Eter - Aniela Wilk - ebook + audiobook + książka

Eter ebook i audiobook

Wilk Aniela

4,1
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

W tej historii domek na końcu świata nie okaże się spełnionym snem o bezpiecznym azylu i wszechobecnym spokoju. Tutaj nic nie jest takie, jakim się wydaje. Pewne jest tylko jedno – namiętność, jaka łączy tych dwoje jest niebezpieczna i pociągająca niczym mroczne góry. Aniela Wilk stworzyła elektryzującą i trzymającą w napięciu opowieść, w której granica między thrillerem psychologicznym i erotyką jest cieńsza niż zwykle.

„Eter” to powieść inna niż wszystkie. Aniela Wilk brawurowo łączy świat pełen tajemnic z namiętnością i pożądaniem. Wartka akcja, niebanalna intryga i lekkie pióro autorki sprawiają, że jest to pozycja obowiązkowa dla fanów mocnych wrażeń. Nie odłożycie jej, zanim nie poznacie zakończenia!

Julia Kwiatkowska jest młodą ambitną graficzką, która ma za sobą nieudany związek i jeszcze bardziej nieudaną karierę w korporacji reklamowej. Kiedy dziedziczy po zmarłej ciotce domek w górach, chce go jak najszybciej sprzedać i wrócić do miasta, by kolejny raz zawalczyć o swoją pozycję zawodową.

Jednak podczas pobytu w Karkonoszach dziewczyna ulega fascynacji tajemniczym mężczyzną, który w lokalnej stacji radiowej prowadzi nocne audycje skierowane do dorosłego słuchacza. Osobiste, mroczne i hipnotyzujące. Muzyka, którą serwuje radiowiec idealnie trafia w jej duszę, a głos spikera wywołuje dreszcze…

Julia dokłada wszelkich starań, aby odkryć tożsamość mężczyzny i zbliżyć się do niego. Kiedy to się wreszcie udaje, relacja szybko przeradza się w gorący romans. Julia jest całkowicie zauroczona intrygującym, starszym od siebie mężczyzną. Wszystko zmienia się, gdy na górskim szlaku odkrywa zwłoki zaginionej dziewczyny.

Rozkwit uczucia między Darkiem i Julką zbiega się w czasie z szaleństwem, jakie ogarnia prowincjonalne miasteczko. Na kolejne makabryczne odkrycie nie trzeba długo czekać. I choć oficjalnie brak jest podejrzanych, dziewczyna stopniowo odkrywa, że jej kochanek w swoich audycjach wspomina o miejscach, w których po pewnym czasie odnajdywane są ciała kolejnych młodych kobiet. Jej podejrzenia stają się coraz bardziej mroczne...

Jaką tajemnicę skrywa w sobie Darek? Czy ktokolwiek zdoła ją odkryć? Jak potoczą się ich losy? I czy ich miłość ma szansę przezwyciężyć mrok?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 336

Data ważności licencji: 7/13/2027

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 43 min

Lektor: Jan MarczewskiMonika Chrzanowska

Data ważności licencji: 7/13/2027

Oceny
4,1 (272 oceny)
131
62
60
14
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
samuray

Dobrze spędzony czas

za końcówkę ogroooomny minus,
20
iqatica

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna lektura. Sporo literówek, a przy końcu pomyłka rzeczowa - boheterka malowała na desce, a na końcu przyniosła płótno, ale sama fabuła i bohaterowie są super.
10
wissienka

Całkiem niezła

dziwna nieco nierówna i urwana powieść
10
KarolaPrz25

Dobrze spędzony czas

Spodziewałam się czegoś bardziej spektakularnego, chyba niepotrzebnie. dobrze napisana, niezmuszająca do wysiłkowego myślenia historia
00
Ruddaa

Z braku laku…

nie lubie jednak twórczości tej autorki. Odpuszczam ja sobie na dobre.
00



Projekt okładki: Marta Lisowska

Redakcja: Anna Pietroń

Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Korekta: Aleksandra Zok-Smoła (Lingventa)

Zdjęcia na okładce

© UfaBizPhoto/Shutterstock

© Aleksandra H. Kossowska/Shutterstock

© by Aniela Wilk

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1938-5

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2021

Rozdział 1

Grzmiało. Ołowiane chmury kompletnie okryły szczyt Szrenicy i nie mogły zdobyć się na wysiłek, aby dźwignąć się, przeskoczyć przez grań i spłynąć w dolinę na miasteczko. W Czechach od rana lało jak z cebra. Jedna burza goniła drugą, w radiu podawali informacje o lokalnych podtopieniach, uszkodzonych drogach i przerwach w dostawach energii. Cały ten żywioł nie mógł przeleźć przez grzbiet Karkonoszy i wyładowywał swoją frustrację po tamtej stronie.

Mężczyzna niechętnie wyszedł na podwórko i spoglądał w kierunku gór. Szczytów nie było widać. Pierzaste ogony chmur nakładały naturalną cenzurę na wzniesienia. Jak gdyby tam wyżej działo się coś tak ważnego, że żaden człowiek nie mógł tego widzieć. Od czasu do czasu dobiegał do niego odgłos odległych gromów przefiltrowany przez echo i zwielokrotniony w nieskończoność.

Mruknął pod nosem paskudne przekleństwo. Końcówka kwietnia, a temperatura na zewnątrz rzadko podskakiwała powyżej piętnastej kreski. Drzewa zazieleniły się już przed tygodniem, dno lasu porastały kwiaty, wszystko budziło się do życia. A on dalej czuł, że zima nie odpuściła – w wilczej godzinie, tej ostatniej godzinie nocy tuż przed wschodem słońca, niebo wysycało się w zimny odcień granatu, szarówka ustępowała powoli, niespiesznie, zostawiając po sobie cienką warstwę lodu i ściętą na kryształki rosę. Nie lubił wiosny. Dużo lepiej odnajdywał siebie w listopadzie, kiedy człowiek wiedział, że ma przed sobą solidne miesiące depresyjnej ciemności. Kwiecień był głośny i pstrokaty, ale dalej zimny i zdradziecki.

– Zbierasz się ze mną? Jadę do miasta – rzucił głośno w kierunku domu. Kobieta zaczynała działać mu na nerwy. Dobra, musiał przyznać, ta noc była wyjątkowo udana, zabawili się, ona odrobinę za dużo wypiła. On również, w końcu nie odmawiał ani różańca, ani butelki wybornej piętnastoletniej whisky.

Nie usłyszał odpowiedzi.

– Mogę cię podrzucić. Nie będziesz chyba szła na piechotę?

Cisza. Siedem i pół kilometra pod górkę. Nawet gdyby miała kondycję maratończyka, nie dojdzie tam przed wieczorem. Słońce zajdzie za dwie godziny, a biorąc pod uwagę te chmurzyska, ściemni się za godzinę.

Warknął do siebie. Nie lubił takich sytuacji. Było niezręcznie już od południa, kiedy zamiast pożegnać się zaproponowała, że mogą zamówić obiad i jeszcze pogadać. Nie mieli o czym rozmawiać. Wszystko było płytkie, rozmyte, jednorazowe i nienadające się do powtórzenia. Poza tym Dariusz nie chciał niczego więcej. Chodziło tylko o jedną noc, nawet nie zamierzał zapisywać sobie jej numeru telefonu. Jeden raz – a właściwie trzy w nocy, raz rano i jeden nieudany lodzik po śniadaniu – i to wszystko. Krótka bajka, trochę frajdy. Układ między dwójką dorosłych ludzi.

Jak ona miała na imię właściwie? Kasia? Basia?

Nikt nie będzie cierpiał, nikt nie będzie tęsknił, dzwonił. Może kilka razy jeszcze o niej pomyśli.

– Kociaku, grzeję samochód. Streszczaj się, błagam – zajęczał.

