Dziewiąty Deszcz. Trylogia Dzikiego ognia. Tom 1 - Jen Williams - ebook

Dziewiąty Deszcz. Trylogia Dzikiego ognia. Tom 1 ebook

Williams Jen

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Wielkie miasto Ebora lśniło niegdyś od złota. Teraz na jego ulicach grasują watahy wygłodniałych wilków. Tormalin Lekkoduch ani myśli siedzieć bezczynnie i czekać na śmierć, podczas gdy królestwo jego osławionych przodków chyli się ku upadkowi. Woli udać się tam, gdzie toczy się życie – do świata pełnego tawern, kobiet i wina.

Kiedy dostaje propozycję pracy od ekscentrycznej badaczki, lady Vincenzy „Vintage” de Grazon, przyjmuje ją bez wahania. Niebawem dołącza do nich zbiegła wiedźma ze skłonnością do podpalania rozmaitych rzeczy. I choć Tor niespecjalnie ma ochotę walczyć z potworami i wyprawiać się na poszukiwanie pradawnych artefaktów, musi przyznać, że wszystko jest lepsze od koszmaru, który zostawił za sobą.

Są jednak tacy, którzy nie pogodzili się z upadkiem Ebory. Wkrótce grupa poszukiwaczy przygód zostaje wciągnięta w magiczny spisek, a nad Sarnem zawisa widmo wojny. Albowiem powracają Jure’lia i niebawem spadnie Dziewiąty Deszcz…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 635

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Pro­log

Dwie­ście lat temu

– Będziemy mieli kło­poty?

Hestil­lion wzięła chłopca za rękę i uści­snęła ją prze­lot­nie. Kiedy pod­niósł na nią wzrok, oczy miał sze­roko otwarte i szkli­ste – bał się. Tak jak bali się ci wszy­scy nie­liczni ludzie, któ­rzy przy­byli do Ebory. Obda­ro­wała go łagod­nym uśmie­chem i nieco szyb roz­brzmie­wa­ją­cego echem kory­ta­rza. Jego ściany po obu stro­nach obwie­szone były wiel­kimi obra­zami olej­nymi, teraz posza­rza­łymi i zaku­rzo­nymi. Kilka z nich przy­kryto prze­ście­ra­dłami niczym ciała.

– Oczy­wi­ście, że nie, Louisie. Prze­cież jesteś ze mną, prawda? Mogę cho­dzić po całym pałacu, a ty jesteś moim przy­ja­cie­lem.

– Sły­sza­łem, że ludzie mogą osza­leć od samego patrze­nia. – Chło­piec urwał, jak gdyby wyczuł, że powie­dział coś nie­sto­sow­nego. – To zna­czy nie Ebo­ra­nie. Inni ludzie, z zewnątrz.

Hestil­lion znowu się uśmiech­nęła, tym razem nieco szcze­rzej. Wyczu­wała to w snach dele­ga­tów. To Ygse­ril był celem ich noc­nych wędró­wek, zwy­kle nie­wi­doczny, lecz zawsze obecny, z korze­niami się­ga­ją­cymi naj­dal­szych zaka­mar­ków. Wszy­scy się go bali: złych snów wywo­ła­nych tysią­cami lat plo­tek i opo­wie­ści. Zgłę­bia­jąc ich kosz­mary, Hestil­lion pozo­sta­wała w ukry­ciu. Ludzi nie obcho­dziła ebo­rań­ska sztuka wędro­wa­nia w snach.

– To zdu­mie­wa­jący widok, możesz mi wie­rzyć, ale nie zrobi ci krzywdy.

Tak naprawdę chło­piec widział już Ygse­rila, przy­naj­mniej czę­ściowo. Chmura sre­brzy­stych gałęzi boga-drzewa wyra­stała ponad dachem pałacu i można ją było zoba­czyć z Muru, a nawet z pogó­rzy, a przy­naj­mniej tak jej mówiono. Chło­piec wraz ze swym ojcem, kup­cem win­nym, musieli zatem widzieć go w dro­dze do Ebory. Patrzyli na niego, zjeż­dża­jąc w dolinę na swo­ich małych gór­skich kucach, pod­czas gdy wino chlu­po­tało mia­rowo w drew­nia­nych antał­kach. To także Hestil­lion widziała w swo­ich snach.

– Jeste­śmy na miej­scu, spójrz.

Na końcu kory­ta­rza znaj­do­wały się mister­nie rzeź­bione, cięż­kie dwu­skrzy­dłowe drzwi. Nie­gdyś wyryte na nich feniksy i smoki malo­wane były zło­tem, ich oczy błysz­czały jasno, a każdy kieł i każdy szpon powle­czony był masą per­łową, jed­nak wszystko to złusz­czyło się lub spło­wiało, a same drzwi przed­sta­wiały sobą widok rów­nie smutny co wszystko w Ebo­rze. Hestil­lion z wysił­kiem pchnęła jedno skrzy­dło, które skrzy­piąc, otwarło się powoli i uka­zało wiru­jące w świe­tle dro­binki kurzu. Za drzwiami mie­ściła się ogrom­nych roz­mia­rów Kom­nata Korzeni. Przez chwilę cze­kała, aż Louis zbie­rze się w sobie.

– Ja… Och, to… – Pod­niósł rękę do głowy, jak gdyby chciał zdjąć czapkę, lecz przy­po­mniał sobie, że zosta­wił ją w pokoju. – Ni­gdy nie widzia­łem więk­szego miej­sca, pani!

Hestil­lion poki­wała głową. Nie wąt­piła, że chło­piec mówi prawdę. Kom­nata Korzeni znaj­do­wała się w samym sercu pałacu, który z kolei wybu­do­wano w samym cen­trum Ebory. Pod­łoga pod ich sto­pami wyko­nana była z prze­ty­ka­nego zło­tem jasno­nie­bie­skiego mar­muru i jako jedyna nie ule­gła jesz­cze znisz­cze­niu, sufit nad ich gło­wami przy­po­mi­nał zaś tre­liaż z krysz­tału i oło­wiu, przez który sączyło się do środka słabe świa­tło dnia. Z mar­mu­ro­wej posadzki wyra­stał Ygse­ril. Jego pra­stara kora była sza­ro­zie­lona, pomarsz­czona i sękata, grube korze­nie roz­bie­gały się we wszyst­kich kie­run­kach, a bez­listne gałę­zie się­gały w górę i wycho­dziły przez wyciętą w dachu okrą­głą dziurę. Widoczne mię­dzy nimi skrawki błę­kit­nego nieba przy­wo­dziły na myśl odłamki nie­bie­skiego szkła. Kora pnia była pomarsz­czona i pofał­do­wana jak skóra na wysu­szo­nym tru­pie, co zresztą było cał­kiem traf­nym porów­na­niem.

– I co myślisz? – zapy­tała Hestil­lion. – Co myślisz o naszym bogu?

Louis zaci­snął wargi, z pew­no­ścią szu­ka­jąc odpo­wie­dzi, która ją zado­woli. Hestil­lion sta­rała się nie oka­zy­wać znie­cier­pli­wie­nia. Cza­sami miała wra­że­nie, że mogłaby wyrwać powolne myśli z umy­słów nie­roz­gar­nię­tych gości. Ludzie byli tacy nie­skom­pli­ko­wani.

– Jest piękny, lady Hestil­lion – odparł w końcu. – Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem cze­goś takiego, nawet w naj­głęb­szych lasach desz­czo­wych, a ojciec mówi, że tam rosną naj­star­sze drzewa w całym Sar­nie.

– Cóż, ści­śle mówiąc, tak naprawdę to nie jest drzewo. – Hestil­lion popro­wa­dziła Louisa po mar­mu­ro­wej posadzce do miej­sca, gdzie zaczy­nały się korze­nie. Skó­rzane buty chłopca skrzy­piały przy każ­dym kroku, pod­czas gdy jej jedwabne pan­to­felki nie wyda­wały z sie­bie naj­mniej­szego nawet dźwięku. – To serce, obrońca, matka i ojciec Ebory. Bóg-drzewo karmi nas swo­imi korze­niami i wynosi nas w swych gałę­ziach. Gdy nasi wro­go­wie, Jure’lia, zja­wili się ostat­nim razem, z jego gałęzi spadł Ósmy Deszcz, a robale znik­nęły z Sarnu. – Urwała i zaci­snęła usta, żeby nie dodać: „a póź­niej Ygse­ril umarł i zosta­wił nas na pewną śmierć”.

– Ósmy Deszcz, kiedy naro­dziły się ostat­nie bestie wojenne! – Louis spoj­rzał na wzno­szący się nad nimi ogromny pień, a jego pyzatą, szczerą twarz roz­ja­śnił uśmiech. – Ostat­nia wielka bitwa. Ojciec mówił, że wojow­nicy Ebory nosili zbroje tak jasne, że nikt nie mógł na nie patrzeć, że dosia­dali bia­łych jak śnieg gry­fów, a ostrza ich mie­czy pło­nęły ogniem. Powstrzy­mali zarazę kró­lo­wej Jure’lia i robali i znisz­czyli jej Behe­moty. – Urwał. Urze­czony opo­wie­ściami o daw­nej bitwie w końcu się odprę­żył. – Prze­raża mnie trupi księ­życ – wyznał. – Bab­cia mówi, że jeśli zoba­czysz, jak do cie­bie mruga, umrzesz, nim zaj­dzie słońce.

Chłop­skie gada­nie, pomy­ślała Hestil­lion. Trupi księ­życ był niczym wię­cej jak tylko kolej­nym zepsu­tym Behe­mo­tem, który zawisł na nie­bie jak mucha uwię­ziona w bursz­ty­nie. Dotarli na skraj mar­mu­ro­wej posadzki, który wyzna­czał obsy­dia­nowy krąg. Za nim korze­nie skrę­cały się, plą­tały i wzno­siły niczym zakrzy­wione grzbiety sre­brzy­sto­zie­lo­nych mor­skich bestii. Kiedy Hestil­lion nastą­piła na jeden z nich, Louis zatrzy­mał się i gwał­tow­nie szarp­nął ją za rękę.

– Nie możemy!

Spoj­rzała na jego sze­roko otwarte oczy i się uśmiech­nęła. Zarzu­ciła na ramię jasno­złote włosy i wyrze­kła słowa, które posłu­żyły jej jako przy­nęta:

– Boisz się?

Obu­rzony chło­piec zmarsz­czył brwi i razem weszli mię­dzy splą­tane korze­nie. Z początku się poty­kał, bo jego buty były zbyt sztywne, by pod­dać się pomarsz­czo­nej fak­tu­rze kory, pod­czas gdy Hestil­lion wspi­nała się na te korze­nie, odkąd nauczyła się cho­dzić. Pro­wa­dziła go ostroż­nie, aż dotarli do ogrom­nego pnia, który wypeł­nił im pole widze­nia sza­ro­zie­loną ścianą chro­po­wa­tych fałd i zawi­ja­sów. Z tak bli­ska nie­trudno było sobie wyobra­zić, że z kory patrzą na nich twa­rze, smutne obli­cza wszyst­kich Ebo­ran, któ­rzy stra­cili życie od czasu Ósmego Desz­czu. Korze­nie pod ich sto­pami two­rzyły gęstą plą­ta­ninę się­ga­jącą głę­boko w dół, ku nie­wi­docz­nej ciem­no­ści. Hestil­lion uklę­kła i zgar­nęła jedwabną szatę na bok, tak by zbyt­nio się nie pognio­tła. Szarp­nię­ciem roz­wią­zała sze­roką żółtą szarfę, owi­nęła ją wokół pra­wego ramie­nia, zakry­wa­jąc rękaw, i zawią­zała koniec pod pachą.

