Edukacja motyli - Donato Carrisi - ebook

Edukacja motyli ebook

Donato Carrisi

4,5
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Bohaterka ścigana przez demony przeszłości. Zagadkowa śmierć dziecka. I mroczna wyprawa w głąb ludzkiej psychiki. Donato Carrisi – najpopularniejszy włoski autor thrillerów – powraca z nową trzymającą w napięciu zagadką! Serena, mieszkająca w Mediolanie brokerka nazywana w środowisku finansistów „blond rekinem”, odniosła zawodowy sukces i przez lata wiodła luksusowe życie bez zobowiązań, dopóki nie zaszła w ciążę z przypadkowym partnerem. Okoliczności zmusiły ją do urodzenia niechcianego dziecka, ale Serena nie zamierzała rezygnować z niezależności. Wychowywała córkę, zapewniając jej najlepsze możliwe warunki i unikając zbędnego zaangażowania emocjonalnego. Sześciolatkę wysłała na obóz narciarski do Szwajcarii. Po pożarze w schronisku, w którym zakwaterowano dziewczynki, ślad po jej dziecku zaginął. Choć wszystko wskazuje na to, że córka Sereny nie żyje, ją samą zaczynają dręczyć niepokojące koszmary, a gdy po roku pojawiają się poszlaki wskazujące, że prawda jest o wiele bardziej skomplikowana, kobieta wraca na miejsce tragicznych wydarzeń i rozpoczyna prywatne śledztwo. Zagłębiając się w lokalne tajemnice odkrywa coraz bardziej przerażające fakty… Niepokojąca podróż do najciemniejszych zakamarków naszych dusz i źródeł najgłębszych lęków, na końcu której to, jak postrzegamy świat, nigdy nie będzie już takie samo.

Pisarz o międzynarodowej renomie. Severino Colombo, „Corriere della Sera” Carrisi po raz kolejny potwierdza, że jest jedną z najciekawszych osobowości na scenie literackiej – nie tylko włoskiej, ale przede wszystkim międzynarodowej. Matteo Rucco

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 476

Oceny
4,5 (6 ocen)
4
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Całkiem niezła

Ttoche przydługa i brak zakończenia
00
AliceBooks

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita książka, nie można się oderwać od lektury. Jednak styl według mnie troszkę inny od pozostałych autora. Choć fani znajdą tu pewne rzeczy typowe dla Carrisi.
00
astawinska

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00

Popularność




Tytuł oryginału:

L’EDUCAZIONE DELLE FARFALLE

Copyright © Donato Carrisi 2023

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025

Polish translation copyright © Anna Osmólska-Mętrak 2025

Redakcja: Marzena Wasilewska

Projekt graficzny okładki: Kasie Meszka / Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Ilustracje na okładce: © Reilika Landen / Arcangel Images

ISBN 978-83-8361-946-0

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

e-mail: [email protected]

wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

MROCZNA PODRÓŻ DO NAJCZARNIEJSZYCH ZAKAMARKÓW DUSZY.

KAŻDY, KTO JĄ ODBĘDZIE, JUŻ NA ZAWSZE BĘDZIE POSTRZEGAĆ ŚWIAT INACZEJ.

Wieczorem zadzwoniła do sześcioletniej córki, która spędzała zimowe ferie na obozie narciarskim w Szwajcarii. Dziewczynka nie miała czasu na długą rozmowę, bo spieszyła się na święto motylkowych wróżek.

Matka więcej jej nie usłyszała.

Nocą w pensjonacie wybuchł pożar.

Wszystkie dzieci uratowano…

poza jedną, która zaginęła.

Serena, brokerka z Mediolanu, z pewnością nie wygrałaby konkursu na matkę roku. Potrafiła jednak zadbać o potrzeby córki, dając jej wszystko… oprócz miłości. Kiedy pomimo braku ciała policja uznaje, że dziewczynka zginęła w pożarze, Serena szybko dochodzi do siebie, w czym niewątpliwie pomaga jej nieodłączny koktajl, który sama skomponowała: wódka plus psychotropy.

Rok po tragedii zaczyna otrzymywać anonimowe wiadomości i głuche telefony, które burzą jej wypracowaną rutynę. Ktoś wyraźnie chce, by uwierzyła, że jej córka wciąż żyje. Serena wraca więc do Szwajcarii i rozpoczyna prywatne śledztwo.

Pytanie tylko, czy odkrycie prawdy nie będzie gorsze od życia w oparach alkoholu i leków?

DONATO CARRISI

Włoski pisarz, scenarzysta i dramaturg. Absolwent prawa specjalizujący się w kryminologii. Od 1991 r. współpracuje z telewizją RAI. Jest autorem scenariuszy do kilku bardzo popularnych we Włoszech seriali.

Powieść Zaklinacz (2009 r.), debiut literacki Carrisiego, przyniosła mu niesamowity sukces: tłumaczenia na 20 języków, milion sprzedanych egzemplarzy, wysokie i długo utrzymujące się pozycje na włoskich i światowych listach bestsellerów, nagrodę Bancarella oraz nominację do prestiżowej francuskiej Prix des lecteurs.

Kolejne powieści – Trybunał dusz i Hipoteza zła – ugruntowały wysoką pozycję pisarza wśród autorów kryminałów na całym świecie.

Carrisi zekranizował trzy swoje powieści; napisał scenariusze i był reżyserem. Za film Dziewczyna we mgle, w którym wystąpili Toni Servillo i Jean Reno, otrzymał w 2018 r. nagrodę Włoskiej Akademii Filmowej – odpowiednik amerykańskiego Oscara – za debiut reżyserski. Toni Servillo zagrał również, razem z Dustinem Hoffmanem, w drugiej produkcji Carrisiego, W labiryncie. Najnowszy film, Jestem otchłanią, trafił do polskich kin w 2023 r.

donatocarrisi.it

Tego autora

Mila Vasquez

ZAKLINACZ

HIPOTEZA ZŁA

W LABIRYNCIE

GRA ZAKLINACZA

Paenitentiaria Apostolica

TRYBUNAŁ DUSZ

ŁOWCA CIENI

WŁADCA CIEMNOŚCI

Pietro Gerber

DOM GŁOSÓW

DOM BEZ WSPOMNIEŃ

DOM ŚWIATEŁ

DZIEWCZYNA WE MGLE

JESTEM OTCHŁANIĄ

EDUKACJA MOTYLI

Dla Sary,

która wypełnia puste miejsca między słowami

Drewniany dom płonie w nocnym mroku. Niczym mały, roziskrzony wulkan pośrodku doliny.

Połyskujące jęzory wystrzeliwują na czarnym niebie pośród majestatycznych gór. Płomienie popisują się swoim dzikim pięknem. Barwiąc czerwienią biały śnieg, na zawsze pozbawiają krajobraz jego czystej niewinności. Ktoś uwolnił je z ich tajemnego więzienia i teraz odbierają sobie siłą należne im w przyrodzie miejsce. By udowodnić swoją potęgę, wybrały drewniany pensjonat, a on poddaje się im, pokonany.

Wśród wszechogarniającej ciszy słychać tylko trzask ognia.

Kiedy dzwony małego alpejskiego miasteczka zaczynają bić na alarm, wzywając pomoc, trzypiętrowa konstrukcja ze spadzistym dachem znajduje się już całkowicie w objęciach płomieni. Niczym żywa jeszcze po schwytaniu ofiara, dom od czasu do czasu próbuje się wyrwać, ale drapieżca już go pożera i wszelkie wysiłki są daremne.

Tymczasem z różnych stron docierają ożywione głosy. Płomienie reagują gniewnie, rzucając wyzwanie każdemu, kto ośmieli się je powstrzymać. Ratownikom nie pozostanie nic innego, jak poddać się lękowi, a jednocześnie fascynującemu widowisku zniszczenia. Gdyby nie było to tak zatrważające, byłoby przepiękne.

W środku tego małego piekła widać rząd odciśniętych w świeżym śniegu śladów bosych stópek.

Przemarznięte sześcioletnie dziewczynki w koszulach nocnych, zmoczone wodą z urządzenia przeciwpożarowego, zostały zgromadzone w bezpiecznej odległości. Ich twarze są zakryte maskami z sadzy, pobrużdżonymi od łez; we włosach połyskują dziwne, srebrzyste nitki. Wyglądają jak małe czarodziejki odprawiające jakiś magiczny rytuał wokół wielkiego ogniska. Mają szeroko wytrzeszczone oczy, ich oddechy gęstnieją w nocnym mrozie. Tulą się do siebie, wystraszone, ale ocalałe.

Nie są same. Czuwają nad nimi trzy opiekunki odpowiedzialne za ich zdrowie i bezpieczeństwo.

Miał się zacząć ostatni dzień ferii w zachwycającym miejscu: godzin przedpołudniowych spędzanych na lekcjach jazdy na nartach i łyżwach, zjeżdżaniu na sankach, popołudni wypełnionych grą w Monopoly, Pictionary albo Wesołego Chirurga i wieczorów z filiżanką gorącej czekolady i bajkami na dobranoc przed dużym kominkiem. Jeszcze kilka godzin i dziewczynki miały wrócić do swoich rodzin ze świeżą opalenizną i całą masą fantastycznych doświadczeń do opowiedzenia.

Wrócą, ale nie będą już takie same.

Po tej nocy każde wspomnienie minionego tygodnia będzie inne. Każde wspomnienie będzie cuchnęło dymem i spływającym po nogach ciepłym moczem. Będzie trzeszczało jak goniące cię płomienie, chichoczące za twoimi plecami. Będzie miało gorzki posmak strachu. Ten smak ukryje się w zakamarkach pamięci dziewczynek i będą go czuć w ustach także wtedy, gdy dorosną, za każdym razem, kiedy instynktownie wyczują sytuację zagrożenia.

