiej róży. Tylko taki większy, co najmniejmetrowy. I z nieopadłymi płatkami. Też czarnymi, zdaje się.

Cyrulik pomilczał chwilę.

– OK, rozumiem – odpisał w końcu. – No to do roboty!

Zaczął gorączkowo stukać w klawisze. Przerwał na moment, wyjął z kieszeni uwierającą go komórkę. Obrzucił ją ponurym spojrzeniem.

Teraz nic już nie ma znaczenia. Skończone, powiedział jej przecież wszystko. Jeżeli Renata będzie czegokolwiek chciała, sama zadzwoni. Ale spójrz prawdzie w oczy, człowieku: jest to bardzo mało prawdopodobne.

Spojrzał za okno. Jemu osobiście było wszystko jedno, czy gdzieś tam nie czyha fioletowa śmierć.

13.

Renata Spychoń siedziała w samochodzie przed centrum handlowym, obserwując z przerażeniem kotłujący się tłum.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.