Epifanie - Colin Insole - ebook

Epifanie ebook

Colin Insole

0,0

Opis

Piękna, melancholijna proza, sięgająca reminiscencjami czasów dawnych wojen, której wymowa stała się niesłychanie aktualna. Sam autor nie kryje swoich fascynacji Brunonem Schulzem, Gustawem Meyrinckiem czy Stefanem Zweigiem a także historią wschodniej Europy oraz zapomnianymi zakątkami Wielkiej Brytanii.

„Niektóre z historii zawartych w tym zbiorze powstały pod wpływem wielkich pisarzy wschodnioeuropejskich, tworzących w okresie między dwiema wojnami światowymi, ale także w oparciu o powojenne opracowania poświęcone miastom i szeroko pojętym obiektom przyrody, które emanują tak ogromną magią, że książki im poświęcone stają się wręcz ich biografiami” – pisze w posłowiu do wydania „Epifanii” Colin Insole.

Bohaterowie tej poetyckiej prozy żyją na krawędzi świata realnego, na który ogromny wpływ wywiera świat inny, pogrzebany w odmętach wspomnień i sennych majaków. Twórczość Insole’a zadowoli jednocześnie miłośników symbolizmu oraz szczycących się wyrafinowanym gustem koneserów opowieści nadprzyrodzonych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł: Epifanie

Autor: Colin Insole

Copyright © by Colin Insole

A Calendar of Cherries

Dreams from the Apple Orchards

The Candles of Wildondorf

The Carnival of the Drowned

The Good Shepherd's House

The Houses among the Trees

The Rhododendron Boy

The Weimar Spider

Copyright for the Polish translation© 2022 by Tomasz Chyrzyński

Copyright for the cover art© 2022 by Łukasz Gwiżdż & Wydawnictwo IX

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Przekład i opracowanie: Tomasz Chyrzyński

Redakcja: Krzysztof Biliński

Korekta: Katarzyna Koćma, Ksenia Olkusz

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Łukasz Gwiżdż

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2022

Wydanie I

ISBN 978-83-964450-7-0

Wstęp

Decydując się na wybór autora, który mógłby zagościć w serii Misterium Grozy, staramy się, aby lektura jego książki była dla czytelnika niczym eksploracja zupełnie nowych terenów, do których nikt jeszcze nie stworzył mapy ani opisu. Dzięki temu percepcja odbiorcy nie jest w żaden sposób ukierunkowana ani zniekształcona przez już istniejące tropy czy kategoryzacje, może więc w pełni doświadczać nowych wrażeń, chłonąć indywidualną wrażliwość i poddać się niesamowitym imaginacjom, jakie płyną z twórczości Colina Insole’a.

Kiedy po raz pierwszy w Polsce wydawaliśmy opowiadania Roberta Aickmana, nie byliśmy pewni, czy ta oryginalna i ceniona na świecie twórczość, zyska uznanie również w naszym kraju. Okazało się, że tak, co bardzo nas cieszy i pozwala mieć nadzieję, że podobnie będzie w przypadku Epifanii. Colin Insole jest autorem posługującym się podobnie skrupulatnie cyzelowanym, bardzo eleganckim stylem literackim. Napięcie w jego utworach rośnie delikatnie i nie zawsze wybucha, ale często pozostaje na takim poziomie, który sprawia, że czujemy dyskomfort, przez co groza i niesamowitość utrzymują się, pomimo że historia pozornie ma swój finał i rozwiązanie. Nie otrzymujemy oczekiwanego katharsis. Autor potrafi bowiem odnaleźć w człowieku takie cechy, takie mroczne zakątki osobowości, z którymi zetknięcie się pozostawia ślad na zawsze.

Oczywiście Colin Insole ma swoich mistrzów, do których zalicza przede wszystkim Brunona Schulza i któremu poświęca nawet jedno z zawartych w naszym zbiorze opowiadań: Pająk z Weimaru. Ceni sobie Gustava Meyrinka czy Stefana Zweiga. Podobnie jak oni posługuje się bogatym poetyckim stylem. Ma wielką słabość do elementów przyrody czy krajobrazu, dzięki którym potrafi wykreować melancholijny, ale i niepokojący nastrój.