– Chodź, uklęk­nij obok mnie.

Louis znów się zawa­hał i Hestil­lion pomy­ślała, że potrafi wyczy­tać z jego twa­rzy, co cho­dzi mu po gło­wie. Jakaś jego część wzdry­gała się na myśl o tym, że miałby uklęk­nąć przed obcym bogiem, nawet jeśli był on mar­twy. Widząc to, obda­rzyła go naj­bar­dziej pro­mien­nym ze swych uśmie­chów.

– Tak dla zabawy. Tylko na chwilę.

Kiwa­jąc głową, uklęk­nął na korze­niach obok niej. Gdy się do niej odwró­cił, być może po to, by sko­men­to­wać dziw­nie śli­ską fak­turę drzewa pod pal­cami, Hestil­lion wysu­nęła z rękawa nóż i unio­sła go do przy­ga­szo­nego świa­tła w Kom­na­cie Korzeni. Był tak ostry, że chwilę po tym, jak prze­cią­gnęła ostrzem po szyi Louisa, chło­piec upadł na plecy i pró­bo­wał zata­mo­wać krew, która wyle­wała mu się spo­mię­dzy pal­ców. Wszystko odbyło się tak szybko, że Hestil­lion wąt­piła, czy w ogóle zauwa­żył ostrze. Przez chwilę trząsł się i wierz­gał nogami, na jego twa­rzy malo­wało się nie­do­wie­rza­nie. Hestil­lion odsu­nęła się naj­da­lej jak mogła i zadarł­szy głowę, spoj­rzała na gałę­zie drzewa.

– Krew dla cie­bie! – Powoli nabrała tchu. Szarfa na jej ramie­niu była mokra od krwi, która wsią­kała szybko w ukryty pod spodem jedwabny rękaw. – Krew życia dla twych korzeni! Przy­się­gam ci to i wię­cej!

– Hest! – Krzyk dobiegł z dru­giego końca sali.

Odwró­ciła się i ujrzała swo­jego brata, Tor­ma­lina, sto­ją­cego w na wpół otwar­tych drzwiach – szczu­płą syl­wetkę w pół­mroku i czarne włosy niczym plama inkau­stu na kartce. Nawet z tej odle­gło­ści widziała nie­po­kój malu­jący się na jego twa­rzy.

– Coś ty zro­biła, Hestil­lion? – Bie­giem rzu­cił się ku niej.

Hestil­lion spoj­rzała na ciało syna kupca win­nego, na jego krew czarną na tle korzeni i znowu na gałę­zie. Nie usły­szała odpo­wie­dzi, nie zoba­czyła pąków ani soków ście­ka­ją­cych z pnia. Bóg pozo­stał mar­twy.

– Nic – odparła z gory­czą. – Niczego nie zro­bi­łam.

– Sio­stro. – Dotarł na skraj korzeni i dopiero teraz zoba­czyła, jak bar­dzo sta­rał się ukryć prze­ra­że­nie na widok tego, co uczy­niła, a to roz­zło­ściło ją jesz­cze bar­dziej. – Sio­stro, oni… oni już tego pró­bo­wali.

Rozdział 1

1

Pięć­dzie­siąt lat temu

Tor­ma­lin wyre­gu­lo­wał paski ple­caka i popra­wił pas z przy­tro­czo­nym do niego mie­czem. Sły­szał wyraź­nie odgłosy nad­jeż­dża­ją­cego powozu, jed­nak na razie nie zwra­cał uwagi zarówno na nie, jak i na cze­ka­jącą go kon­fron­ta­cję. Zamiast tego spoj­rzał na cią­gnącą się przed nim wylud­nioną główną ulicę i wiszący na nie­bie trupi księ­życ, sre­brzy­sty we wcze­sno­po­po­łu­dnio­wym świe­tle.

Nie­gdyś była to jedna z naj­oka­zal­szych ulic w całym mie­ście. Nie­mal wszy­scy szlach­cice Ebory mieli tutaj posia­dłość albo nawet dwie, droga zaś pełna była powo­zów, koni, słu­żą­cych zała­twia­ją­cych spra­wunki, ulicz­nych han­dla­rzy sprze­da­ją­cych dobra z całego Sarnu, ebo­rań­skich dam, które w zależ­no­ści od panu­ją­cej mody kryły twa­rze za woal­kami i upi­nały włosy w misterne fry­zury, oraz męż­czyzn w jedwa­biach uzbro­jo­nych w naj­przed­niej­szej roboty mie­cze. Teraz nawierzch­nia drogi była spę­kana, a gdzie­kol­wiek spoj­rzeć, spo­mię­dzy bruku wyra­stały chwa­sty. Nie było też ludzi – ci nie­liczni, któ­rzy prze­żyli, prze­pro­wa­dzili się w głąb mia­sta, bli­żej pałacu – ale były za to wilki. Tor­ma­lin już wcze­śniej wyczuł obec­ność kilku z nich, gdy trzy­ma­jąc się poza zasię­giem wzroku, podą­żały jego tro­pem. Widział też żółte oczy bły­ska­jące pośród cieni zruj­no­wa­nej posia­dło­ści. Chwa­sty i wilki – tylko tyle pozo­stało ze wspa­nia­łej Ebory.

Powóz był teraz bli­żej, stu­kot koń­skich kopyt roz­brzmie­wał bole­śnie gło­śno w panu­ją­cej dookoła cięż­kiej ciszy. Tor­ma­lin wes­tchnął, wciąż zde­cy­do­wany nie oglą­dać się za sie­bie. Daleko przed nim maja­czyła blada linia Muru. Gdy tam dotrze, spę­dzi noc w wieży straż­ni­czej. Kiedy ostat­nio w wie­żach byli jacyś straż­nicy? Z pew­no­ścią nikt w pałacu tego nie pamię­tał. Ostat­nio zaj­mo­wała ich wyłącz­nie szkar­łat­nica.

Powóz zatrzy­mał się i drzwi otwo­rzyły się ze szczę­kiem. Tor­ma­lin nie sły­szał, by kto­kol­wiek wysiadł, ona jed­nak zawsze poru­szała się bez­sze­lest­nie.

– Tor­ma­li­nie!

Odwró­cił się z przy­kle­jo­nym do twa­rzy kwa­śnym uśmie­chem.

– Sio­stro.

Miała na sobie żółtą jedwabną szatę hafto­waną w czarne smoki. W tym kolo­rze było jej nie do twa­rzy, gdyż zbyt­nio pod­kre­ślał jasność jej wło­sów i per­ga­mi­nową skórę. Mimo wszystko była naj­ja­śniej­szą istotą na tej znisz­czo­nej, opa­no­wa­nej przez wilki dro­dze.

– Nie mogę uwie­rzyć, że naprawdę to robisz. – Zgrab­nie omi­ja­jąc pęk­nię­cia, szyb­kim kro­kiem pode­szła do niego, uno­sząc rąbek szaty tak, by nie plą­tała się jej pod sto­pami. – Przy­znaję, że robi­łeś w swoim życiu różne głu­pie, samo­lubne rze­czy, ale to?

Tor­ma­lin zer­k­nął na woź­nicę, który robił wszystko, by nie patrzeć w ich stronę. Był to czło­wiek z rów­nin, o rumia­nej twa­rzy, którą skry­wał pod sze­ro­kim ron­dem kape­lu­sza. Ludzki słu­żący, z pew­no­ścią jeden z nie­licz­nych, któ­rzy pozo­stali w Ebo­rze. Przez moment Tor­ma­lin pomy­ślał, jak dziwni on i jego sio­stra muszą mu się wyda­wać, jak obcy. Ebo­ra­nie byli wyżsi od ludzi, koń­czyny mieli dłuż­sze, lecz poru­szali się z gra­cją, pod­czas gdy ich skóra, nie­za­leż­nie od koloru, lśniła niczym pole­ro­wane drewno. W porów­na­niu z nimi ludzie byli tacy… nie­ele­ganccy. No i te ich oczy. Ludzie nie lubili oczu Ebo­ran. Tor­ma­lin skrzy­wił się i sku­pił uwagę na sio­strze.

– Mówi­łem o tym od lat, Hest. Przez ostatni mie­siąc porząd­ko­wa­łem swoje sprawy, zbie­ra­łem mapy i przy­go­to­wy­wa­łem się do podróży. Naprawdę przy­je­cha­łaś, żeby wyra­zić swoje zdu­mie­nie?

Stała przed nim niż­sza od niego o głowę. Oczy jej pło­nęły. Podob­nie jak jego, te jej rów­nież miały kolor wyschnię­tej krwi albo sta­rego wina.

– Ucie­kasz – stwier­dziła. – Porzu­casz nas, żeby­śmy zmar­nieli i sczeźli.

– Uczy­nię coś dobrego dla Ebory – odparł i odchrząk­nął. – Zamie­rzam udać się do naj­moż­niej­szych tego świata. Otwo­rzę nowe szlaki han­dlowe i wszę­dzie, gdzie dotrę, będę opo­wia­dał o nie­szczę­ściu, które nas dotknęło. W końcu otrzy­mamy pomoc.

– Łżesz! – wybu­chła. Gdzieś w oddali zawył wilk. – Zamie­rzasz roz­ma­wiać z naj­moż­niej­szymi świata? Raczej łaj­da­czyć się i pić w cie­szą­cych się złą sławą tawer­nach. – Nachy­liła się w jego stronę. – Wcale nie zamie­rzasz wra­cać.

– Przez cie­bie minęły dzie­siątki lat, odkąd mie­li­śmy w pałacu porządne wino. A co do łaj­da­cze­nia się… – Zoba­czył jej minę i odwró­cił wzrok. – Ach. Cóż. Ubie­głej nocy wyda­wało mi się, że czu­łem cię w swo­ich snach, sio­strzyczko. Robisz się coraz lep­sza. Ani razu cię nie widzia­łem.

Ta próba pochleb­stwa jesz­cze bar­dziej ją roze­źliła.

– W ciągu ostat­nich trzech tygo­dni czte­rech ostat­nich człon­ków wyso­kiej rady zapa­dło na szkar­łat­nicę. Lady Rel­li­stin na każ­dym spo­tka­niu wyka­słuje sobie płuca w chu­s­teczkę, jej skóra pęka i krwawi. Ci, któ­rzy pozo­stali, snują się po pałacu i patrzą, jak powoli umie­ramy, jak obra­camy się w nicość. Twój kuzyn, Alda­sair, od mie­sięcy nie zamie­nił z nikim słowa, a Ygse­ril jest niczym mar­twy straż­nik patrzący na ostat­nie lata…

– I co chcesz, żebym zro­bił? – Tor­ma­lin z tru­dem ści­szył głos i kolejny raz zer­k­nął na woź­nicę. – Co ja mogę, Hest? Albo ty? Nie zostanę tutaj, żeby patrzeć, jak umie­rają. Nie chcę widzieć, jak wszystko się roz­pada. Czy to czyni mnie tchó­rzem? – Uniósł ręce, po czym je opu­ścił. – Jeśli tak, pro­szę bar­dzo. Mogę nim być. Chcę wyjść za Mur i zoba­czyć świat, zanim mnie rów­nież zabie­rze szkar­łat­nica. Jeśli zostało mi kolejne sto lat życia, nie chcę spę­dzić ich tutaj. Bez Ygse­rila… – urwał, bo ogar­nął go smu­tek tak wielki, że nie­mal czuł w ustach jego smak – …zga­śniemy, sta­niemy się sta­rzy i znie­do­łęż­niali. – Wska­zał ręką wylud­nioną ulicę i znisz­czone domy o oknach jak puste oczo­doły. – Ebora, jaką zna­li­śmy kie­dyś, już nie ist­nieje. – Prze­ma­wiał łagod­nie, tak by jej nie skrzyw­dzić. Nie teraz, kiedy i tak wszystko było takie trudne. – To wspo­mnie­nie, które już nie wróci. Nasz czas dobiegł końca, Hest. Sta­rość albo szkar­łat­nica, któ­reś w końcu nas dopad­nie. Dla­tego chodź ze mną. Jest tyle do zoba­cze­nia, tak wiele miejsc, w któ­rych żyją ludzie. Chodź ze mną.