Również trzem opiekunkom trudno będzie pozbyć się sprzed oczu tej sceny. W tym momencie dwie z nich nie są nawet w stanie mrugnąć, a trzecia biega nieustannie od jednej dziewczynki do drugiej. Liczy je szeptem. Po chwili powtarza tę czynność. Dla pewności. Nie myśli jeszcze o imionach. Z imionami łatwiej się pomylić. Żeby więc niczego nie pomieszać, przypisuje im numery. Jedna, druga, trzecia i tak dalej. Kładzie kolejno dłoń na każdej główce, jakby to był chrzest.

W głębi serca kobieta wciąż ma nadzieję, że ostateczna liczba ulegnie zmianie. Ale pozostaje taka sama. Wystraszona, zaczyna od nowa.

Nie jest ich tylko jedenaście, nie jest ich tylko jedenaście, powtarza w duchu. Nawet nie patrzy na twarze dziewczynek, by nie być zmuszoną do ich rozpoznania.

Gdyby to zrobiła, musiałaby też pomyśleć o imieniu brakującej dziewczynki. Dwunastej.

A nie chce jeszcze znać tego imienia. Nie jest na to gotowa. Więc uporczywie wywołuje numery. Gdy jednak zawierzy się matematyce, trudno się pomylić.

Odliczająca opiekunka stoi plecami do pensjonatu, który tymczasem całkowicie zniknął wśród płomieni. Kobieta nie może tego wiedzieć, ale nie widać już nawet czubka dachu. Jest jedyną osobą pośród ciekawskich i ratowników, której nie zahipnotyzowała rozgrywająca się scena.

Nie ma odwagi spojrzeć.

Ale złowieszczy hałas zmusza ją nagle do odwrócenia się. Przerażający świst, nieoczekiwany, bolesny. Niczym ostatni jęk osuwającego się olbrzyma.

W jednej chwili wszystko się zawala.

Dom pośród gór znika, jakby pochłonięty przez kipiące odmęty ziemi. Niszczycielski ogień żegna się ze swoją publicznością ostatnim, okrutnym i zachwycającym zjawiskiem. W rozgwieżdżone niebo unosi się miriada złocistych iskier.

ŻYCIE PRZED

1

Szklane miasto jawiło się niczym miraż pośród rozległej równiny. Tak zobaczyła je przez okno samolotu za pierwszym razem, kiedy tu przybyła. Rozedrgane kryształowe wieże w rozrzedzonym powietrzu. Słoneczny blask rozświetlający stalowe konstrukcje. Odbijające się w budynkach niebo.

Od tamtej chwili Serena właśnie w taki sposób widziała miejsce, które wybrała do życia. Mediolan był wielką katedrą luster.

Przeniosła się tam zaraz po ukończeniu studiów z finansów przedsiębiorstwa na Hult. Londyn, pewnie zbyt oczywisty dla brokerki, nigdy nie był jej idealną przestrzenią. Natomiast Mediolan okazał się odpowiedni dla jej stanu ducha.

Miejsce Sereny było na wysokości. Nigdy nie zamierzała już zejść na ziemię. Miasto pośród chmur stanowiło doskonałą alegorię jej ambicji.

Jej biuro mieściło się na dwudziestym trzecim piętrze drapacza chmur, mieszkanie na dziewiętnastym innego wieżowca. Niezależnie od panoramy, jaką można było podziwiać z góry, w mieście pośród chmur żyło się szybko i dlatego trzeba było być zawsze na bieżąco z biegiem spraw, nie tylko w świecie interesów. Pozostawanie w tyle wiązało się z ryzykiem nieuchronnego wypadnięcia z trasy.

Na dół schodziło się zazwyczaj tylko po to, by się przemieścić albo zrobić zakupy w butikach w Quadrilatero, skosztować eksperymentalnej kuchni w jakiejś nowej restauracji, pójść na drinka do modnego baru lub na spektakl do La Scali. Mieszkańcy miasta pośród chmur byli próżni i świadomi swojej lekkości. Kto nie jest lekki, nie może latać. Choć żyli niczym pogańskie bóstwa, nie mieli nic wspólnego z duchowością. Ich guru byli szef kuchni i barman. Jedynym doradcą – trener osobisty. Pozbyli się myśli o życiu wiecznym, a w zamian dostali obietnicę natychmiastowej i pewnej przyjemności. Ulotnego szczęścia, wobec którego nie musieli czuć się ani dłużni, ani winni.

Taki doskonały model egzystencji reprezentowała Serena aż do tamtego czerwcowego popołudnia. Ale teraz wszystko – cała ta pewność – mogło runąć. Wszystko wydawało się niedoskonałe, a przynajmniej niewłaściwe dla niej.

Poczynając od tej aseptycznej przychodni lekarskiej.

Niewiarygodny błękit otaczających ją ścian. Plakaty z anonimowymi pejzażami, powieszone bez żadnego estetycznego zamysłu, po to tylko, by zapełnić pustą przestrzeń. Nad jej głową neonowa lampa, zapalona również w dzień. Kozetka, na której siedziała ze zwisającymi nogami. Szorstki papier pod pośladkami. Chude stopy wsunięte w idiotyczne klapki z różowego plastiku, tak szerokie, że palce wystawały z nich na zewnątrz i zdawało się, że za chwilę jeden po drugim spadną na podłogę pokrytą linoleum. Śmieszny fartuch w kwiatki, na który musiała zamienić swoje markowe ubrania.

Wszystko było tu najwyraźniej pomylone. A może to Serena była nie na miejscu. Może po prostu nie powinna była się tam znaleźć. Tak, właśnie tak.

Najbardziej niewybaczalnym elementem w tym obcym otoczeniu było jednak okno wychodzące na wewnętrzny dziedziniec budynku. Stały tam pojemniki na odpady komunalne, a obok nich zasilacze urządzeń klimatyzacyjnych, połączone z pnącą się aż na dach metalową instalacją, która wydawała z siebie nieustanny szmer, przenikliwy i nieznośny. Za jedynym murowanym ogrodzeniem można było dostrzec ruch samochodów i przechodniów.

Dla Sereny wszystko to było nowością. Twarze ludzi idących ulicą albo wsiadających do tramwaju, ich niedobrane stroje, sposób zachowania, wzajemnego odnoszenia się do siebie. Jakby należeli do innego czasu, innej planety.

A kiedy zajrzało się przez okna pobliskich mieszkań, widoki też były dziwne. W pustych pomieszczeniach oczekujących na powrót lokatorów, w stanie spokojnego bezruchu znajdowały się przedmioty, których Serena nigdy by nie kupiła. A jednak ktoś to zrobił i było to dla niej zaskakujące. Lampa z podobizną Marilyn Monroe. Meble w stylu shabby chic. Figurki zwierząt ze sztucznego kryształu. Te rzeczy nie były po prostu kiczowate – były obiektywnie brzydkie. I nie dało się ich uznać za owoc błędu w ocenie czy złego gustu.

Za każdym z tych przedmiotów kryła się cała seria pomylonych wyborów życiowych.

W jednej z kuchni Serena zobaczyła młodą kobietę, prawdopodobnie w jej wieku. Ten szczegół wystarczył, by nastąpiło coś w rodzaju utożsamienia. Już samo to, że kobieta nie jest w pracy i poświęca się zajęciom domowym, zdjęło Serenę grozą. A może właśnie na tym polegała praca tej kobiety i to nie było jej mieszkanie. Ta myśl również była nieprzyjemna. Co ja tutaj robię? – zastanawiała się Serena. Zdała sobie sprawę, że nigdy nie przyglądała się miastu z dołu. Nie podobało się jej widziane z tej perspektywy; chciała wrócić na właściwy dla niej poziom, z którego, gdy wyjrzała przez okno, ludzie wyglądali na tak małych, że aż pozbawionych znaczenia.

Tymczasem od wielu godzin była unieruchomiona w tym miejscu, półnaga i we władaniu nieznajomych lekarzy, którzy poddali ją serii mniej lub bardziej inwazyjnych badań i zadawali coraz bardziej kłopotliwe pytania. Teraz, kiedy tortury i przesłuchania chyba dobiegły końca, jakaś lekarka zostawiła ją w tym pokoiku, obiecując, że wkrótce wróci i udzieli jej odpowiedzi.

„Wkrótce” zamieniło się w czterdzieści pięć bardzo długich minut.

Serenie chciało się sikać, a co gorsza, nie miała ze sobą smartfona. Mógłby jej pomóc w ucieczce, ale zostawiła go w torbie w przebieralni razem z ubraniami. Nie poprosiła o zwrot telefonu po badaniu, bo nie spodziewała się, że oczekiwanie na wynik przedłuży się poza granice wytrzymałości. Żeby o tym nie myśleć, rozglądała się dookoła i patrzyła przez to przeklęte okno, obserwując świat, do którego nie należała.

A powodem tego wszystkiego była cholerna niestrawność.

Ta, która zaczęła się dwa tygodnie temu, kiedy była na kolacji w gwiazdkowej etnicznej restauracji. W pewnym momencie musiała wstać od stołu i pobiec do łazienki, żeby zwymiotować cały talerz curanto. Przyrzekła sobie wtedy, że nigdy więcej nie zje tego samego dnia mięsa i owoców morza. Od tamtej chwili mdłości towarzyszyły jej codziennie, a do tego miała skurcze żołądka i zawroty głowy. Żywiła się suplementami, krakersami i sucharami. Czasem jednak żołądek nie przyjmował nic.