Znamiennym jest, że Insole bardzo często nawiązuje do czasów obu wojen światowych [1], których groza, choć nie bezpośrednio, dotyka bohaterów opowiadań, towarzyszy im, nawet kiedy w nich nie uczestniczą. Upiorny cień, jakiego większość z nas miała nadzieję już nie doświadczyć, niestety stał się nad wyraz aktualny w związku z napaścią Federacji Rosyjskiej na niepodległą Ukrainę, której skutki są i będą odczuwalne, również gdy konflikt się zakończy. Reminiscencje frontowe często stają się traumatyczną rzeczywistością także dla tych, którzy nie brali bezpośredniego udziału w walkach.

Epifanie nie są zbiorem horrorów, nie w potocznym tego znaczeniu, choć niektóre historie mogą wywołać podskórny niepokój, o którym pisałem, a który przerazić może ludzkim okrucieństwem. Nie są też weird fiction, do którego przyzwyczaił nas obecny trend na rynku. Są czymś na kształt sentymentalnej podróży do okropnych i traumatycznych wspomnień, o których myśleliśmy, że nigdy nie wrócą, upominającą się o swoje przeszłością, dawnymi, zapomnianymi miejscami, porzuconą pracą, niespełnionym dążeniem, nieukojonym cierpieniem – to fundamenty, na których Insole buduje nastrojowe opowieści, zwracając uwagę na – zdawałoby się – nieistotne elementy świata, w którym żyjemy, a które okazują się być katalizatorami ciemnych, negatywnych sił.

W dużej mierze groza tych historii wynika z ułomności ludzkiego umysłu. Z dotykającej go choroby jak i samoistnej właściwości zakłamywania świata, z którym się konfrontuje. O ile często literacka niesamowitość opiera się na elementach fantastycznych, o tyle Insole potrafi opisać rzeczywistość w taki sposób, że staje się ona po prostu fantastyczna. To niesamowita indywidualna cecha jego twórczości. Gdyby ktoś szukał porównań, jak lubimy to robić, kiedy chcemy komuś przybliżyć charakter omawianej książki, można pokusić się o stwierdzenie, że w twórczości Insole’a jest coś z symboliki i poetyckości wspomnianych Brunona Schulza i Gustava Meyrinka, jest coś z elegancji Roberta Aickmana i jest też coś z wrażliwości i pesymizmu Wojciecha Guni. Ale tak naprawdę po zapoznaniu się z twórczością Colina Insole’a każdy będzie wiedział, że nie spotkał do tej pory niczego podobnego.

Krzysztof Biliński

Defilada topielców

(The Carnival of the Drowned)

Pociąg szpitalny zatrzymał się z drżeniem na stacji, wybudzając go z umęczonego snu. Sanitariusze szli chwiejnym krokiem, nieraz potykając się w półmroku z wyczerpania, między rzędami noszy. Wagony były pozbawionymi okien i wyłożonymi słomą budami do przewożenia towaru, a w powietrzu wisiały sadza z ciemnej lampy olejowej, smród jodoformu i umierania. Pomimo uprzywilejowanego statusu, który pozwalał mu na podróżowanie po imperium bez ograniczeń i pytań, pomagał przy bandażowaniu, dźwiganiu wiader zmętniałej wody z lokomotywy i wycieraniu brudu oraz kapiącej bez przerwy krwi. Krzyki mężczyzn niosły się w kilkunastu niezrozumiałych językach i dialektach – imperium w miniaturze. A jedyny lekarz, emerytowany dentysta z prowincjonalnych Węgier, na próżno usiłował zrozumieć ich słowa.

Ale nawet w tym zamęcie hałasów i cieni kilku żołnierzy go rozpoznało, trącali się wtedy nawzajem i zamykali w sobie jeszcze bardziej, bacząc na słowa i czyny. Uznany w 1914 roku za niezdolnego do czynnej służby z powodu utykania i chronicznej krótkowzroczności, dostał zadanie zbierania informacji, gonienia za plotkami i mgnieniami prawdy, które umykały wojskowym. Symboliczny stopień tytularnego sierżanta majora, pozbawiony insygniów mundur, a także papiery od Naczelnego Dowództwa, opatrzone podpisami i pieczęciami ministrów rządowych, wzbudzały podejrzliwość wśród napotykanych oficerów. Brali go za generała w przebraniu, sondującego ich wady i słabości, a kiełkujący w nich niepokój przenikał do morale podwładnych.