Bezpieczny „Kociak” to gwarancja niewyjścia na dupka – przecież prędzej by sobie język odgryzł, niż zapytał teraz, jak ma na imię. Mógł się pieprzyć z laskami na jedną noc, ale dupkiem nigdy nie będzie. Wolał więc zdrobnienie niż zapytanie po tej całej nocy, jak miała na imię, bo zapomniał gdzieś między jednym szybkim numerkiem pod prysznicem, a następnym w łóżku.

Pomyślał, że może kobieta myszkuje po jego domu. Może jest złodziejką? Uśmiechnął się na tę myśl. Jeśli byłaby to prawda, chętnie przyłączyłby się do poszukiwań czegoś wartościowego. Niczego nie mogła tam znaleźć, nie miał nic, co warto by wynieść, a tym samym narazić się na jego gniew. Maszynopisy, pierwsze wydania powieści, kilka białych kruków – Kociak nie wyglądała mu na taką, która doceniłaby wartość woluminów. Komórkę miał przy sobie, portfel też. Laptop miał przed sobą już siódmy rok, więc jego wartość była właściwie żadna.

Wsiadł do jeepa, przekręcił odrobinę kluczyk w stacyjce, żeby silnik miał chwilę na nagrzanie się. Kontrolki na kokpicie rozjarzyły się wściekle chyba każdą możliwą barwą. Zmarszczył brwi – będzie musiał wykopać fundusze na naprawę samochodu spod ziemi. Ale nie teraz. Nie dziś. Było to jednak nieuniknione i niedługo nie będzie już mógł zagłuszyć tych wszystkich dziwnych dźwięków podczas jazdy, które brzmiały wyjątkowo drogo.

Od strony Wrocławia nadciągała kolejna chmura. Ta była cięższa, ciemniejsza, pełna deszczu. Wiatr ucichł, więc może chmurzysko przyniesie też jakieś gradobicie? Dawno nie było w jego życiu kataklizmu – miał za sobą solidne pięć lat spokoju, odkąd sprowadził się w tę dziurę świata. Bieszczady były przereklamowane – pomieszkiwało tam zbyt wielu znudzonych warszawiaków, pseudoartystów, niespełnionych i spełnionych twórców. Tłoczno. Na dodatek Instagram zalewał potok identycznych bieszczadzkich zdjęć. Dlatego lepsze były Sudety, Karkonosze. I Izery zaraz za miedzą, mały krajowy biegun zimna, mała Syberia. Otrząsnął się z pogodowych rozmyślań.

Kociak wyszła z jego domu. Chaty – tak, to była górska chata odkupiona przed dekadą za śmieszne pieniądze. Totalnie przerobiona według trendów na „nowoczesną” stodołę, czyli ascetyczną bryłę czarnego drewna i olbrzymich okien. To było w czasach, w których miał jeszcze jakieś fundusze i mógł pozwolić sobie na kaprys wybierania aranżacji domu z katalogów stołecznych architektów. Potem wszystko z wolna się pochrzaniło, jak nieuniknione pikowanie w dół. Coraz ciemniej, coraz duszniej. Dziczał z każdym kolejnym tygodniem wszechogarniającej go pustki.

Miała niebieski płaszczyk i buty na płaskim obcasie. Niska blondynka. Podobno w zeszłym roku obroniła magistra – tyle o niej wiedział. Pracowała na etacie w korporacji. Teraz świętowała awans dobrej koleżanki z działu. Była złą przyjaciółką, bo namówienie jej na wspólną noc zajęło mu mniej więcej pół godziny. Ile mogła mieć lat? Dwadzieścia pięć to maksimum, jakie mógł jej dać, przy dobrych wiatrach może dwadzieścia osiem. Mówiła, że jest z Warszawy, co bezpośrednio nie definiowało jej wieku, jednak korpożycie potrafiło zdziałać cuda.

– Przepraszam, musiałam się ogarnąć. Dzięki, że czekałeś.

– Nie ma sprawy.

Wyjechał na krętą drogę prowadzącą do miasteczka. Zerowy ruch mimo niedzieli. Święta wielkanocne przypadały na początek miesiąca, wszystkie, nawet najbardziej przedłużane długie weekendy pokończyły się dawno temu. Do sezonu turystycznego jeszcze kilka dni, ale – nie miejmy złudzeń – w tym roku nie można było liczyć na żaden sezon. Firmy upadały, hotelarstwo ledwo pełzało od pierwszego do pierwszego. Gastronomie, te małe i rodzinne, bez zaplecza w kilku punktach w okolicy, upadły. Kto miał olej w głowie, uciekał na Zachód albo do miasta. Tutaj zostali jedynie wariaci i ci, którzy już nie mieli dokąd uciec. Było kilka zrywów i parę weekendów wściek­łych tłumów – ferie to był istny cyrk, kiedy pół kraju wpadło w ten sam dzień na pomysł wdrapania się na nieodległą Śnieżkę. Kiedy impreza w górach wzbierała, on chciał uciec, a że większej głuszy od tej nie mógł sobie wyobrazić, to może kawalerka w stolicy w weekend brzmiałaby jak spokojne miejsce?

Latem pewnie coś się ruszy, ale to za mało. Brak sezonu zimą skutecznie wykończył biznes, poza tym ludzie jako społeczeństwo zubożeli na tyle, że nie było już tak popularne wyskakiwać sobie w góry na urlop, weekend czy pod byle jakim pretekstem. Karkonosze pustoszały jeszcze bardziej, stanowiąc z każdym tygodniem coraz mniej przyjazną człowiekowi enklawę.

Nie rozmawiali ze sobą wcale. Kociak przykleiła się do ekranu telefonu, przeciągając palcem po Facebooku na przemian z Instagramem.

– Gdzie cię wysadzić?

Miasteczko trwało, bo życiem nie można było tego nazwać. Na głównym skrzyżowaniu minął kilka samochodów, ale to wszystko. Wszyscy przechodnie byli miejscowymi. Powolna śmierć u progu wiosny. Kociak dalej nie wydała z siebie żadnego dźwięku.

– Gdzie mam cię wysadzić, hmm?

– Widziałam wczoraj Lidla. Może tam?

– Jasne.

Mógłby ją wysadzić nawet tu i teraz. Jej obecność w jego łóżku przed kilkoma godzinami była jeszcze w porządku. Wtedy ją lubił. Teraz jedynie go wkurzała. Zapach perfum, które miała na sobie, drażnił go. Dochodziła prawie szósta, miał jeszcze kilka solidnych godzin zapasu.

Zaparkował auto na parkingu przed marketem. Ten oczywiście był pełny, bo jedyny sklep tej marki w promieniu kilkunastu kilometrów miał swoich stałych fanów.

Naprzeciw niego patrol spisywał jakiś chłopców, najwyżej piętnastoletnich. Odkąd w górach odkryto zwłoki, które zostały zakwalifikowane jako zaginięcia sprzed dwóch lat, zrobiło się nerwowo. Patrole były normą, ale nie działało to najlepiej na public relations Szklarskiej Poręby. Jak tak dalej pójdzie, to pies z kulawą nogą nie przyjdzie tutaj nawet na spacer, a wrony zaczną zawracać w granicach miasteczka.

– Dzięki, Darek, było… – Zawiesiła na nim wesoły wzrok. Miała błękitne oczy pełne iskierek i jasnych plamek. Oczy dziewczyny były dużo młodszej od niej samej. Wyjąwszy obrączkę z portfela, wsunęła ją na palec.

– Było świetnie. Może to kiedyś powtórzymy?

Zdębiał. Czuł się jak pracownik miesiąca – jak wygrany i frajer jednocześnie.

– Ktoś po ciebie przyjedzie? Może poczekać? – zaproponował, nie mogąc opanować wzroku, który powędrował za złotym krążkiem. Nie był w żadnym wypadku osobą, która przejmowałaby się życiem rodzinnym przypadkowej kochanki, ale – do chuja pana – właśnie padł poniekąd ofiarą wyrachowania i skurwysyństwa w najczystszej postaci.