Kierowała strategicznym departamentem inwestycji wysokiego ryzyka i równie wysokiej dochodowości w jednym z banków inwestycyjnych i stała się nieprzyzwoicie bogata, podobnie jak jej klienci. W środowisku nazywano ją „blond rekinem”, budziła respekt i strach. A blond rekiny nie mogły sobie pozwolić na najmniejsze nawet niepowodzenie. Kończyło się właśnie pierwsze półrocze i Serena musiała zbudować nowy portfel papierów wartościowych i zrównoważyć budżet. Krótko mówiąc, był to jeden z najbardziej intensywnych okresów w roku, nie mogła więc popełnić błędu.

Z obawy, żeby nie powtórzyła się przykra sytuacja z restauracji, tak zorganizowała swoje obowiązki, żeby spotkania z klientami albo z zespołem współpracowników nie trwały dłużej niż pół godziny. Ale to nie wystarczyło. Już dwukrotnie odłożyła podróż służbową do Frankfurtu i weekend na Formenterze, odwołała zajęcia z pilatesu i unikała codziennych dwugodzinnych treningów na siłowni. Przymusowa dieta, która absolutnie nie była jej potrzebna, zaczęła odbijać się negatywnie na muskulaturze, szczególnie na mięśniach płaskiego brzucha. A kiedy próbowała przełknąć proteiny, organizm odrzucał je, jakby zażyła truciznę.

Na domiar złego albo wcale nie spała, albo rano nie mogła się dobudzić. Jej twarz była coraz bardziej wychudzona i żeby to zamaskować, używała niewyobrażalnej jak na nią ilości kosmetyków, ona, zawsze dumna z tego, że została obdarzona świetlistą cerą. Miała nieświeży oddech i zaczęły jej się łamać paznokcie. Jasne włosy straciły objętość i wypadało ich więcej niż zwykle.

Wyczuwając jakąś nieuleczalną chorobę, postanowiła zwrócić się w końcu do kogoś, kto mógłby odkryć źródło jej niedyspozycji. Nie miała żadnego planu działania, na wypadek gdyby diagnoza okazała się beznadziejna. Było to dziwne w przypadku kogoś, kto, jak ona, przywykł do tego, że ma wszystko pod kontrolą.

Nie miała rodziny, na którą mogłaby liczyć. Od dłuższego czasu jej stosunki z rodzicami były chłodne. Była jedynaczką, a matka i ojciec się rozwiedli. Potem oboje weszli w nowe związki, ale Serena nie nawiązała więzi z przybranym rodzeństwem. Właściwie nie utrzymywała z nikim kontaktów.

Jeśli chodzi o przyjaciół, to miała ich niewielki, wyselekcjonowany krąg. Kultywowali te związki, żeby dzielić się przyjemnymi doświadczeniami, bez konieczności angażowania się w niemiłą stronę życia. Dlatego nie mogłaby winić przyjaciół, jeśli nie chcieliby zająć się nią w terminalnej chorobie. Niepisana umowa zakładała, że na ich miejscu ona też byłaby zwolniona z jakiegokolwiek moralnego obowiązku.

W tym momencie życia nie żałowała, że nie wyszła za mąż i nie ma dzieci. W wieku trzydziestu lat były to pomysły zupełnie jej obce i na pewno nie zmieni się to, gdy będzie po pięćdziesiątce. Wiodła upragnioną, wymarzoną egzystencję, zaprogramowaną z rozwagą i przekonaniem. Nawet jej nietuzinkowa uroda została wystudiowana w taki sposób, żeby nie była postrzegana przez innych jako niezasłużona przewaga. Hołdowała zawsze zasadzie umiaru. Ze swoim mózgiem i uporem nie musiała chodzić na skróty.

Ale teraz, z włosami zebranymi gumką w bezładny węzeł i rękami miętoszącymi od prawie godziny całkowicie już postrzępioną papierową chusteczkę, Serena odczuwała bezbrzeżną litość dla samej siebie. Litość i dyskomfort. Pęcherz prawie jej pękał i mimo że klimatyzatory w przychodni nastawiono na stałą temperaturę dwudziestu trzech stopni, było jej zimno.

Powtarzała sobie, że chodzi tylko o „przeklętą niestrawność”. O zatrucie pokarmowe, które może trwać tygodniami, zanim organizm zdoła się całkowicie oczyścić. Nie mogła jednak uwolnić się od tkwiącego gdzieś z tyłu głowy pytania, co tak naprawdę nosi w sobie jej pozornie doskonałe ciało. Czy chodzi o jakiegoś niepożądanego gościa o skomplikowanej nazwie znanej tylko lekarzom? Kiedy słyszysz ją po raz pierwszy, zdajesz sobie sprawę, że wkrótce stanie się czymś powszednim również dla ciebie. Jak przyszywany krewny, który działa ci na nerwy, ale musisz go znosić, mimo że nie jest z twojej krwi.

Serena próbowała odgonić złe myśli. Dlatego uporczywie patrzyła przez okno. Może powinna zazdrościć kobiecie uwijającej się w kuchni mieszkania po drugiej stronie podwórza. Ale nawet jeśli bardzo by się wysilała, nie byłaby w stanie zapragnąć, żeby zamienić się z nią miejscami.

Pieprzyć gospodynie domowe i matki rodzin. Pieprzyć żoneczki. Pieprzyć te, które zadowalają się jednym mężczyzną. Pieprzyć te, które się oddają, byle tylko czuć się pożądanymi. Pieprzyć te, które na tym poprzestają.

Kiedy tak przeklinała w duchu, a cisza stała się tak bardzo przytłaczająca, że Serena nie mogła już znieść oczekiwania, drzwi się otworzyły i weszła lekarka, która nie zadała sobie trudu, żeby zapukać.

Podeszła do kozetki, przyciskając do piersi teczkę z wynikami badań. Wyjęła z niej pierwszą kartkę i podała Serenie.

Ta wzięła dokument z udawaną pewnością siebie, ale ręka lekko jej drżała. Przeczytała i zamarła ze zdumienia. Wszelkie przypuszczenia, wszelkie domysły okazały się błędne.

– Jesteście pewni? – zapytała z innym strachem w głosie.

Lekarka spojrzała na nią jak na kogoś, kto właśnie przeklął w kościele.

– Tak – potwierdziła zdziwiona, ale też w duchu rozbawiona.

Serena instynktownie położyła ręce na brzuchu, ale nie miała odwagi, by spojrzeć w stronę jego wyrzeźbionych mięśni, schowanych teraz pod śmiesznym fartuchem w kwiatki.

Lekarka poczuła się w obowiązku, by dodać drobny, wyjaśniający szczegół.

– Zdarza się czasem, że przed czwartym miesiącem nie pojawiają się wyraźne objawy.

2

Gdy Serena wracała do biura, patrząc przez okno taksówki na nieznane jej oblicze miasta, myślała o niedorzecznym dialogu z lekarką, który nastąpił po wiadomości o ciąży.

– Co więc możemy zrobić? – zapytała natychmiast, sugerując tym użyciem liczby mnogiej, że nie przyjmie odpowiedzi niezawierającej propozycji rozwiązania problemu. W tonie jej głosu pobrzmiewała ukryta groźba, niemal jakby uważała, że lekarka odpowiada za to, co się dzieje, tylko dlatego, że ją o tym poinformowała.

Lekarka, która być może widziała panikę w jej oczach, uśmiechnęła się wyrozumiale.

– Zgodnie z prawem, jeśli nie istnieje konkretne zagrożenie dla zdrowia fizycznego lub psychicznego matki, przerwanie ciąży nie jest dopuszczalne po dziewięćdziesięciu dniach od zapłodnienia, co odpowiada dwunastu tygodniom i sześciu dniom.

– Dobrze, przed chwilą powiedziała pani, że nie jestem jeszcze w czwartym miesiącu – odparła z nadzieją Serena.

Uśmiech lekarki ustąpił miejsca zasmuconej minie.

– Przekroczyła pani okres dozwolony prawnie o parę tygodni.

Serena opuściła trochę szybę w taksówce i obliczyła, że właśnie parę tygodni zmagała się z niestrawnością. Istota, która pływała w jej brzuchu, być może przeczuwała jej reakcję na wiadomość o ciąży, przycupnęła więc i siedziała cicho, dopóki prawny próg dopuszczający aborcję nie został przekroczony. Gdy była już bezpieczna, postanowiła ujawnić swoją obecność w sposób niszczycielski. Dobrze mnie zna, a także podstawy prawa, pomyślała Serena. Uznanie tego za zbieg okoliczności zadawałoby kłam jej przenikliwości. A to, że natychmiast po tym, jak poznała diagnozę, mdłości ustąpiły, tylko potwierdzało jej teorię.

Płód nie musiał już dawać o sobie znać.

Serena zaśmiała się z rozbawieniem. Ale niemal natychmiast stłumiła chichot. Nie miała najmniejszego zamiaru oswajać się z myślą, że ma w brzuchu istotę ludzką.

O dziwo, nie zadała sobie jeszcze pytania, w jaki sposób ta istota tam trafiła.

Przede wszystkim: kiedy to się stało? Powinna była zapytać o to lekarkę, ale ogarnęła ją nagląca potrzeba, by zdjąć fartuch w kwiatki i pospiesznie opuścić przychodnię.

– Proszę iść do swojej ginekolożki, która dalej poprowadzi ciążę. – Taka była ostatnia wskazówka lekarki w momencie, gdy Serena przekraczała próg aseptycznego pokoiku w poszukiwaniu przebieralni.

