Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Początek zawsze oznacza coś innego.
Zofia manewruje między samodzielnym macierzyństwem, zarządzaniem instytucją kultury i gotowością na nowy związek. Kamila wpada w panikę na widok pierścionka zaręczynowego, czym wprowadza chaos w swoje idealne życie na emigracji. Ola łamie zasady i rozpoczyna trenowanie lokalnej drużyny piłkarskiej. Julia nie może poradzić sobie z ciszą w domu, kiedy najmłodsze dziecko idzie do przedszkola.
Cztery przyjaciółki. Cztery początki. Jedno pytanie: Co teraz?
Spędź złotą polską jesień w malowniczej Suchej Beskidzkiej. Weź udział w Festiwalu Spadających Liści i dołącz do bohaterek walczących o swoje marzenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2025 by Wydawnictwo Ciepełkowe
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Wydanie I, Lachowice 2025
Projekt okładki i ilustracje: Aleksandra Grzanek | @pampkeanAkwarela na czwartej stronie okładki: Ewa Reciak-Bury | @wzgorza_akwareliZdjęcie autorki: Katarzyna Hereda | hereda.photoGrafiki w książce: stock.adobe.comRedakcja: Sylwia Chojecka | Od Słowa do SłowaKorekta: Patryk BiałczakSkład: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa
ISBN ePub: 978-83-977135-1-2ISBN Mobi: 978-83-977135-2-9
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydawnictwo zezwala na udostępnianie okładki i opisu książki w Internecie.
Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
Wydawnictwo Ciepełkowe34-232 Lachowice 181www.wydawnictwociepelkowe.plredakcja@wydawnictwociepelkowe.pl
Zosi – jesteś najlepszym, co mnie spotkało dzięki animacji kultury
Rozdział 1
Trzeci września dobiegł końca i nic się nie wydarzyło. Szybkie śniadanie po przebudzeniu, zawiezienie córek do przedszkola i szkoły, potem osiem godzin w pracy. Zakupy, obiad, wspólne popołudnie i planowanie zajęć dodatkowych na najbliższe miesiące. Kolacja, czytanie bajek młodszej, odcinek serialu ze starszą i dziadkami. I tym sposobem niespiesznie nastał późny wieczór, czas na pójście spać. Po prysznicu Zofia usiadła przed toaletką i wpatrywała się w swoje odbicie. Dopiero wtedy przypomniała sobie, że właśnie minęła również rocznica jej rozwodu. Jeszcze kilka tygodni temu myślała o tym dniu z trwogą, przerażona upływem czasu i samotnością zarejestrowaną w sądzie. Nie zauważyła momentu, kiedy jej rany się zasklepiły, nawet jeżeli tylko powierzchownie. Uratowała ją ściśle zaplanowana rutyna.
Od ponad roku każdy poranek zaczynał się tak samo. Zofia budziła się przy pierwszym dźwięku budzika i niezależnie od pogody wychodziła na balkon prosto ze swojego pokoju. Z domu położonego na zboczach Mioduszyny rozciągał się widok na całą miejscowość. Kobieta spędzała kilkanaście minut w ciszy, obserwując wszystkie szczegóły, które znała przecież od dzieciństwa. Ćwiczyła uważność, doceniając piękno spadających liści, kropli deszczu, a nawet samochodów, które już o tej porze wyjeżdżały na położone w oddali główne ulice. Zaletą mieszkania na wzgórzu była ta możliwość dostrzegania setek elementów każdego dnia. Zofia uśmiechnęła się pod nosem. Gdy z okazji rozwodu dostała od przyjaciółek książkę o medytacji, wykpiła je, twierdząc, że ona w tym momencie potrzebuje więcej pracy. Okazało się, że połączenie tych dwóch technik było strzałem w dziesiątkę.
Po każdej balkonowej sesji relaksacyjnej zaglądała do pokoju swoich córek, choć zazwyczaj znajdywała w nim tylko starszą z nich. Młodsza, niemal sześcioletnia Flora, już dawno siedziała w kuchni i przy wielkim stole opowiadała dziadkom najróżniejsze historie. Uwielbiała mówić. Pierwszym codziennym zadaniem Zofii była próba obudzenia nastoletniej Jagody. Dziewczynka wkraczała w taki wiek, kiedy wczesne wstawanie jest największą karą, zwłaszcza że nadszedł wrzesień i każda pobudka wiązała się z pójściem do szkoły.
– Dlaczego nie moglibyśmy mieszkać w Londynie? – burknęła nastolatka, przykrywając się kołdrą.
– Bo w Suchej Beskidzkiej miło jest żyć. – Zofia zacytowała tekst piosenki, którą przed laty poznała na obozie harcerskim.
– Tęsknię za zdalnymi lekcjami – mruknęła dziewczynka.
– Ty to jeszcze pamiętasz? Mam wrażenie, że to było w innym życiu. W każdym razie muszę ci przypomnieć, że wtedy nienawidziłaś zdalnych i narzekałaś, że nie możesz się normalnie bawić z koleżankami.
– Jaka ja byłam głupia, że tego nie doceniałam.
– Tacy już jesteśmy. Wstawaj i pamiętaj, że każdy dzień przybliża cię do kolejnych wakacji, a jest szansa, że ciocia Kama znów cię do siebie zaprosi.
Jagoda niewyraźnie burknęła coś pod nosem, ale argument Zofii był na tyle przekonujący, że musiała się podnieść. Spędziła u cioci – właściwie przyjaciółki mamy – dwa tygodnie w sierpniu i trudno było jej wrócić do rzeczywistości. To był jej pierwszy zagraniczny wyjazd, nie licząc wypadów na Słowację i do Czech. Ciocia, która pracowała w brytyjskim magazynie poświęconym modzie, znalazła czas, żeby pokazać nastolatce wszystkie muzea i miejsca, które Jagoda znała do tej pory tylko z filmów. Wybrały się nawet do teatru na zjawiskowy spektakl pełen muzyki.
Kolejne kroki podczas każdego poranka Zofia kierowała do toalety, żeby przyszykować się do pracy. Rok temu walił jej się świat – zawsze myślała, że obietnice składane przy ołtarzu mają dłuższą datę ważności. Termin ostatniej rozprawy rozwodowej zbiegł się z ogłoszonym konkursem na dyrektora miejskiego centrum kultury. Zofia do tej pory nie wiedziała, jakim cudem wygrała obie batalie. Gdy patrzyła w swoje odbicie w lustrze, powtarzała po cichu wzmacniającą mantrę i schodziła na parter.
– A wiesz, że jak będą wakacje, to ja już pójdę do szkoły? – zagadała Flora, gdy Zofia pojawiła się w drzwiach kuchennych. Cudowny zapach cynamonu wypełnił całe pomieszczenie.
– Tak, po następnych wakacjach. Sama ci wczoraj o tym mówiłam przy kolacji. – Kobieta pocałowała małą w czoło i nalała do kubka kawy z ekspresu.
– Jakie masz plany na dzisiaj? – zapytał dziadek znad tabletu. Zanim wyruszył w trasę, każdy dzień zaczynał od sprawdzenia informacji na świecie.
– Jest pierwszy czwartek miesiąca, więc burmistrz prawdopodobnie zorganizuje spotkanie kadr kultury. Wstępne podsumowanie wakacji. Jego sekretarka zawsze po nas dzwoni pół godziny przed terminem – dodała, mając nadzieję, że jest to wystarczające wyjaśnienie. – Po pracy spotkałabym się z dziewczynami, dobra? Wieki się nie widziałyśmy.
– Zjedz coś, Zosieńko – odezwała się babcia, równocześnie nakładając na talerzyk kolejny tost francuski dla małej Flory.
– Już, już. Jagoda! – Zofia oparła się na barierce przy schodach. – Jagoda, spóźnimy się!
– Jagodzia już jest w tym wieku, że się chce stroić. – Babcia próbowała bronić wnuczki.
– Raczej woli się wyspać – wtrąciła Florka.
Spostrzegawczość najmłodszej członkini rodziny ich rozbawiła. Dorośli się roześmiali i w dobrych humorach udało im się zjeść śniadanie. Jagoda w końcu się pojawiła, ale – ku oburzeniu matki i strachowi babci – wypiła pół kubka kawy i zjadła banana. Na spakowanie kanapek do szkoły nie dała się namówić. Ot, taki wiek.
Dziadkowie zajęli się swoimi obowiązkami – babcia hobbystycznie prowadziła minizoo, dlatego jej dzień zaczynał się od sprawdzenia, czy u zwierząt wszystko w porządku. Dziadek mimo sześćdziesiątki na karku wsiadał codziennie na rower i jeździł po mieście, rozwożąc pocztę. Młode Kępińskie posłusznie zapakowały się do stojącego przed domem samochodu, Jagoda pomogła siostrze zapiąć się w foteliku.
– Wiesz, że w twoim wieku chodziłam do szkoły pieszo? – Zofia zagadała do starszej córki, gdy ruszyły.
– W moim wieku już paliłaś i imprezowałaś z chłopakami, więc może porównania nie są dobrą drogą – odezwała się nastolatka.
– Skąd wiesz?
– Ciocia Kamila opowiadała.
– Muszę z nią pogadać. Siedzi sobie w tej Anglii i mi psuje córkę na odległość.
– Kłamała?
– Wtedy były inne czasy. Poza tym na pewno byłam starsza. Co masz dzisiaj w planie lekcji? – Zofia spróbowała zmienić temat.
– A ma to jakieś znaczenie? Jest dopiero pierwszy tydzień, będą tłumaczyć zasady BHP i inne rzeczy, o których zapomnimy w ciągu pięciu minut.
– Niektórzy nauczyciele lubią robić powtórkę wiedzy sprzed wakacji, żeby sprawdzić, ile zapamiętaliście.
– Może tak było w twoich innych czasach – odparła Jaga z przekąsem. – Teraz się im nie chce. Jest tyle zasad, które musimy znać, że nie mogą odpuścić tłumaczenia tego, co nam wolno i czego nie wolno. Ryzykują pozwy od niezadowolonych rodziców, gdyby coś poszło nie tak.
– Myślisz, że będziecie mieć dużo nauki w tym semestrze?
– To siódma klasa, trochę się pozmieniało, ale nie będzie źle.
– Co to semestr? – odezwała się siedząca z tyłu Flora.
– Rok w szkole jest podzielony na dwie części – wyjaśniła jej siostra – rozdzielone wakacjami lub feriami. W przedszkolu macie podobnie.