– Nie, nie czekaj. Mąż po mnie wpadnie za kwadrans. Zdążę jeszcze zrobić zakupy – zaświergotała, jak gdyby to było coś naturalnego. Ot, spotkała znajomego i poszli na kawę, a nie na seksualny maraton z nieznajomym poznanym wczoraj za pomocą apki do randkowania.

– Pa, pa miśku! – zaśmiała się i kiedy odpięła pasy bezpieczeństwa, nachyliła się w jego stronę, aby pocałować go w policzek na pożegnanie.

Długo jeszcze gapił się w automatyczne drzwi marketu. Ludzie przelewali się przez konstrukcję ze szkła i metalu, a on nie mógł określić, czy bardziej był dupkiem, czy po prostu sytuacja to na nim wymogła?

Wrócił na główną trasę i odbijając w prawo, zanurzył się w miasteczku. Wolał robić zakupy w małych sklepikach. „U Krysi” albo „U Jadzi” – bez różnicy, ci ludzie nie mieli wesołych wizji na najbliższe miesiące. Wielkopowierzchniowe sklepy wydawały mu się odczłowieczeniem całego regionu. Jedynie te molochy jakoś przetrwają postpandemiczny bałagan, ale on nie miał zamiaru im w tym pomagać.

Zatrzymał jeepa na parkingu, który zwykle o tej porze roku był tak zawalony do ostatniego miejsca, że nie wcisnęłoby się już więcej nawet hulajnogi. Dzisiaj, oprócz pracownicy, nie było tu innych klientów.

Sklepik cuchnął kiszoną kapustą. Wentylacja nad kasą działała przede wszystkim głośno, ale nie był pewien, czy w jakikolwiek sposób skutecznie. Znudzona córka właściciela siedziała za komputerem i z pochyloną głową biła swój kolejny rekord w Candy Crush.

– Cześć, Darek – usłyszał za swoimi plecami.

Zmroziła go na moment ta nagła obecność, facet musiał czaić się między regałami, cichutko wybierając zakupy z listy.

Komisarz Jan Walicki był na emeryturze od dobrych dziesięciu lat, ale cały czas trzymał rękę na pulsie. Nie było mowy, aby jakikolwiek przestępca, nawet kieszonkowiec, chodził po miasteczku, a on by o nim nie wiedział.

Uścisnęli sobie ręce. Jan zawsze miał lekko spoconą i spuchniętą dłoń. Żółte paznokcie i pałeczkowate palce nie wyglądały najlepiej. Podobno chorował od lat na serce.

– Byłeś ostatnio na szlakach? Widziałeś coś nietypowego? – zapytał niby z nonszalancją stary, niby mimochodem i ot tak. Dariusz wiedział, że to gorzej niż przesłuchanie, bo tutaj Jan będzie mógł przyczepić się do każdego zdania i zinterpretować je po swojemu. Słowa, gesty, spojrzenia – ten stary policyjny pies wiedział, jak czytać z ludzi.

Dariusz wzruszył ramionami. Pracownicy Karkonoskiego Parku Narodowego zawsze przed sezonem wypuszczali się w góry, aby naprawiać i konserwować infrastrukturę udogadniającą wędrówki turystom. Zwykle odbywało się to jeszcze wtedy, kiedy tam na górze zima trwała w najlepsze. Brak zabezpieczeń lub poniszczone sprzęty sprawiały, że nie była to bezpieczna robota, w związku z czym nie kwapiło się do niej zbyt wielu chętnych. Wypadki zdarzały się często. W tym roku wszystko się przeciągnęło, a sezon – jeśli w ogóle ruszy – będzie opóźniony. Darek zaciągał się do tej fuchy co roku. Nie był pracownikiem parku, jednak raczej kiepska pensja i brak chętnych sprawiały, że nagle okazywał się idealnym kandydatem. W tym roku było jednak inaczej.

– Nie. Nie wychodziłem w góry. Musiałem ściągnąć człowieka z Wrocławia do naprawy nadajnika, prawie tydzień się z tym jebałem – wyznał głosem pozbawionym skruchy. Nie kłamał – awaria nadajnika była upierdliwa bardziej niż wrzód na tyłku.

W tym roku nie poszedł czyścić szlaków. W tym roku wszystko na jego liście było na odległych pozycjach, miał jakby rok wyjęty z życiorysu, rok stagnacji i bezczynności. Trzydziesty ósmy rok jego życia był beznadziejnie bezowocny i – tutaj nie miał większych złudzeń – kolejne też nie zapowiadały się jakoś spektakularnie. Będzie parszywiał coraz bardziej z każdym miesiącem, za dziesięć lat przyplącze się alkoholizm, a potem choroba wieńcowa, rak lub cukrzyca.

– Tydzień temu odnaleziono dziewczynę. Zaginęła w okolicach Wielunia.

– Stara sprawa?

– Zaginięcie zgłoszono siedem lat temu. Teraz ktoś znajduje ją na drodze do Śnieżnych Kotłów – syknął stary spod sumiastego, pożółkłego wąsa. Kręcił głową w teatralny sposób, był kompletnie rozmontowany. – To zupełnie bez sensu.

Przynajmniej tłok będzie mniejszy, pomyślał gorzko Dariusz. Fatalna opinia umierającego miasteczka, a teraz przecież jeszcze ludzie zaczną gadać. Jan podniósł na niego wodnisty wzrok i zmrużył oczy.

– To zostaje między nami, dobrze? Żadnych akcji z sianiem paniki wśród ludności. Mówię ci, żebyś nie dowiedział się od kogoś innego. Nie chcę plotek, spekulacji ani biedaśledztwa w wykonaniu amatorów.

– Nie powiem słowa w eterze – zapewnił go. Co mógł więcej zrobić? Ostatnie, czego mu było trzeba, to zarzut o utrudnianie śledztwa, jeśli w ogóle ktoś się śledztwa podejmie. Ciało, które znaleziono wcześniej, również należące do zaginionej przed laty dziewczyny, zakwalifikowano jako zaginięcie, wypadek lub samobójstwo. Nie będzie śledztwa, bo i nie było śladów przestępstwa. Ale wyobraźnia działała.

– Czy ta dziewczyna… nie znaleziono nic, co może świadczyć, że to morderstwo, prawda?

– Zaginięcie. Żadnych śladów, tak jak mówisz. Ale ja wiem, że to nie jest możliwe, że nagle wszyscy samobójcy z ostatnich lat wpadają tutaj, aby wyzionąć ducha. I jakimś cudem wszyscy nagle odnajdują się na przestrzeni kilku tygodni – na końcu Jan podniósł niepotrzebnie głos.

Ekspedientka spojrzała na nich karcącym, wyniosłym wzrokiem i pokiwała głową. No tak, przecież nie wypada przeszkadzać. Wszystko musi zachować pozory normalności, więc w spożywczaku ma być cicho, a na Orlenie nieopodal można wkurwiać się na zimnego hot doga. Sacrum i profanum w odwiecznie ustalonych ramach. Między słoikami z majonezem kieleckim a płatkami śniadaniowymi należało zachowywać nadobną, kościelną ciszę.

Rozdzwonił się dzwoneczek nad drzwiami, które pchnął rosły chłopak. Może miał szesnaście, najwyżej osiemnaście lat. Za nim weszło jeszcze dwóch bardzo podobnych kubek w kubek – te same wielkie kurtki w krzykliwych kolorach, czapki z idiotycznie dużymi daszkami. Byli szczupli, wysocy, głośni i śmiało mogliby założyć Klub Trądziku Młodzieńczego w Stopniu Zaawansowanym. Do tego maseczki zawieszone na uchu lub opinające gardło, zsunięte z twarzy.

Wpadli do dziewczyny, nie na zakupy. Zrobiło się gwarno, któryś z nich wyjątkowo mocno przeklinał basowym głosem. Dziewucha śmiała się jak potłuczona, piszcząc o tym, jak to wczoraj było dobrze, a Maryśka się najebała. Życie.