Jej ginekolożka była ostatnią osobą, do której by się zwróciła, wziąwszy pod uwagę, że spirala, która powinna była ją chronić przed podobnymi kłopotami, nie zadziałała. Jakby tego było mało, progesteron w środku antykoncepcyjnym zatrzymał menstruację, pozbawiając ją cennego dzwonka ostrzegawczego.

Zaszła w ciążę na przełomie stycznia i lutego, pomyślała, rozwiązawszy samodzielnie zagadkę związaną z terminem. W tym momencie mogła też odpowiedzieć na drugie pytanie, które przyszło jej do głowy. Ustalenie, gdzie to się stało, było proste: na Bali, podczas tygodnia wakacji z czterema przyjaciółkami, spędzonego w Bulgari Resort. Podczas tych siedmiu dni nie odmawiały sobie niczego, kursując nieustannie między plażą, imprezami w hotelu i w plenerze.

Po stwierdzeniu, gdzie i kiedy, należało jeszcze odpowiedzieć na pytanie: z kim. Ten dylemat był najtrudniejszy do rozwiązania. Serenie z trudem przychodziło myślenie o tym kimś jako o ojcu, bo to oznaczałoby określenie siebie jako matki.

Współodpowiedzialnym mógł być surfer z plaży Pandawa. Długie włosy, błękitne oczy. Jedynym jego strojem było zawiązane na biodrach pareo i naszyjnik z korala. Szerokie ramiona i olśniewające mięśnie brzucha. Na prawej łydce wytatuowany smok.

Dostrzegła go przy wielkim ognisku o zachodzie słońca.

On też na nią patrzył. Przez jakiś czas pożerali się wzajemnie wzrokiem, a potem, gdy zespół gamelan zachęcał obecnych do tańca wokół ognia przy dźwiękach przepełnionej mistycyzmem muzyki, odłączyli się od małego plemienia i ruszyli wzdłuż wybrzeża, trzymając się w milczeniu za ręce. Kiedy uznali, że oddalili się wystarczająco od rytmu bębnów i ksylofonów, położył ją na piasku i pod osłoną gwiaździstego nieba zdjął z niej białą lnianą sukienkę i rozwiązał swoje pareo. Serena pamiętała jeszcze ciepło jego opalonego ciała, smak soli na jego skórze pomieszany z zapachem lasu. Oddała mu inicjatywę, a on zrobił z nią to, na co miał ochotę. Kiedy poczuła się zaspokojona, wstała i wciąż bez słowa ruszyła sama w stronę ogniska.

Nie interesowało jej nawet jego imię.

Albo był to norweski blondynek w śmiesznej koszuli w wielkie, złote orchidee. Z nim było inaczej, bo przed seksem nawet trochę pogadali. Poznali się w barze przy zatoce Benoa. Przypomniała sobie, że podała mu fałszywe imię; on prawdopodobnie zrobił to samo, bo na początku wieczoru powiedział, że nazywa się Kevin, a potem stał się Karlem. Nie było powodu do szczerości, bo i tak oboje wiedzieli, że po tym jednym spotkaniu więcej się nie zobaczą.

Ta seksualna przygoda miała stać się pamiątką, która mogłaby karmić fantazję i dawać pocieszenie podczas zimy życia.

Dla dostarczenia sobie alibi alkoholowego wypili arak z sokiem owocowym. On gadał coś o pracy informatyka i sprzedanym właśnie za kilka milionów start-upie. Ona udawała zainteresowanie, a kiedy poczuła się wystarczająco wyluzowana, ujęła jego dłoń i wsunęła sobie między nogi.

Znaleźli się w pokoju pobliskiego hotelu. Przez bambusowe rolety przenikały hałasy i uliczne światło. Pod sufitem obracały się leniwie łopaty wentylatora, mieszając gorące powietrze z zapachem przypraw i najróżniejszych potraw, a także spalinami przejeżdżających samochodów.

O świcie bez żalu się pożegnali.

Trzecim na jej balijskiej liście był pięćdziesięciolatek spotkany w przeddzień powrotu do Mediolanu. Mieszkał w tym samym kompleksie hotelowym. Był sam. Żadnej żony ani narzeczonej, żadnego przyjaciela. Eleganckie maniery i lekko orientalny wygląd. Powiedział, że ma na imię Neal – nic więcej. Był handlarzem kosztownościami i przyjechał tu, by dostarczyć wyjątkowy klejnot jakiemuś ważnemu klientowi. Potem postanowił zatrzymać się na krótki wypoczynek. Mówił bezbłędnie po angielsku, również po francusku, ale Serena nie była w stanie domyślić się jego pochodzenia. Poznali się w ciągu dnia, na plaży. Zajęli sąsiednie leżaki. Nie pamiętała, jak nawiązali rozmowę, tylko tyle, że niemal od razu zaczęli mówić o dziwnym przypadku: wśród personelu resortu powtarzały się te same imiona, niezależnie od płci. Neal wyjaśnił jej, że na Bali dzieci nazywa się zależnie od kolejności ich narodzin. Pierworodne miały na imię Wayan, drugie z rzędu Made, trzecie Nyoman, a czwarte Ketut. Jeśli jakaś rodzina miała więcej niż czworo dzieci, zaczynano od początku, dodając drugie imię: Balik, co oznaczało „następny”. Wayan Balik znaczyło więc „następny lub następna Wayan”. I tak dalej, w miarę potrzeby: Made Balik, Nyoman Balik lub Ketut Balik.

Serena poczuła się niezręcznie w roli typowej turystki, która wie mało albo nic o kulturze goszczącego ją kraju. Neal uwolnił ją natychmiast od zakłopotania, zmieniając temat na jej lektury; zabrała ze sobą na plażę powieści Martina Amisa i Oriany Fallaci i jak to miała w zwyczaju, sięgała raz po jedną, raz po drugą, zależnie od nastroju. Neala to rozbawiło. Spędzili razem całe popołudnie, dzieląc się zainteresowaniami literackimi czy upodobaniami muzycznymi. Podczas seksu był uważny i troskliwy, a to zalety raczej rzadkie wśród mężczyzn, z jakimi Serena dotąd się zetknęła. Pożegnał się jak prawdziwy dżentelmen. Dla uniknięcia zakłopotanych spojrzeń tego wieczoru nie pojawił się na wspólnej kolacji. Ale w dniu wyjazdu w recepcji przekazano jej książkę – Gillian Flynn – którą ktoś dla niej zostawił.

Teraz, zamknięta w taksówce stojącej w mediolańskich korkach, Serena zastanawiała się, czy wybór losu padł właśnie na niego. Czy to był jakiś znak, że zaraz po spotkaniu zaczęli od razu rozmawiać o imionach i dzieciach?

Najpiękniejsze w wakacjach jest to, że można je zostawić za sobą i planować następne. Serena podejrzewała jednak, że od tej chwili jej wyobrażenie urlopu zmieni się na zawsze. Następna podróż dla przyjemności będzie uwarunkowana wspomnieniem tamtego doświadczenia.

Jeszcze raz przeanalizowała profile trzech nieznajomych, którzy weszli do jej życia i opuścili je po jednym dobrym pieprzeniu. Jeden z nich nigdy się nie dowie, że jest ojcem tajnego gościa jej macicy. Będzie dalej żył bez żadnego przeczucia czy niepokoju, w błogosławionej niewiedzy. I pewnego dnia umrze bez najmniejszych nawet wyrzutów sumienia.

Gdyby miała zdecydować, któremu z tych trzech przyznać ten zaszczyt, nie potrafiłaby wybrać. Nie miałoby dla niej większego znaczenia, czy byłby to błękitnooki surfer, norweski blondynek czy Neal, dżentelmen o wschodnich rysach twarzy. Bo nie pragnęła, ani trochę, poznać pulsującej w jej łonie tajemnicy.

Mogłaby ją odkryć po wyglądzie noworodka, lecz postanowiła, że to się nie zdarzy.

Skoro ciąża była już w zbyt zaawansowanym stadium i jej przerwanie nie wchodziło w rachubę, Serena uczepiła się tego, co powiedziała lekarka.

– Gdy już dojdzie do rozwiązania, może pani oddać dziecko do adopcji. Na pewno nie będzie pani pierwsza, zdarza się to częściej, niż sobie pani wyobraża. Wszystko odbywa się całkowicie anonimowo. Opieka społeczna zabiera noworodka bezpośrednio z sali porodowej. Nawet nie musi pani go oglądać.

3

Od zawsze planowała każdy najmniejszy aspekt swojego życia i w taki sam sposób postanowiła podejść do ciąży. To pozwoli jej najskuteczniej uniknąć nieprzewidzianych okoliczności, a przede wszystkim zaangażowania emocjonalnego. By utrzymać dystans, musiała uznać, że to, co się jej przytrafiło, jest czymś w rodzaju operacji, którą należy doprowadzić do końca.

Dwadzieścia pięć tygodni. Musiała wytrzymać tylko dwadzieścia pięć tygodni. Potem wszystko rozwiąże się samo.

Żeby zachować pozytywne nastawienie aż do zakończenia całej sprawy, natychmiast pomyślała o tym, co będzie potem. Po przeprowadzeniu adopcji, by nagrodzić się za zaangażowanie, ucieknie sama na jakąś zagubioną wysepkę i pozwoli pieścić się promieniom słońca. A po powrocie odnowi całkowicie wygląd swojego mieszkania, wydając zawstydzające kwoty w dizajnerskich salonach z wyposażeniem wnętrz.

Po ustaleniu nagrody pomyślała o reszcie.