– Tor­ma­lin Lek­ko­duch – wark­nęła, cofa­jąc się o krok. – Oto jak cię nazy­wali, bo byłeś nie­od­po­wie­dzial­nym obi­bo­kiem. A ja myśla­łam sobie: jak śmią nazy­wać tak mojego brata? Nawet w żar­tach. Ale mieli rację. Dbasz wyłącz­nie o sie­bie, Lek­ko­duchu.

– Dbam o cie­bie, sio­stro. – Tor­ma­lin poczuł się nagle bar­dzo zmę­czony, a przed sobą miał jesz­cze długą drogę, nim znaj­dzie schro­nie­nie przed zmro­kiem. Żało­wał, że w ogóle za nim poje­chała i że przez jej upór musieli odbyć tę roz­mowę. – Ale nie na tyle, żeby zostać tu i patrzeć, jak wszy­scy umie­ra­cie. Nie mogę, Hest. – Odchrząk­nął, sta­ra­jąc się ukryć drże­nie w gło­sie. – Po pro­stu nie mogę.

Podmuch wia­tru prze­mknął ulicą, wypeł­nia­jąc ciszę mię­dzy nimi chłod­nym odgło­sem suchych liści szu­ra­ją­cych po kamie­niu. Przez chwilę Tor­ma­lin poczuł zawroty głowy, jakby stał na skraju urwi­ska, a jakaś potężna siła cią­gnęła go w dół. W końcu Hestil­lion odwró­ciła się, pode­szła do powozu i wsia­dła do środka. Ostat­nim, co zoba­czył, była jej deli­katna biała stopa odziana w żółty jedwabny pan­to­fe­lek. Woź­nica obró­cił konie, które wyczuw­szy cza­jące się w pobliżu wilki, zro­biły się nie­spo­kojne, i powóz ruszył żwawo.

Tor­ma­lin przez chwilę odpro­wa­dzał go wzro­kiem. Widoczne w chmu­rze pyłu sre­brzy­ste gałę­zie Ygse­rila były jedyną żywą rze­czą w tym mar­twym kra­jo­bra­zie. Chwilę póź­niej ruszył przed sie­bie.

***

Zatrzy­mał się dopiero na szczy­cie niskiego wzgó­rza. Ruiny mia­sta dawno już zostały w tyle i mniej wię­cej od dnia prze­mie­rzał poro­śnięte krza­kami pust­ko­wia. Tu i ówdzie widział pozo­sta­ło­ści sznu­rów po sta­rych wozach, zako­pane w pia­sku niczym kości węży, albo cha­łupy słu­żące daw­niej gościom przy­by­wa­ją­cym do Ebory. Był pod wra­że­niem, że na­dal stoją, nawet jeśli sil­niej­szy podmuch wia­tru w każ­dej chwili mógł powa­lić je na zie­mię. Były relik­tami sprzed Tru­pich Wojen, z cza­sów, gdy ludzie z wła­snej woli podró­żo­wali do Ebory. On sam był wów­czas led­wie dziec­kiem. Teraz nad pust­ko­wiami zawisł fio­le­towy zmierzch, na skraju zruj­no­wa­nej Ebory wzno­sił się zaś Mur, któ­rego białe kamie­nie w doga­sa­ją­cym świe­tle zda­wały się liliowe.

Tor prych­nął. A więc stało się. Kiedy przej­dzie przez Mur, nie wróci. Mimo tego, co powie­dział Hestil­lion, nie był głup­cem. Ebora była cho­robą, a oni wszy­scy na nią zapa­dli. Musiał stąd uciec, dopóki wciąż jesz­cze mógł cie­szyć się życiem, zanim powoli zakaszle się na śmierć w urzą­dzo­nej z prze­py­chem sypialni.

Daleko po pra­wej, w cie­niu góry, z Muru wyra­stała wieża straż­ni­cza. Wysoka i wyszczer­biona przy­po­mi­nała psi kieł. Jej okna były ciemne, jed­nak na zewnątrz było jesz­cze dość świa­tła, by Tor zauwa­żył wykute w skale schody. Gdy już będzie miał dach nad głową, roz­pali ogni­sko i przy­go­tuje się na noc. Zasta­na­wiał się, jak wygląda w oczach postron­nego obser­wa­tora – samotny wędro­wiec zmie­rza­jący w nie­znane, z wiszą­cym u pasa legen­dar­nym mie­czem, po który gotów był się­gnąć w każ­dej chwili. Zadarł głowę i wyobra­ził sobie ostre rysy wła­snej twa­rzy oświe­tlone upior­nym bla­skiem sierpa księ­życa oraz lśniące czarne włosy zebrane na karku. Nie­mal żało­wał, że nie może się zoba­czyć.

Myśl o wła­snej śmia­ło­ści popra­wiła mu nastrój i z nową ener­gią począł wspi­nać się po scho­dach. W na wpół otwar­tych drzwiach wieży pię­trzyły się suche liście i nawiana z lasu zie­mia. Gdyby przyj­rzał się uważ­niej, dostrzegłby, że ktoś nie­dawno odgar­nął liście na bok, a w wieży nie jest tak ciemno, jak być powinno. On jed­nak myślał o bukłaku na wino i krążku sera owi­nię­tym w papier per­ga­mi­nowy. Oszczę­dzał je do czasu, aż znów będzie miał dach nad głową, i uznał, że dach walą­cej się wieży jest rów­nie dobry jak każdy inny.

Wszedł na górę po spi­ral­nych scho­dach. Drzwi do pomiesz­cze­nia były zamknięte, lecz wywa­żył je bez trudu, nie­mal wpa­da­jąc do znaj­du­ją­cej się za nimi okrą­głej izby.

Ruch, szu­ra­nie i świa­tło. Tor zdą­żył wysu­nąć do połowy miecz, nim uświa­do­mił sobie, że sto­jący przy oknie wymi­ze­ro­wany cień to w isto­cie czło­wiek – męż­czy­zna o ciem­nych oczach lśnią­cych na umo­ru­sa­nej twa­rzy. Na środku pomiesz­cze­nia pło­nął mały kop­cący ogień, oba okna zasło­nięto poła­ma­nymi deskami i szma­tami. Począt­kowy nie­po­kój prze­ro­dził się w iry­ta­cję – nie spo­dzie­wał się spo­tkać tutaj ludzi.

– Co tu robisz? – Tor wsu­nął miecz z powro­tem do pochwy i rozej­rzał się po pomiesz­cze­niu. Wszystko wska­zy­wało na to, że od jakie­goś czasu było ono zamiesz­ki­wane. Na pod­ło­dze walały się ogry­zione pta­sie kości, brudne łach­many, dwie cynowe miski z zaschnię­tymi reszt­kami jedze­nia i pół butelki jakie­goś ciem­nego płynu. Tor odchrząk­nął. – Jesteś nie­mową?

Męż­czy­zna miał tłu­ste żółte włosy i rzadką brodę tego samego koloru. Na­dal stał przy­ci­śnięty do ściany, lecz przy­gar­bił się, jak gdyby cała ener­gia uszła z jego ciała.

– Jeśli się nie ode­zwiesz, usiądę przy twoim ogniu.

Tor odsu­nął butem stertę szmat, ostroż­nie usiadł na pod­ło­dze i skrzy­żo­wał nogi. Przy­szło mu na myśl, że jeśli teraz wyj­mie bukłak z winem, będzie musiał podzie­lić się nim z czło­wie­kiem. Posta­no­wił więc, że zaczeka jesz­cze jedną noc. Zamiast tego zdjął ple­cak i wycią­gnął z niego mały podróżny imbryk. Ogień był żało­śnie wątły, ale dzięki gar­ści liści, które przy­niósł ze sobą, zapło­nął nieco żywiej. W końcu woda się zago­to­wała.

Męż­czy­zna nie spusz­czał z niego wzroku, pod­czas gdy Tor wlał wodę do płyt­kiej cyno­wej czarki i prze­trzą­sał ple­cak w poszu­ki­wa­niu tore­bek z her­batą.

– Ebo­ra­nin. – Głos czło­wieka brzmiał jak skrzy­pie­nie zardze­wia­łych zawia­sów. Mówił dia­lek­tem z rów­nin, który Tor dobrze znał. Zasta­na­wiał się, ile czasu minęło, odkąd męż­czy­zna roz­ma­wiał z kim­kol­wiek. – Krwio­pijca. Mor­derca.

Tor odchrząk­nął i zwró­cił się do czło­wieka w jego dia­lek­cie:

– A więc tak? – Wes­tchnął i odwró­cił się od ognia i imbryka. – Zamie­rza­łem zapro­po­no­wać ci her­batę, star­cze.

– Nazy­wasz mnie star­cem? – Czło­wiek się roze­śmiał. – Ty? Mój dzia­dek opo­wia­dał mi histo­rie o Tru­pich Woj­nach. Wy, krwio­pijcy, poże­ra­li­ście ludzi żyw­cem na polu bitwy. Oto co mi powie­dział.

Tor kolejny raz pomy­ślał o mie­czu. For­mal­nie rzecz bio­rąc, ów czło­wiek wtar­gnął na zie­mię Ebo­ran.

– Two­jego dziadka nie było wtedy na świe­cie. Tru­pie Wojny miały miej­sce prze­szło trzy­sta lat temu.

Rzecz jasna żad­nego z żyją­cych obec­nie ludzi nie było wów­czas na świe­cie, a jed­nak trak­to­wali to jak oso­bi­stą znie­wagę. Po co prze­ka­zy­wali te wspo­mnie­nia? Dzie­dzi­czyli je, tak jak dzie­dzi­czyli brą­zowe oczy albo odsta­jące uszy. Dla­czego nie mogli po pro­stu zapo­mnieć?

– Wcale tak nie było. – Tor szturch­nął cynową miskę, poiry­to­wany napię­ciem we wła­snym gło­sie. Nagle poża­ło­wał, że okna zabite są deskami. Musiał zno­sić woń tego czło­wieka. – Nikt nie chciał… Kiedy Ygse­ril umarł… On zawsze nas kar­mił, odży­wiał. Bez niego wszy­scy byli­śmy ska­zani na pewną śmierć. Powolne odcho­dze­nie w nicość.

Męż­czy­zna prych­nął z roz­ba­wie­niem. O dziwo pod­szedł do ognia i ukuc­nął przed nim.

– To prawda, że wasz bóg-drzewo umarł i zabrał ze sobą swoje cenne soki. Może już wtedy powin­ni­ście byli wymrzeć, zamiast roz­sma­ko­wać się w naszej krwi. Może tak wła­śnie powinno było się stać.