Jego legenda rozeszła się między zwykłymi żołnierzami, zjednując mu przydomki Kulejącego Kruka i Sowy, w anonimowym czarnym ubiorze, z ciężką laską i grubymi okularami. Uważali go za zły omen i istotę nadprzyrodzoną. Niektórzy przysięgali, że widziany był w Sarajewie w sierpniu 1914 roku, w Mayerling w 1888 oraz podczas bitwy pod Sadową w 1866 – enigmatyczna twarz w tłumie manipulująca wydarzeniami i pociągająca za sznurki.

Opowieści o nim przeciekły nawet do propagandy wroga. Wśród rosyjskich pocztówek, które zebrał, była karykatura przedstawiająca starego cesarza jako konającą owcę, upartą i głupią, na której grzbiecie przycupnął złośliwy, kulawy ptak karmiący się kleszczami i pchłami z jej wełny. Z przyjemnością rozpoznał własne rysy. Rozwinął niezawodny zmysł identyfikowania ukrytych plotek i szyfrów w zdarzeniach i listach żołnierzy. Jego praca była nieoceniona w przewidywaniu morale oraz tłumieniu niezadowolenia i buntów. Z biegłością interpretował tajny język ich korespondencji i paczek z domu; ptasie pierze, cuchnące mikstury i eliksiry oraz pukle włosów mające zapewnić ochronę przed szrapnelem, błękitne paciorki, żeby zapobiegać bronchitowi i zapaleniu płuc, a do tego zęby psów przeciwko gangrenie. Zadowolony z siebie, ze zblazowaną miną lekceważył ich amulety i talizmany.

Ale obecna misja niepokoiła go i dawała do myślenia. Obrazkowe pocztówki z odległego miasteczka w Dalmacji, zaadresowane do tamtejszych żołnierzy i cywilów na emigracji, nie były podobne do żadnych, z jakimi się zetknął. A kiedy żołnierze pojechali na przepustkę do domu, wszyscy, co do jednego, zdezerterowali – nie wrócili do swoich jednostek ani nie nawiązali kontaktu z przełożonymi. Oficjalne pisma i komunikaty do władz cywilnych pozostały bez odpowiedzi, ale dziwne kartki, opatrzone zdobnym stemplem pocztowym miejscowości, zaczęły się pojawiać na nowo. W zwyczajnych okolicznościach doradziłby wysłanie niewielkiego oddziału żandarmerii w celu wypłoszenia i aresztowania maruderów. Tylko że w owym miasteczku urodziła się jego matka, a obrazki i język pocztówek przywoływały wspomnienia o tym, gdy jako pięcioletnie dziecko przyjechał tam w odwiedziny przeszło czterdzieści lat temu.

Tamtejsze budynki, rynek i główna ulica graniczyły z ogromnym jeziorem, którego przeciwległe brzegi prowadziły w głąb wielu mil niemożliwego do przebycia lasu. Do miasteczka wiódł tylko pojedynczy tor bocznej linii kolejowej, która wiła się przez dwanaście mil chaszczy, drzew i bagien. Pamiętał pewien rejs łódką. Ciotka przytrzymywała go, a on patrzył na wodę, otulony w białe rękawy jej sukni.

— Widzisz ich uliczki, balkony i klatki schodowe prowadzące na dachy, z których zachwycają się gwiazdami? Kiedy deszcz kapie na ich dziedzińce, zmienia je w srebro i odbija się na jeziorze i niebie. Wszystko jest nieruchome, ciche i uśpione — powiedziała, śmiejąc się, gdy zmarszczył czoło, żeby zajrzeć w otchłań.