Wybrała dyskretnego i wyrozumiałego ginekologa, który miał ją prowadzić przez cały okres ciąży aż do rozwiązania, przewidzianego na listopad. Zamierzała dostosować dietę i nawyki do wskazówek lekarza i skrupulatnie przestrzegać jego zaleceń. Nie opuści żadnej wizyty i będzie się poddawać wszystkim rutynowym badaniom. Zachowując się jak wzorowa brzemienna kobieta, wywiąże się ze swoich powinności wobec noworodka.

Potem nie będzie już miała wobec niego albo niej żadnych obowiązków.

Nie chciała, by ktokolwiek – ani znajomi, ani współpracownicy – wiedział o jej ciąży, zmieni więc styl i zacznie nosić szersze ubrania, żeby zasłonić nieuchronne krągłości. A przez ostatnie miesiące, gdy ten tymczasowy środek zaradczy przestanie działać, postara się unikać przyjaciół i będzie się przemieszczać między zagranicznymi filiami banku. Przed tamtejszymi kolegami nie będzie musiała się tłumaczyć ze swojego brzucha. A potem wróci do Mediolanu parę tygodni przed rozwiązaniem.

Na ten termin zarezerwowała już miejsce w prywatnej klinice. Jednoosobowy pokój ze wszystkimi wygodami.

Dla uniknięcia w przyszłości takich „wypadków” zamówiła już obustronną salpingotomię. Podwiązanie obu jajowodów uniemożliwi zapłodnienie. Nie była to bolesna decyzja. Przeciwnie, to, co Serena przeżywała teraz, wzmacniało jej przekonanie. Miała świadomość, że wiele kobiet skrytykowałoby jej wybór, ale prawdę mówiąc, nic jej to nie obchodziło. Mimo to postanowiła zachować wszystko w tajemnicy.

W ciągu kolejnych tygodni podczas okresowych ultrasonografii nigdy nie obserwowała rozwoju płodu na monitorze, wolała odwracać głowę. Nie chciała słuchać bicia serca i nigdy nie zapytała o płeć dziecka.

W miarę jak ta istota w niej rosła, nie zmieniła zdania.

Nie mogąc kontrolować hormonów, obawiała się, że skoki i zmiany nastroju wywołają u niej chwiejność. Tylko raz przeżyła coś w rodzaju załamania, ale nie wpłynęło ono na to, że nagle pojawił się u niej instynkt macierzyński.

Zdarzyło się to na początku, na siłowni, w wieczór jak każdy inny.

Za poradą lekarską drastycznie ograniczyła aktywność fizyczną, żeby nie zaszkodzić zdrowiu płodu. Było to wielkie wyrzeczenie, bo jej organizm był uzależniony od endorfin i serotoniny, wyzwalanych podczas intensywnego treningu. Potrzebował tego jej mózg, żeby czuła się zawsze skuteczna i rzutka w pracy. W środowisku Sereny wiele osób sięgało po narkotyki, zwłaszcza po kokainę. Natomiast tacy jak ona uzyskiwali ten sam efekt poprzez wysiłek fizyczny i zmęczenie. Nie było łatwo wyzwolić się z takich przyzwyczajeń, ale dobrze jej to szło.

Poza tym jednym fatalnym dniem.

Około dwudziestej trzeciej siłownia opustoszała i Serena została sama. Trenowała właśnie w głębi rzędu bieżni, naprzeciw wielkiej szyby wychodzącej na nocną panoramę miasta. Rytm biegu był stały, bez forsowania, jak jej zalecono. W tyle rozbrzmiewała muzyka klasyczna. Serena miała na sobie szorty i czarną bluzę. Związała włosy, na szyi przewiesiła biały ręcznik i od czasu do czasu ocierała nim kropelki potu z twarzy i czoła.

Wyświetlacz wskazywał, że zostało jeszcze parę minut do czasu, który sobie wyznaczyła, ale pokonała już osiem kilometrów. Uznała, że to wystarczy. Wyciągnęła rękę, żeby zatrzymać bieżnię, ale pomyliła przycisk i przyspieszyła tempo. Owładnął nią niespodziewany impuls. Zamiast poprawić błąd, wydłużyła krok. Jednocześnie cały czas trzymała rękę opartą o ekran dotykowy.

Po chwili jeszcze raz zwiększyła prędkość. Raz, drugi, trzeci. Aż zaczęła czuć pulsowanie w łydkach, jak wtedy, kiedy przekraczanie tej granicy było dla niej normalnością. Jej mięśnie drżały, pot spływał po twarzy i plecach. Miała ochotę pozbyć się cholernej bluzy. Wyszczerzyła z wściekłością zęby, podejmując się rozpaczliwie szalonego wyzwania polegającego na pokonaniu własnych ograniczeń. Nie wiedziała, co w nią wstąpiło. A może dobrze wiedziała. W głębi duszy pragnęła, żeby to dziecko zmęczyło się przebywaniem w jej wnętrzu i uwolniło ją od swojej obecności.

Skończmy z tym. Tutaj, teraz.

Absurdalną próbę wypłoszenia dziecka z łona przerwał nagły, przeszywający ból w dole brzucha, który zgiął ją wpół i zmusił do błyskawicznego naciśnięcia blokady awaryjnej. Bieżnia zatrzymała się; kolana pod Sereną się ugięły, a ból odebrał jej oddech. Ledwie zdołała jedną ręką uchwycić się poręczy, podczas gdy drugą trzymała się za brzuch. Skurcz nie mijał i był tak gwałtowny, że nie była w stanie otworzyć oczu. Myślała, że zaraz umrze. Po czym wrażenie to minęło równie niespodziewanie, jak się pojawiło, nie pozostawiając po sobie śladu. A ona znów poczuła się dobrze, jakby nic się nie stało. Lecz w głowie usłyszała wyraźną groźbę.

Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. A jakby co, to pójdziemy na dno razem. Od tamtej chwili Serena nie czuła więcej pokusy, by powtórzyć eksperyment.

Przeczytała gdzieś, że ciężarnym kobietom zdarza się coś magicznego między czternastym a dwudziestym tygodniem, kiedy zaczynają czuć pierwsze ruchy płodu. Uznała, że może to być dla niej najtrudniejszy moment. Choć nadal niewzruszona w swoich przekonaniach i pewna, że nie ma żadnych ciągot do macierzyństwa, nie mogła wiedzieć, jak zareaguje wobec czegoś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyła, a co u innych brzemiennych kobiet wywoływało wstrząs.

Do tej pory nie była w pełni świadoma, że dokądkolwiek pójdzie czy cokolwiek zrobi, ta istota zawsze z nią będzie.

Ta obecność ujawniła się pewnego popołudnia na schodkach do samolotu odlatującego do Nowego Jorku. Było to coś prawie nieodczuwalnego, coś, co można było pomylić z normalną reakcją żołądka. A jednak Serena nabrała przekonania, że chodzi o coś innego. Gdyby trwało to sekundę krócej, ogarnęłaby ją wątpliwość. A przecież chodziło o coś jednoznacznego.

Ten ruch nie pochodził od niej. Wywołał go ktoś inny, w niej.

Od tej chwili zdarzało się to coraz częściej, nie wywoływało jednak żadnego zamętu emocjonalnego, który skłaniałby ją do zmiany planów. Nie wpłynęło też na Serenę pojawienie się pierwszych kopniaków precyzyjnie wymierzanych w różne narządy wewnętrzne. Było to do wytrzymania. Poza nocami, kiedy wewnętrzne wstrząsy nie pozwalały jej spokojnie spać.

Ale również ten problem został z powodzeniem rozwiązany.

Popychając alejkami supermarketu wózek wypełniony po brzegi zdrową żywnością, zatrzymała się nagle przed słoikiem z nutellą. Każdego wieczoru przed położeniem się do łóżka pochłaniała trzy łyżeczki tej brązowej mazi i odkryła, że w ten sposób może uspokoić swojego ruchliwego gościa.

Poza tym wszystko miało się ku lepszemu, a ona szybko zbliżała się do porodu, który miał rozwiązać jej kłopoty.

Była coraz bardziej przekonana do pomysłu, żeby ktoś inny wychował dziecko, i przy każdej okazji wskazywała sobie pozytywne aspekty tej decyzji. Na przykład przyszłe konsekwencje wychowywania syna albo córki. Oszczędzi sobie zamętu związanego z dorastaniem albo wyborem ścieżki edukacyjnej. Z pierwszymi miłościami, porywami, rozczarowaniami. A w najbliższej przyszłości nie będzie musiała się przejmować przygotowaniem wyprawki, kupowaniem kołyski i wózka albo urządzaniem pokoiku. Żadnego karmienia piersią czy butelką w środku nocy. Żadnych pediatrów, kolek i pierwszych ząbków. Żadnego ulewania ani homogenizowanych słoiczków. Żadnych pieluch.

Pierwsze niemowlęce śpioszki zapewni prywatna klinika, co obejmowała opłacona przez nią usługa.

I nie musiała wybierać imienia. Zadanie to przypadnie w udziale – wraz z innymi obowiązkami – rodzinie adopcyjnej.

Serena miała nigdy nie poznać ich tożsamości. Miała ich nigdy nie zobaczyć. Chyba że kiedyś w przyszłości, przypadkowo. Ale nie będzie w stanie ich rozpoznać. Tak samo byłoby z dzieckiem, gdyby kiedykolwiek spotkała ją albo jego. Była tego pewna.

Zew krwi to wymówka dobra dla romantyków. W realnym życiu nie miał racji bytu. Słyszała, że ponad czterdzieści procent ludzi nie wie, że nie jest dzieckiem własnego ojca. A ponieważ sama nie czuła żadnego związku z rodziną, z którą rozstała się wiele lat wcześniej, może płód, który nosiła w łonie, też odziedziczył szczęśliwy gen. Ten, który teraz pozwalał jej z taką łatwością osiągnąć zamierzony cel.