Usiadł i wbił w Tora spoj­rze­nie ciem­nych oczu, jak gdyby ocze­ki­wał od niego jakie­goś wytłu­ma­cze­nia. Wyja­śnie­nia dla trwa­ją­cego od poko­leń ludo­bój­stwa.

– Co tutaj robisz? To wieża straż­ni­cza, nie przy­tu­łek dla włó­czę­gów.

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami. Spod stery szmat wyjął brudną od tłusz­czu srebrną butelkę. Odkor­ko­wał ją i pocią­gnął łyk. Tor wyczuł silną woń alko­holu.

– Idę zoba­czyć się z córką – odparł. – Od lat nie byłem w domu. Zara­bia­łem pie­nią­dze i tra­ci­łem je. Czas wró­cić, zoba­czyć co i jak. Kto żyje, a kto umarł. Moi ludzie mieli osadę w lesie na zachód stąd. Będę miał szczę­ście, jeśli wy, Ebo­ra­nie, zosta­wi­li­ście kogo­kol­wiek przy życiu.

– Twoi ludzie miesz­kają w lesie? – Tor uniósł brwi. – Mam nadzieję, że w spo­koj­nym.

Na brud­nej twa­rzy męż­czy­zny poja­wił się pół­u­śmiech.

– Nie tak spo­koj­nym, jak byśmy chcieli, ale gdzie teraz jest spo­koj­nie? Ten świat jest zatruty. Och, ale nie martw się, mamy grube, mocne ściany. A przy­naj­mniej mie­li­śmy.

– Dla­czego na tak długo opu­ści­łeś rodzinę? – Tor myślał o Hestil­lion. O jej żół­tych pan­to­fel­kach i jej zapa­chu, który uno­sił się w jego snach. Zawsze miała wyjąt­kowy talent do wędro­wa­nia w snach.

– Cóż, byłem wtedy innym czło­wie­kiem – odparł męż­czy­zna, jakby to wszystko tłu­ma­czyło. – Wypi­jesz moją krew?

Tor się skrzy­wił.

– Jak zapewne wiesz, ludzka krew nie oka­zała się takim dobro­dziej­stwem, jak się spo­dzie­wano. Tak naprawdę nic nie może zastą­pić soków Ygse­rila. Ci, któ­rzy zbyt­nio sobie doga­dzali… cier­pieli. Teraz ist­nieją układy. Umowy z ludźmi, o któ­rych się trosz­czymy. – Usiadł nieco pro­ściej. Gdyby wybrał inną straż­nicę, popi­jałby teraz swoje wino. – Wyna­gra­dzamy im to i ow­szem, pijemy ich krew, lecz w nie­wiel­kich ilo­ściach. – Nie dodał, że to bez zna­cze­nia. Szkar­łat­nica nie dbała o ilość wypi­tej krwi. – Poza tym to nie­zbyt pomocne, kiedy się sta­rasz, a i tak wszystko, co robisz, postrze­gane jest jako nik­czem­ność.

Męż­czy­zna ryk­nął śmie­chem i obej­mu­jąc kolana, zako­ły­sał się w przód i w tył. Tor w mil­cze­niu cze­kał, aż się uspo­koi, i wró­cił do parze­nia her­baty. Kiedy śmiech czło­wieka prze­szedł w ciche pocią­ga­nie nosem, Tor wyjął z ple­caka dwie gli­niane czarki i poka­zał je męż­czyź­nie.

– Napi­jesz się her­baty z ebo­rań­ską kana­lią?

Męż­czy­zna nie odpo­wie­dział od razu, lecz jego twarz stę­żała. Nie­wielka ilość wody w płyt­kiej cyno­wej misce była gorąca, więc Tor zalał nią suche, skur­czone liście w imbryku. Powie­trze wypeł­nił cie­pły korzenny aro­mat, nie­mal natych­miast zdu­szony przez panu­jący w pomiesz­cze­niu cuch­nący potem zaduch.

– Widzia­łem twój miecz – powie­dział czło­wiek. – To dobra broń. Teraz nie widuje się już takich. Skąd go masz?

Tor zmarsz­czył brwi. Czyżby czło­wiek suge­ro­wał, że jest zło­dzie­jem?

– Nale­żał do mojego ojca. Jeśli musisz wie­dzieć, wyko­nano go ze stali wyku­tej w dzi­kim ogniu. Jego nazwa brzmi Dzie­wiąty Deszcz.

Usły­szaw­szy to, męż­czy­zna prych­nął.

– Nie było jesz­cze Dzie­wią­tego Desz­czu. Ostatni był ósmy. Myśla­łem, że pamię­tasz. Skąd taka nazwa?

– To długa i skom­pli­ko­wana histo­ria, któ­rej nie zamie­rzam opo­wia­dać przy­pad­ko­wemu czło­wie­kowi, zwłasz­cza że ten nie­raz mnie znie­wa­żył.

– Powi­nie­nem cię zabić – rzu­cił cicho męż­czy­zna. – Jed­nego Ebo­ra­nina mniej. Dzięki temu świat, w któ­rym żyje moja córka, byłby bez­piecz­niej­szy, prawda?

– Zawsze możesz spró­bo­wać – odparł Tor. – Cho­ciaż myślę, że twoja córka będzie bez­piecz­niej­sza, jeśli dora­sta­jąc, będzie miała przy sobie ojca.

Męż­czy­zna zamilkł, a gdy Tor zapro­po­no­wał mu her­batę, przy­jął czarkę i ski­nął głową w podzię­ko­wa­niu, a może dla­tego, że po namy­śle przy­znał mu rację. Pili w mil­cze­niu, Tor obser­wo­wał smużki czar­nego dymu ula­tu­jące pod sufit i ucie­ka­jące przez jakąś szcze­linę w dachu. W końcu męż­czy­zna poło­żył się po swo­jej stro­nie ogni­ska, ple­cami do Tora, który widząc to, pomy­ślał, że to chyba jedyny prze­jaw zaufa­nia, na jaki może liczyć. Wycią­gnął matę do spa­nia i uło­żył się naj­wy­god­niej jak mógł na kamien­nej pod­ło­dze. Miał przed sobą długą drogę i zapewne będzie sypiał w gor­szych miej­scach.

***

Obu­dził się w dusz­nej ciem­no­ści prze­cię­tej cienką smugą sza­rego świa­tła wpa­da­jącą przez szcze­linę w oknie. To dzięki niej wie­dział, że jest świt. Męż­czy­zna na­dal spał obok przy­ga­sa­ją­cego żaru ogni­ska. Poru­sza­jąc się naj­ci­szej jak mógł, Tor zebrał swoje rze­czy, aż w końcu sta­nął nad śpią­cym czło­wie­kiem. Zmarszczki na jego twa­rzy wyda­wały się nie­wia­ry­god­nie głę­bo­kie, jak gdyby prze­żył tysiąc żyć zamiast jed­nego, żało­śnie krót­kiego. Zasta­na­wiał się, czy męż­czy­zna zdoła wró­cić do córki i czy w ogóle ją ma. A jeśli tak, to czy będzie chciała go znać. Nie­któ­rych zerwa­nych więzi nie spo­sób było napra­wić. Nie­wiele myśląc, wycią­gnął z ple­caka paczuszkę z her­batą i zosta­wił ją obok wycią­gnię­tego ramie­nia męż­czy­zny, gdzie z pew­no­ścią jej nie prze­oczy. Z pew­no­ścią przyda mu się bar­dziej niż szko­dliwa sub­stan­cja w srebr­nej butelce.

Świat na zewnątrz ską­pany był w bla­dym sre­brzy­stym świe­tle poranka. Kiedy Tor scho­dził po scho­dach – tym razem po dru­giej stro­nie Muru – oddech ula­ty­wał mu z ust bia­łymi obłocz­kami. Pró­bo­wał wykrze­sać z sie­bie odro­binę rado­snego pod­nie­ce­nia, wszak na zawsze opusz­czał Eborę, jed­nak plecy miał sztywne od nocy spę­dzo­nej na twar­dej kamien­nej pod­ło­dze i myślał wyłącz­nie o tym, żeby jak naj­szyb­ciej odda­lić się od Muru. Spał nie­spo­koj­nie, śniąc o na wpół widocz­nych rzeź­bio­nych twa­rzach wyku­tych w deli­kat­nym czer­wo­nym kamie­niu, wie­dział jed­nak, że w środku są puste i zgniłe.

Drugą stronę Muru pora­stał gęsty zie­lony las, który pod­cho­dził pod kamie­nie niczym fale przy­pływu. Tor pośpiesz­nie wszedł mię­dzy drzewa, a gdy odwró­ciw­szy się, nie zoba­czył niczego prócz leśnej gęstwy, poczuł się tak, jak gdyby uszło z niego dziwne napię­cie. Wie­dział, że jeśli będzie mia­ro­wym kro­kiem szedł pod górę, w końcu dotrze do pod­nóży gór Tarah-hut, tam zaś znaj­dzie zachod­nią prze­łęcz.

Około połu­dnia drzewa się prze­rze­dziły, a pod­łoże stało się bar­dziej ska­li­ste. Tor spoj­rzał za sie­bie i ujrzał roz­cią­ga­jącą się w dole Eborę. Szare nisz­cze­jące budynki na skraju mia­sta przed­sta­wiały sobą żało­sny widok, drogi przy­wo­dziły na myśl dzie­cięce rysunki w pia­sku. Chod­niki pora­stały skar­ło­wa­ciałe drzewa i krzaki, pod­czas gdy góru­jący nad pała­cem nie­ru­chomy Ygse­ril był niczym sre­brzy­sty duch o nagich gałę­ziach dra­pią­cych niebo.

– Dla­czego nas opu­ści­łeś? – Tor poczuł nagłą suchość w ustach i obli­zał wargi. – Czy ty w ogóle widzisz, co naro­bi­łeś?

Bóg-drzewo pozo­stał rów­nie mil­czący i mar­twy jak wiszący na nie­bie trupi księ­życ. Tor­ma­lin Lek­ko­duch odwró­cił się ple­cami do wiel­kiego drzewa i odszedł z nadzieją, że ni­gdy wię­cej nie będzie musiał oglą­dać Ebory.

Rozdział 2

2

Pięć lat temu

Pytasz mnie, Drogi Mari­nie, jak to moż­liwe, że zwią­za­łam się z takim awan­tur­ni­kiem (rzecz jasna robisz to z wła­ści­wym dla sie­bie tak­tem i cie­szy mnie myśl, że moja sio­stra na­dal trwoni pie­nią­dze na to, byś ukoń­czył szkołę). Jeśli musisz wie­dzieć, zna­la­złam go, kiedy zalany w trupa leżał przed tawerną. Wokół niego na ziemi walało się kilka pustych bute­lek. Dzień był nie­przy­jem­nie duszny, a on tkwił tak z twa­rzą zwró­coną do słońca, wygrze­wa­jąc się w nim niczym kot. Na ziemi obok jego dłu­gich, smu­kłych pal­ców leżał naj­pięk­niej­szy miecz, jaki w życiu widzia­łam, z klingą brudną od na wpół zakrze­płej krwi. Cóż. Sam wiesz, jak rzadko widu­jemy Ebo­ran, dla­tego zwró­ci­łam się do niego: „Na bło­go­sła­wione kości Sarnu, skar­bie, coś ty naro­bił?”.