– A ja już niedługo pójdę do szkoły.
– Wiem, bąku. Jeszcze się nie spodziewasz, co cię czeka. – Nastolatka zdobyła się na lekki uśmiech.
Zatrzymali się na specjalnie wydzielonym rondzie pod szkołą podstawową, do której chodziła Jagoda. Koleżanki i koledzy już na nią czekali, siedząc na barierkach przy schodkach prowadzących z sąsiedniej drogi niemal aż do budynku. Bawili się telefonami komórkowymi i robili głupie miny podczas nagrań. Zofia zdawała sobie sprawę, że na razie nie może sobie pozwolić na najnowszy model dla córki, ale miała nadzieję, że nie było to powodem do żadnych konfliktów na korytarzu. Ceny tych wymarzonych smartfonów ją przerażały i podejrzewała, że nawet jej samochód tyle by nie kosztował, gdyby chciała go odsprzedać.
Odwiozła Florkę do przedszkola. Znajdowało się ono bliżej domu niż szkoła, ale młodsza córka potrzebowała więcej czasu, żeby się przygotować. Była jeszcze w takim wieku, że uwielbiała poranne uściski z mamą w przedszkolnej szatni, a Zofia starała się celebrować każdy z tych momentów, bo wiedziała, jak szybko one mijają. Już niedługo bliska relacja z rodzicem może być powodem do „obciachu” w grupie rówieśników, dlatego zamierzała korzystać, póki się da.
Gdy opuszczała budynek, rozdzwonił się jej telefon komórkowy. Zgodnie z przypuszczeniami na wyświetlaczu zobaczyła numer sekretariatu włodarza miasta. Po krótkiej rozmowie z sekretarką wsiadła do samochodu i podjechała pod urząd – dzisiaj najwidoczniej zaczynali zebranie wcześniej. Podsumowanie działań było tym, co uwielbiała. Z dumą opowiadała o projektach realizowanych przez swoich pracowników, a te dwa miesiące wypełniały twórcze warsztaty, ciekawe koncerty i spotkania z wyjątkowymi osobami. Musiała też wspomnieć o maratonach filmowych, które urządzali w kinie i które odniosły spektakularny sukces – bilety wyprzedawano w dwa dni po ogłoszeniu daty seansu. Nie mogła się doczekać.
Zgodnie z zasadami poszła od razu na piętro, gdzie znajdował się gabinet burmistrza. Zdziwiła się, że nikogo poza szefem nie było. Zwykle dyrektorki biblioteki i muzeum pojawiały się jako pierwsze, były lepiej zorganizowane.
– Dzień dobry, panie burmistrzu. Nie mamy spotkania kadry? – zapytała zaskoczona.
Mężczyzna stał odwrócony tyłem i wpatrywał się w widok za oknem.
– Za tydzień. Dzisiaj muszę z tobą porozmawiać – powiedział ponuro.
Zofia nieco pobladła i zajęła miejsce przy stole. Od razu zaczęła się zastanawiać, czym zawiniła, że została wezwana na dywanik. Burmistrz milczał, co tylko potęgowało jej zdenerwowanie. Zmarszczyła czoło, próbując sobie przypomnieć, co mogło wprawić szefa w taki nastrój, ale nic nie przychodziło jej do głowy.
– Pani ma dzieci? – zapytał w końcu, nie ruszając się z miejsca.
Kobieta przeraziła się jeszcze bardziej.
– Tak. – Przełknęła ślinę. – Dwie córki, Jagodę i Florę.
– Ta starsza chodzi do siódmej klasy? W jedynce? – zainteresował się burmistrz i usiadł przy stole.
Zofia pokiwała głową, coraz bardziej obawiając się powodu ich rozmowy. Owszem, Jagoda była dość żywiołową nastolatką, potrafiła odpyskować, ale nie sprawiała aż takich problemów. Zresztą przez ostatnie dwa tygodnie nie było jej nawet w Polsce. To musiało być nieporozumienie.
– Córka mojej dziewczyny mnie nie lubi – oświadczył nagle burmistrz, puszczając w ruch kulki Newtona znajdujące się na środku blatu. – Chcę to zmienić.
– To chyba dobrze… – zaczęła nieśmiało Zofia i odetchnęła z ulgą, że tym razem Jaga nic nie przeskrobała. – To znaczy dobrze, że chciałby pan zaskarbić sobie jej sympatię.
– Zdecydowanie. Kornelia ma niedługo urodziny i musisz coś zorganizować.
– Urodziny? – zdziwiła się.
– Tak, urodziny. W drugiej połowie października kończy trzynaście lat. Chcę, żebyś urządziła jej przyjęcie.
Zofia uśmiechnęła się szeroko. Zajmowała się tym, odkąd starsza córka poszła do przedszkola, więc nie stanowiło to dla niej żadnego problemu. Półtora miesiąca na przygotowanie skromnej imprezy dla nastolatki to szmat czasu.
– Zróbmy to dobrze – kontynuował burmistrz, a Zofia doskonale wiedziała, że użyta przez niego liczba mnoga skazuje ją na jeszcze więcej samodzielnej pracy. – Niech to będzie na wielką skalę. To ma być coś potężnego. Chcę, żeby Kornelia wiedziała, że myślę poważnie o jej matce.
– Oczywiście, możemy zorganizować wspaniałe urodziny. Myślał pan o wynajęciu lokalu czy raczej planujemy domowe przyjęcie?
Burmistrz Dobrowolski popatrzył kpiąco na Zofię. Miał inną wizję świętowania i domagał się realizacji swoich wyobrażeń.
– Zróbmy obchody – zadecydował. – Oficjalnie święto miasta, nieoficjalnie urodziny.
– Obchody? – Zofia zdziwiła się ponownie.
– Tak, olbrzymi festyn. Lepiej! Zróbmy festiwal.
– Festiwal? – Ola podniosła wzrok znad kubka kawy z kardamonem i musiała powtórzyć ostatnie słowa przyjaciółki, bo nie wierzyła w to, co słyszy. – Kama padnie, jak się dowie – dodała. – Od kiedy miejska impreza ma być kluczem do serca nastolatki?
– Ty mi powiedz. Uparł się. Próbowałam go przekonać, że to może nie jest najlepszy pomysł, ale bez szans.
– Z drugiej strony jako matka się cieszę – odezwała się Julia. – Będzie co robić z dzieciakami.
Po pracy Zofia spotkała się ze swoimi przyjaciółkami. Ich czteroosobowa paczka trzymała się razem od liceum, choć z widzenia znały się o wiele wcześniej. Chodziły do różnych szkół podstawowych w tym samym mieście, a kiedy później trafiły jako nastolatki do tej samej klasy i zaczęły ze sobą rozmawiać, właściwie już nigdy nie przestały. Powód tamtej pierwszej rozmowy był tak błahy, że po latach wspominały go ze śmiechem. Drugi dzień zajęć, długa przerwa. Zosia chodziła podenerwowana po korytarzu. Zupełnie przypadkiem Ola zapytała, co się dzieje. Dziewczyna przyznała, że ogromnie chce jej się sikać, ale bierze ją obrzydzenie na myśl o skorzystaniu ze szkolnej toalety. Podsłuchała to Julia, która od razu dodała, że rozumie, i zasugerowała obkładanie deski klozetowej papierem. Siedząca na parapecie dziewczyna w krótkich czarnych włosach tylko prychnęła. To była Kamila.
– Mieszkam w pierwszym bloku. Możecie się u mnie wysikać – rzuciła, przewracając oczami.
Ochoczo skorzystały z oferty i takim sposobem codziennie na długiej przerwie robiły spacer do bloku, który znajdował się dwie minuty od budynku ich liceum.
Przyjaźń, która zaczęła się od sikania, wytrzymała wiele i z każdym rokiem sprawiała wrażenie silniejszej. Przetrwała emigrację, śmierć rodziców, rozwód. Towarzyszyła przy weselach, narodzinach, awansach. Znosiła kłótnie, niewłaściwych chłopaków, studia w różnych miastach. A wszystko to zapoczątkowała wspólna niechęć do publicznych toalet.
Rozdział 2
Julia Bielarz od przedszkola powtarzała, że jej życiowym marzeniem jest bycie matką i żoną. Koleżanki przewracały oczami, nie mogąc zrozumieć, skąd w niej takie aspiracje, i próbowały tłumaczyć, że w życiu chodzi o coś więcej. Dopiero w liceum poznała przyjaciółki, które – choć marzyły o czymś zupełnie innym – akceptowały ją i kibicowały jej na każdym kroku. Niestety, miała dość duży problem z realizacją tego celu. Nie podobała się chłopcom – tak brzmiała oficjalna wersja. Gdyby Julia miała być całkowicie szczera, musiałaby się przyznać, że przy kolegach ogarnia ją paraliżujący strach i nie potrafi wydukać ani słowa.
Dwudzieste urodziny świętowała między pierwszym a drugim rokiem studiów, na które poszła właściwie ze znudzenia, choć naciski ze strony rodziców odegrały swoją rolę. Nie wyobrażali sobie, żeby ich jedynaczka nie podjęła dalszej nauki, i udało im się załatwić, by studiowała w Krakowie na najważniejszej ich zdaniem uczelni w kraju.
– Będziesz prawnikiem – oświadczyli pewnego dnia, a ona ze wzruszeniem ramion ich posłuchała.
Nie była szczęśliwa. Pocieszało ją jedynie wspólne mieszkanie z Kamą. Ciocia przyjaciółki udostępniła im jeden pokój w swoim domu na Woli Duchackiej i dziewczyny mogły się wspierać na każdym kroku. Zosia i Ola studiowały na Śląsku, ale dzięki licznym spotkaniom i rozmowom przez telefon potrafiły utrzymać przyjaźń mimo takiej odległości.
Nie zmieniało to jednak jej sytuacji.
W dwudzieste urodziny nadal była samotna.
– Mamy dla ciebie prezent – oświadczyły przyjaciółki. Spędzały właśnie wakacyjny czas w domu Julii. Rodzice wybudowali basen w ogrodzie, co sprawiało, że należyty odpoczynek był jeszcze lepiej wykorzystany.
– Nie musiałyście. – Machnęła ręką.
– Jaaasne – roześmiały się.
Kama zeskoczyła z murku, na którym się opalała.
– Dobra, musimy iść do twojego pokoju, żeby wręczyć ci ten prezent.