Rozstać się na zawsze z nią albo z nim.

Ta myśl powinna ją w jakiś sposób ranić. Na przykład, gdy miała dwanaście lat, dostała w prezencie królika angorę. W tamtym czasie mieszkała z matką i ojczymem. Po trzech dniach byli zmuszeni pozbyć się zwierzaka z powodu nieprzewidzianej alergii jednego z przyrodnich braci Sereny. Wtedy doświadczyła nieznanego bólu, niemal nie do wytrzymania. Miała go wciąż wyraźnie w pamięci i obawiała się, że po porodzie poczuje takie samo cierpienie. Porównanie było ryzykowne, ale strach bardziej niż uzasadniony. Im bardziej jednak zbliżała się wyznaczona data, tym bardziej niepokój słabł, czemu pomagało przekonanie, że Serena nie ma zbyt wiele do zaoferowania tej istocie, jeśli chodzi o matczyne odruchy czy zwykłą empatię.

Pewna, że się nie rozmyśli i że podjęła najlepszą decyzję dla przyszłości mającego się narodzić dziecka, Serena wróciła z ostatniej zagranicznej podróży roboczej dwa tygodnie przed pójściem do kliniki, tak jak zaplanowała.

Po przyjeździe do domu z lotniska późnym wieczorem przygotowała sobie ziołowy napar i wypiła go na stojąco, w mroku i spokoju kuchni. Wzięła prysznic i zaraz potem zamierzała się położyć. Odkąd jej brzuch nabrał ogromnych rozmiarów, przestała przeglądać się w lustrze. Ograniczała się do pobieżnego zerknięcia, by sprawdzić, czy bezlitosne odbicie oddaje w miarę przyzwoity wygląd.

W każdym razie dni zaniedbania zbliżały się do końca i zaraz potem pojawi się na nowo dawna Serena. A wraz z nią miały wrócić szpilki, ubrania we właściwym rozmiarze, alkohol, sushi, ostrygi i surowa szynka.

Lecz tej nocy wytrwale realizowany plan miał ulec gwałtownej zmianie. Około trzeciej Serenę obudził nagły niepokój. Oszołomiona, zaczęła krążyć po mieszkaniu. Podpierała się o ściany, żeby nie stracić równowagi.

Mimo zamętu w głowie wyczuła powagę tego, co się z nią działo.

Wzięła telefon, żeby wezwać pomoc, ale nie była pewna, czy zdoła coś powiedzieć. Resztka świadomości przywiodła jej na myśl sznurki alarmowe znajdujące się we wszystkich łazienkach w domu. Pociągając za jeden z nich, uruchomiłaby sygnał w portierni luksusowego wieżowca i ktoś przybyłby z pomocą. Przynajmniej tak zapewniał folder prestiżowej agencji nieruchomości, która sprzedała jej mieszkanie.

Najbliższy sznurek znajdował się w małej łazience, którą jej sprzątaczka przeznaczyła na schowek.

Wchodząc tam, Serena zapaliła światło nad lustrem. Namierzyła linkę wiszącą w nigdy nieużywanej kabinie prysznicowej i przesunęła się w jej kierunku. Poruszając się niezdarnie w ciasnej przestrzeni, potknęła się o sznur od odkurzacza i zrzuciła z półek kilka pojemników ze środkami czystości. Przeklęła sprzątaczkę Admetę, ale się nie poddała. Wyciągnęła rękę, żeby chwycić czerwoną kuleczkę na końcu linki. Miała wrażenie, że jej dotyka, ale nie była całkiem pewna, bo otaczający ją mały świat zawalił się przed jej oczami. Albo raczej to ona zachwiała się i runęła na posadzkę.

Pociągnęłam? – zastanawiała się, dręczona przerażającą wątpliwością.

Policzek i kość jarzmową miała przyciśnięte do zimnych płytek, gdy siły szybko ją opuszczały; zanim straciła przytomność, jej wzrok padł na niebieskie opakowanie płynnego środka czyszczącego, który, podobnie jak ona, upadł na podłogę.

Odczytała etykietę: Woń Aurory.

Jaki miałby to być zapach? Zastanawiała się, co jest bardziej bezsensowne: nazwa nadana przez jakiegoś eksperta od marketingu płynowi o oczywistym pochodzeniu chemicznym czy jej pytanie w takim momencie?

A zaraz potem stało się tak, jakby ktoś zgasił światło.

Ciemność była tak wyraźna, że kiedy Serena otworzyła oczy, zdawało jej się, że minęło ledwie kilka sekund.

Śpiączka, w którą zapadła, ulotniła się. Spodziewała się znów zobaczyć przed sobą niebieską butelkę z płynem o zapachu Aurory, tymczasem znajdowała się w pokoju reanimacyjnym.

Pomyślała, że zdołała jednak pociągnąć za linkę alarmową. W innym wypadku jej obecność tutaj byłaby niezrozumiała.

Wkrótce przyszła do niej pielęgniarka, a potem lekarz. Oboje uspokajali ją, mówili, że miała wielkie szczęście, że wróci do zdrowia i że wkrótce ją wypiszą.

Z ich słów zrozumiała, że minęły trzy tygodnie.

W tym czasie zdarzyło się wiele rzeczy. Chirurdzy zatrzymali krwotok maciczny, ratując jej życie. Zamiast do prywatnej kliniki trafiła do wielkiego szpitala, gdzie nikt nie miał pojęcia o jej zamiarze oddania do adopcji noworodka, którego miała urodzić.

Pokazali jej jakieś brzydactwo, które według nich miało być dziewczynką, a ponieważ nie wiedzieli, jak ją nazwać, zapytali, jakie imię dla niej wybrała. Serena nie miała siły odpowiedzieć ani czegokolwiek wyjaśnić i pomyślała, żeby powtórzyć pierwszą rzecz, jaka przyszła jej do głowy.

„Zapach Aurory” brzmiał nieco ryzykownie jako imię.

– Aurora – powiedziała.

4

Z uwagi na brawurowy sposób, w jaki Aurora przyszła na świat, znajomi i koledzy Sereny dowiedzieli się, że groziło jej śmiertelne niebezpieczeństwo i jednocześnie że była w ciąży. Zdała sobie sprawę, że wyjawienie im prawdziwego powodu, dla którego ukrywała swój stan, a przede wszystkim decyzji o oddaniu córeczki do adopcji nie będzie łatwe. Najprostszym sposobem na odwrócenie uwagi wszystkich od ciągnącego się od miesięcy kłamstwa i uniknięcie zbyt wielu pytań było zaakceptowanie roli matki.

Istnienie Aurory wykluczało wszelkie możliwe plotki i spekulacje. A także oceny.

Inaczej nikt nie pojąłby prawdy. Napiętnowaliby ją po prostu jako kobietę niezdolną do zapanowania nad własnymi impulsami, która pozwoliła w końcu zapłodnić się przez pierwszego lepszego nieznajomego na Bali.

A skoro już mowa o ojcu, to Aurora nie przypominała żadnego z trzech pretendentów do tej roli. Nie miała błękitnych oczu surfera ani północnego kolorytu norweskiego informatyka, ani też orientalnych rysów ostatniego dżentelmena.

Patrząc na nią po raz pierwszy, Serena zdała sobie sprawę, że córka jest jej kopią, jakby spłodziła ją sama.

Jestem dżdżownicą, myślała, odnosząc się do partenogenezy, za pomocą której rozmnażają się niektóre robaki.

Jedyną różnicą były blond włosy. Dziewczynka miała loczki – górę złocistych kędziorów, które w przyszłości staną się najbardziej wyróżniającą cechą Aurory, znakiem szczególnym pozwalającym rozpoznać ją pośród milionów innych dziewczynek.

Wszyscy wokół Sereny zastanawiali się, jakim będzie typem matki. W gruncie rzeczy ona też zadawała sobie to pytanie. W kolejnych latach przywiązywała wielką wagę do tego, by córka odebrała najlepsze wykształcenie i żeby niczego jej nie brakowało. Niańki z referencjami, najlepsze prywatne szkoły, lekcje szermierki, jazdy konnej i pływania.

Serenie zależało, żeby Aurora miała zawsze zadbany wygląd i nienaganne maniery. Musiała mieć pewność, że córka jest dla wszystkich uprzejma i inni traktują ją w taki sam sposób. Potraktowała bardzo poważnie swoją rodzicielską rolę.

Taki obraz nie do końca jednak odzwierciedlał rzeczywistość.

Dosyć powszechnym błędem, szczególnie wśród mężczyzn, jest przekonanie, że przy porodzie kobieta odkrywa nagle, jak to cudownie jest być matką. Tymczasem macierzyństwo nie jest żadnym objawieniem. Serena odkryła to od razu.

Dlatego od samego początku stworzyła wokół Aurory coś w rodzaju zabezpieczającej siatki złożonej z osób, które mogłyby zaspokoić każdą jej potrzebę i zostać obarczone różnymi zadaniami. Niania Mary. Sprzątaczka Admeta. Kucharka Porzia. Szofer Walter. Okazyjnie dołączali do nich portier Armando i Fabrizio – osobisty asystent Sereny.

Była bowiem matką skuteczną. Choć całkowicie niezdolną do okazywania uczuć.

Aurora nigdy nie narzekała. Szybko nauczyła się obchodzić bez pocałunków, przytulania i czułości. Może właśnie dlatego na szóste urodziny poprosiła o kota.