Sły­sząc to, uśmiech­nął się do mnie i odparł: „Zabi­ja­łem dotknięte sza­leń­stwem potwory. W zamian za to wszy­scy tutaj sta­wiali mi drinki. Posta­wisz mi drinka?”.

Pytam cię zatem: jak nie poko­chać takiego łobuza? Cza­sami zasta­na­wiam się, czy w naszych żyłach nie pły­nie jed­nak ta sama krew.

Frag­ment pry­wat­nej kore­spon­den­cji mistrza Marina de Gra­zon z lady Vin­cenzą „Vin­tage” de Gra­zon

Vin­tage unio­sła kuszę, roz­ko­szu­jąc się jej zna­jo­mym cię­ża­rem. Wier­ciła się przez chwilę, nim w końcu umo­ściła się na gru­bym kona­rze w poło­wie wyso­ko­ści drzewa, skąd widziała jak na dłoni odda­lone o pięć­dzie­siąt stóp ople­cione pną­czami drzewo i żeru­ją­cego na nim robala. Był duży i powolny, przy­po­mi­nał mszycę wiel­ko­ści kocura z ciem­no­zie­lo­nymi pla­mami na lśnią­cym pan­ce­rzu – kolejne dotknięte sza­leń­stwem obrzy­dli­stwo. Zwi­sało z pną­cza, a jego pół­prze­zro­czy­ste szczęki pra­co­wi­cie wbi­jały się w soczy­ste fio­le­towe wino­grono, które szka­rada trzy­mała w przed­nich łapach. Jej wino­grono. Jedno z tych, które Vin­tage upra­wiała, uszla­chet­niała i sor­to­wała od nie­mal trzy­dzie­stu lat, aż jej owoce, a przede wszyst­kim jej wino, uznane zostały za naj­lep­sze.

Tym­cza­sem ten mały drań prze­żu­wał je bez­myśl­nie, bez krzty uzna­nia czy wdzięcz­no­ści.

Vin­tage wyce­lo­wała i naci­snęła spust, ocze­ku­jąc zna­jo­mego szarp­nię­cia i drże­nia ramion. Bełt tra­fił do celu, robal pękł jak prze­peł­niony bukłak, a jego wod­ni­ste trze­wia obry­zgały drzewo i wino­rośl. Vin­tage skrzy­wiła się, ale poczuła też zado­wo­le­nie na myśl o tym, że kusza zapro­jek­to­wana wiele lat temu przez jej brata na­dal dzia­łała bez zarzutu.

Przy­tro­czyła broń do pasa i nie dba­jąc o poła­tane skó­rzane spodnie, zsu­nęła się po pniu. Ostroż­nie wybie­ra­jąc drogę wśród gęstego listo­wia, pode­szła do miej­sca, gdzie mszy­co­po­dobny robal doko­nał żywota. Wyglą­dało na to, że przez więk­szość dnia żero­wał nie tylko na wino­gro­nach, ale i na samej wino­ro­śli. To była wyjąt­kowo odporna odmiana, miej­scami jej gałę­zie były grube jak uda, a wino­grona osią­gały sze­ro­kość dłoni, jed­nak nawet ona nie była w sta­nie uchro­nić się przed ata­kami liść­ców.

– Kło­poty – mruk­nęła pod nosem. – Oto czym jeste­ście.

Rozej­rzała się dookoła i choć nie zoba­czyła innych szkod­ni­ków, widok nad­gry­zio­nych wino­gron napeł­nił ją nie­po­ko­jem. W tej nie­ska­żo­nej czę­ści lasu nie powinno być żad­nych liść­ców. To było spo­kojne miej­sce, być może naj­bez­piecz­niej­sze w całym Sar­nie – dbała o to oso­bi­ście od wielu lat.

Wci­snąw­szy kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem nieco głę­biej na głowę, odwró­ciła się i ruszyła na zachód, w stronę drzewa będą­cego dosko­na­łym punk­tem obser­wa­cyj­nym. Tłu­ma­czyła sobie, że za bar­dzo się przej­muje i że z wie­kiem robi się coraz bar­dziej prze­wraż­li­wiona, jed­nak prawda była taka, że ni­gdy nie potra­fiła oprzeć się impul­som.

Duszny zie­lony las tęt­nił życiem. Vin­tage czuła je na skó­rze i na języku – pełne ener­gii i wiecz­nie rosnące. Wszę­dzie wokół niej wzno­siły się wyso­kie, grube pnie drzew win­nych. Więk­szość z nich była szer­sza niż dwóch męż­czyzn leżą­cych głowa przy gło­wie, a ich poskrę­cane gałę­zie owi­jały się wokół nich, cięż­kie od fio­le­to­wych, różo­wych, czer­wo­nych i jasnozie­lonych wino­gron, nie­któ­rych ukry­tych w cie­niu, innych wygrze­wa­ją­cych się w pla­mach słońca, które prze­dzie­rały się przez gęste listo­wie i świe­ciły niczym lampy.

Dostrze­gła wła­śnie drzewo z nama­lo­wa­nym wokół pnia jasno­czer­wo­nym pasem, gdy usły­szała, jak coś prze­dziera się przez zaro­śla i zmie­rza w jej stronę. Odru­chowo się­gnęła do wiszą­cej u pasa kuszy, jed­nak kształt, który wychy­nął z chasz­czy na prawo od niej, miał drobną, bladą twarz i jasne włosy kle­jące się do spo­co­nego czoła. Vin­tage wes­tchnęła.

– Co ty tu robisz, Bern­har­cie?

Chło­piec patrzył na nią w osłu­pie­niu. Jeśli dobrze pamię­tała, miał jakieś jede­na­ście lat i był naj­młod­szym z ich pra­cow­ni­ków. Miał na sobie strój z mięk­kiego brą­zowo-zie­lo­nego płótna, na plecy zarzu­cił krótki łuk, zapo­mniał jed­nak wło­żyć kape­lusz.

– Lady Vin­cenzo, pan Ezion pro­sił, bym panią odszu­kał. – Zaczerp­nął powie­trza i wierz­chem dłoni otarł spo­cone czoło. – Jest pani potrzebna w domu, cho­dzi o jakieś inte­resy.

Vin­tage prych­nęła.

– Inte­resy? Niby co mia­ła­bym zro­bić? Lata temu powie­dzia­łam Eziemu, że sam może się tym zająć. – Spoj­rzała na chłopca spod przy­mru­żo­nych powiek. – Nie chcą, żebym prze­sia­dy­wała w lesie. Tak, chłop­cze?

Jego spo­cona twarz oblała się deli­kat­nym rumień­cem, a gdy się ode­zwał, nie odry­wał wzroku od jej pra­wego łok­cia.

– Mówili, pani, że to naprawdę ważne.

– Bern­har­cie, na święto księ­życa, kto dba o to, żeby­ście wy, małe łobuzy, mieli pod dostat­kiem mio­do­wych cia­stek?

Chło­piec odchrząk­nął.

– Powie­dzieli, że sie­dzisz tu, pani, od kilku dni i że damie w twoim wieku to nie przy­stoi.

Vin­tage par­sk­nęła śmie­chem.

– Bern­har­cie, obie­caj mi, że kiedy doro­śniesz, będziesz na tyle roz­sądny, żeby ni­gdy nie nazy­wać czter­dzie­sto­let­niej kobiety „damą w jej wieku”. Zapew­niam cię, mój drogi, że to nie skoń­czy się dobrze. – Wes­tchnęła i spoj­rzała na różowe plamy na jego skąd­inąd bla­dej twa­rzy. – Chodź. Mam zamiar wejść na drzewo i rozej­rzeć się po oko­licy. Będziesz tak miły i dotrzy­masz mi towa­rzy­stwa? Wygląda na to, że moje stare kości mogą potrze­bo­wać two­jej pomocy.

Bern­hart uśmiech­nął się krzywo.

– Będę mógł strze­lić z pani kuszy?

– Nie prze­cią­gaj struny – upo­mniała go.

***

Drzewo obser­wa­cyjne miało drew­niane deski spi­ral­nie poprzy­bi­jane do pnia, więc wspi­naczka na nie była łatwiej­sza, choć było ono znacz­nie wyż­sze od poprzed­niego. Kiedy w końcu dotarli na podest, ich oczom uka­zał się widok na las – ciem­no­zie­lony bal­da­chim z liści roz­po­ście­ra­jący się pod nimi niczym koc i szary cień gór na hory­zon­cie. Pośrodku zaś tego wszyst­kiego roz­le­gły obszar cze­goś dziw­nego. Vin­tage nie musiała zer­kać na chłopca, żeby wie­dzieć, że on rów­nież patrzy w tamtą stronę.

– Roz­ra­sta się? – zapy­tał po chwili.

– Dwa razy w roku idziemy na skraj – odparła cicho. – Naj­sil­niejsi, naj­mą­drzejsi i naj­od­waż­niejsi spo­śród nas. Wypa­lamy to, co uro­sło, a zie­mię sypiemy solą. Uko­chany przez bogów Marin przy­pro­wa­dza ze sobą swo­ich przy­ja­ciół kapła­nów, by wspól­nie modlić się i bło­go­sła­wić zie­mię. – Wes­tchnęła. – Ale z każ­dym rokiem jest coraz więk­sza.

– Ale prze­cież jest jałowa – zauwa­żył chło­piec. – To mar­twa zie­mia, na któ­rej nic nie żyje. – Urwał i Vin­tage zasta­na­wiała się, czy to wła­śnie powie­działa mu matka po tym, jak z krzy­kiem obu­dził się z wyjąt­kowo strasz­nego kosz­maru. Dom był odda­lony od dzi­kiej czę­ści lasu, jed­nak nie na tyle, by uchro­nić miesz­kań­ców przed kosz­ma­rami. – To tylko znisz­czona sko­rupa Behe­mota, więc dla­czego spra­wia, że las staje się… – Zawie­sił głos, jak gdyby szu­kał wła­ści­wego słowa. – Dla­czego spra­wia, że las staje się zły?

– Przy­ciąga żer­du­chy – odparła Vin­tage. Wycią­gnęła zza pasa lunetę i przy­tknęła ją do oka. Teraz dokład­niej widziała znisz­czoną połać lasu i marsz­cząc brwi, przy­glą­dała się poczer­nia­łym gałę­ziom i pasmom mgły. – Jest od dawna mar­twa, Bern­har­cie. To tylko kawałki pustej sko­rupy statku Jure’lia, ale są jak trup, do któ­rego zla­tują się muchy. Żer­du­chy cią­gną do nich. Gdy­by­śmy wie­dzieli jak, dla­czego albo czym wła­ści­wie są… – Opu­ściła lunetę i przy­gry­zła wargę. – Zawsze chcia­łam dowie­dzieć się cze­goś wię­cej o nich i o tym, co łączy je z roba­lami. Tak nie­wiele napi­sano na temat Jure’lia, a bogo­wie wie­dzą, że Ebo­ra­nie nie chcą mówić o swo­ich potycz­kach z nimi. Mamy więc tylko resztki Behe­mo­tów i całe mnó­stwo bar­dzo nie­przy­jem­nych opo­wie­ści. Gdyby tylko Ebo­ra­nie byli odro­binę bar­dziej… towa­rzy­scy. Ale oczy­wi­ście teraz w ogóle nie mają czasu dla ludzi. – Zaci­snęła wargi, gdy przed oczami niczym nie­pro­szony gość sta­nęła jej twarz z prze­szło­ści: oczy barwy zaschnię­tej krwi, sar­do­niczny uśmiech i wspo­mnie­nie jej dłoni. Jej dotyk zawsze był taki cie­pły. Z tru­dem ode­rwała myśli od przy­jem­nych wspo­mnień.