– Chłopakom zależy, żeby sprawa nie wyciekła do mediów. Nie tak jak jesienią, rozumiesz? – Głos Jana był jednostajny, zmęczony.

Dariusz kiwnął głową, ale jego spojrzenie nadal było skupione na grupce chłopaków. Znał dwóch, a przynajmniej ich kiedyś widział. Ten ostatni nie miał górnej trójki, a mimo to żywo i często się śmiał, bo maseczkę traktował jako element ozdobny brody, a nie jakąkolwiek ochronę. Parszywa, bezmyślna młodzież.

– Jakie ze mnie media? – zakpił sam z siebie.

– Srakie – warknął tamten. – Liczę, że będziesz coś wiedział.

Kiwnął głową. Prędzej by zgodził się zjeżdżać gołą dupą po nieheblowanej desce, niż brać udział w śledztwie. Szczęściem emerytowany funkcjonariusz Jan Walicki nigdy w swoim życiu nie wpadł na to, aby poszukać neofity chociażby na Wikipedii. Nie miał pojęcia o jego przeszłości. Darek nie miał zamiaru wyprowadzać go z tej błogiej niewiedzy, odczuwał za to coraz większą potrzebę urzędowej zmiany nazwiska.

No i nie było śledztwa. Były tylko stare trupy.

Reszta zakupów obyła się bez uciążliwej obecności Jana. Darek czuł się rozbity, wytrącony z równowagi – zarówno przez Kociaka, jak i przez wiadomość o kolejnych zwłokach. Wzrok byłego funkcjonariusza był jak pijawka albo swędząca wysypka – nie dawał o sobie zapomnieć, przeszkadzał, kotwiczył się gdzieś w świadomości na drugim planie. Jan był osobą twardo stąpającą po ziemi, ale gdyby Dariusz powiedział mu, że w magiczny sposób sprawa zniknęła, że żadnych trupów nie było, a to wszystko to tylko jakiś chochlik – wycałowałby go jak syna. Nikt nie chciał smrodu we własnym domu, a tym właśnie były trupy – smrodem, który jeszcze długo będzie się unosić nad Szklarską.

Ruszył w kierunku domu, pakując wcześniej papierową torbę z zakupami do bagażnika.

Na skrzyżowaniu minął SUV-a, w którym na miejscu pasażera siedziała Kociak. Śmiała się z mężem, jak gdyby nigdy nic, dużo gestykulując. Poczuł się jeszcze gorzej. Jak męska kurwa. Czy to on parszywiał, czy cały świat miał jakiś problem ze sobą?

Po powrocie do domu skasował Tindera. Siódmy raz wyrzucał apkę, bo miał kaca moralnego po spotkaniach z kobietami. Pewnie za miesiąc znów ściągnie i tak będzie się huśtał na linie utkanej z chuci i wyrzutów sumienia: góra, dół, góra, dół – do usranej śmierci, zaprogramowany przez biologię i nauczony humanizmu przez wredne życie. O ileż łatwiej by było, gdyby mógł urodzić się chamem, chamem pozostać i jako cham umrzeć. Błoga szczęśliwa egzystencja bez ucieczek, dramatów i beznadziei codzienności.

Błagał wszystkich znanych sobie bogów, aby nikt więcej nie zawracał mu dupy. Musiał się uspokoić, przestać wewnętrznie dygotać, przestać pozwalać sobie na komfort używania sumienia. To zostawało czasem na języku i miało posmak goryczy lub wymiocin.

Grzmiało. Potężnie i już całkiem blisko. Zanim za­mknął za sobą drzwi domu, uderzyły w niego pierwsze potężne podmuchy wiatru. Ten przed burzą zwykle był wyjątkowo ciepły, jakby odrealniony. Wzniesione podmuchem tumany kurzu uderzyły wściekle w fasadę budynku. Po chwili pierwsze wielkie krople deszczu dosięgły ziemi. W żarówkach zamrugało światło.

– Pewnie chcesz znów jeść, co? – zapaplał do psa, który nie odstępował go na krok, odkąd wysiadł z samochodu.

Rasowy owczarek alzacki. Czarny jak smoła. Był jedyną żywą istotą, którą oglądał codziennie. Dariusz nie przepadał za ludźmi, a ludzie – nie bez słuszności – nie przepadali za nim. Jeśli coś musiał załatwić, robił to szybko, możliwie nie angażując się. Kobiety jedynie przez aplikację i na jeden raz, przyjaciół w okolicy nie miał, co najwyżej znał osoby, które znać wypadało. Uchodził za mruka, odludka i dziwaka. Ciężko pracował na taką opinię.

Rambo – pies – był lepszy od ludzi. Nie osądzał, nie oceniał, nic nawet nie mówił. Jeśli coś dla niego miał, to jedynie psie, bezgraniczne oddanie czworonoga względem swojego pana. Darek nasypał mu od serca suchej karmy do metalowej michy.

Przy dobrych wiatrach zakupy wystarczą mu na tydzień, więc przez ten cały czas nie będzie musiał zaglądać do miasta, o ile nie wydarzy się nic niespodziewanego. Nie przewidywał. Tyle, co pojedzie do tartaku na robotę, ale to samo w sobie nie stanowiło problemu – lubił tę pracę. Fizyczna orka pomagała mu nie myśleć o problemach. Kiedy padał ze zmęczenia, odnajdywał spokój ducha. Na samą myśl o tym uśmiechał się. Jego życie w końcu wpadło, po latach burz, na spokojne tory. Czuł spokój, spełnienie i absolutny brak problemów.

Przez kuchenne okno widział, jak na zewnątrz rozgrywa się mały pogodowy dramat. Jeśli po czeskiej stronie od rana były podtopienia i uszkodzenia infrastruktury przez nawałnice, to Polska lada moment nie będzie gorsza od swojego sąsiada.

Tym bardziej zdziwił się, widząc białego SUV-a, który brnął szosą i zaraz skręcił w posesję obok. Ki diabeł? Stara Maciejczykowa zeszła z tego świata trzy lata temu, od tego czasu jej dom postanowił popaść w ruinę. Nie było nikogo, kto po śmierci staruszki zająłby się budynkiem i posesją. A tutaj nagle samochód?

Darek czuł pod skórą, że nie zwiastuje to nic dobrego. Stara jako sąsiadka była całkiem bezproblemowa – głucha, ledwo łaziła. Serdeczna z natury, więc nie wpieprzała nosa w to, co robił u siebie.

Nie lubił sąsiadów. Jakichkolwiek. Ani ludzi, również jakichkolwiek.

Spojrzał na zegarek. Do pracy miał jeszcze kilka solidnych godzin. Aktywność poza domem odpadała, a do samego radia być może w ogóle nie dojedzie, jeśli znów – jak przed rokiem – błoto zaleje drogę i odetnie część miasteczka od świata. Mieszkanie na końcu cywilizacji miało swoje nieodparte uroki, ale zdecydowanie częściej było to po prostu bagno.

Intrygował go dom naprzeciwko. I to nie w sposób pozytywny. Dariusz nie lubił zmian w swoim życiu. Już nie. Dobiegał czterdziestki i wybrał samodzielnie, mając na uwadze wszelkie za i przeciw, tryb życia pustelnika. Nowe sąsiedztwo to jak zagłuszenie jego ostoi, kij w mrowisku albo drzazga w palcu – upierdliwa obecność czegoś lub kogoś, kogo się nie spodziewał, a już na pewno nie chciał.

Jego wzrok sam uciekał w tamtą stronę.

O dziewiątej wyszedł do pracy, obrzucając sąsiadujące mury raczej nienawistnym spojrzeniem.

Rozdział 2

Lało. To nie była zwykła burza. Widoczność ograniczona – dosłownie – do kilku metrów. Do tego, odkąd wjechała w góry, trasa była beznadziejnie stroma. Zakręt za zakrętem. Nie czuła się pewnie.