Julia prawie pobladła – choć po całym miesiącu w słońcu trudno było to zauważyć – i zaczęła się zastanawiać, co takiego dla niej przyszykowały, że musiało się to wiązać ze schowaniem do środka. Znała ich wyobraźnię i pomysły aż za dobrze.
Po wejściu do sypialni Ola usiadła przed komputerem. Zanim zdążył się uruchomić, studentka prawa się uspokoiła – pewnie przygotowały jakiś śmieszny obrazek lub kupiły grę. Ulżyło jej.
– Wiemy, jakie jest twoje największe marzenie – zaczęła Zosia.
– Podzielamy je poniekąd – dodała Ola.
– Mów za siebie – wyrwało się Kamie.
– Założyłyśmy ci konto na Sympatii.
– Sympatii? – zdziwiła się Julia.
– To taki portal randkowy. Na pewno o nim słyszałaś. Strona, na której możesz kogoś poznać.
– Poznać? Ale jak?
– Piszesz wiadomość, osoba ci odpisuje, możesz dać swój numer telefonu, spotykacie się, weselne dzwony, gromadka dzieci i cała reszta tego scenariusza – wyjaśniła pragmatycznie Kama.
– Chyba zwariowałyście.
– Spokojnie. Nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty.
– Ale jak to założyłyście mi konto?
Przyjaciółki pokazały jej ekran komputera. Zobaczyła swoje zdjęcie i zaczęła czytać:
– Jula2607. Wiek: dwadzieścia. Miasto: Kraków.
– Dałyśmy Kraków, bo łatwiej znaleźć niż Suchą – wtrąciła szybko Zosia.
Zaskoczona Julia nawet nie zwróciła na to uwagi, tylko nadal czytała na głos:
– Województwo: małopolskie. Kraj: Polska. Budowa ciała: szczupła. Wzrost: sto sześćdziesiąt dziewięć centymetrów. Kolor włosów: ciemny blond. Kolor oczu: piwne. Znak zodiaku: Lew. Wykształcenie: średnie. Zawód/zajęcie: student. Wyznanie: rzymskokatolickie. Stosunek do papierosów: nie przepadam. Stosunek do alkoholu: lubię, ale okazjonalnie. Stan cywilny: panna. Ma dzieci: nie. Chce dzieci: tak. Szuka: miłości.
Poniżej wyświetlały się informacje kontaktowe.
– Co to ma być? – zapytała retorycznie Julia i kontynuowała czytanie. – Mój opis: Jestem równocześnie otwarta i nieśmiała. Lubię czytać. Marzę o życiu w niewielkim domu z kotem i rodziną. Mój wymarzony partner: Szukam miłości i przyszłego ojca moich dzieci. Co to ma być? – powtórzyła.
– Możemy oczywiście coś dodać, żeby ci bardziej pasowało, ale wydaje nam się, że wszystko uchwyciłyśmy – wytłumaczyła Ola.
Julia nie ruszyła się z miejsca.
– Tak nisko mnie oceniacie, że uważacie, że tylko tak mogę kogoś poznać? – odezwała się gorzko.
– No co ty! Teraz coraz więcej osób tak się poznaje.
– Po prostu pomyślałyśmy, że w ten sposób będzie ci łatwiej. Najpierw będziesz z kimś pisać, co sprawi, że będzie swobodnie, gdy spotkacie się na żywo.
– Możemy usunąć ten profil. Nie będziemy cię do niczego zmuszać – powiedziała Zofia, głaszcząc przyjaciółkę po ramieniu.
Julia wpatrywała się w komputer, nadal nie wierząc w taki prezent urodzinowy. Dziewczyny miały rację, marzyła o tym od dawna i obawiała się, że nic z tego nie wyjdzie. Czasami zastanawiała się, czy nie poprosić rodziców o interwencję i swatanie – może ktoś z ich znajomych miał syna z podobnym dylematem. Rozwiązanie w postaci konta na portalu randkowym nie przyszło jej do głowy.
– A… ten… – zaczęła nieśmiało. – Odezwał się ktoś?
Kama uśmiechnęła się pod nosem i kliknęła ikonę, która kierowała do prywatnych wiadomości. W ten sposób Julia poznała Filipa Bielarza, który kilkanaście miesięcy po tej jednej wiadomości został jej mężem.
W przyszłym roku mieli świętować okrągłą, porcelanową rocznicę. Stworzyli piękne życie: czwórka dzieci, duży dom. Może jedynie kota brakowało. Julię jednak dręczył niewyjaśniony niepokój. Miała wrażenie, że w ostatnich dniach coś się wydarzyło, coś się zmieniło, pojawiły się sekrety, których nie potrafiła wyjaśnić. Gdyby miała wytłumaczyć, skąd takie uczucie, nie byłaby w stanie powiedzieć. Pozornie wszystko działało tak samo, ale to przerażające przeczucie nie chciało jej opuścić. Wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała uzyskać odpowiedzi na swoje pytania, ale zamiast myśleć o przyszłości, wolała się skupić na wspomnieniach. Czasami to było łatwiejsze.
W poszukiwaniu inspiracji Zofia przejrzała w internecie działania ośrodków kultury z innych województw w Polsce, by znaleźć oficjalną okazję do przygotowania festiwalu. Niektóre instytucje włączały się w organizację dożynek, co dawało idealną okazję do imprezy na początku jesieni. Połowa października była nijaka. Za późno na pożegnanie lata, zbyt wcześnie na Halloween. Nie mogła tym obarczyć swoich pracowników – po intensywnych wakacyjnych miesiącach byli zajęci przygotowaniem międzyszkolnego przeglądu teatralnego. Spacerowała po swoim gabinecie, mając nadzieję, że wciąż nowy widok z okna dostarczy jej inspiracji. Dopiero od roku mogła się cieszyć własnym biurem i każdego dnia odkrywała w nim coś ciekawego.
Rozmyślania przerwało piknięcie telefonu komórkowego. Sięgnęła, by odczytać wiadomość tekstową, i w duchu przeklęła. Sławek znów odwołał spotkanie z dziewczynkami.
Nie oczekiwała od niego zbyt wiele, nigdy nie był idealnym ojcem, ale chciała oszczędzać im rozczarowań. Nie miała siły do niego dzwonić. Mężczyzna i tak rzadko od niej odbierał. Jeszcze w sądzie powtarzał, że chciałby mieć kontakt z córkami, co nie przekładało się na jego późniejsze zachowanie. Wizyty mężczyzny w przeciągu ostatniego roku mogła policzyć na palcach jednej ręki. Odłożyła telefon na bok i zajęła się wymyśleniem miejskiego festynu – imprezy zorganizowanej z okazji urodzin nastolatki. Gdy powtarzała to głośno, brzmiało to jeszcze bardziej absurdalnie.
Pukanie do drzwi oderwało Zofię od tworzenia zapisków na olbrzymiej kartce. Notowanie wszystkich, nawet tych najbardziej szalonych i dziwacznych pomysłów, zawsze było jej pierwszym etapem pracy nad projektem. Nowe zadanie od burmistrza nieco ją przerażało – miała za mało czasu, za mało ludzi i jak zwykle za mało funduszy.
– Proszę – odezwała się, kiedy postawiła zielony pytajnik przy jednym z wyrazów.
W drzwiach pojawiła się głowa Marii Miel, dyrektorki biblioteki miejskiej. Ich gabinety rozdzielała tylko jedna ściana, a i tak potrafiły się nie widywać całymi dniami. Kilka lat temu w mieście wybudowano budynek, w którym sprawnie działały dwie instytucje kultury – biblioteka publiczna i centrum z kinem. Przeprowadzka do nowego miejsca wiązała się z wieloma wyzwaniami, ale poprzednia dyrektorka ośrodka, Matylda Janik, opracowała dobre zasady współpracy. Zofia wprowadziła kilka drobnych zmian i dzięki temu można było realizować świetną ofertę kulturalną dla mieszkańców Suchej i okolic.
– Można?
– Jasne, wchodź. Chcesz herbaty, kawy?
– Nie, piłam u Cesarza i właśnie dlatego wpadłam.
Pracownicy instytucji podlegających urzędowi miasta często między sobą nazywali burmistrza mianem starożytnego władcy. Zaczęło się od niewinnych żartów, a później słowo „cesarz” na stałe wkradło się do słownika, ponieważ zawierało się w nim wiele prawdy.
– Co się stało?
– Powiedział, że wymyśliłaś organizację festiwalu jesiennego i mam ci pomóc.
– Wymyśliłam? – prychnęła Zofia. – Dobre sobie. Sam kazał mi coś przygotować, mam półtora miesiąca na stworzenie dużej imprezy.
– Nigdy nie wiem, w co on pogrywa, ale słuchaj, nie mam szans cię wesprzeć. Moje dziewczyny mają teraz na głowie konkursy z powiatem i rozliczenie z Biblioteką Narodową, nie mam możliwości nikogo odciągnąć z zespołu.
– Nie ma problemu, dam sobie radę, najwyżej podpiszesz mi w paru miejscach jakieś dokumenty i będzie dobrze.
– To świetnie się składa, ale jest jeszcze coś…
– Tak?
– Od trzech dni mam stażystę z urzędu pracy. Taki Krzysiu, świeżak zaraz po studiach. Może przydzieliłabym go do twojego festiwalu?
– Przyznaj się, że po prostu wam wadzi i nie masz co z nim zrobić.
– Właściwie… Masz rację. Starosta jest jego dalekim krewnym i wiesz, jak to działa. Jeden telefon, „pani Mario, byłbym zobowiązany” – kobieta naśladowała głos samorządowca – i człowiek jest w kropce. Tyle dobrze, że pensję wypłaca mu urząd, bo nie wiem, jak bym spięła budżet.
– Skąd ja to znam. – Zofia uśmiechnęła się pod nosem. – Ciekawe, czy można to nazwać pomocą Schrödingera. Równocześnie pomagasz mi i nie pomagasz, nie możesz mi przydzielić człowieka do wsparcia, a jednak przydzielisz człowieka do wsparcia.
– To się nazywa polska budżetówka, kochana – roześmiała się Maria. – Idę go łapać między regałami i podeślę do ciebie. Dzięki, słońce.
– Nie ma problemu.