– Na pewno masz, pani, wiele ksią­żek na temat Dzi­czy, robali i żer­du­chów – odparł Bern­hart. – Mam na myśli twoją biblio­tekę.

Vin­tage uśmiech­nęła się i musnęła dło­nią jego twarz. Jej ciem­no­brą­zowe palce kon­tra­sto­wały z bla­do­ścią jego policzka.

– Ist­nieją więk­sze biblio­teki od mojej, Bern­har­cie. Podej­rze­wam jed­nak, że tego, czego chcę się dowie­dzieć, nie znajdę w żad­nej z nich. Wła­ści­wie…

Bar­dziej to poczuli, niż usły­szeli – niskie dud­nie­nie, które nie­przy­jem­nie wibro­wało im w piersi. Vin­tage nie­mal nie­chęt­nie odwró­ciła się w stronę zdzi­cza­łej czę­ści lasu. W naj­mrocz­niej­szym zakątku korony drzew drżały, sze­lesz­cząc poczer­nia­łymi liśćmi. Z tej odle­gło­ści nie powinna była tego sły­szeć, a jed­nak sły­szała: suchy, pusty dźwięk przy­po­mi­na­jący syk wody pły­ną­cej po spie­czo­nej, wyschnię­tej ziemi. Pół­prze­zro­czy­sty kształt o bar­wie brud­nej żółci prze­py­chał się wśród gór­nych par­tii gałęzi. Miał liczne witki podobne do liści paproci, zakoń­czone dziw­nymi bia­łym świa­teł­kami, a na ple­cach ciem­nawe plamy. Żer­duch przez chwilę krę­cił się w powie­trzu, a jego liścio­po­dobne witki na oślep wycią­gały się ku bez­chmur­nemu niebu. Chwilę póź­niej znik­nął im z oczu i dud­nie­nie ustało.

– Na bogów, to mi nie wygląda na szczę­śliwy omen. – Vin­tage spoj­rzała na chłopca i zoba­czyła, że stoi bez ruchu, patrząc przed sie­bie sze­roko otwar­tymi oczami.

Rumie­niec znik­nął z jego policz­ków. Gdy deli­kat­nie pokle­pała go po ramie­niu, wzdry­gnął się, jak gdyby wyrwała go ze snu.

– Mam wielką ochotę wygar­bo­wać Ezio­nowi skórę za to, że przy­słał cię tu samego – dodała. – Chodź, Bern­har­cie, wra­cajmy do domu. Popro­szę kucharkę, żeby upie­kła ci mio­dowe ciastka.

***

Zgro­ma­dzili się w jadalni przy stole z drewna win­nego zasta­wio­nym naj­lep­szymi sre­brami i por­ce­laną, jak gdyby liczyli, że sam cesarz wpad­nie z wizytą na słodką bułeczkę z rodzyn­kami. Mimo upału mieli na sobie naj­przed­niej­sze jedwa­bie oraz satyny i Vin­tage poczuła dziką satys­fak­cję, widząc ich miny, gdy wkro­czyła do pokoju, stu­ka­jąc pode­szwami cięż­kich butów na wypa­sto­wa­nej pod­ło­dze. Zdjęła kape­lusz i cisnęła go na stół, wodząc wzro­kiem po potra­wach, które służba przy­go­to­wała na kola­cję. Tuż za nią w drzwiach czaił się Bern­hart. Chło­piec mógł się już odda­lić, zwle­kał jed­nak, jak gdyby wyczu­wał, że lada chwila może dojść do sprzeczki.

– Jest jesz­cze ten dobry ser? – spy­tała Vin­tage, brud­nymi pal­cami przy­su­wa­jąc sobie talerz. – Ten z jago­dami?

– Sio­stro. – Ezion powoli dźwi­gnął się od stołu. Miał na sobie gra­na­tową jedwabną mary­narkę i koszulę z wykroch­ma­lo­nym na sztywno koł­nie­rzem. Jego ciemne oczy bły­skały nie­cier­pli­wie. – Cie­szę się, że do nas wró­ci­łaś. Może chcia­ła­byś się prze­brać, zanim usią­dziesz do kola­cji?

Vin­tage rozej­rzała się wokół stołu. Clara, żona Eziona, spoj­rzała na nią z led­wie skry­waną weso­ło­ścią. Widząc to, Vin­tage puściła do niej oko. Kobieta spo­dzie­wała się kolej­nego dziecka, a jej wielki brzuch ryso­wał się wyraź­nie pod szytą na miarę suk­nią. Tym­cza­sem sio­strzeńcy i sio­strze­nice Vin­tage robili hałas, dzwo­niąc sztuć­cami o tale­rze.

– To chyba nie będzie konieczne, Ezi. – Gdy wycią­gnęła rękę po jedno z maleń­kich cia­ste­czek, mały palec jej dłoni odsta­wał jak wów­czas, gdy trzy­mała w niej por­ce­la­nową fili­żankę. – Co ci przy­szło do głowy, żeby wysy­łać Bern­harta samego do lasu?

Ezion zmarsz­czył brwi.

– To słu­żący, Vin­cenzo. Myśla­łem, że takie rze­czy należą do jego obo­wiąz­ków.

Vin­tage rów­nież zmarsz­czyła brwi, po czym odwró­ciła się w stronę drzwi i podała ciastko sto­ją­cemu w progu chłopcu.

– Pro­szę, Bern­har­cie, weź to i zmy­kaj. Na pewno masz jakieś strzały, do któ­rych trzeba umo­co­wać pie­rzy­ska.

Bern­hart patrzył nie­zde­cy­do­wany, jak gdyby wisząca w powie­trzu kłót­nia inte­re­so­wała go bar­dziej niż ciastko. W końcu jed­nak po nie się­gnął, po czym wyszedł i dys­kret­nie zamknął za sobą drzwi.

– Dobrze wiesz, Vin­cenzo, że pew­nego dnia chło­pak będzie doglą­dał win­nic. Jeśli nie…

– Dzicz się roz­ra­sta – prze­rwała mu. – Dziś widzie­li­śmy w koro­nach drzew żer­du­cha. Był bar­dzo duży.

Przez chwilę Ezion mil­czał. Jego dzieci obser­wo­wały ich sze­roko otwar­tymi oczami. Dora­stały wśród opo­wie­ści o ska­żo­nym lesie, choć roz­mowy o nim rzadko poja­wiały się przy stole.

– Kon­tro­lu­jemy to – ode­zwał się w końcu, sta­ra­jąc się pano­wać nad gło­sem. – Obser­wu­jemy. Nie ma powo­dów do obaw. Dla­tego powin­naś sie­dzieć w domu, zamiast wałę­sać się po lesie. Za bar­dzo się przej­mu­jesz.

Sły­sząc to, Vin­tage poczuła, że ogar­nia ją złość, jed­nak to Carla zabrała głos.

– Jak może się roz­ra­stać, Vin? Czy to zna­czy, że czę­ściej będziemy musieli spraw­dzać gra­nice?

Vin­tage zaci­snęła wargi.

– Nie wiem – przy­znała. – W tym cały pro­blem. Po pro­stu za mało o tym wiemy. – Nabrała tchu, zamie­rza­jąc pod­jąć draż­liwy temat. – Wyru­szę wio­sną. Za długo już cze­ka­łam, ale nie jest jesz­cze za późno. Ezio­nie, mój drogi, musimy prze­pro­wa­dzić bada­nia, wyru­szyć w świat, dowie­dzieć się, ile tylko zdo­łamy. Gdzieś tam, za naszym lasem, są wraki Behe­mo­tów, któ­rym mogła­bym się przyj­rzeć. Musimy dowie­dzieć się wię­cej o Dzi­czy i żer­du­chach. Koniec z czy­ta­niem i prze­glą­da­niem sta­rych ksiąg. Muszę wyru­szyć w drogę.

Ezion par­sk­nął śmie­chem, który do niego nie paso­wał.

– Nie zaczy­naj. To nie­do­rzeczne. Masz czter­dzie­ści lat, Vin­cenzo, jesteś głową rodziny i nie pozwolę, żebyś włó­czyła się po Sar­nie, goniąc bogo­wie wie­dzą za czym.

– Jestem czter­dzie­sto­let­nią kobietą, która całe swoje życie zarzą­dza tym miej­scem, uprawą tych wino­ro­śli i pro­duk­cją tego wina. – Wście­kłym ruchem wska­zała na szklane puchary pełne jasno­zło­tego wina wytwa­rza­nego z odmiany zwa­nej Sza­leń­stwem Far­rah. Potra­fiła roz­po­znać je po kolo­rze. – I mam dość tego wszyst­kiego. – Mówiąc to, roz­ło­żyła ręce. – Teraz ty jesteś za to odpo­wie­dzialny, Ezio­nie. Nie ja.

Się­gnęła po leżący na stole kape­lusz, wci­snęła go na głowę, po czym wyszła z jadalni i trza­snęła drzwiami tak, że aż zabrzę­czały sztućce.

Wyszedł­szy na kory­tarz, oparła się o ścianę, zasko­czona tym, jak bar­dzo wali jej serce. To ze zło­ści, powie­działa sobie w duchu. Chwilę póź­niej zza rogu wychy­nęła głowa Bern­harta.

– Wszystko w porządku, pani?

Vin­tage zamarła. Czuła powolne mro­wie­nie peł­znące od pal­ców u nóg w górę krę­go­słupa. Było niczym zapo­wiedź waż­nej zmiany, jak cisza przed burzą. Wie­działa, że nic jej nie zatrzyma.

– Tak, nic mi nie jest, Bern­har­cie. – Uśmiech­nęła się do chłopca, który odpo­wie­dział jej tym samym. – Przy­nieś ze schowka moje torby podróżne, chłop­cze. Wyru­szam natych­miast.

Rozdział 3

3

Teraz

Nar­ko­tyk o nazwie aka­ris wytwa­rza się poprzez pod­grze­wa­nie mie­szanki sub­stan­cji do eks­tre­mal­nej tem­pe­ra­tury, a następ­nie chło­dze­nie jej, zbie­ra­nie i prze­sie­wa­nie. Tylko dzięki dzi­kiemu ogniowi można uzy­skać wyma­ganą tem­pe­ra­turę, choć udo­wod­niono, że wpływa on rów­nież na sub­stan­cję na inne, mniej oczy­wi­ste spo­soby. Aka­ris wytwa­rza się w jed­nym tylko miej­scu: w Cyta­deli na wyspie Cori­neth u wybrzeży Mushen­skiej. Inne miej­sca pró­bo­wały wytwa­rzać nar­ko­tyk, uży­wa­jąc w tym celu wła­snych nie­le­gal­nych wiedźm dzi­kiego ognia, jed­nak wszyst­kie próby nie­zmien­nie koń­czyły się dość gwał­tow­nie i raczej nie­przy­jem­nie. Mówi się, że Cyta­dela bez­względ­nie chroni swo­ich inte­re­sów.

Co do samego nar­ko­tyku: uży­wany w czy­stej postaci zapew­nia głę­boki i pozba­wiony marzeń sen (cen­niej­szy, niż można by sądzić), jed­nak w połą­cze­niu z innymi środ­kami pobu­dza­ją­cymi, któ­rych w Sar­nie jest pod dostat­kiem, wpro­wa­dza umysł w stan snu na jawie. Jak wynika z rapor­tów, sny wywo­łane zaży­ciem zanie­czysz­czo­nego aka­risu są barwne, dzi­kie i czę­sto nie­po­ko­jące.