Wyłączyła radio. Wiadomości umilkły, chociaż i tak były właściwie jedynie tłem dla bębniącego o karoserię deszczu. GPS również był niedosłyszalny, ale z tego, co wskazywała mapa, lada moment powinna była dojechać.

Domek jej stryjecznej ciotki znajdował się właściwie za miasteczkiem. Nie chciała tego spadku, ale agentka nieźle się naszukała, aby znaleźć ją po trzech latach od śmierci ciotki. Szukała jej długo, bardzo długo. Julia rzadko widywała starszą kobietę, może pięć razy w ciągu swojego życia? Może dziesięć, wliczając w to własne chrzciny, komunię i parę pomniejszych uroczystości, których zwyczajnie nie miała prawa pamiętać.

Ciotka nie miała chyba innej rodziny, wiedziała o niej jedynie tyle, że razem z jej babcią była w sierocińcu, nigdy się nie rozstawały. W tym momencie nieoczekiwany spadek wydawał się kłopotliwy.

Plan był prosty – zobaczyć, jak sprawy się mają, wynająć agenta nieruchomości i możliwie szybko sprzedać problem. Chociaż nie miała złudzeń, ceny domów poszły w dół na łeb na szyję. Poza tym nie miała akurat w tym momencie niczego lepszego do roboty. Drażniące poczucie krzywdy nie dawało się wymazać z pamięci. Kłuło sumienie, natrętnie podsuwało coraz to nowe czarne myśli. Zwolnienie z pracy, nędzne zlecenia. Nawet ten dupek, Fabian, dołożył swoje pięć groszy, sypiając z Julitą.

Wszystko składało się na obraz życiowej katastrofy. Dlatego domek na końcu świata, chociaż kłopotliwy, musiał jej teraz wystarczyć. Musiała znaleźć przystań dla siebie, przestać myśleć, zająć czymś ręce i głowę. Musi zrobić przerwę w karierze. Nabierze dystansu i wróci do miasta, do Łodzi, znów ogarnąć swoje życie i tym razem nie da sobie nakopać dupy. Nie tak łatwo.

Z myśli wyrwał ją potężny grzmot. Zadrżała. Jechała właściwie wzdłuż skalnej ściany. Oczyma wyobraźni widziała, jak olbrzymi głaz odrywa się od szczytu i spada prosto na jej samochód jak na kojota Wilusia w kreskówce. Zostanie po niej mokra plama. A potem spadnie jeszcze fortepian i dwunastotonowe kowadło firmy ACME. Zaśmiała się sama do siebie.

Nie było żadnego głazu. Za to miejscowi kierowcy, sądząc po rejestracjach, niesamowicie ją wkurwiali! Nie było opcji, by któryś spokojnie ją wyminął. Mimo fatalnej pogody i okropnej drogi jechali prawie ze stówą na liczniku. Może byli wariatami przez to, że mieszkali w górach? Może kiedy jesteś góralem, masz w nosie własne życie i nawet nie wiesz, że je ryzykujesz? Strąbiła pajaca w BMW, który minął ją dosłownie o kilka centymetrów, wyprzedzając na zakręcie.

Zbliżał się wieczór, kiedy GPS wskazał, że cel jej podróży jest sto metrów od niej, po lewej stronie. Minęła elegancką chatę stylizowaną na nowoczesną stodołę. Poza tym domem było zupełnie pusto.

I coraz szybciej było ciemno. Nie była pewna, czy w chacie po jej ciotce będzie chociażby prąd. Pomyślała o tym już w Łodzi, więc upewniła się, czy ma sprawną latarkę samochodową, a po Fabianie została jej czołówka – kiedyś miał krótką zajawkę na zostanie grotołazem. Nie został. Zadowolił się grotą Julity. Parszywiec.

Wjechała na podwórko porośnięte zielskiem. Nikt tutaj nie dbał o zieleń, więc krzewy bzu rozrosły się prawie po sam dach, agrest zupełnie zdziczał przy drewnianej ścianie ganku. Sam domek wyglądał… Po prostu wyglądał. Murowany, ze spadzistym dachem. Agentka, pokazując plany, mówiła, że to prawie osiemdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni plus poddasze. Podobno tanim kosztem można było przerobić spadek po ciotce na całkiem atrakcyjny pensjonacik albo domek letniskowy.

Być może.

Teraz jednak, w strugach deszczu, ciemny i zimny, sprawiał ponure wrażenie. Wiatr trzaskał drewnianymi okiennicami, a deszcz spłukał na ziemię kilka ceramicznych dachówek.

Julia przyglądała się domostwu, oświetlając front chemicznym światłem samochodowych reflektorów, które jak noże przebijały się przez strugi wody. Kilka głębszych wdechów. Była z natury odważna, jednak ten wczesnowiosenny wieczór i burza odejmowały jej animuszu. Przez krótką chwilę rozważała powrót do domu.

Nie. Wyjęła ze schowka pęk kluczy, zabrała plecak i ruszyła w stronę domku. Kilka metrów wystarczyło, aby przemokła do samych majtek. Klucze pasowały, ale zamek był dość już skorodowany. Na moment wpadła w panikę, że nie uda jej się otworzyć ciężkich dwuskrzydłowych drzwi.

Zaklęła paskudnie pod nosem. Jeśli zabrnęła aż tak daleko, to nie wycofa się teraz, bo noc, deszcz i trochę straszno. Wizja spędzenia nocy w samochodzie nie była zachęcająca. Szarpnęła więc mocniej i kiedy usłyszała dźwięk zapadki, pchnęła drzwi barkiem z całej siły.

Zastane zawiasy jęknęły nieprzyjemnie.

W środku panował chłód, ale nie wyczuwała charakterystycznego zapachu wilgoci ani pleśni. Agentka zapewniała ją, że mury domu są zdrowe, a jego stan – nawet jeśli wymaga remontu – nie narazi jej na przyjemności typu kucie ścian albo wymiana więźby dachowej.

Walący o dach deszcz i wycie wiatru na poddaszu wywoływały w niej nieopisane poczucie niepokoju. Dom był uśpiony, zatrzymany w miejscu jak mechanizm zegara, który ktoś celowo unieruchomił po śmierci właściciela.

Odnalazła skrzynkę z rozdzielnią. Z duszą na ramieniu przestawiała kolejne przełączniki.

– Jest! – ucieszyła się, kiedy po przesunięciu palcem małej dźwigni w holu zapanowała jasność. Było światło! Woda podobno też. Szambo wymagało chyba sprawdzenia, nie była pewna. Agentka na jej wyraźnie polecenie sprawiła, że dom będzie gotów do użytku.

Swoją drogą – jutro spotka się z tą kobietą, miała się pojawić w okolicach popołudnia. Kilkanaście godzin to wystarczający czas, aby podjąć decyzję co do ewentualnej sprzedaży.

Zakurzone deski parkietowe skrzypiały z każdym jej krokiem. Czuła się dziwnie, trochę jakby była w świątyni, bała się popsuć tę ciszę.

Przechadzała się po pokojach, wszędzie zostawiając za sobą włączone światło. Zimno lizało ją po plecach, ale w salonie był spory kominek, a pod ścianą domu – z tego, co zauważyła – stała skromna drewutnia z drzewem ułożonym tam pewnie od wielu lat. Zrobi sobie więc przyjemne ciepełko. O ile komin nie był zapchany, a ona dojdzie do tego, jak właściwie rozpala się w kominku.

Wystrój jak z minionej epoki. Nie spodziewała się innego po wiekowej staruszce, która dokonała tutaj żywota. Późne lata siedemdziesiąte – meble na wysoki połysk, kuchnia ze starodawnym białym kredensem, piecem węglowym i, na szczęście, normalną kuchenką na butlę gazową. Dwie sypialnie, w obu wersalki pamiętające słusznie minioną epokę. Przez zaduch i brak ruchu powietrza wszystko niezbyt dobrze pachniało. Mimo burzy pootwierała okna. Zimno i dawno niewietrzony smrodek zastąpiła mocnym zapachem deszczu i innym rodzajem chłodu. Ten był łatwiejszy do zniesienia.