Zofia odprężyła się na obrotowym fotelu i zaczęła się drapać po głowie, wierząc, że dzięki temu pobudzi się do większej kreatywności. W centrum zatrudniła kilkanaście osób, ale każda z nich była pochłonięta własnymi codziennymi zadaniami i trudno było je teraz obarczać dodatkową pracą. Wiedziała, że to nieuniknione, ale na dalszym etapie działania – teraz musiała sama skupić się na wymyśleniu tego, jak mógłby wyglądać taki jesienny festyn. Dobrowolski uparł się na korzystanie ze słowa „festiwal” w nazwie, żeby zwiększyć prestiż imprezy. Nie chciała go wyprowadzać z błędu i tłumaczyć znaczenia tego określenia, dlatego zapisała na kartce notatkę o przeglądzie zespołów muzycznych. Szef obiecał jej też dotację celową na zorganizowanie wydarzenia, ale zwykle jego wymagania były większe niż środki, które przeznaczał na ich realizację. Zanotowała, że powinna poszukać sponsora. Myśli i zapiski pochłonęły ją na tyle, że początkowo nie usłyszała ponownego pukania do drzwi.
– Proszę – odezwała się i odłożyła czarny cienkopis.
Do gabinetu wszedł wysoki chłopak o ciemnych włosach. Uśmiechnęła się do niego i nie mogła się powstrzymać przed ukradkowym zmierzeniem go wzrokiem. Coś w jego oczach od razu przykuło jej uwagę.
– Dzień dobry. Pani dyrektor kazała mi się tutaj zgłosić – powiedział nieśmiało i spuścił wzrok na swoje czerwone trampki.
– Cześć, siadaj. Możesz mówić mi Zosia. Zarządzam tym bajkowym królestwem. – Zrobiła młynek palcem, jakby chciała pokazać mu cały budynek jednym gestem. – Czy pani Miel mówiła, do czego jesteś mi potrzebny?
– Nie. Miałem tu przyjść.
– To świetnie. Siadaj. – Wskazała mu fotel znajdujący się w rogu gabinetu. Sama usiadła na sąsiednim. – Dobra, przejdźmy do rzeczy. Opowiedz mi coś o sobie, musimy się ciut lepiej poznać, żeby nam się dobrze pracowało. Herbaty?
– A ma pani kawę? – spytał cicho.
– Kawa? Już cię lubię. Kilka dni temu, na rocznicę szefowania, dostałam od pracowników taki cudaczny ekspres na kapsułki, więc zaraz coś wyczarujemy. Mów w międzyczasie.
– Co chciałaby pani wiedzieć?
– Proszę, Zosia, Zośka, możemy nawet ksywkę wymyślić, ale to „pani” postarza. Nie mam nawet czterdziestki. Po listopadzie pozwolę sobie przejść na takie formalności – roześmiała się.
– Krzysztof. Krzysztof Sowa.
– Z tych Sowów, co prowadzą pizzerię przy dworcu? – zapytała.
Urokiem małych miasteczek było to, że prawie wszyscy się znali osobiście lub przez kogoś znajomego.
– To akurat zbieżność nazwisk. Mama pracuje w obuwniczym, a tata był elektrykiem.
– Dobrze, a co skłoniło cię do podjęcia pracy w bibliotece?
– Jestem dopiero na stażu. W czerwcu skończyłem studia.
– Bibliotekoznawstwo?
– Nie, europeistykę.
– To dość… odległy kierunek. Bardziej w stronę polityki i gospodarki niż kultury, prawda?
– Poniekąd tak. Mam nadzieję, że studia nie determinują reszty naszego życia – odezwał się.
– Boże, uchowaj. – Roześmiała się i wróciła do przepytywania. – To czemu biblioteka?
– W pośredniaku tylko to mogli zaproponować ludziom z wyższym wykształceniem, które nie jest ekonomiczne ani informatyczne.
– Do pracy w instytucjach kultury nie musisz mieć magistra. Serce i pasja są ważniejsze – dodała niemal filozoficznie.
Zofia napełniła dwie filiżanki aromatycznym brązowym płynem i położyła je na stoliku między fotelami. Podniosła cukierniczkę i wskazała na nią stażyście, ale ten tylko pokręcił głową. Ludzie, którzy nie słodzili kawy, mieli u niej dodatkowy punkcik za podobieństwo do niej samej.
– Jeżeli dobrze liczę, masz dwadzieścia cztery lata, prawda? – Zmrużyła oczy.
– Dwadzieścia pięć. Ostatni rok trwał nieco dłużej.
– Czy wiąże się z tym jakaś fantastyczna historia?
Chłopak wzruszył ramionami, ale na jego twarzy pojawił się smutny uśmiech. Zofia uznała, że nie będzie kontynuować tematu, bo nie chciała przy pierwszej rozmowie namawiać go na wspomnienia, które powodują taką reakcję.
– Dobra, my tu gadu-gadu, a mamy robotę. Nie wiem, czy organizowałeś kiedyś imprezę. Wiesz, domówkę śmiało można porównać do tego, co mamy zrobić. Zamień po prostu mieszkanie studenckie na całe miasto i będzie działać.
– Czyli mamy dostarczyć hektolitry alkoholu za darmo i gotowe?
Roześmiała się ponownie.
– Dobrze, może poszalałam z porównaniem. Alkohol w takich ilościach odpada.
– Z jakiej okazji ma się odbyć to wydarzenie?
– Tu haczyk. Bez okazji. Po prostu musimy uczcić jesień. W połowie października.
– W połowie? To trochę za wcześnie, żeby wykorzystać potwory i motyw Halloween.
Zofia uśmiechnęła się pod nosem. Wcześniej doszła do takiej samej refleksji. Może podrzucono jej niedoświadczonego dzieciaka, który nie miał nic wspólnego z animacją kultury, ale ucieszyła się, że myślał logicznie i rzucił kilka rzeczowych komentarzy. Siedzieli w biurze do szesnastej i nawet się nie zająknął, że w piątek chciałby wyjść wcześniej do domu. To dobrze o nim świadczyło.
W drodze do domu Zofia skręciła w stronę zamku i zatrzymała się na parkingu, gdzie nikogo o tej porze nie było. Każdego dnia musiała być silna i stawiać czoła obowiązkom, które czasami ją przerastały. Nie spodziewała się wiele po byłym mężu, ale miała nadzieję, że nie będzie pogrywał uczuciami ich córek. Jagoda żachnęła się ostatnio, że jest jej to obojętne, ale Zofia wiedziała, że dziewczynka wcale tak nie czuje. Tęskniła za ojcem. Zofia, mimo wszystko, tęskniła za mężem. Właściwie tęskniła za poczuciem pełni w swoim życiu i była na siebie wściekła, że potrzebowała do tego uczucia mężczyzny.
Miała wspaniałą pracę, w której się realizowała. Kochającą i zdrową rodzinę. Rewelacyjne przyjaciółki, na które w każdej chwili mogła liczyć, nawet jeśli jedna z nich znajdowała się tysiące kilometrów od domu. To jednak nie zastępowało jej przytulenia w nocy. Zapachu męskich perfum. Pocieszenia, że wszystko będzie dobrze, nawet jeśli nie będzie. I to powodowało w niej taką wściekłość, że kolejny piątkowy wieczór spędzała w zamkniętym samochodzie na parkingu na uboczu miasta i płakała.
Gdy zdołała się uspokoić, podjechała do sklepu spożywczego i kupiła całą torbę różnorodnych słodyczy. Prawdopodobnie poradniki wychowywania dzieci skrytykowałyby taką postawę, ale nie przejmowała się tym. Jeżeli jej było smutno, to córkom z pewnością też będzie. Odrobina węglowodanów mogła choć na chwilę poprawić humor. W domu jej rodzina zajmowała się przygotowaniem do kolacji – dziadkowie szykowali potrawę z Florą, a Jagoda siedziała przy stole, markując robotę (wpatrywanie się w telefon komórkowy było pewnie ciekawsze dla nastolatki niż krojenie papryki).
Zosia zostawiła siatki na podłodze i się odezwała:
– Tata nie przyjedzie.
Na kilka sekund przerwali swoje zajęcia i na nią spojrzeli.
– I bardzo dobrze – burknęła Jagoda i wybiegła na piętro.
Usłyszeli tylko trzaśnięcie drzwiami od pokoju dziewczynek. Zofia wyjęła produkty na stół i Flora od razu skorzystała z tego, że pozwolono jej jeść czekoladę w piątek o tej porze. Dziewczynka miała prawie sześć lat i przez większość tego czasu jej ojciec był nieobecny, choć rozwód sformalizowano dopiero przed rokiem. Bardziej niż jego odwiedzinami, a raczej ich brakiem, przejmowała się tym, co słychać w jej ulubionej bajce o Czkawce i Szczerbatku. Nie można było tego powiedzieć o starszej z sióstr Kępińskich.
Zofia odczekała odpowiednią chwilę, wzięła pudełeczko ptasiego mleczka i ruszyła na górę. Zapukała we framugę i uchyliła delikatnie drzwi.
– Chcesz o tym pogadać? – zapytała.
Dziewczynka leżała na fotelu i z szybkością błyskawicy uderzała w ekran telefonu.
– Nie ma o czym. Frajer i tyle.
– Może mu coś wypadło.
– Serio go bronisz?
– Musiał mieć powód, skoro zrezygnował ze spotkania z najfantastyczniejszymi dziewczynami pod słońcem. – Zofia usiadła na łóżku.
Nastolatka uśmiechnęła się pod nosem.
– To co robimy w weekend? – zapytała Jagoda po odłożeniu telefonu na szafkę.
– Muszę wpaść na genialny pomysł, jak zorganizować urodziny dla dziewczyny w twoim wieku.
– Miałam już urodziny.
– Tak, ale burmistrz chce oczarować córkę swojej partnerki i muszę urządzić miejski festyn.
Nastolatka prychnęła, a gdy zobaczyła minę swojej mamy i zorientowała się, że ta nie żartuje, szczerze się roześmiała.
– Tłumaczyłaś mu, że to idiotyczny pomysł?
– Nazwijmy go nietypowym, dobrze?
– Dobrze, dobrze. – Dziewczyna zmrużyła oczy. – Czekaj. Czy nasz burmistrz nie umawia się z mamą Kory Jędrzejak?
– Tak. Skąd wiesz?
– Przecież chodzimy razem do klasy – wyjaśniła.
– No tak! Zupełnie zapomniałam. Jaka ona jest?
Jagoda wzruszyła ramionami. Choć w szkole uczyli ich opisywać postacie literackie, zawsze miała wrażenie, że to tylko powierzchowności. Nie wierzyła, że da się w kilku zdaniach opowiedzieć o drugiej osobie, nieważne, czy to bohater z książki, czy koleżanka.