Ale dostrzegł tylko padający deszcz, szare rzędy drzew niewyraźne we mgle, na dalekim horyzoncie, i grupki łabędzi sunących w oddali. Wzrok już wtedy miał słaby i przypominały mu one kształtem poważne odziane na biało kobiety, które gromadziły się wokół straganów, napełniając kosze pstrągami i koprem morskim.

Był tam jednak wąski przesmyk, w którym smagane wiatrem fale zdawały się przetrząsać toń jeziora i odgrzebywać drobne artefakty, niczym nurek wydobywający tajemne skarby. W kamienistych sadzawkach lśniły dziwne kamyki z ultramaryny i karmazynu, odłamki kości, drewna albo barwionego szkła, srebrne guziki lub monety z prastarymi twarzami oraz muszle, które szeptały i ryczały, kiedy przycisnąć je do ucha.

— To dary z miasta pod wodą — wyjaśniła ciotka. — Mieszkańcy przychodzą opowiadać swoje historie o jeziorze i lesie.

Kiedyś za ich życia ludzie z miasteczka mieli zwyczaj wkładać rękę do wody w poszukiwaniu artefaktu, który następnie osadzano w długim kamiennym murze przy głównej ulicy. Przypominał rozrastającą się mozaikę o ogromnym skomplikowaniu i zamyśle. Kształty powstawały i zanikały w świetle słońca i księżyca. Wzory na nim były płynne i stale się zmieniały, a ci, którzy długo wpatrywali się w jego otchłań, śnili opowieści o jeziorze i lesie.

I on również, choć był jeszcze bardzo młody, został poproszony o przyjęcie podarunku. Jego palce ledwie zanurzyły się w wodzie, a przedmiot jakby samoistnie wcisnął się mu do piąstki – ociosany fragment twardego czarnego kamienia, który dopełnił mozaikę.

— Teraz należysz do miasta — powiedziała ciotka. — Jesteś częścią jego szkieletu, jego mitów i historii.

Wtedy opowiedziała mu o plemionach o oliwkowej cerze, które dawno temu łowiły w jeziorze z łodzi z galionami w formie ptasich szyi. Wskazawszy na jego kawałek kamienia, przywołała rzymskie legiony, które okupowały i umacniały wieże strażnicze na wzgórzach oraz rozpalały ogniska przeszywające ciemność. Ze wschodu przybyli Awarowie, wędrowni wojownicy na koniach, tajemniczy lud z własnym językiem, dawno wymarły. Podczas budowy stacji kolejowej w 1862 roku znaleziono miejsce pochówku wodza, razem z kolekcją złotych monet, zdobionym pasem na miecz, bronią obrzędową i szczątkami olbrzymiego rumaka. Kolory na murze żarzyły się i zmieniały, a on się zastanawiał nad własnym pochodzeniem.

Tamtego wieczoru, gdy nie mogąc zasnąć, leżał na poddaszu domu ciotki, zarówno z dołu, jak i z zewnątrz dobiegały go odgłosy muzyki i tańców. Zaczęło się od przytłumionego bębna – w tempie uderzeń serca – i stóp przytupujących do rytmu. Potem doszły dźwięki skrzypiec, melodia jednocześnie szybka i ekstatyczna, a mimo to melancholijna i dziwna. Podczas podróży przez imperium zauważył, że kompozycje te zdawały się należeć do swoich krajobrazów. Pieśni, pradawne i niepowtarzalne, pochodziły raczej od drzew, rzek i gór, zamiast brać się z ludzkiej inwencji.

Kiedy wreszcie zasnął, śnił o wyprawie, wczesnym latem, na daleki brzeg jeziora i w dół tajemnego potoku prowadzącego przez serce lasu. Niewielka łódź miała zakrzywiony mosiężny galion wyrzeźbiony w kształcie łabędziej szyi i głowy. Krzepkie ramiona prowadziły sunące po wodzie wiosła, ale nie widział, czy należały do mężczyzny czy kobiety. Potok był wąski i pachnące białe płatki ze zwieszających się krzewów opadały na nich oboje. W końcu dotarli do wieży, wzniesionej z tego samego czarnego kamienia, który wyciągnął z wody. Przemierzył jej przewiewne komnaty i wyszedł nocą po oświetlonych blaskiem księżyca stopniach na dach, żeby oglądać gwiazdy w całym ich misterium. Wieża wydzielała światło, któremu odpowiadał rząd punktów sygnalizacyjnych, ciągnących się aż po horyzont. Ciotka opowiadała o rzymskich fortecach i obserwatoriach z jeszcze dawniejszych czasów, strzegących lądu przed najazdem ze wschodu. Odczuwał więź i pokrewieństwo z tymi nieznanymi ludami i wspomnienie snu wracało do niego, niosąc ukojenie w chwilach kryzysu i troski.