Miała przed sobą nieciekawy wieczór. Na pewno samotny i bardzo pracowity.

Przyniosła z samochodu większość swoich rzeczy. Koc elektryczny sprawdził się na dmuchanym materacu lepiej niż cokolwiek innego. Nie udało jej się napalić w kominku, być może wrony lub kawki uwiły sobie gniazdo w kominie, szczelnie go zatykając. Odkryła, że te pozornie drobne, podstawowe czynności – bo liczyło się teraz tylko przetrwanie jakoś przez noc – sprawiły jej dużo zwyczajnej, prostej, ludzkiej frajdy. Nie myślała ani o Fabianie, ani o tym kutasie z firmy, który z jadowitym uśmiechem na pryszczatej twarzy poinformował ją, że nie przedłużą jej kontraktu. Pieprzony formalista! Oczywiście, tłumaczył się pandemią, brakiem płynności i tak dalej. Ale to przecież nie uprawniało go do zrobienia tego w taki sposób, w dodatku z dnia na dzień, kiedy to z cenionej i zdolnej młodej graficzki próbował z niej zrobić co najwyżej przeciętnego i ewentualnie łatwego do zastąpienia pracownika, jeśli kondycja firmy się poprawi. Zwykle nie życzyła ludziom źle, ale ten osobnik powinien sobie zrobić jakąś bolesną krzywdę.

Starsza pani nie miała telewizora. Laptop Julii odmówił współpracy z internetem mobilnym ze smartfona – co pewnie miało związek z wykończeniem do zera danych mobilnych. Te z kolei zjadł GPS, ale dzięki niemu w ogóle mogła tutaj trafić. Jak ludzie radzili sobie właściwie przed tym genialnym wynalazkiem?

Miała ze sobą kilka kanapek i termos z ledwo ciepłą kawą. Zabrała też dwie butelki wina, bo przecież to nie była zwykła przeprowadzka na koniec świata – to było jej zupełnie nowe, dziwne, ale nowe – życie. A to należało uczcić.

W nocy zrobiło się jeszcze bardziej nieprzyjemnie. Burza co prawda ustała, ale nadal padał deszcz – głośny, bębniący i jednostajny. Wszystko poza domem wydawało jakby przysłonięte przez wodny filtr – odległe i niereal­ne jak sen. Zastanawiała się, czy w okolicy są wilki albo czy zagraża jej jakiś niedźwiedź, w końcu domek był daleko poza miasteczkiem.

Wyjrzała przez okno. Dom jej sąsiada był ciemny, uśpiony. Przez drzewa i zdziczałe krzewy widziała właściwie jedynie jedną ścianę z oknem i spadzisty, czarny dach, który mimo ciemnej nocy odcinał się ostrym kształtem na tle okolicy. Była więc sama, zupełnie sama.

W oddali szczekał pies, odpowiadał mu jakiś inny. Stała w oknie, gapiąc się w ciemność i deszcz, zagryzając kanapkę z serem. Owinęła się śpiworem, mając nadzieję, że przez chłód nie powybija sobie zębów, kiedy nad ranem będzie nimi szczękać.

Będzie musiała jutro załatwić jakiegoś kominiarza, oby tylko nie trzeba go było ściągać tutaj aż z Jeleniej Góry. Dom naprzeciwko, pozornie tak odległy, intrygował. Ciekawe, kto będzie jej sąsiadem. Pozwoliła swoim myślom odpłynąć, uznała, że teraz to może być dla niej istotny problem – kto będzie sąsiadem – a nie na przykład, czy zdoła wyrobić się z kolejnym projektem dla swojej firmy, czy klient będzie zadowolony i tak dalej. Do tej pory mieszkała w kamienicach albo blokach z wielkiej płyty, tutaj pierwszy raz będzie wystawiona na tak bezpośrednie sąsiedztwo. Pewnie będzie to jakiś staruszek albo inna babcia pokroju jej ciotki, chociaż nowoczesna bryła domku sugerowała młodego mieszkańca, a przynajmniej kogoś świadomego trendów.

W kuchni odkryła radio. Pragnęła słyszeć czyjś głos, nawet jeśli będzie to puszczany non stop blok reklamowy naprzemiennie z klasykami lat dziewięćdziesiątych. Obawiała się, czy urządzenie mające blisko dwadzieścia lat nie będzie ustawione jedynie na coś w stylu Radio Maryja czy inna Jasna Góra. Najpierw jednak należało przetrzeć plastikowe pudełko, podmuchać we wszystkie otwory, podpiąć do kontaktu. Pokrętło działało, ale wskaźnik fal już nie – był ślepy.

Julia, siedząc na podłodze, próbowała znaleźć jakąkolwiek stację. Pierwotnie składana antena miała pewnie dobry metr długości i łapała fale jak złoto. To, co po niej pozostało, miało najwyżej dwadzieścia centymetrów. Musiała postawić urządzenie na parapecie przy oknie, aby przez biały szum dało się wyłapać jakieś konkretne stacje.

Taki mały triumf, pierwszy na drodze do wielkiego sukcesu. Jeśli stołeczni coachowie szukaliby inspiracji, miała dla nich gotowy przepis na początkowy krok w drodze do szczęśliwości i wiecznej jasności – naprawić dwudziestoletnie radio w domku na końcu świata! Nikt by tego nie wymyślił tak genialnie, prawda? Euforyczność doznań ją zaskoczyła. A może to przez wino? Lada moment skończy się butelka numer jeden i będzie, wiedziona instynktem, zmuszona do otworzenia butelki numer dwa. Chianti nie zadawało pytań, chianti doskonale rozumiało, czego kobieta potrzebuje. Nie czuła się źle z tą samotnością. Poza tym dom sprawiał wrażenie żyjącej istoty – skrzypiał, trzeszczał; wiatr wył gdzieś na poddaszu w nieszczelnych szparach, deszcz bębnił o ściany. Dom oddychał na swój sposób, robił się coraz bardziej ciepły i przyjazny, mimo nocy i chłodu. Tylko to poczucie, że w okolicy nie ma nikogo, było paraliżujące.

Radio musiało zadziałać.

Nie spodziewała się tylko, że przypadkowy ruch pokrętłem złapie falę, która sprawiła, że w sekundzie dziewczyna nie była w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Spodziewała się byle jakiej muzyki, jak to w większości radiostacji. Tym bardziej nagłe uderzenie marszowej melodii było dziwne. Muzyka, mimo fatalnej jakości głośników, brzmiała, jakby ktoś zgrał melodię z biciem serca.

Beyoncé tak nie działa. Nawet świętej pamięci Jackson nie! Zwiększyła głośność. Dźwięk był czysty. Niepokojąca krótka solówka i wstęp do upiornej zwrotki. Julia zagryzła wargę, wpatrzona w urządzenie, jak gdyby pierwszy raz na oczy widziała ten cud techniki.

Przycupnęła na materacu. Otworzyła drugą butelkę wina i pociągnęła spory łyk, wciąż patrząc na radio stojące na parapecie. Wokalista dawał niezły popis. Nie sądziła, że ktoś w ogóle robi taką muzykę. Gdyby tylko wiedziała, na jaką stację trafiła, mogłaby sprawdzić w necie, co właśnie było grane.

Muzyka złagodniała pod koniec utworu. Cisza przerywana deszczem i lekkim białym szumem w tle.

Koniec? Złapała jedną upiorną piosenkę, która absolutnie rozwaliła jej system i koniec?!

– Opeth, Sorceress – odezwał się spiker po dłuższej chwili. Jak gdyby piosenka miała zostawić po sobie ślad, znak. Coś jak pierwszy łyk dobrego esencjonalnego alkoholu: po mocnym uderzeniu, atakującym kubki smakowe i być może na kilka sekund rażące je swoją mocą, musiała przyjść cisza, aby smak mógł się rozlać po języku, wygasić ogień i oddać całe swoje bogactwo. Tak się piło dobry koniak.