– Nie kumplujemy się. Ona raczej nie lubi ludzi ze szkoły.
– Zadziera nosa?
– Nie, raczej trzyma się na uboczu i ma tak wywalone, jak jej dokuczają, że nie dokuczają jej już wcale. Wiesz, pomysł ze zorganizowaniem takiej imprezy dla normalnej nastolatki byłby idiotyczny. Dla niej tym bardziej.
– Co zrobić, mam upartego szefa.
Dziewczynka złożyła usta w dziubek i się zamyśliła.
– Kora dużo czyta. Codziennie na korytarzu widzisz ją z zafoliowaną książką.
– O, świetnie się składa, bo będę to organizować wspólnie z biblioteką.
– To chyba dobry początek. Może jakieś spotkanie autorskie? Mogę się dowiedzieć, jakie książki lubi najbardziej.
– Cudownie!
– O, może jeszcze to. Uprawiała slow fashion, zanim to było modne.
– Slow fashion?
– Tak, wydaje mi się, że przywiązuje znaczenie do ubioru, ale wygląda na tyle nietypowo, że to pewnie dlatego. Nigdy jej nie zobaczysz w T-shircie z sieciówki, wybiera bardziej ekologiczne materiały. Podejrzewam, że część z nich sama zrobiła. Wiesz, taka stylizacja, że niby się nie stara, niby jest to niechlujne, ale wszystko wydaje się idealnie dopasowane.
– Chcesz dostać szpiegowskie zadanie?
– Naprawdę musisz o to pytać? – Dziewczynka się roześmiała i przytuliła do mamy.
Czasami los rzuca przed nami wyzwania, na przykład w postaci nietypowego polecenia od szefa lub kolejnego rozczarowania nieobecnym ojcem, ale kiedy jest się razem, wszystko wydaje się łatwiejsze. Zofia pogłaskała włosy córki i złożyła pocałunek na jej czole, pełna nadziei, że dadzą sobie radę.
Rozdział 3
Ta niedziela mogła przejść do historii klubu piłkarskiego Diablak, a mecz, który właśnie rozgrywali zawodnicy, miał szansę stać się bohaterem nagłówków ogólnopolskich mediów. Wierni kibice nie mogli uwierzyć własnym oczom. Po kilkudziesięciu minutach krzyków opuścili stadion bez czekania na końcowy gwizdek. Diabełki przegrały trzynaście do zera ze swoim największym rywalem z okręgówki.
Ola Roczkowska związana była z klubem od dzieciństwa, jej dziadek od strony mamy był działaczem, a nieżyjący tata najlepszym zawodnikiem w latach świetności drużyny. Zresztą tak się poznali jej rodzice. Na meczu. Nikogo nie dziwiło, że swoje życie związała z piłką. Po liceum wybrała studia na akademii wychowania fizycznego, wtedy myślała, że być może zostanie nauczycielką w szkole, ale wydarzenia na drugim roku sprawiły, że zainteresowała się inną stroną nauczania. Kończyła wszystkie kursy i zbierała uprawnienia, które upoważniały ją do pracy szkoleniowej w drużynach piłkarskich różnego szczebla. Poza codzienną pracą na siłowni w KP Diablak trenowała sekcję dziewczynek, która musiała zostać utworzona ze względu na wymogi PZPN. Spełniała się.
Takiego meczu Ola nie pamiętała w całym swoim życiu. Oglądała piłkę od dziecka i nawet gdy nie pracowała w klubie, starała się przychodzić na wszystkie domowe mecze. Nie dało się ukryć – przed wakacjami drużyna pozostawiała wiele do życzenia. W tym sezonie jesiennym sytuacja była tragiczna. Roczkowska weszła do budynku klubowego razem z drużyną. I tak nigdy nie zwracali na nią uwagi.
– Panowie, ja pier… – Do szatni wpadł prezes Trznadel.
Mężczyzna piastował to stanowisko od lat i niektórzy to w nim dopatrywali się upadku drużyny. Mimo wszystko był jednak lubiany i szanowany w społeczności, dlatego nikt nie ośmielił się mu zasugerować, by zszedł ze sceny.
– Gdzie on jest? – rzucił nerwowo.
Zawodnicy rozejrzeli się po sobie, nie chcieli zgadywać, kogo ma na myśli. Dopiero kiedy do pomieszczenia niespiesznie wszedł trener Soszyński, poznali odpowiedź.
– Ja pier… – wrzasnął w jego stronę prezes Trznadel. – Co to miało być?
Trener machnął ręką.
– Przegraliśmy, takie życie. Panie Edwardzie, mój kuzyn jest artystą plastykiem, ja artystą na boisku. To proces.
– Proces? Ja ci dam, kur…, proces! Mieliście wygrywać.
– Panie prezesie, powiedziałem, że dzięki mnie drużyna wzniesie się na wyżyny. Nie znaczyło to, że miałem na myśli wygrywanie.
– Eeee… – wyrwało się kierownikowi drużyny. – To co miałeś na myśli?
Kierownikiem dwa sezony temu został młody chłopak z osiedla Na Stawach i był on jednym z pomysłodawców zatrudnienia Soszyńskiego. Znalazł go, powiązał rodzinnie z pewnym malarzem z Suchej i zachęcił do zaangażowania się, powołując na patriotyzm lokalny.
– Piłka to coś więcej, niż wy sobie tutaj, maluczcy, myślicie. Zapominacie, że brałem udział w El Classico.
– Chcesz powiedzieć, że nie będziesz starał się wygrywać? – zapytał nadal zaskoczony kierownik.
– Wygrana przyjdzie z czasem. Wyluzujcie.
Jedną rzeczą, której Edward Trznadel nienawidził bardziej niż przegranego meczu jego drużyny, było to, gdy ktoś mu mówił, że ma się uspokoić. Zwykle czyniła to jego żona, ale teraz jakiś młokos, który najwidoczniej nie ma pojęcia o futbolu, rzuca tekstami o sztuce i wyluzowaniu. Nie wytrzymał. Zaczął krzyczeć, mocno gestykulować i chodził po pomieszczeniu pełnym zdezorientowanych, zmęczonych grą chłopaków.
Od słowa do słowa, z których co drugie było już wulgaryzmem, KP Diablak został bez trenera. Zawodnicy wpatrywali się zszokowani w zatrzaśnięte drzwi. Piłka nożna zawsze wywoływała wiele emocji, nawet na lokalnym szczeblu, ale nie sądzili, że ktoś, kto powinien być po ich stronie, tak szybko zrezygnuje.
– Kur… – Przekleństwo ugrzęzło prezesowi w gardle.
– Co teraz zrobimy? – odezwał się kapitan.
Zawodnicy spojrzeli po sobie. Prawdą było, że od kilku lat klub borykał się z problemami. Przed sezonem trener Soszyński podjął współpracę i faktycznie z dumą opowiadał w regionalnych mediach o tym, jak wyniesie Diablaka na wyżyny piłkarskie. Nikt nie przypuszczał, że w jego słowniku znaczyło to coś zupełnie innego niż w rozumieniu każdej innej osoby.
– Nie wiem, panowie. Możliwe, że trzeba będzie się wycofać z tego sezonu.
– Ale jak to?
Kierownik drużyny wzruszył ramionami.
– Znalezienie tego trenera graniczyło z cudem. Po takiej spektakularnej porażce nikt nie będzie chciał się zgodzić, żeby z nami współpracować.
– Ja się zgodzę.
Mężczyźni odwrócili się, żeby spojrzeć, skąd dobiegł ten głos. Sprawiali wrażenie, jakby zupełnie nie zdawali sobie sprawy, że Ola siedzi w kącie, przysłuchując się ich rozmowie. Roczkowska nie tylko zwracała uwagę na każde słowo, które padło, ale przypatrywała się też reakcjom drużyny. Widziała w nich mimo wszystko nadzieję.
– Mam uprawnienia – dodała, widząc ich miny.
– Za przeproszeniem, pani Oleńko – zaczął Edward Trznadel – pani chyba zwariowała. Baba nie może być trenerem.
– Mogę być trenerką – odezwała się z uśmiechem. – We wtorek jest oficjalne spotkanie zarządu, tak? Pozwólcie, że przyjdę i przedstawię wam swoją wizję. Mam pomysł, jak sprawić, żebyśmy grali dobrze, a także, oczywiście, wygrywali.
– Pewnie nawet nie wie, co to spalony – wyrwało się jednemu z zawodników.
Ola spojrzała na niego pobłażliwie. Podążyła wzrokiem po wszystkich pozostałych graczach i w końcu zatrzymała się na prezesie.
– Mówię poważnie. Pozwólcie mi zaprezentować moje pomysły. I tak nie macie nic do stracenia.
Trznadel głośno odetchnął.
– Panowie, czy ktoś ma coś przeciwko, żebyśmy jej wysłuchali na zebraniu?
Nie podniósł ręki żaden z zawodników ani działaczy.
– Dziękuję bardzo. Do zobaczenia we wtorek.
To powiedziawszy, zabrała swoją torbę i opuściła klubowy budynek. Uśmiech zgasł z jej twarzy dopiero w momencie, gdy wyszła poza teren centrum sportu. Improwizowała, nie miała żadnej wielkiej wizji ratowania drużyny.
Zajmowała się trenowaniem dziewczynek, ale mimo że sport był ten sam, zasady takie same i młodszemu pokoleniu udawało się odnosić sukcesy, wątpiła, by takie same metody treningowe mogły zadziałać w przypadku grupy dorosłych mężczyzn. Przede wszystkim wiedziała, że może mieć problem ze zdobyciem ich szacunku. W jej głowie pojawiło się mnóstwo pytań bez odpowiedzi i miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Wsiadła na rower, zapięła kask i ruszyła pod blok, żeby w domowym zaciszu uspokoić się i stworzyć jakikolwiek scenariusz, który nabierze sensu. Z okien jej mieszkania widać było stadion, pokonanie tego odcinka drogi nie zajęło jej nawet dwóch minut.
– Jak mecz? – zapytał Maciek, gdy tylko przekroczyła próg.
Jej mąż nie interesował się piłką nożną, ale zdawał sobie sprawę, jak ważną rolę odgrywa ona w życiu żony. Ola pogłaskała psa, który leniwie zsunął się z legowiska, żeby się przywitać, i zaraz wrócił na swoje miejsce.
– Zrobiłam coś bardzo głupiego – odezwała się i wtuliła w męża.