Prawdopodobnie rolą Gasparego, którego imię dla wygody zostało od razu przemianowane na Gas, było zastąpienie kontaktu fizycznego między matką a córką. Wybrały go razem w schronisku dla zwierząt i po porządnym umyciu i koniecznych szczepieniach stał się trzecim członkiem rodziny, przejmując w pełne posiadanie apartament na dziewiętnastym piętrze drapacza chmur.

Gas wyczuł w lot, że wystarczy przymilać się trochę do Aurory, żeby dziewczynka zaczęła go rozpieszczać. Natomiast Serena, która w dzieciństwie była zmuszona rozstać się z królikiem z powodu alergii przyrodniego brata, rozwinęła w sobie niechęć do zwierząt. Kot natychmiast to wychwycił, ale przez wzgląd na Aurorę on i Serena zatrzymali dla siebie obopólną pogardę i po prostu wzajemnie się ignorowali. Po kilku miesiącach Serena zaakceptowała, że to zwierzak zaspokaja uczuciowe wymagania córki.

A Aurorze było z tym dobrze.

Była cicha i posłuszna, ale nic nie umykało jej uwagi. Pod wieloma względami rozwijała się szybciej od swoich rówieśnic. Była dziewczynką o przenikliwej inteligencji, która najwyraźniej już rozumiała, na czym polega świat, a także to, czego świat – a przede wszystkim matka – się po niej spodziewa.

– Masz sześć lat, powinnaś nauczyć się jeździć na nartach – powiedziała Serena pewnego ranka podczas śniadania. Nie znosiła gór, a szczególnie śniegu. Ale nie było powodu, by dotyczyło to również Aurory.

Wielu rodziców przekazuje dzieciom własne awersje, czasem też własne fobie. Serena uważała to za skrajnie błędne. Chciała, żeby córka miała do dyspozycji wszystkie możliwości, niezależnie od tego, co się podoba albo nie podoba jej matce.

– I weźmiemy ze sobą Gasa? – zapytała dziewczynka, wyobrażając sobie wspólne wakacje.

– Gas zostanie ze mną – odpowiedziała dobitnie Serena, chcąc uniknąć wszelkich nieporozumień. – Zapisałam cię na obóz.

Był pogodny lutowy poranek, a one siedziały przy dużym kuchennym stole.

– Obóz? – powtórzyła całkiem spokojnie Aurora, odgryzając kawałek grzanki.

– Dwanaście szczęśliwych dziewczynek – potwierdziła matka. Chciała podkreślić, jaki to przywilej, że znalazła się w tak nielicznej grupie. – Będziecie miały dla siebie cały górski dom w Vion w Szwajcarii. To zachwycające miejsce, zobaczysz. Będziesz miała własny pokój i codziennie będziecie miały lekcje z instruktorką jazdy na nartach. Ale będziesz też mogła chodzić na sanki i na łyżwy. W tygodniowym programie jest także wspaniała wycieczka na saniach ciągnionych przez konie, z przekąską w lesie. Popołudnia i wieczory będziesz spędzać na zabawach z koleżankami.

– Czy znam którąś z nich?

– Nie, ale to nieważne – rzuciła Serena, żeby zgasić w zarodku potencjalne marudzenie. – Nie sądzę, żeby w przypadku pozostałych dziewczynek było inaczej. Zaprzyjaźnicie się na miejscu. – Były to rówieśnice Aurory, doskonała sytuacja.

Dziewczynka nie zaprotestowała ani w żaden sposób nie odpowiedziała, jakby próbowała rozważyć zaoferowaną jej możliwość. Jak zawsze trudno było zrozumieć, co chodzi jej po głowie, czy jest zadowolona, czy może rozczarowana. Na pewno była w stanie docenić zalety ich dostatniego życia, ale często nie okazywała entuzjazmu. Lub raczej nie reagowała w taki sposób, jakiego spodziewała się Serena, która w jej wieku na pewno nie cieszyła się podobnymi przywilejami. Nie chciała córce niczego wypominać, pragnęła jednak, żeby była przynajmniej wdzięczna przeznaczeniu, że umieścił ją w takim domu i z taką matką.

Obojętna postawa Aurory była przejawem jej wstrzemięźliwego usposobienia, przejawiającego się w pogodzeniu się z losem. Nigdy specjalnie się nie ekscytowała ani nie załamywała i właśnie przez to wydawała się dojrzalsza niż inne sześcioletnie dziewczynki. U Sereny wywoływało to irytację. Czasem z trudem zachowywała spokój, ponieważ córka swoim milczeniem wzbudzała w niej poczucie, że jako matka nie dorasta do swoich zadań. Przez chwilę zdawało jej się, że przeżywa na nowo własną relację – tyle że z odwróconymi rolami – z matką: jako dziecko Serena była niesforna, po to tylko, by zrobić jej na złość. Właśnie dlatego, choć do tej pory Aurora zadawała jej właściwie niewinne pytania, miała wrażenie, że prowadzą wściekły spór.

– Będziesz się dobrze bawiła – powiedziała, przełykając kawę i kończąc kłótnię, która w rzeczywistości nie miała miejsca.

5

– Maman – powiedziała dziecięcym głosem po francusku jakaś dziewczynka.

– Hello – odpowiedziała po angielsku Serena. – Who’s speaking? – zapytała, bo było jasne, że nie rozmawia przez telefon z Aurorą.

– Aurélie – odparła niepewnym głosem dziewczynka. – Mom, is that you?

Nie, nie jestem twoją mamą, pomyślała Serena. Z powodu podobieństwa brzmienia imion Aurora i Aurélie opiekunka, która odebrała telefon, musiała się pomylić i zawołać do telefonu inne dziecko.

– Could you please tell Aurora to come to the phone?

– Of course. Goodbye! – pożegnała się grzecznie dziewczynka.

W oczekiwaniu, aż mała Francuzka znajdzie Aurorę i poprosi, by podeszła do telefonu, Serena przejrzała się w lustrze w sypialni i wygładziła ręką małe zagniecenie na spódnicy czarnego kostiumu od Armaniego. Miała zaplanowane na wieczór drinka, a potem kolację z przyjaciółmi; nie chciała się spóźnić.

Przy zapisach na obóz wyjaśniono rodzicom, że połączenia z dziećmi będą możliwe każdego wieczoru po kolacji o osiemnastej pod numer stacjonarny.

Serena rozumiała to, bo w przeciwnym razie rodzice dzwoniliby o dowolnej, wygodnej dla nich porze. Ale z powodu tej restrykcyjnej zasady musiała czekać prawie trzydzieści pięć minut, aż linia się zwolni. Dzwoniła co chwilę, lecz wciąż było zajęte, bo oczywiście inni rodzice też próbowali skontaktować się z domem w Vion.

Przemknęło jej przez głowę, że ten telefon jest właściwie zbędny, bo obóz dobiegał końca; nazajutrz po południu kierowca Walter miał odebrać Aurorę i przywieźć ją do domu. Nawet jeśli po ich poprzedniej rozmowie telefonicznej wydarzyło się coś nowego, Serena dowiedziałaby się o tym od córki następnego wieczoru. Zaplanowała już, że zjedzą na kolację pyszną pizzę. Aurorę na pewno to ucieszy, biorąc pod uwagę, że w menu szwajcarskiego kucharza były dania nieco zbyt wyszukane dla sześciolatki.

Powód, dla którego Serena postanowiła zadzwonić, wiązał się z lekkim poczuciem winy. Przez cały tydzień połączyła się z Aurorą tylko dwukrotnie. I podczas ostatniej rozmowy poprzedniego wieczoru wydało jej się, że córka ma jej to za złe. Jak zwykle Aurora nie wyraziła tego wprost, ale ton głosu mówił sam za siebie. Serena domyśliła się, że prawdopodobnie do jej koleżanek rodzice dzwonili codziennie. Wyobraziła sobie siedzącą w kącie Aurorę, która z ponurą miną przyglądała się procesji małych przyjaciółek wymieniających się przy aparacie telefonicznym, podczas gdy ona daremnie czekała na swoją kolej. Serena wiedziała, że to głupia myśl. Być może wcale tak nie było. Ale uaktywnił się już syndrom nieczystego sumienia, więc postanowiła zaskoczyć córkę.

Ktoś po drugiej stronie przejął słuchawkę.

– Mama? – zapytała Aurora, zapewne zdziwiona, że Serena zadzwoniła drugi wieczór z rzędu.

– Cześć – rzuciła wesoło matka. Jej ton brzmiał mniej więcej tak, jakby mówiła: „Tadam, niespodzianka!”.

Ale córka nie zwróciła na to uwagi.

– Czy coś się stało Gasowi? – zapytała zaniepokojona.

– Czuje się świetnie – zapewniła ją Serena.

Dlaczego miałoby się coś stać temu przeklętemu kotu? – pomyślała. Czy nie mogła zadzwonić po prostu, bo miała na to ochotę? Poczuła się upokorzona nieufnością córki, ale postanowiła to przemilczeć.

– Założę się, że teraz, kiedy obóz się kończy, chciałabyś zostać tam jeszcze kilka dni – powiedziała.

– Jutro, kiedy wyjedziemy, przyjadą inne dziewczynki – zauważyła roztropnie Aurora. Być może obawiała się, że matka dzwoni, bo chce przedłużyć jej pobyt w Szwajcarii. – Poza tym w poniedziałek mam szkołę.

– Tak tylko powiedziałam – rzuciła Serena. – To jasne, że musisz wrócić do Mediolanu. No i w poniedziałek masz szkołę – dodała, jakby dla podkreślenia, że to ona jako matka powinna o tym przypomnieć.

– To widzimy się jutro wieczorem – powiedziała dziewczynka, jakby chciała dać do zrozumienia, że ten telefon nie był konieczny.