– Zastanawiacie się czasem, jak to jest widzieć nieskończone piękno, ale zespolone z wielkim strachem? Oczywiście nawiązuję do utworu…

Głos mężczyzny był mocny, ale nie tubalny, nie ordynarnie przepełniony testosteronem. Nie umiałby nim pewnie szeptać. Nie było takiej możliwości, pomyślała. To było trochę jak mruczenie, z idealną dykcją. Morfemy składane w znaczenia, znaczenia w słowa, do tego dużo, dużo mroku. O ile głos, coś tak nienamacalnego, mógł nosić mrok w sobie.

– Nie wolno nam generalizować: piękno równa się dobro, a zło równa się brzydota, chociaż jeśli strach, to być może taki pierwotny, podszyty aż wstrętem, a wtedy jednoznacznie zakwalifikujemy strach do rzeczy, które oglądać się boimy. Jak kolorowe, jadowite węże morskie. Dopiero nagie oko, bez nawarstwiających się filtrów z emocji i własnych uprzedzeń, jest w stanie odróżnić piękno od brzydoty. Mamy oczywiście jeszcze turpizm sam w sobie, ale to płytkie poszukiwanie sensacji i eksplorowanie miejsc, w których nikt przed nami nie szukałby czegoś pięknego.

Czy grzesznik może popełniać piękne grzechy? Przecież na stosach nie płonęły jedynie brzydkie wiedźmy. Czy śmiertelnie niebezpiecznie Śnieżne Kotły nie mogą w swojej surowości nosić piętna nieskończonego zachwytu? To piękno nie musi być po prostu ładnym widokiem, pocztówką, jedną z setek tysięcy takich samych fotek, jakie znosicie ze sobą z gór na cyfrowych nośnikach. Prawdziwe piękno Śnieżnych Kotłów być może jest ukryte, tak niespodziewanie, że należy go szukać tuż przy ziemi i nie bawić się w zachwyt nad nieskończonym niebem.

Powinna była zobaczyć te Kotły. O cudach Karkonoszy wiedziała tyle, co przed przyjazdem z ciekawości przeczytała na kilku stronach na Wikipedii. Ostatni raz była na Śnieżce w podstawówce.

Ale głos, który sączył się z głośników, miał w sobie coś hipnotyzującego. I nie była to jedynie wina alkoholu, którym się raczyła, chociaż wyjątkowo dobrze działało na nią połączenie mocnego, cierpkiego chianti i tego mrocznego półszeptu. Poczuła, jak głos mężczyzny wprawia jej ciało w swojego rodzaju rezonans. Drżała. Słowa sprawiały, że chciała rozkładać je na czynniki pierwsze, na sy­laby, morfemy, dźwięki i emocje. A kiedy miałaby przed sobą je wszystkie, mogłaby ich dotknąć, posmakować, spróbować.

Przygryzła wargę i ścisnęła mocniej uda. To pewnie wina zmęczenia po podróży, nastroju, mrocznej karkonoskiej nocy, nic więcej. Spiker mówił, ale ona pozwoliła sobie na niewychwytywanie znaczeń. Chciała słyszeć jedynie melodię akcentu i tembr głosu.

Po chwili nastała cisza w eterze. I mocny początek kolejnego utworu, Blackwater park.

Od świtu padało. Nie była to już tak gwałtowna burza, jak dzień wcześniej. Po prostu padało – bez wiatru, jednostajnie, szkliście. Deszcz ukrył szczyty pod szarą otuliną chmur. Można było pomyśleć, że wcale ich nie ma, że ziemia po prostu w którymś momencie przechodzi płynnie w chmury.

Oszalała, jak nic. Jej zachowanie nosiło poważne znamiona choroby psychicznej albo swojego rodzaju obsesji. Dochodziła dwunasta, a ona przechadzała się po galerii handlowej w Jeleniej Górze w poszukiwaniu radia. Tamto stare, zdezelowane, przedpotopowe było jak pomyłka. Julia potrzebowała radia jak powietrza. Kiedy tylko przestała ją boleć głowa po wczorajszym winie, wsiadła do samochodu i pognała do miasta.

Wariactwo.

Facet nawet się nie przedstawił, chociaż warowała przy tym cholernym parapecie do drugiej w nocy. Audycja polegała na jego monologach, ale tych było zbyt mało. On bawił się konwencją, podrzucając kolejne utwory, który robiły z jej duszy krwawą sieczkę. Mówił mało. Za mało! Ona chciała słyszeć każdą sylabę, jakby była przeznaczona tylko dla niej.

Dziwny rodzaj audycji. Kto w ogóle o tej godzinie słucha radia, poza kierowcami tirów, którzy akurat muszą przeprawić się przez góry?

Nie mogła przestać o nim myśleć. Tajemniczy mężczyzna z mocnym, trochę smutnym głosem, mogłaby go słuchać bez końca. Dziwnie uśmiechała się sama do siebie, przechadzając się granatowymi alejkami Media Expert. Z głośników dudniła zbyt głośna, drażniąca muzyka. Łaził za nią bez przerwy doradca sklepowy i miała nieodparte wrażenie, że serio musi być coś nie tak, bo facet zachowywał się, jakby była co najmniej kleptomanką, a nie zwyczajną klientką.

– Może jednak pani pomogę? – Doradca miał wodniste oczy i zbyt wielki brzuch jak na dwadzieścia lat, które mógł co najwyżej mieć.

– Dzięki, poradzę sobie. Szukam tylko radia.

– Kuchenne, samochodowe, jaki zakres fal? Dodatkowe opcje? Proszę spojrzeć, ten model ma darmowe ubezpieczenie od nieszczęśliwych wypadków – trajkotał.

Sam będziesz zaraz nieszczęśliwym wypadkiem, pomyślała, kiedy wskazywał jej modele, gadał o producentach, ofertach, falach i tak dalej. Nie interesowało jej to. Czy jest radio z opcją wyszukiwania jednego tylko głosu?

– Naprawdę, poradzę sobie sama! Dzięki! – warknęła, żeby w końcu się odczepił. Podziałało.

Kupiła jeszcze czajnik elektryczny, na wypadek gdyby nie udało jej się uruchomić kuchenki. Nie umiała palić węglem ani drewnem na starodawnej kuchni, a ta gazowa, odziedziczona po ciotce, wcale nie musiała działać. Dzbanek filtrujący wodę, kilka przydasiów, aby samą siebie przekonać, że nie tylko o to radio jej chodziło.

O czternastej na jej oknie stało radio. Nowe. Z dobrymi głośnikami, zakresem odbioru fal, który – jak obiecywał producent – znajdzie nawet te emitowane przez Sputnika. Podświetlenia, ledy, bajery. Całe swoje nowe życie zaczynała od małego urządzenia ustawionego na parapecie.

Nie miała zmywarki, porządnej pralki, telewizora, jej laptop miał trzy lata, a wyświetlacz jej telefonu był od dawna potłuczony w pajęczynkę. Miała za to radio. I swoją małą, nową, prywatną obsesję.

Problem wczorajszego słuchowiska, a raczej braku konkretów co do miejsca, z którego było nadawane, okazał się dla niej realną udręką. Najistotniejszą w tym momencie. W starym odbiorniku był ślepy wskaźnik, więc równie dobrze mogła znaleźć cokolwiek i liczyć na łut szczęścia. Ale Julia widziała, że szczęście to nie jest coś, czego miała w swoim życiu w nadmiarze. W nocy znów złapie na zdezelowanym odbiorniku mroczną audycję i będzie wiedziała, czego szukać na nowym. Proste? Bardzo proste!

Cisza też była nie do zniesienia. Ogólnokrajowa, prywatna stacja i nieśmiertelne Dangerous Roxette. Potem przerwa na dwudziestominutowy blok reklamowy, głównie wykupiony przez producentów suplementów diety lub leków na infekcje kobiecych dróg rodnych. Taki klasyk.