* * *

Za radą konduktora przeszedł przez wiadukt na najdalszy peron, z którego miał odjechać skład lokalnej linii kolejowej.

— Ma pan szczęście. Akurat czeka — powiedział mężczyzna. — Bywa, że nie jeździ przez wiele dni, aż ni z tego, ni z owego wtacza się z wagonami i lokomotywą sprzed pięćdziesięciu lat. Wszystkie rozkłady jazdy i grafiki od Galicji po Dubrownik idą w rozsypkę, ale ta linia jest najgorsza. Nikt nie opuszcza miasta. Stało się zanikłą kończyną, sparaliżowaną albo rwącą się do życia w szaleńczych konwulsjach.

Słowa mężczyzny tylko dodatkowo pogłębiły jego niepokój. Kiedy sprawdzał położenie miasta na mapie wojskowej, okazało się, że jego nazwa i precyzyjnie oznaczona przez austriackiego kartografa stacja niemal zniknęły. Litery i kształty wyblakły do bladego znaku wodnego, jakby kolory odparowały ze strony. A badając pocztówki żołnierzy i oglądając pod mikroskopem zawiłości i wzory na stemplu pocztowym miasta, zauważył, że każdy jest subtelnie inny. Przypominały fragmenty kości, szkła, kamienia i monet z muru z mozaiką. Na pierwszy rzut oka każda kartka opatrzona była pozornie tą samą fotografią: ruchliwej głównej ulicy oraz rynku z jeziorem w tle. Ale chociaż centralny widok i postaci pozostawały identyczne, drugoplanowe cieniste sylwetki, widoczne tylko na pocztówce danego żołnierza, wyłaniały się z bocznych alejek, drzwi sklepów albo odbijały się w oknach. Im dłużej patrzył na te zdjęcia, tym dziwniejsze się wydawały. Odbicie lustrzane całej sceny na tafli jeziora, sprawiało wrażenie bardziej dynamicznego niż żywe miasto, którego mieszkańcy i budynki byli ulotni, wręcz półprzezroczyści. A na wszystkich kartach można było przeczytać: W rytmie bębnów, w świetle świec i blasku pochodni miasto gromadzi się na Paradzie Topielców. Sprawdził każdą pod kątem obecności niewidzialnego atramentu, przestawiał szyk liter, wypatrywał szyfrów i kodów, ale ich sekret wciąż mu umykał.

Jako że nawykł do składów szpitalnych z wagonami bydlęcymi oraz do zaniedbanych linii pasażerskich konającego imperium, z brakującymi oknami, bez oświetlenia i z wyłażącym z siedzeń wypełnieniem, zaskoczyły go luksusy czekającego pociągu. Przypominał stary ceremonialny zestaw, zbyt delikatny, żeby się nadawał do czegokolwiek innego niż uroczystości obrzędowe i państwowe. Jedyny wagon, pierwiosnkowożółty i lawendowoniebieski, był pełny wyczerpanych albo śpiących żołnierzy, pielęgniarek i nędznie ubranych cywilów – całkowicie odmienne dusze, udręczone trzema latami wojny i pochłonięte niespokojnymi myślami. Ale kiedy kierownik pociągu wstał, żeby sprawdzić bilety, każdy okazał jedną z dziwnych pocztówek z symbolami ukrytymi w stemplu pocztowym. Jego własne dokumenty, którymi wymachiwał ostentacyjnie przed nimi wszystkimi, nie wywołały ani strachu, ani podziwu. Tylko uśmiechali się ukradkiem, jakby byli w zmowie, i odniósł wrażenie, że go oczekiwali.