Frag­ment dzien­ni­ków lady Vin­cenzy „Vin­tage” de Gra­zon

Noon obu­dziły dobie­ga­jące z dołu odgłosy kłótni. Wyśli­zgnęła się z wąskiego łóżka, zer­k­nęła przez maleń­kie brudne okno – niebo na zewnątrz zacią­gnięte było sza­rymi chmu­rami – i pode­szła do krat celi. Nie­wiele widziała. Tuż poni­żej roz­cią­gała się roz­le­gła pustka sta­no­wiąca serce Cyta­deli, a po dru­giej stro­nie na pół­noc­nej ścia­nie mie­ściły się cele iden­tyczne jak ta, w któ­rej sama tkwiła – wycięte w czar­nej skale, z żela­znymi kra­tami w miej­scu pod­łóg i sufi­tów. W Cyta­deli zawsze pano­wał mrok, maleń­kie okienka były szczel­nie zapie­czę­to­wane oło­wiem i woskiem, a wiszące w kory­ta­rzach lampy oliwne świe­ciły żół­ta­wym przy­dy­mio­nym świa­tłem.

Noon oparła się o kraty i nad­sta­wiła ucha. Zwy­kle w Cyta­deli pano­wała cisza wypeł­niona odde­chami setki kobiet żyją­cych w stra­chu przed samymi sobą i sobą nawza­jem.

– Mów ciszej, sroga Anyu. – W bez­na­mięt­nym, dziw­nie meta­licz­nym gło­sie jed­nej z sióstr pobrzmie­wało napię­cie.

– Ani myślę!

Anya była jedną z naj­star­szych wiedźm dzi­kiego ognia, lecz tego ranka to nie wiek spra­wiał, że głos jej się łamał. Była tu od pra­wie dwu­dzie­stu lat, dwu­krot­nie dłu­żej od Noon. Noon nie wyobra­żała sobie, jak to jest, oba­wiała się jed­nak, że w końcu się prze­kona.

– Co może­cie zro­bić? Co może­cie mi zro­bić? Byłoby lepiej, gdy­bym umarła… gdy­by­śmy wszyst­kie umarły. – Głos kobiety niósł się echem w prze­stron­nym pomiesz­cze­niu.

Anya pocho­dziła z Reidn, dużego mia­sta-pań­stwa na wscho­dzie, któ­rego Noon ni­gdy nie widziała, i mówiła w tam­tej­szym dziw­nie uspa­ka­ja­ją­cym, śpiew­nym języku. Ponie­waż wiedźmy dzi­kiego ognia mogły uro­dzić się wszę­dzie i każ­demu, Cyta­dela pełna był kobiet z róż­nych zakąt­ków Sarnu. Przez dzie­sięć lat Noon w mniej­szym lub więk­szym stop­niu poznała mowę każ­dej z nich i musiała przy­znać z gory­czą, że była to jedyna dobra rzecz, która ją tu spo­tkała.

– Nikt cię nie zabije, sroga Anyu. – Sio­stra prze­ma­wiała w mowie miesz­kań­ców rów­nin, naj­pow­szech­niej­szej w Sar­nie. Wypo­wia­dała słowa powoli i ze spo­ko­jem, jak gdyby miała nadzieję prze­ko­nać Anyę, że wszystko jest w jak naj­lep­szym porządku, nato­miast fakt, że posłu­gi­wała się wspólną mową, świad­czył o tym, że chciała uspo­koić także pozo­stałe widźmy.

– Oczy­wi­ście, jestem zbyt uży­teczna! Jeśli mnie zabi­je­cie, będzie­cie mieli jedną nie­wol­nicę mniej.

Coś huk­nęło, a zaraz potem zagrze­cho­tało żelazo. To sroga Anya rzu­cała się na kraty. Noon zer­k­nęła w dół i zoba­czyła bladą twarz sro­giej Marian patrzącą na nią z celi niżej. Wyta­tu­owane na jej czole nie­to­pe­rze skrzy­dło kon­tra­sto­wało z bielą skóry. Noon odru­chowo dotknęła wła­snego czoła, wie­dząc, że nosi na skó­rze iden­tyczne piętno.

– Co ona robi? – szep­nęła Marian, na co Noon pokrę­ciła tylko głową.

– Uspo­ko­isz się, sroga Anyu. Uspo­ko­isz się natych­miast albo podejmę sto­sowne kroki.

Z dru­giego końca Cyta­deli dobie­gły pomruki nie­po­koju. Nikt już nie spał, wszyst­kie wiedźmy nasłu­chi­wały, co się wyda­rzy.

Noon przy­warła do krat.

– Hej! Zostaw ją! – Jej głos, bar­dziej nawy­kły do szep­tów, zała­mał się. – Daj jej spo­kój!

– Mam się uspo­koić? Mam się uspo­koić? – wrzesz­czała Anya, rzu­ca­jąc się na kraty, które za każ­dym razem gło­śno grze­cho­tały.

Noon zaci­snęła wargi, czu­jąc, że jej wła­sne serce bije znacz­nie szyb­ciej. Wybu­chy nie­kon­tro­lo­wa­nej zło­ści były w Cyta­deli surowo karane. Była to jedna z naj­gor­szych rze­czy, jakie można było zro­bić. Nagle w mro­kach wię­zie­nia roz­bły­sło ośle­pia­jąco jasne zie­lon­ka­wo­nie­bie­skie świa­tło. Noon usły­szała dobie­ga­jący z dołu stłu­miony okrzyk Marian i sama cof­nęła się od krat.

– Na ogień i krew! Zro­biła to – mruk­nęła Noon. – Zro­biła to – powtó­rzyła.

W innych celach pod­nio­sły się krzyki, ktoś ryk­nął coś na dole, a ktoś inny musiał pocią­gnąć za dźwi­gnię, bo jeden ze zbior­ni­ków z wodą zawie­szo­nych wysoko nad ich gło­wami nie­bez­piecz­nie prze­chy­lił się na jedną stronę. Ściana lodo­wa­tej wody, nie­mal czar­nej w ską­pym świe­tle, runęła w dół, prze­le­wa­jąc się przez cele na prze­ciw­le­głej ścia­nie i mocząc od stóp do głów wszyst­kie wiedźmy po tam­tej stro­nie Cyta­deli. Kobiety pod­nio­sły wrzask, a dziki ogień zapło­nął i zaraz zgasł. Noon zadrżała, czu­jąc na skó­rze wodną mgiełkę, i cof­nęła się w głąb celi. Pośród wzbu­rzo­nych krzy­ków pięć­dzie­się­ciu prze­mo­czo­nych kobiet nie sły­szała, co spo­tkało Anyę, jej uszu dobiegł jed­nak szczęk zamy­ka­nych gdzieś u dołu drzwi.

– Minie tydzień, nim znowu napeł­nią zbior­nik – powie­działa ści­szo­nym gło­sem Marian. – Trudno to zro­bić, dla­tego tak nie­chęt­nie go uży­wają. Ale wygląda na to, że ostat­nio w ogóle trud­niej ich zado­wo­lić.

– Wraż­liwi dra­nie – zgo­dziła się z nią Noon. – Dra­nie! – wrza­snęła, lecz jej samotny krzyk uto­nął wśród ech ście­ka­ją­cej wody.

Spoj­rzała na prze­ciw­le­głą ścianę i zamknięte w celach nie­szczę­sne prze­mo­czone kobiety. Pod­nio­sła dłoń do ust i zaczęła sku­bać zębami zadartą skórkę przy paznok­ciu kciuka. Wyschnię­cie zaj­mie im pew­nie tyle czasu, co tam­tym napeł­nia­nie zbior­nika. Nie dostaną suchych ubrań, a w Cyta­deli, któ­rej wyso­kie wieże z czar­nego kamie­nia zwró­cone były ku zim­nemu, wzbu­rzo­nemu morzu, pano­wały wieczny chłód i wil­goć. Na wyspie, na któ­rej ją wznie­siono, wycięto wszyst­kie drzewa. Usu­nięto trawę, a nawet wierzch­nią war­stwę gleby. Cokol­wiek można było powie­dzieć o sio­strach, z pew­no­ścią były ostrożne.

– Jak ona to zro­biła? – szep­nęła Marian. Jęki wiedźm dzi­kiego ognia i kapa­nie wody prze­le­wa­ją­cej się mię­dzy celami sku­tecz­nie masko­wały jej głos.

– Sio­stra musiała być na tyle głu­pia, żeby podejść zbyt bli­sko krat.

Obie wie­działy, że to mało praw­do­po­dobne. Straż­niczki w Cyta­deli nosiły dłu­gie ręka­wiczki i rękawy, ukry­wały włosy pod gru­bymi kap­tu­rami, a twa­rze pod gład­kimi srebr­nymi maskami z wąskimi otwo­rami na oczy i usta. Kata­strofą byłoby, gdyby któ­raś z wiedźm dotknęła ich nagiej skóry, choć Noon zasta­na­wiała się czę­sto, jak cudow­nie byłoby ukraść im ich ener­gię życiową. Zabrać jej tyle, żeby pozba­wić je przy­tom­no­ści albo zabić, jak pod­po­wia­dał głos w jej gło­wie. Tylko co potem? Żeby zro­bić coś takiego i uciec, trzeba było wydo­stać się z celi…

Usia­dła na kra­cie pod­łogi i wsu­nęła palce w szcze­liny. Marian się­gnęła w górę, lecz krata była zbyt gruba, by ich dło­nie mogły się spo­tkać. Tylko w ten spo­sób mogły się prze­ko­nać, że nie są same.

– Jakoś to zro­biła – stwier­dziła ze spo­ko­jem Noon. – Zbli­żyła się na tyle, żeby dosię­gnąć tego, czego było jej trzeba. – Serce na­dal waliło jej w piersi. – Jak sądzisz, co się z nią stało? Myślisz, że się wydo­stała?

Marian nie odpo­wie­działa od razu, a gdy to zro­biła, w jej gło­sie pobrzmie­wała tro­ska.

– Oczy­wi­ście, że nie. Wiesz prze­cież, Noon. Oblali ją i zabrali. Stąd nie ma wyj­ścia, prze­cież wiesz.

– Wiem – przy­znała Noon i znowu zaczęła sku­bać zębami skórkę przy paznok­ciu. – Wiem.

– Sroga Noon, pro­szę wstać.

Noon dźwi­gnęła się z pod­łogi. Roz­po­znała głos sio­stry Owain, a gdy pod­nio­sła wzrok, ujrzała sto­jącą przy drzwiach celi wysoką postać. Przy­ga­szone świa­tło zalśniło na masce kobiety i nie pierw­szy raz Noon zaczęła się zasta­na­wiać, czy sio­stry to w ogóle ludzie, czy może zjawy odziane w metal i wełnę. Szata sio­stry Owain miała tra­dy­cyjny gra­na­towy kolor, a u jej pasa wisiała ciężka pałka z meta­lową koń­cówką.

– Co?

Sio­stra Owain prze­chy­liła głowę i Noon dostrze­gła błysz­czące w otwo­rach oczy. A więc jed­nak nie była zjawą.

– Jak zapewne wiesz, sroga Noon, czas na oczysz­cza­nie. Mam nadzieję, że tego ranka nie przy­spo­rzysz nam kło­po­tów, chyba że chcesz, żeby połu­dniowy blok rów­nież zażył kąpieli?