Gdy jej serce przestało tak mocno walić, udało się jej opowiedzieć o tragicznej porażce Diablaka i późniejszej rozmowie w siedzibie klubu. W tym czasie Maciek zabrał się do szykowania obiadu. Uważnie słuchał opowieści żony.
– I wtedy wchodzę cała na biało i mówię: „hej, ja mogę być trenerką tej drużyny” – powiedziała z przejęciem.
Mąż zatrzymał się w trakcie wykładania talerzy na stół i spojrzał na Olę. Nie żartowała, więc na jego twarzy pojawił się tylko delikatny uśmiech.
– Co oni na to?
– Wymądrzali się, że jestem kobietą i nie mogę odpowiadać za seniorską drużynę mężczyzn. Mam uprawnienia do szkolenia na tym poziomie rozgrywek, a moja płeć nie przekreśla mnie w żadnym z regulaminów. We wtorek mam przedstawić swoją wizję na spotkaniu zarządu.
– A jaką masz wizję?
Jedno spojrzenie żony i już znał odpowiedź. Odłożył garnek i podszedł do niej, żeby pogładzić ją po ramieniu.
– Nie masz, spokojnie. To co zrobimy?
– Muszę opracować plan. Nie wiem, czy uda się połączyć to z treningami dziewczynek, więc muszę też znaleźć dobre zastępstwo. Czy mi wybaczą? Jak w ogóle mam to wszystko ogarnąć? Nie wiem, spanikowałam. Ten mecz był tak zły, tak okropnie zły, że człowiek zwątpił w sens istnienia. A jeszcze ten wymądrzający się trener. Myślałam, że go uduszę. Ale kiedy rzucili uwagę o rezygnacji z rozgrywek w tym sezonie, coś we mnie drgnęło. Musiałam zareagować.
– Hej, hej – przytulił ją – wszystko będzie dobrze. Masz doświadczenie, nieważne, że w dziecięcej lidze dziewcząt. Piłka jest okrągła, bramki dwie. Chyba że coś się zmieniło? – rzucił z uśmiechem, czym rozbawił żonę.
Ola z trudem łapała oddech. Przytulił ją mocniej.
– Masz odpowiednie wykształcenie, katowicki AWF jest jednym z najlepszych w kraju. Szkolisz się nieustannie, dużo ćwiczysz, pracujesz na siłowni. Bez problemu dasz sobie radę.
– Tak myślisz?
– Jestem o tym przekonany. Pomogę ci zrobić prezentację komputerową i we wtorek ich wszystkich oczarujesz.
– Tylko bez kwiatków, okej?
– Skoro muszę – uśmiechnął się.
Maciej pracował jako wychowawca w przedszkolu i wszystko, co związane z kwiatami, jednorożcami i brokatem, było dla niego niczym chleb powszedni. Usiedli do przygotowanego wcześniej obiadu i kobieta mogła jeszcze raz przeżyć ten okropny mecz. Mąż słuchał z uwagą każdego słowa, choć zupełnie nie interesowały go te wszystkie akcje, gole i zagrania.
Zofia musiała rozpocząć poniedziałek od podwójnego espresso. Po spokojnych, domowych weekendach zwykle miała trudność ze wczesnym wstawaniem, ale świadomość, że niedługo szef zapyta o efekty pracy, zmusiła ją do pobudki i punktualnego przybycia do biura. Gdy rozpoczęła pracę w ośrodku kultury, wiele obowiązków zabierała ze sobą do domu, tam przygotowywała materiały, układała plany. Jej poświęcenie było jednym z wielu tematów kłótni z byłym mężem. Zarzucał jej, że wybiera obcych ludzi i że nie ma czasu dla rodziny. Dopiero po rozwodzie przyznała mu rację i wyznaczyła sobie odpowiednie granice, kiedy zajmować się najbliższymi, a kiedy karierą.
Wzdrygnęła się na myśl o Sławku. Musiała do niego zadzwonić. Dziewczynki za nim tęskniły, choć Jagoda nigdy by się do tego głośno nie przyznała. Sięgnęła po telefon komórkowy i zabrała się do pisania wiadomości – było to mniej zobowiązujące, ale jednocześnie mogła zapowiedzieć, żeby szykował się do rozmowy w najbliższym tygodniu. Przerwało jej pukanie do drzwi.
– Proszę.
Pojawił się w nich Krzysztof. W opuszczonych rękach trzymał plecak. Uśmiechnęła się na widok chłopaka. Przez sekundę pomyślała, że wyrośnie z niego przystojny mężczyzna, ale błyskawicznie odrzuciła takie skojarzenie.
– Cześć, co tam? – odezwała się szybko, żeby zagłuszyć głos w swojej głowie.
– Dzień dobry. Mam kilka pomysłów – powiedział cicho.
Nie było nawet wpół do dziewiątej, a już sprawiał wrażenie osoby w gotowości. Spodobało jej się to – niby prawie nastoletni stażysta, a jednak porządny pracownik. Z plecaka wyjął arkusz papieru. Na kartce były zapisane różnorodne pomysły i choć nie używał tylu kolorów co ona, Zofia musiała przyznać, że pracowali w podobny sposób.
– Przepraszam, niezbyt się na tym znam – powiedział nieśmiało. – Nie mam doświadczenia.
– Spokojnie, od tego jest staż, żeby się nauczyć. Tu widzę jakiś potencjał, ale możemy poukładać to lepiej, według klucza. – Zerknęła na kartkę i wskazała gestem, żeby chłopak usiadł naprzeciwko. – Najprościej przygotować taką propozycję, stosując zasadę pięciu „W”: What? When? Where? Why? How?, czyli w tłumaczeniu z angielskiego: Co? Kiedy? Gdzie? Dlaczego? Jak?
– Czy mogę to zapisać?
– Pewnie – uśmiechnęła się szeroko.
Krzysztof wyjął z plecaka zeszyt, a na zdziwione spojrzenie Zofii odparł:
– Podpatrzyłem u pani w piątek taki notes.
– Zośka – poprawiła go.
– Przepraszam – dodał szybko i wyciągnął też długopis.
– Takie pogrupowanie jakiegokolwiek planowanego wydarzenia może się przydać, jeżeli kiedykolwiek byś wypełniał wniosek lub sprawozdanie z realizacji. Niewielkim kosztem masz wszystko na papierze. Dobra, pisz. What? Co? Nazwa eventu i wszystkie ogólniki dotyczące tego, co właściwie chcesz zorganizować.
– Czyli wracając do tego porównania studenckiej imprezy, zapisuję: „Urodziny Andrzeja. Obchody z okazji trzydziestej rocznicy urodzin”?
– Może być taki przykład.
Zofia nie mogła się powstrzymać i podsunęła mu zakreślacze i kolorowe długopisy. Skoro przydzielili jej młodziana do nauki, sprzeda mu swoje sposoby na tworzenie najlepszych notatek.
– When i Where? Kiedy i Gdzie? Tu właściwie wiele wyjaśniać nie trzeba. Organizując projekt, musisz wiedzieć, gdzie i w jakim terminie.
– To akurat wydaje mi się oczywiste.
– Dokładnie, ale uwierz, można to przeoczyć i też nie można tego zignorować. Wyobraź sobie, że chcesz zorganizować rajd rowerowy. Rewelacyjna inicjatywa, radni zachwyceni, burmistrz akceptuje, wszystko wspaniale. Wybierasz wakacyjny weekend i dopiero później, jak już realizujesz działania i masz zobowiązania, dowiadujesz się, że w sąsiedniej miejscowości w tym samym dniu też organizują rajd rowerowy, i to taki z tradycjami, znany wszystkim. Mimo wielkiego szału na rowery lista twoich uczestników pokrywa się z listą uczestników tego konkurencyjnego wydarzenia. I popełniasz organizacyjną gafę tylko dlatego, że na początku nie sprawdziłeś planów na ten rok w pozostałych instytucjach.
– A co, jeśli to jest tak nagle jak teraz?
– Akurat tu nam termin narzucono, więc nic z tym nie zrobimy. Na szczęście ani w Wadowicach, ani w Żywcu nic wtedy nie planują. Dzwoniłam do koleżanek stamtąd. Jeśli tylko dopisze nam pogoda, jest szansa na frekwencję.
– Czyli robimy to w plenerze?
– Dobre pytanie, ale tak. Takie dostaliśmy wytyczne.
Krzysztof pokiwał głową i skrzętnie zapisał w swoich notatkach uwagi Zofii.
– Dobrze, przejdźmy do kolejnego punktu. Why? Dlaczego? Tym określamy cele projektu, tak, brzmi to bardzo dumnie, prawda? Gdy piszesz wniosek o dofinansowanie, zawsze znajdziesz taką rubrykę. Musisz w niej zapisać górnolotnymi zwrotami, po co właściwie robisz to, co robisz.
– Podejrzewam, że nie można zapisać „bo szefowa kazała”?
– Słuszne podejrzenie. Raczej trzeba iść w stronę „integracja społeczności lokalnej”, „promocja zdrowego trybu życia” czy „upowszechnianie czytelnictwa w danej grupie wiekowej”. Oczywiście, na początku lubię sobie zapisać na brudno, dlaczego chcę to zrobić, bo dzięki temu łatwiej mi się pracuje.
– No tak, jeżeli widzimy sens w naszej pracy, od razu chce się działać.
– Czytasz mi w myślach. Na koniec zostało nam to How? Jak?, tu można poszaleć. Rozpisać całe wydarzenie. Wiesz, można to potraktować jak odpowiedzi na pytania, jeśli zakładamy, że nasze cele mają w sobie jakieś pytania.
– Może bardziej wyzwania.
– Tak. I co? Nie wydaje się już takie straszne, jak masz schemat?
– Nie. Kojarzy mi się z przepisem na jakieś danie kulinarne. Mamy wypisane składniki, widzimy zdjęcie, wiemy, do czego dążymy, a w tej niewidzialnej tabelce z Jak zapisujemy czynności krok po kroku, które pomogą nam przyrządzić tę potrawę.
– Kolejne bardzo dobre skojarzenie. Mądry z ciebie dzieciak.
Na jego twarzy pojawiły się rumieńce. Zofia nie mogła powstrzymać szerokiego uśmiechu – chłopak wyglądał uroczo i aż miała ochotę go przytulić.
– Mam zalążek wizji, w którą stronę powinniśmy iść – odezwała się, przypomniawszy sobie rozmowę z córką. – Zróbmy coś ekologicznego z książkami w tle.