Dwunastomilowa podróż trwała ponad godzinę, którą jego towarzysze przespali, nieniepokojeni przez tiki, chrapanie czy rozdziawione usta, jakby rzucony został czar bezruchu i spokoju. Otwarty pejzaż pól, mokradeł i zagajników, który pamiętał z dzieciństwa i konturów mapy, był teraz ciemny i zarośnięty, listowie wdzierało się w głąb trakcji. Gałęzie uderzały o mały wagonik, lecz jego współpasażerowie tylko się uśmiechali przez sen, niczym niemowlęta bujane do melodii kojącej kołysanki. Stanowili osobliwą kompanię, ale zauważył, że droga wygładziła zmarszczki na ich twarzach. Wojna wydawała się odległa i przelotna, kiedy patrzył na ich ubrania i bagaże. Wtem, ze zdumieniem i urzędową czujnością, odczytał treść wytłaczanej miedzianej plakietki na skórzanej walizce mężczyzny o gołębiej twarzy, mniej więcej w jego wieku: P. Dumont. Rue des Artisans. Bruxelles. Miał oto przed sobą cywila wrogiej strony, być może szpiega albo sabotażystę. Wstał i gwałtownie potrząsnął śpiącym kierownikiem pociągu, który oklapł pod jego uściskiem jak strach na wróble, po czym osunął się na bok i zapadł w głębsze zapomnienie. Kiedy usiadł z powrotem na swoim miejscu, wrócił do niego obraz sprzed czterdziestu lat, wytwórni czekolady z szyldem Dumont, koloru karmelu oraz chytrego chłopaka o ptasim wyglądzie i imieniu Pierre. Wspomnienie sklepu, wraz z jego zapachami toffi, wanilii i masła kakaowego, łączyło się i zlewało ze złotymi literami na walizce, i on również odpłynął w głęboki sen.

Obudził się sam, otulony ciepłem i luksusem wagonu. Stacja, którą zapamiętał jako gwarną i tętniącą życiem placówkę, była opuszczona. W sali kasowej, nad którą górował zegar bez wskazówek, łuszczyła się pożółkła mapa rozkładów jazdy i zawiłych połączeń do wszystkich mniejszych oraz większych miast imperium. Ich nazwy, kiedyś dobrze mu znane, podobnie zresztą jak tamtejsi urzędnicy i zarządcy, z którymi regularnie się kontaktował, wydawały się teraz odległe i niedostępne; obcy mówiący we własnym języku oraz mający swoje zwyczaje i wierzenia. Niewiele brakowało, a zignorowałby zgarbioną postać kierownika pociągu; mężczyzna zastygł w takim bezruchu, że skojarzył mu się z wypchanym czarnym niedźwiedziem na dworcu w Zagrzebiu, który zbierał pieniądze dla niewidomych.

— Świat, jaki znaliśmy, znika — powiedział uprzejmie mężczyzna. — Oddala się z każdą upływającą godziną. Wokół nas rosną drzewa, a fale przybierają na sile. Jeśli chce pan wrócić do swojego świata, pociąg odjedzie dzisiaj, może jutro, lecz później już nigdy. Ale kiedy zajrzy pan ponownie nad jezioro, będzie pan wolał zostać.

Nie zamierzał tracić czasu. Zaplanował szybką obławę na dezerterów i miglanców, wyobrażając sobie, że bez słowa zapędza ich z powrotem do jednostek. Pamiętał, jaki odniósł sukces, kiedy pojawiły się plotki o „dzikich ludziach z ziemi niczyjej” – samotnych zdziczałych żołnierzach żyjących pod ziemią w opuszczonych okopach. Wysocy rangą oficerowie zbyli temat, uznając go za mit, ale on wykurzył tamtych z nor i wywlókł na powierzchnię.

Kiedy doszedł do miejskiego skweru, przyspieszył kroku – mała, pełna wigoru postać, służbista, który nauczył się uderzać laską o chodnik tak, aby odgłos niósł się jak najdalej, wzbudzając szacunek i lęk. Ale tutaj sprawiał wrażenie stłumionego, jakby tonął pod wieloma sążniami wodorostów i szczątków.