Serena poczuła się dotknięta. Była już spóźniona na wieczór z przyjaciółmi i zamiast być przy drugim kieliszku szampana, podkusiło ją, żeby zatelefonować. Ta mała niewdzięcznica nie zasługiwała na takie względy.

– Jutro na kolację będzie pizza – oznajmiła, żeby trochę udobruchać córkę.

– Super – odparła Aurora bez cienia entuzjazmu. – Ale teraz muszę już kończyć. Przygotowujemy się, bo dziś wieczorem jest święto motylkowych wróżek.

Serena zdała sobie sprawę, że niczego więcej nie może się po niej spodziewać. W końcu udało jej się odzwyczaić córkę od tego rodzaju niespodzianek. Co jej strzeliło do głowy? Mogła się spodziewać, że Aurora tak zareaguje na jej telefon.

– Nie przejmuj się, wracaj do przyjaciółek. Pogłaszczę Gasa od ciebie.

To ostatnie zdanie też musiało zabrzmieć dziwnie w uszach Aurory, bo dała matce do zrozumienia, że nie ma takiej potrzeby.

– Wystarczy, żebyś pamiętała go nakarmić – oświadczyła przed odłożeniem słuchawki.

Serena stała przez chwilę bez ruchu z komórką w ręce.

– „Wystarczy, żebyś pamiętała go nakarmić” – powtórzyła jednostajnym głosem słowa córki.

Może powinna się zastanowić, jak wyglądały rozmowy innych dziewczynek z ich matkami. Ona nie była typem „Kochanie”, „Skarbie” czy „Kocham cię”. Była przekonana, że gdyby użyła podobnych wyrażeń, byłoby to kłopotliwe również dla Aurory. Ale po chwili przypomniała sobie radosny głos Aurélie, która odebrała telefon, myśląc, że dzwoni jej mama.

Maman?

Entuzjazm tej dziewczynki powinien wzbudzić w niej zazdrość. Tymczasem utwierdził ją tylko w przekonaniu, że takie mizdrzenie się nie wpływa dobrze na charakter.

Ja ją wzmacniam, pomyślała. Kiedy Aurora dorośnie, dostrzeże to i będzie mi wdzięczna. Bardzo chciałaby jednak wiedzieć, czym jest to „święto motylkowych wróżek”, o którym wspomniała córka. Nazwa wskazywała na coś zabawnego.

W tym momencie w progu pokoju pojawił się kot, wyrywając Serenę z zamyślenia i zmuszając do stłumienia okrzyku przerażenia. Przeklęty. Kiedy próbowała się uspokoić, Gas tylko przelotnie na nią spojrzał i ruszył obojętnie własną drogą.

Nie spodziewał się pieszczot, zresztą i tak by ich nie dostał.

6

Telefon zadzwonił o trzeciej nad ranem. Serena obudziła się gwałtownie. Potrzebowała paru sekund, by oprzytomnieć. Zorientowała się, że zrzuciła z siebie kołdrę i że jest spocona, ale nie pamiętała, co się jej śniło.

Wciąż jeszcze oszołomiona, wyciągnęła rękę w stronę szafki nocnej. Wzięła telefon i zobaczyła numer, którego nie rozpoznała. Podciągnęła się na łóżku, odchrząknęła i odebrała połączenie.

– Tak?

– Jestem Berta z pensjonatu w Vion. – Przedstawiając się, opiekunka próbowała zachować spokój.

Serena jednak natychmiast wychwyciła drżenie w jej głosie. Coś w rodzaju makabrycznego „Tadaaam, niespodzianka!”.

– Co się dzieje? – zapytała, czując przyspieszone bicie serca.

Ale teraz muszę już kończyć. Przygotowujemy się, bo dziś wieczorem jest święto motylkowych wróżek.

– Aurora czuje się dobrze – zapewniła ją natychmiast Berta.

– Ale? – naciskała Serena, wyobrażając sobie, że to nie wszystko.

– Ale dziś w pensjonacie wybuchł pożar.

Pożar, powtórzyła w myślach, próbując uprzytomnić sobie przedstawiany jej problem. Choć wciąż wracało jej w pamięci „święto motylkowych wróżek”.

– Zdołałyśmy wyprowadzić dziewczynki, są tylko wystraszone.

Wyobraziła sobie wspaniały górski dom, który widziała na zdjęciu w folderze, stający w płomieniach.

– Czy żadna nie ucierpiała?

– Nawdychały się trochę dymu, u niektórych pojawiły się hipotermia lub odmrożenia, bo w nocy temperatura spadła do osiemnastu poniżej zera. Ale lekarze już je zbadali i mówią, że nie ma powodu do niepokoju. – I znów to drobne załamanie w tonie głosu…

Tym razem Serena usłyszała je o wiele wyraźniej. Jakiś cień bólu, niczym smutna zjawa usiłująca ukryć się między słowami. Tak naprawdę opiekunka nie odpowiedziała na jej pytanie. Powinna była powiedzieć, że wszystkie dziewczynki czują się dobrze, a ona przedstawiła jej tylko wymijający, ogólny obraz sytuacji.

Święto motylkowych wróżek. Święto motylkowych wróżek. Święto motylkowych wróżek.

– A więc, Berto, zapewnia mnie pani, że moja córka i pozostałe dziewczynki cieszą się znakomitym zdrowiem – powiedziała.

Krótka cisza, która nastąpiła, zmroziła ją.

– Tak – zapewniła ją kobieta po zbyt długiej chwili.

Serce Sereny zakończyło galop – nagle się zatrzymało. Kłamie, pomyślała.

– Jak nazywa się dziewczynka, która się nie uratowała? – zapytała z pewnością, że się nie myli.

– Ja nie… – wybełkotała opiekunka, nie wiedząc, jak wydostać się z tego mrocznego zaułka.

Ale Serena musiała wiedzieć.

– Nie żyje?

– Zaginęła – poprawiła ją kobieta, powtarzając to, co prawdopodobnie usłyszała od ratowników.

Tadaaam, niespodzianka!

Wiedziałam.

– To Francuzka – dodała Berta, próbując zapewnić Serenę, że ona nie ma powodu do niepokoju.

Aurora była bezpieczna, ale w wieku zaledwie sześciu lat stała się świadkiem tragedii. Nigdy o tym nie zapomni, do końca życia będzie nosiła w sobie to wspomnienie.

– Były pod waszą kuratelą – rzuciła gniewnie Serena. – Jak mogło do tego dojść?

– Proszę posłuchać, pani nie może… nie powinna… – Kobieta chyba jej groziła. Jęczała, ale jednocześnie była wściekła.

Ponieważ złość zajęła teraz miejsce strachu, a Serena musiała wyładować ogromne napięcie, była gotowa ją zaatakować. Ale zaraz pomyślała o nieznajomej dziewczynce. O telefonie, który inna mama odebrała tej nocy albo dopiero miała odebrać. Nie mogła wiedzieć, czy ta kobieta została już zawiadomiona. Na pewno to nie Berta zadzwoniłaby do domu tej rodziny w środku nocy. Zrobiłaby to policja. Można było tylko mieć nadzieję, że osobą przekazującą wiadomość będzie ktoś przygotowany do tego typu rozmów. Ton powinien być zupełnie inny. Podobnie jak sens wypowiadanych słów. Serena powinna więc uznać, że ma szczęście.

– Chciałabym porozmawiać z córką – powiedziała nieco spokojniej.

– Dziewczynki są teraz z psychologiem. Wkrótce uruchomimy połączenia telefoniczne z rodzinami.

– Kiedy?

– Wkrótce – odparła opiekunka zdecydowanym tonem. – Władze Vion poprosiły nas, by powiedzieć, że nie ma potrzeby, żebyście państwo przyjeżdżali tu w pośpiechu tej nocy. Jest śnieżyca i drogi są praktycznie nieprzejezdne. Nie chcą, by do tragedii dołączył jeszcze jakiś wypadek.

To nie nami się przejmują, poprawiła ją w myślach Serena. Chcą tylko, żeby pech nie dotknął ich jeszcze bardziej. Sam pożar był już poważnym ciosem dla wizerunku renomowanej miejscowości alpejskiej.

– Dziewczynki są w dobrych rękach – oświadczyła Berta. Ale już wymawiając te słowa, chyba ich żałowała, biorąc pod uwagę, co się wydarzyło. – Niedługo rodzice będą mogli z nimi porozmawiać, a jutro rano wszystkie zostaną odwiezione do domów.

Chciała dać tym do zrozumienia, że dla innych matek czy ojców dostosowanie się do sytuacji nie stanowiło problemu. Cała ta przemowa służyła uświadomieniu Serenie, że lepiej się nie wychylać z żądaniami nie na miejscu.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

CZAS PO

Dostępne w wersji pełnej

ŚWIATŁO OGNIA

Dostępne w wersji pełnej

TAJEMNICA LASU

Dostępne w wersji pełnej

MAGICZNE MIASTECZKO NOIV

Dostępne w wersji pełnej

ŻYCIE PO

Dostępne w wersji pełnej

DROGA BEZ POWROTU

Dostępne w wersji pełnej

ŚNIEG I SOWA

Dostępne w wersji pełnej

HASLI

Dostępne w wersji pełnej

MALASSÉR

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa: Lisa Ridzén, Kiedy żurawie odlatują na południe

Karta redakcyjna

ŻYCIE PRZED

1

2

3

4

5

6

CZAS PO

ŚWIATŁO OGNIA

TAJEMNICA LASU

MAGICZNE MIASTECZKO NOIV

ŻYCIE PO

DROGA BEZ POWROTU

ŚNIEG I SOWA

HASLI

MALASSÉR

Podziękowania