– To daje duże pole do popisu – zamyślił się.
Usłyszeli pukanie i w drzwiach pojawiła się głowa pracownika centrum kultury.
– Hej, Zosiu. Mamy problem w kinie. Zerkniesz?
– Jasne, zaraz do was przyjdę. – Odłożyła długopis. – Dobra, Krzysiek, zastanówmy się, co z tym zrobimy. Zbierzmy nasze pomysły i przegadajmy je w tym tygodniu, co ty na to?
– Dobrze. Mam tu przyjść, jak coś wymyślę?
– Byłoby cudownie. Dzięki!
Zofia wypiła jednym łykiem resztki swojej kawy i ruszyła po schodach, żeby sprawdzić, co się stało na sali widowiskowej. Jej praca często polegała na ratowaniu najdziwaczniejszych sytuacji. Czymże się to różniło od macierzyństwa?
Wrześniowy Londyn był tym, co Kama uwielbiała. Gdy przyjechała tu po raz pierwszy, jeszcze na wycieczkę szkolną, rozpoczynała się jesień. Pokochała wtedy te uliczki, atmosferę, a nawet jedzenie. To, co niektórych odstraszało, dla niej było najpiękniejsze. Od tamtej pory powtarzała wszystkim, że kiedyś zamieszka na Wyspach. Dzięki wsparciu najbliższych i ciężkiej pracy udało jej się zrealizować to marzenie i zanim się zorientowała, mijał siedemnasty rok spędzany na obczyźnie.
Były to lata wypełnione intensywną pracą, dzięki której mogła pozwolić sobie na kupno niewielkiego mieszkania w Harrow. Rzadko wracała do Polski, na początku nie pozwalały na to fundusze, później stwierdziła, że czuje się bardziej sobą w zatłoczonym mieście i anonimowym tłumie niż w małej Suchej Beskidzkiej, gdzie każda osoba wie o niej wszystko do trzech pokoleń wstecz. Starała się mieć z przyjaciółkami stały kontakt, media społecznościowe pozwalały im na codzienne rozmowy. Czasami tęskniła, ale nie czuła tej odległości, kiedy wiedziała, że zawsze może na nie liczyć.
– Nawet teraz… – powiedziała do siebie, burząc wyjątkowo spokojną taflę jeziora Serpentine.
Kamila siedziała na brzegu i wpatrywała się w wodę, do której wrzuciła niewielki kamyczek. Wyszła z biura, żeby złapać coś na lunch, ale od wczoraj nie miała ochoty na jedzenie. Nawet teraz… Problemem Kamy było to, że nie zawsze potrafiła rozmawiać z przyjaciółkami o sobie. Nie chciała, unikała. Wolała je ratować i wspierać w ich problemach niż przyznać się do czegoś, co powinna im powiedzieć, kiedy miały po szesnaście lat. Tak przynajmniej czuła, a teraz było jej zbyt głupio, żeby z nimi porozmawiać.
Musiała sama znaleźć rozwiązanie, ale na razie jedyne, co przychodziło jej do głowy, to rzucenie wszystkiego i wyjechanie w Bieszczady lub chociaż Beskidy. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej atrakcyjny wydawał jej się ten pomysł. Przedstawiała swoje życie w Londynie jako opowieść o wielkim sukcesie, od pucybuta do milionera, ale w rzeczywistości była asystentką asystentki, która w swoim harmonogramie nie miała czasu dla siebie. Życie pędziło za szybko. Nie wiedziała, jakim cudem udało jej się w tych warunkach zbudować coś, co mogła nazwać przerażającym słowem „związek”, a teraz zwyczajnie bała się, że wszystko zepsuła.
Potrzebowała zmiany.
Los bywa przewrotny. Czasami przez przypadek podrzuca odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. Czasami po prostu źle interpretujemy te podpowiedzi. W przypadku Kamili było to krótkie: „Parker, nie mogę”, wypowiedziane, gdy zobaczyła pierścionek zaręczynowy z ametystem.
Strach ją ogarniał na myśl o wydostaniu się z centrum Londynu, bo powrót do domu oznaczał, że musi dorosnąć i zmierzyć się z rzeczywistością. Nie wiedziała, co tam spotka. Czy niektóre szafki będą puste, a w łazience zostanie jedna szczoteczka? Zdecydowanie łatwiej było siedzieć na wilgotnej ziemi, wpatrywać się w wodę i zastanawiać, co można było zrobić inaczej.
Rozdział 4
Podróż pociągiem z centrum do domu zajmowała Kamie niecałą godzinę. Przez wiele lat był to czas, który wykorzystywała na dokończenie projektów, artykułów, przygotowywanie prezentacji i załatwianie drobnych spraw dla swoich przełożonych. Dopiero niedawno odkryła, że… to nic nie zmienia. Sprawy lubią się piętrzyć, a obowiązki i tak będą dokładane. Awans nie należał do puli nagród za wypruwanie sobie żył, zamiast tego pracodawca wiedział, że mógł obarczać ją kolejnymi zadaniami, a ona pokornie je przyjmowała. To była kolejna rzecz, którą chciała zmienić, a na którą nie miała pomysłu. Lubiła swoją pracę, ale przestała czuć się w niej szczęśliwa. Może nawet wcześniej już tego nie czuła, a teraz właśnie to dostrzegała.
Po wyjściu ze stacji kolejowej czekał ją jeszcze niewielki spacer, szła jak na ścięcie. Wczoraj wieczorem odrzuciła oświadczyny, a rano wymknęła się do pracy niemal przed świtem. Nie wiedziała, czego się spodziewać. Odetchnęła z ulgą, kiedy zobaczyła w oknie zapalone światło. Otworzyła drzwi, a jej nozdrza powitał zapach ciepłej obiadokolacji. Wszystko wydawało się normalne.
– Hej – przywitała się, wchodząc do kuchni.
Parker podniosła głowę znad garnka, w którym mieszała sos, i obdarzyła ją delikatnym uśmiechem.
– Cześć, maleńka – przywitała się.
Był to ich prywatny żarcik, ponieważ Kama była od niej wyższa od głowę.
– Nakryję do stołu.
– Najpierw umyj ręce.
Kamila posłusznie skręciła do łazienki i zajęła się sobą. Czyżby jej wczorajsza decyzja nie zmieniła niczego, a ona spędziła cały dzień na umartwianiu się konsekwencjami swoich działań? Gdy wróciła do kuchni, od razu sięgnęła po talerze i sztućce. Przygotowała brzoskwiniową herbatę i wszystko ułożyła na niewielkim stoliku, który w ich salonie pełnił funkcję jadalni. W końcu na stole wylądował makaron z sosem warzywnym w stylu azjatyckim i mogły usiąść do jedzenia.
– Jak minął dzień w pracy? – zapytała kobieta między kęsami.
Kamila przełknęła makaron i opowiedziała o pomyśle na najnowszą rozkładówkę.
– Szykujemy się też do świątecznego numeru. Z tym zawsze jest najwięcej pracy.
– Przecież jest wrzesień.
– No właśnie, nasi czytelnicy już szukają prezentów, dlatego artykuły online muszą ich skutecznie kierować do sklepów naszych partnerów. A jak tobie minął dzień?
– Bez zastrzeżeń. Wysłałam kilka zamówień z kolczykami, teraz te muchomorki i dynie ładnie schodzą. Nagrałam też filmiki dokumentujące moją pracę i pakowanie paczek. Jestem zadowolona. – Kobieta przerwała, żeby zjeść kęs potrawy. – Rozmawiałam z Meadow, nadal uważa, że powinnyśmy coś zrobić z naszym ogródkiem.
– Ono ten skrawek zieleni nazywa ogródkiem? Tego się nawet kosić nie opłaca – roześmiała się Kamila.
Przyjaciółka Parker od wielu miesięcy próbowała je namówić do zmian w przydomowym trawniku, a one zawsze odkładały to na później. Kama sięgnęła po herbatę, zadowolona z przebiegu rozmowy. W obecnych okolicznościach była gotowa postawić fontannę na środku dojścia do domu, jeżeli gwarantowałoby to spokój.
– Cieszę się, że to, co się wydarzyło, niczego nie zmieniło – odezwała się. – Dziękuję.
Parker odłożyła sztućce na bok i odwróciła spojrzenie w stronę swojej dziewczyny.
– Właśnie o tym chciałam porozmawiać.
– Pyszna kolacja miała mnie zmusić do mówienia prawdy? – Kama się roześmiała, ale urwała, widząc jej minę.
– Rozumiem, że nie chcesz zostać moją żoną, ale muszę wiedzieć dlaczego. Zasługuję na więcej niż „nie mogę”.
– To skomplikowane.
– Nigdzie się nie wybieram.
Kamila przymknęła oczy, bała się wybuchu bomby, ale zgadzała się z Parker. Jeżeli miały budować razem życie, musiała wytłumaczyć, dlaczego nie chce tego sformalizować, dlaczego pasuje jej aktualny układ. Wzięła głęboki oddech, wypuściła powietrze i też spojrzała na ukochaną.
– Nie wiedzą – powiedziała krótko.
– To znaczy?
– Moje przyjaciółki myślą, że jesteś moją współlokatorką. Moi rodzice czy brat… Podejrzewam, że nie są świadomi twojego istnienia.
– Po tylu latach? Przecież pojawiam się czasami w tle, kiedy z nimi rozmawiasz.
– Gdy zwrócili na to kiedyś uwagę, chyba rzuciłam, że sąsiadka wpadła po cukier, i więcej nie pytali. Potem mogłam wspomnieć coś o współlokatorce.
– Czyli jak była u nas teraz ta dziewczynka, córka twojej przyjaciółki, celowo wybrałaś termin, kiedy wyjechałam na targi rękodzielnicze do Manchesteru?
– Tak. Powiedziałam jej, że gościnny to twój pokój, ale na czas jej wizyty przeniosłam twoje rzeczy.
– Wow. Jestem zaskoczona.
Parker wstała i zajęła się zbieraniem naczyń, żeby przenieść je do kuchni. Kama podniosła się i poszła za nią.
– Przepraszam.
– Ale dlaczego? – Parker stała przy ladzie i nie mogła pojąć scenariusza, który był jej przedstawiany.
– Oni nie zrozumieją.
– Polska jest aż tak homofobiczna?
– Nie, ale… Parker, ja nie potrafię.
– Czy ty się mnie wstydzisz?