Budynki przy głównej ulicy były szare i pokryte plamami jak na zamazanej fotografii. Za to ich odbicia lustrzane, kładące się na tafli jeziora, sprawiały wrażenie żywszych i bardziej rzeczywistych. Pod falami formowały się kolory i wzory. Dostrzegł krzątaninę ludzi oraz energię płynącą z kamienia i drewna. Z trudem wytężał wzrok, żeby uchwycić ruchome sylwetki. Ale prąd zawirował i rozmył złudzenie.

Wiele sklepów, które pamiętał z dzieciństwa, stało teraz opuszczonych, z kruchymi fasadami; ich okna i drzwi były szeroko rozchylone i puste. Inne zniknęły całkowicie, a ziemię skolonizowały ogromne kępy tarniny. Kiedy zawiał wiatr, jej kwiaty uniosły się grubymi kłębami, by opaść na miasto i jezioro niczym łabędzie pierze. Płatki przywarły do jego munduru, a ich zapach, słodki i narkotyczny, przytępił zmysły.

Urząd pocztowy, który, jak podejrzewał, stanowił źródło marazmu, popadał wyraźnie w ruinę. Jego wici zostały rozpostarte, a dziwne pocztówki wysłane. Ale po wykonanej pracy okazał się zbędny i połączenie ze światem zewnętrznym zostało zerwane. Stosy listów i pism urzędowych zaadresowanych do mieszkańców walały się po posadzce albo gromadziły na przesiąkniętej wodą stercie tam, gdzie jezioro wylało i wdarło się do wnętrza budynku.

Pozostali mieszkańcy spacerowali ze spokojną beztroską, uśmiechając się i ustępując mu, kiedy go mijali. Przypomniał sobie dumny krok oficerów i huzarów na przepustce w Budapeszcie, gdy przechadzali się w parkach w towarzystwie dziewcząt i narzeczonych. Tylko że w ich przypadku był to popis zuchwałości, fałszywa pewność siebie. Dostrzegał zastygłe grymasy uśmiechu, czaszki za twarzami i kościotrupi uchwyt palców, kiedy zbyt mocno ściskali ukochane, usiłując zapomnieć o okopach i smrodzie wojskowych pociągów. Ale w tym mieście ludzie chodzili, jakby wyrzekli się świata, niczym członkowie zamkniętego zakonu. A grupki kobiet, które ujrzał w przelocie, były albo zakonnicami, albo pielęgniarkami – nie widział dobrze. Ubrania miały białe, z drobnymi karmazynowymi insygniami, jak krew na bandażu albo czerwień na łabędzim dziobie. Nie brakowało też obcokrajowców, wtapiających się niespiesznie w tłum, ubranych zgodnie z modą francuską i rosyjską. Wtedy dotarło do niego, że znikały tutaj wszystkie alianse i antagonizmy minionych trzech lat.

Przejrzawszy zdjęcia i adresy zbiegów, zapytał o drogę do domu pewnego zamożnego porucznika – przykładnego żołnierza z kilkoma pochwałami za męstwo. Dotarł na skraj jeziora, gdzie z wody wystawał rząd chwiejnych drewnianych chatek na palach. Dojść do nich dało się jedynie po niebezpiecznych kładkach, niektórych zanurzonych pod wartko płynącym prądem. Poręcze z liny zapewniały wątpliwy uchwyt, a deski pod stopami przegniły bądź nie było ich wcale. Kiedy ruszył przed siebie, ślizgając się na podeszwach wypolerowanych butów, obcierając palce i mocząc mundur do kolan, mignęły mu sylwetki poruszających się z mozołem ludzi, jakby obudzonych z kilkudniowej drzemki.

Kiedy w końcu wdrapał się na schodki prowadzące do chatki porucznika i dostrzegł jej lokatora, przyjrzał się uważnie fotografii młodego oficera. Wydawała się karykaturą pogodnej postaci, która wyszła mu na powitanie. Według zdjęcia należało się spodziewać wąsatego huzara z opery komicznej – klauna w wymyślnym kostiumie i makijażu. Ale tygodnie bezprawnie przedłużonej przepustki zmieniły go. W jego postawie znać było powagę i prezencję, jakby doświadczył duchowego oświecenia lub epifanii. Resztki jego dawnego życia leżały przemoczone i w strzępach niczym fragmenty porzuconej poczwarki. Strzelba stała oparta o ścianę – niby stara łopata albo widły – oblepiona błotem. Mundur, dokumenty i zawartość wybebeszonego plecaka walały się jak rekwizyty i kolorowanki z dziecięcych gier.