Pod dom zajechał samochód. To ją kompletnie zaskoczyło. Totalnie zapomniała, była na dziś umówiona z agentką. Straciła poczucie czasu. Jej żołądek boleśnie się skurczył i zakłuł z głodu.

– Dzień dobry, Iwona Ostrowska – przedstawiła się agentka, wyciągając dłoń, kiedy Julia nie zdążyła jeszcze zejść z ganku.

Drobna, ciemnowłosa kobieta w eleganckim jasnym garniturze. Jej skórzane szpilki po dwóch krokach zapadły się beznadziejnie w mokrej ziemi.

– Rozmawiałyśmy, mailowałyśmy, ale nie było możliwości oficjalnie się przedstawić.

– Julia Kwiatkowska. – Julka uśmiechnęła się, odpowiadając dziwnie cicho. Ten dom miał na nią kojący wpływ. Nie podnosiła głosu, nie było takiej potrzeby.

– Wszystko w porządku? Jak minęła noc? Bo spędziła pani noc w domu, prawda?

Przytaknęła.

– Owszem. Mogłabym wynająć, ale chciałam poczuć…

– Karkonosze – dokończyła za nią agentka, uśmiechając się promiennie.

Iwonę pewnie można było polubić. Pewnie była świetną kumpelą, energiczną mamą i robiła karierę w nieruchomościach. Miała sporo zmarszczek mimicznych trwale odciśniętych w okolicy oczu i ust. Taka dozgonna pamiątka po uśmiechu i pogodnej naturze. Julię jednak jej głośna obecność poniekąd drażniła. Nie umiała się odnaleźć w tym towarzystwie.

Cieszyła się z nieistotnych detali, na przykład z tego, że na dworze tak cudownie pachniało deszczem – ten przestał w końcu padać. Wiatr we wściekłym tempie gonił chmury po niebie. Czasem przebijało przez nie nieśmiało na niebiesko.

– Mam dla pani jeszcze kilka dokumentów do podpisania. Możemy teraz to zrobić?

Była gotowa podpisać nawet cyrograf. Kiwnęła głową, starając się nie wyjść na tak rozkojarzoną, jak w rzeczywistości była.

– Jasne. Wejdźmy do środka. Mam nawet kawę i nowy czajnik elektryczny. – Julia wskazała ganek zapraszającym gestem.

Uznała jednak, że poza radiem jej drugą i mniej oczywistą miłością jest kawa. Jeśli nie znajdzie tej cholernej audycji, będzie musiała wypić hektolitry kawy i warować pół nocy przy parapecie.

Podobno w ludzkim mózgu istniał taki mechanizm, rodzaj systemu obronnego albo zabezpieczającej tarczy. To nie była po prostu prokrastynacja. Julia nie chciała odwlekać decyzji co do domu – po prostu nie czuła się w tym momencie na siłach, aby jakąkolwiek racjonalnie podjąć. Ciągnęło ją tego miejsca, chociaż widziała, że na dłuższą metę nie mogła tam zostać. „Samodzielny twórca” – to brzmiało świetnie, jednak miała jeszcze zbyt małe nazwisko, aby przeprowadzić się na stałe z kawalerki w Łodzi w góry. Dyplom to nie wszystko, ba! Nawet portfolio jeszcze niczego nie gwarantowało. Właściwie to jedyne, co się dla niej liczyło, to smutny kontrakt z kimś, kto już u siebie nazwiska miewał. Może być geniuszem we własnej dziedzinie, ale to nie romantyczna wizja świata, w której talent tak po prostu się obroni. Tutaj działał marketing.

– Mam kontakt do świetnego rzeczoznawcy.

– Po co mi rzeczoznawca? – zapytała, wyrwana z zamyślenia. Agentka rozpływała się nad kawą, a ona, stojąc przy kuchennym stole, na dłuższą chwilę odpłynęła, zapatrzona w okno. Teraz ten „rzeczoznawca” brzmiał tak samo jak „kosmita”. Zamrugała, chcąc dobitniej podkreślić, że oto straciła kontakt ze światem.

– Wyceni posiadłość. Oczywiście przy przygotowywaniu się do sprzedaży, będzie potrzebny jeszcze geodeta.

– Czemu geodeta?

– Działki tutaj mają to do siebie, że niekoniecznie pokrywają się z planem w gminie.

– To brzmi jak poważny problem – jęknęła. Zabawy w barowanie się z urzędami czy geodetami brzmiały jak coś, co może zająć wiele miesięcy.

– Wcale nie – zaśmiała się łagodnie agentka i poklepała Julię po wierzchu dłoni. Miły gest. Niespodziewany, ale miły sam w sobie. – Proszę uznać, że to taka specyfika tutaj. Powinno sprawnie pójść, a jedynym problemem będzie dostępność człowieka w terminie. Myślę, że w ciągu miesiąca będzie po wszystkim.

Miesiąc. Koniec maja.

– Znasz tych ludzi, okolicę?

– Tak – przyznała Iwona, energicznie przy tym potrząsając głową. Może kolejna kawa dla niej to był już ten limit kofeiny na dziś, którego nie powinna przekraczać?

– Muszę zamówić kilku fachowców, a przyznam się, że nie wiem, od czego zacząć. Wczoraj nie udało mi się w żaden sposób uruchomić kominka.

Agentka potrząsnęła znów głową, odejmując w tym samym czasie kubek od warg. Wyglądało to dość kuriozalnie, a na pewno groziło bałaganem.

Powiedziała Julii, że faktycznie pochodzi z okolic Szklarskiej, tutaj się wychowała, ale po studiach przenios­ła się na stałe do Wrocławia. Zajęła się domem starszej ciotki, bo miała przeczucie, że uda jej się w jakiś sposób dotrzeć do spadkobierców – do Julii, tylko dlatego, że staruszka wspominała kiedyś, że nie jest taka znów sama jak palec. Poza tym była agentką nieruchomości i dała Julii do zrozumienia, że chętnie zajmie się sprzedażą, więc nie będzie potrzebne wynajmowanie kogoś innego.

– Znasz ludzi z okolicy?

– Mniej więcej. Wyjechałam na studia i już zostałam we Wrocławiu. Ale tutaj mam siostrę, mieszka w Karpaczu.

– Kto mieszka w domu obok? – zapytała Julia lekko drżącym głosem. Była ciekawa, owszem, ale bała się, co może usłyszeć. Wariat? Psychol? Jakiś alkoholik?

Iwona spojrzała w okno. Nie odpowiadała przez jakiś czas. Pokręciła w końcu głową.

– Nie wiem, nie znam faceta. Sprowadził się tutaj parę lat temu. Taki… – zniżyła głos prawie do szeptu. – Dziwak.

– Co to znaczy?

Zmroziło ją. Cała krew w jej ciele na moment zwolniła, a kiedy przepływała przez pompkę w piersi, wypływała w temperaturze bliskiej zera. Nie była typem tchórza – samo to, że spędziła samotnie noc w tym domu, w kompletnie nieznanym sobie miejscu, świadczyło o odwadze. Radziła sobie w życiu, była samodzielna i odkąd skończyła siedemnaście lat, umiała na siebie zarabiać. A jednak pomysł, że sąsiad może być stuknięty, irracjonalnie wprawiał ją w niecodzienny lęk.

– Właściwie nie wiem. Nie znam go. Chyba nikt nie zna.

– Pracuje?

– Chyba w tartaku albo gdzieś jako robotnik, nie wiem, nie jestem pewna.

Robotnik-psychopata ze skłonnościami do siekiery.

– Ale ludzie tutaj generalnie są pomocni i życzliwi. Jeśli będziesz miała z czymś problem, po prostu go zapytaj. Pewnie cię pokieruje, gdzie trzeba – powiedziała to bez przekonania, za to z pretensjonalnym tonem, jakby Julia dopytywała o jakąś głupotę lub zachowywała się jak dzieciak.