– Tu nie chodzi o ciebie, tu chodzi o mnie.
Parker prychnęła.
– Daruj sobie ten żałosny tekst. Nie chcę już z tobą gadać.
Kobieta zostawiła brudne naczynia, czego nigdy w życiu nie robiła – zawsze starała się utrzymywać porządek. Sięgnęła po kurtkę i torebkę, wrzuciła do środka szybko telefon i klucze, po czym wyszła bez trzaśnięcia drzwiami.
Kama wpatrywała się w tę scenę jak zamrożona. Nie drgnęła. Nie wierzyła. Nie chciała się z tym pogodzić. Wrzasnęła wściekle, uderzyła ręką w ścianę. Zabolało, ale nie tak bardzo, jak ta gula w gardle, która podrzucała irytujące pytanie: Czy to koniec?
Wszystko, co Ola wiedziała o trenowaniu piłki nożnej, starczyłoby do napisania kilku książek. Wiedziała, że musiała wybrać najciekawsze pomysły podpatrzone u innych czy stosowane przez nią w młodszej grupie. Maciek pomógł z przygotowaniem zgrabnej prezentacji, przećwiczyli kilka razy, co miała mówić. Była gotowa.
Spotkanie zarządu odbywało się w budynku klubu, w specjalnie wyznaczonej do tego sali. Ola nie miała tremy. Pojawiła się jako pierwsza, od razu uruchomiła rzutnik, a na stołach ułożyła materiały, z których mężczyźni mogli korzystać. Kiedy prezes i pozostali członkowie w końcu raczyli przyjść, zaczęła mówić. Spokojnie, merytorycznie, tłumacząc dokładnie, a jednak nie zdradzając zbyt wiele. Rzuciła jeden żart w stosunku do poprzedniego trenera, roześmiali się.
– Równocześnie moją obecność, moje bycie szkoleniowcem można ograć medialnie. Dla dobra drużyny powinniśmy się skupić też na mediach społecznościowych. Wydaje się wam, że jak ta garstka kibiców, która pojawia się na trybunach, przyjdzie, to jest dobrze, ale tracimy tych wszystkich, którzy akurat nie chcą wyjść na stadion.
– Co przez to rozumiesz?
– Dobrze prowadzone profile sprawią, że osoby z całej Polski będą nas śledzić, a potem wystarczy link do naszej strony i wskazania, jak można wspierać klub finansowo i nie tylko.
– I kto to zrobi? – odezwał się kierownik drużyny.
Część serca Oli miała nadzieję, że pomysł spodoba się zarządowi na tyle, że od razu wspomną o zatrudnieniu nowej osoby, ale szybko straciła złudzenia. Wiedziała, że to dobra droga, dlatego musiała obstawać przy swoim. Próbowała zebrać myśli, aż na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Kama potrafiła pisać niesamowite teksty, Julia robiła świetne zdjęcia, Zofia znała się na internecie, a przynajmniej starała się w tym temacie szkolić. Maciek miał czas i mógł nad tym wszystkim czuwać.
– Mam od tego ludzi – oświadczyła. – Na początek moja ekipa wystarczy, podejmiemy współpracę z lokalnymi portalami, ale też ze sportowymi z całej Polski. Kobieca piłka nożna, dzięki osiągnięciom naszej reprezentacji, staje się coraz modniejsza. I zobaczcie, nikt nie kwestionował tego, że wcześniej ich trenerami byli sami faceci.
– To może dlatego warto to rozdzielać? Chłopy z chłopami, baby z babami.
– A może warto dać szansę najlepiej przygotowanej osobie bez względu na jej płeć? – odbiła piłeczkę.
– Mnie tam po prostu ciekawi, jak nasze chłopaki mają zaufać lasce, i tyle.
Ola sama się nad tym zastanawiała, ale wiedziała, że nie może się do tego głośno przyznać.
– Na początku będą mieć z tym problem. Cokolwiek zrobię, będą myśleli, że moje metody są dziwaczne, będą kwestionować moje pomysły. To minie. Po pierwszych meczach, nawet jeżeli wygrana na boisku nie będzie reprezentowana w wyniku, zaczną mnie szanować i współpracować. Musicie się tylko o tym przekonać.
– Poczeka pani na korytarzu? – odezwał się prezes Trznadel.
Kiwnęła głową i wyszła z pomieszczenia. Zerknęła na zegarek, mówiła przez ponad godzinę – zasypała ich twardymi danymi, pomysłami, dała z siebie wszystko. Teraz mogła tylko czekać. Oparła się o sąsiednią ścianę i próbowała myśleć o czymś innym. Jeżeli nie wyjdzie, zostanie po prostu w klubie jako trenerka drużyny dziewcząt, taka rola też miała ogromne znaczenie. Jeżeli jednak jej się uda, przeszłaby do historii i o Diablaku dowiedziałaby się cała Polska. Przymknęła oczy i zaczęła wspominać swoich rodziców i dziadka. Byliby szczęśliwi, gdyby mogli ją w tej chwili obserwować. Nawet się nie zorientowała, kiedy Stępień, jeden z członków zarządu, zaprosił ją z powrotem do sali.
– Dobrze – odezwał się prezes. – Po uwzględnieniu wszystkich za i przeciw możemy pani zaoferować to stanowisko. Do końca sezonu.
– Z opcją przedłużenia, jeżeli moja strategia się sprawdzi? – dopytała.
– Niech będzie.
– Dziękuję. Będziecie zadowoleni, a co najważniejsze, Diablak utrzyma się w okręgówce i będzie odnosić sukcesy. Gorąco w to wierzę.
– Pani wiara to nie wszystko. Niech pani zrobi tak, żeby było dobrze.
Kiedy zarząd opuścił pomieszczenie, Ola bez wahania położyła się na podłodze. Zamknęła oczy i próbowała wyciszyć wszystkie swoje myśli. Wskoczyła na głęboką wodę bez żadnego koła ratunkowego. Podjęła ryzyko. Dostała szansę. Myślała o swoim dziadku, swoich rodzicach. Czy byliby z niej dumni? Gdy uspokoiła serce, posprzątała po sobie i wróciła do domu, gdzie czekał na nią mężczyzna jej życia.
Ostatni rok w pracy całkowicie zmienił życie zawodowe Zofii. Doceniała każdego dnia możliwość prowadzenia centrum kultury, ale nie mogła ukryć zaskoczenia, jak bardzo dostrzegalna jest różnica w pracy. Kiedy była zwykłym pracownikiem, bez przerwy miała kontakt z uczestnikami zajęć, prowadziła spotkania, organizowała wydarzenia. Teraz większość tych zadań musiała delegować, a sama zasypywana była kolejnymi dokumentami, sprawozdaniami, zarządzeniami. Zadanie od burmistrza przyjęła z wdzięcznością, zadowolona, że będzie mogła wrócić do tego, co kocha. Nie narzekała, urzędnicza część działalności też była dla niej satysfakcjonująca, czasami po prostu tęskniła za pędem życia animatorki kultury.
Gdy uporała się z bieżącymi problemami – w rządzie wprowadzili kolejny przepis wymagający od nich nowych regulaminów i standardów, które trzeba było napisać – położyła się na kanapie w swoim gabinecie. Do ręki wzięła niewielką piłeczkę antystresową i zaczęła ją podrzucać. Do urodzin Kory zostało niecałe sześć tygodni, a jej nie przychodziło nic ciekawego do głowy. Nie chciała iść w powtarzalność i zapraszać regionalnej kapeli, zresztą szczerze wątpiła, czy spodoba się to nastolatce.
– Proszę – odezwała się, gdy usłyszała pukanie do drzwi, i usiadła.
W biurze pojawił się Krzysztof.
– Dzień dobry. Miałem przyjść, jak coś wymyślę.
Zofia się uśmiechnęła. Czasami odnosiła wrażenie, że sumiennie pracujące dzieciaki należą do rzadkości.
– Cześć, siadaj.
Usiedli przy stole, który zajmował sąsiedni róg gabinetu. Krzysztof wyciągnął ten sam notatnik co wczoraj, ale tym razem zeszyt zapisany był jeszcze większą liczbą notatek.
– Nieźle, widzę, że kreatywność ci dopisuje.
– Muszę się starać, skoro jestem na stażu, prawda?
– Czyli skończy się to, gdy dostaniesz umowę o pracę?
– Oczywiście, ciepła posadka to jedyny powód, dla którego to robię. I trzynasta pensja.
– Zmartwię cię, ale pracownicy instytucji kultury nie dostają trzynastek.
– Och! – Udał, że łapie się za serce, na co Zofia parsknęła śmiechem.
– Powiedz lepiej, co wymyśliłeś.
– Dobra. Słuchaj, Zo.
– Zo?
– Nowa ksywka, zgodnie z pierwotnym życzeniem, zobaczymy, jak się przyjmie – wyjaśnił szybko. – Zróbmy coś szalonego. Każdy będzie się spodziewał imprezy obok zamku. Nie dziwię się. To piękne miejsce i charakterystyczne dla naszego miasta.
– Tak. Właśnie myślałam, żeby tam to zrobić. Zawsze tam organizujemy festyny.
– Dokładnie o to mi chodzi. Zaskoczmy ludzi. Zróbmy to gdzieś indziej.
– Domyślam się, że masz pomysł na miejsce.
– Tak, tutaj na tej przestrzeni między blokami a pasażem. – Wskazał przez okno położone nieopodal miejsce.
Zofia musiała się nieco wychylić, żeby je zobaczyć. Doskonale znała tę łąkę, codziennie mijała ją w drodze do pracy, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, by wykorzystać to miejsce do swoich działań.
– Myślisz, że powinniśmy nawiązać do historii i tartaku, który przed laty się tam znajdował?
– Możemy. To rozległa przestrzeń, można postawić scenę, namioty. Na te nieliczne drzewa wrzucić światełka, zrobić klimat. Niedługo planują tu budowę nowego osiedla, więc to właściwie ostatni dzwonek na wykorzystanie tego miejsca.
– Brzmi interesująco. Mów dalej.
– Trzydniowa impreza. Książki i ekologia brzmią drętwo, ale już slam poetycki, spotkania autorskie czy stoisko upcyklingu sprawią, że nabierze to kształtu.
– Chcesz nam podrzucić cały weekend pracy zamiast jednodniowego pikniku? Wiesz, że to się wiąże z dodatkowymi kosztami, godzinami, a ten czas trzeba będzie faktycznie czymś wypełnić?