Tytularny sierżant major mimo to podszedł raźnym krokiem, pokazał swoje papiery i pieczęcie od Naczelnego Dowództwa, po czym nalegał, by porucznik natychmiast zabrał się z nim do jednostki.

— Za późno — odparł tamten. — Przespaliśmy tutaj niewysłowioną liczbę dni. Te marne tajemne schronienia, zapewniające samotność i ciszę, zarezerwowane są dla tych z nas, którzy wytrwali najdłużej w okopach i na froncie. Panu też może być trudniej, niż pan sądzi – nawet jeśli pociąg ruszy – zawrócić do tamtego świata. Będzie pan jak konający, zmagający się, by wrócić do rodziny czekającej przy jego łożu, do ludzi, których troska i miłość są już bez znaczenia. Przemierza wzgórza i doliny, zdobywa szczyty i jary, żeby posłać daremny uśmiech albo odwzajemnić fałszywy pocałunek. Ale widzę w pańskich oczach, że minęło wiele lat – niemal całe życie – odkąd pływał pan po jeziorze.

Porucznik skinął na niego, żeby wsiadł do łódki, po czym wiosłując w miarowym rytmie, ruszył w stronę przeciwległego brzegu. Mając w pamięci opowieści ciotki o zatopionym mieście, urzędnik państwowy skierował wzrok na taflę wody. Mogłoby się zdawać, że spogląda z wysokiego cypla na obmyte deszczem szeregowce i podwórza. Gdy wysilał wzrok, kamienne schody, gzymsy i sterczące balkony stawały się coraz wyraźniejsze. Most z koralowca czy kości prowadził do iglic olbrzymiej katedry, a w jej zdobionych witrażami oknach migotały światła i przyćmiony poblask świec. Na drugim brzegu białe kształty, niby rozmyte odbicie łabędzi, sunęły w kolumnach przez kamienne uliczki i zaułki. Przez krótką chwilę świat, jaki znał do wczoraj, świat wojny, intryg, cenzury i szyfrów, wydał mu się daleki i obcy. Zapamiętał siebie jako natręta – niedorzecznie nerwowego człowieczka, na peryferiach balów i przyjęć, nieproszonego gościa w oficerskich mesach i podglądacza czerpiącego pośrednią przyjemność z czynów bystrych i silnych.

Zawsze sądził, że nabrzeże było zarośnięte nijaką szarą połacią lasu – niedostępnego i ponurego. Tymczasem przed sobą miał sieci rzek i potoków wijących się pośród drzew jak żyły na dłoni. A z ich pomostów i przystani widział ciągnące się po horyzont ścieżki i przesieki. Uwagę jego przykuł zwłaszcza jeden przesmyk, obwarowany zwieszającymi się krzewami. Od niego odchodziła kredowobiała ścieżka, prowadząca przez las na szczyt pasma wzniesień otulonych w obłoki i mgłę. Nie dowierzając własnym oczom, dostrzegł, hen daleko, światła oraz niewyraźny zarys czarnej wieży. Ale obraz rozmazał się w chmurze i zniknął.

— Nasze miasto umiera — powiedział porucznik. — Nocą odbywa się zbiórka, przegląd tych, którzy pozostali. Defilada, uroczysta i poważna, mija ulice oraz domy, wzywając nas do łodzi i cudów lasu. Barwy i historie miasta wycofują się ku jezioru i drzewom. Czekają tam bowiem całe światy możliwości.

Zapadał już zmierzch, kiedy wrócili do chaty na palach.

— Na noc może się pan zatrzymać w pensjonacie. Zajmują się tam ostatnimi maruderami.

(...)

[1] Co istotne, akcję tych opowiadań umiejscawia w środkowo-wschodniej Europie.