Kiedy Noon nie odpo­wie­działa, sio­stra Owain pochy­liła się i przez szparę pod drzwiami wsu­nęła do środka tacę.

– Przy­go­tuj się, wiedźmo.

Na tacy obok płyt­kiej miski z jasno­sza­rym popio­łem leżała jedwabna chu­sta w kolo­rze mor­skiej zie­leni i dłu­gie szare ręka­wiczki. Noon zaci­snęła pię­ści, czu­jąc na policz­kach ude­rze­nie gorąca. Jak zwy­kle w tej sytu­acji poczuła nie­cier­pliwe wycze­ki­wa­nie zmie­szane ze wsty­dem. Sio­stra Owain postu­kała w kraty.

– Pośpiesz się, wiedźmo. Wiesz prze­cież, że nie odwle­kamy oczysz­cza­nia.

Noon uklę­kła i się­gnęła po jedwabną chu­stę. Jak zawsze musnęła ją pal­cami – w całej Cyta­deli nie było niczego rów­nie deli­kat­nego – po czym pal­cami zacze­sała do tyłu krót­kie czarne włosy i ukryła je pod chu­stą, którą owi­nęła wokół szyi i zawią­zała w pro­sty węzeł na karku. Następ­nie zanu­rzyła dło­nie w popiele, który niczym puder pokrył jej palce i wnę­trze dłoni; na jej oliw­ko­wej skó­rze wyda­wał się nie­mal biały. Ostroż­nie, tak by nie wcią­gnąć go do płuc i nie zacząć kasłać, roz­sma­ro­wała go na twa­rzy. Powta­rzała tę czyn­ność trzy­krot­nie, aż w końcu szary pro­szek pokry­wał szczel­nie jej policzki, nos i wargi. Miała go nawet na powie­kach, a skrzy­dło nie­to­pe­rza, zna­mię Cyta­deli wypa­lone na czole, nie­mal znik­nęło pod war­stwą popiołu.

– Jesz­cze jedna war­stwa, sroga Noon. Dziś rano nie jestem w nastroju na pół­środki.

– Dla­czego? Po co to wszystko? Jaki to ma sens?

Sio­stra Owain deli­kat­nie pokrę­ciła głową. Dobrze wie­działa, że Noon celowo spra­wia kło­poty, jed­nak nie potra­fiła zre­zy­gno­wać ze stan­dar­do­wych pro­ce­dur.

– Pokuta, wiedźmo. Bru­dzimy was popio­łem, żeby napięt­no­wać was za to, kim jeste­ście. Zakry­wamy waszą skórę, żeby­ście nie weszły w kon­takt ze świa­tem.

Noon wes­tchnęła i roz­tarła na twa­rzy jesz­cze wię­cej popiołu, czu­jąc, jak odpada grud­kami w miej­scach, gdzie war­stwa była już za gruba. Pach­niał sucho i dziw­nie i łasko­tał ją w gar­dło. Nie cze­ka­jąc na słowa apro­baty z ust sio­stry Owain, wsu­nęła na dło­nie dłu­gie szare ręka­wiczki.

– Dobrze – orze­kła sio­stra. – Bar­dzo dobrze. A teraz, kiedy otwo­rzę drzwi, wyj­dziesz z celi. Wiem, że nie jesteś na tyle głu­pia, żeby pró­bo­wać zepsuć mi dzień.

Noon zer­k­nęła w dół, pod­czas gdy drzwi do celi otwo­rzyły się ze szczę­kiem. Kiedy tylko prze­kro­czyła próg, sio­stra natych­miast skuła jej ręce kaj­da­nami – sta­lo­wymi obrącz­kami połą­czo­nymi gru­bymi juto­wymi paskami. Straż­niczki były bar­dziej ner­wowe niż zazwy­czaj.

Sio­stra Owain popę­dziła ją w głąb kory­ta­rza i zmu­siła do tak szyb­kiego mar­szu, że Noon nie miała czasu wymie­nić spoj­rze­nia z żadną z kobiet osa­dzo­nych w połu­dnio­wym bloku. Poko­nały kilka pozio­mów scho­dów, prze­szły przez troje cięż­kich, wyso­kich drzwi z drewna heba­no­wego wzmoc­nio­nych stalą i nagle zna­la­zły się na zewnątrz. Jak zwy­kle Noon wstrzy­mała oddech, gdy wie­jący od morza lodo­waty wiatr prze­gnał z jej ciała resztki cie­pła. Smak soli na języku był jak poli­czek, od któ­rego łzy napły­nęły jej do oczu. Zosta­wiły za sobą główny budy­nek Cyta­deli z czte­rema wie­żami, które dźgały niebo niczym ostrza skal­peli, i ruszyły pośpiesz­nie w stronę kręgu bia­łych budowli ota­cza­ją­cych Cyta­delę na podo­bień­stwo opie­kuń­czych dłoni. Wyra­sta­jące z nich wyso­kie ala­ba­strowe kominy uma­zane były sadzą, kamie­ni­stą ścieżkę pod sto­pami kobiet tu i ówdzie zna­czyło zaś guano nie­to­pe­rzy.

Noon odwró­ciła się, żeby obej­rzeć się za sie­bie. Jeśli zro­biło się to w odpo­wied­niej chwili, można było dostrzec odle­gły brzeg sta­łego lądu, na któ­rym roz­ra­stało się i pęcz­niało mia­sto Mushen­ska. Dziś fale wzbu­rzo­nego morza wyrzu­cały w górę wodną mgiełkę, ale i tak zdą­żyła zauwa­żyć zapa­lone por­towe lampy i wiel­kie latar­nie zawie­szone nad tar­go­wi­skiem. Widoczne w oddali góry Tarah-hut przy­po­mi­nały smugę na sza­rym nie­bie, a gdzieś w dole, szczę­śli­wie ukryte przed wzro­kiem Noon, były rów­niny, gdzie przy­szła na świat. Znacz­nie bli­żej, bo na plaży przy Cyta­deli, znaj­do­wał się nie­wielki pomost, do któ­rego przy­cu­mo­wano wąską łódź kupiecką. Noon dostrze­gła sta­ran­nie uszczel­nione beczki wta­czane na pokład i męż­czy­znę o szpa­ko­wa­tej bro­dzie, który roz­ma­wiał z wysoką kobietą w chu­ście podróż­nej koloru mor­skiej zie­leni. Zanim sio­stra Owain szarp­nęła ja za ramię, omal jej nie prze­wra­ca­jąc, Noon zoba­czyła jesz­cze zna­jomy kształt skrzy­dła nie­to­pe­rza na czole kobiety.

– To pośred­niczka? – spy­tała, wska­zu­jąc głową posta­cie na pomo­ście. – Sprze­daje dalej wasze nar­ko­tyki, tak? Uprzy­wi­le­jo­wana wiedźma dzi­kiego ognia, która odwala dla was brudną robotę?

– Rób tak dalej, sroga Noon, a zała­twię ci pry­watną audien­cję u Uto­pio­nej. Co ty na to?

Noon zaci­snęła wargi i poczuła, jak popiół na jej twa­rzy łusz­czy się i pęka. Znowu naszła ją ochota, żeby skub­nąć zębami skórkę wokół kciuka. Pośred­niczka i łódź znik­nęły za budyn­kami, w któ­rych mie­ściły się piece.

– Co z wami? – mruk­nęła Noon. – Dla­czego jeste­ście takie skwa­szone?

Ku jej zasko­cze­niu sio­stra Owain nie odwró­ciła się nawet, żeby zgro­mić ją wzro­kiem. Zamiast tego pokrę­ciła głową, jak gdyby chciała oczy­ścić umysł.

– Złe sny – odparła. – Ostat­nio nie sypiamy dobrze.

Noon nie odpo­wie­działa. Nie wie­działa, gdzie śpią sio­stry, ale była gotowa się zało­żyć, że ich łóżka są wygod­niej­sze od pry­czy w jej celi. Gdy chwilę póź­niej dotarły na miej­sce, sio­stra Owain pocią­gnęła za sznur wiszący nad drzwiami domu kapłana. Gdzieś w środku zadźwię­czał dzwo­nek. Po obu stro­nach drzwi w bia­łym kamie­niu wyryto dwie postaci Tomasa, zało­ży­ciela zakonu. Po jed­nej stał odwró­cony tyłem do patrzą­cego i podą­żał ku sty­li­zo­wa­nej linii, która – jak Noon wie­działa – sym­bo­li­zo­wała morze. Po dru­giej stał zwró­cony twa­rzą do patrzą­cego, a na jego obli­czu prze­ra­że­nie mie­szało się z nabożną czcią i cno­tli­wo­ścią. Zda­niem Noon wyglą­dał, jakby cier­piał na zapar­cia. Jego ramiona zdo­biły gir­landy wodo­ro­stów, w dło­niach zaś trzy­mał muszle.

– Rób, co ci każą – mruk­nęła Owain. – Wszystko będzie dobrze. Trzeba tylko oczy­ścić cię ze zła i wszystko będzie dobrze.

Ramię Noon wisiało bez­wład­nie u jej boku. Stały na zewnątrz, a sio­stra Owain była roz­ko­ja­rzona. Gdyby się jej wyrwała i ucie­kła, może zdą­ży­łaby dotrzeć na plażę, nim Owain pod­nie­sie alarm. Kto wie, może nawet zdo­łałby prze­pły­nąć do Mushen­skiej. Gdyby tylko pozbyła się tych kaj­dan. Nagle uchwyt na jej ramie­niu stę­żał, a palce sio­stry zaci­snęły się niczym ima­dło.

– Nie myśl sobie, że nie widzę tego w two­ich oczach, wiedźmo. – Owain nie wyglą­dała już na roz­ko­ja­rzoną. Widoczne w otwo­rach maski oczy były zimne jak kamień.

– Co się stało ze srogą Anyą? – Pyta­nie wypa­dło z jej ust, zanim Noon zdą­żyła ugryźć się w język. – Gdzie jest teraz?

Owain pozo­stała nie­wzru­szona.

– Pozwa­lamy wam tutaj żyć, wiedźmo. Dzięki nam może­cie wypa­lić drze­miące w was zło. – Urwała i Noon usły­szała, jak obli­zuje wargi. – Ze wszyst­kich ludzi wy naj­le­piej powin­ny­ście wie­dzieć, gdzie jest wasze miej­sce. Mor­der­czyni.

Noon stała bez ruchu. Peł­znący po jej skó­rze chłód kon­tra­sto­wał z wizjami ognia, które wypeł­niały jej umysł. Chwilę póź­niej drzwi do domu kapłana otwo­rzyły się i opiekę nad Noon prze­jęli męż­czyźni.

***

Panu­jący w Piecu upał był tak odmienny od chłodu i wil­goci Cyta­deli, że Noon zakrę­ciło się w gło­wie. Powie­trze wypeł­niał gry­zący, gorzki zapach dymu zmie­sza­nego z wonią aka­risu i wrza­ski innych wiedźm zdra­dza­jące, że gdzieś w innych czę­ściach budynku odby­wało się oczysz­cza­nie. Noon została odpro­wa­dzona przez ojca Wastena – wyso­kiego, chu­dego męż­czy­znę z kęp­kami rudych wło­sów przy uszach i rzadką rudą brodą. Szaty męż­czyzn miały jaśniej­szy odcień nie­bie­skiego, a ich brzegi zdo­biły hafto­wane zawi­jasy mające sym­bo­li­zo­wać morze, które na tak długo przy­gar­nęło Tomasa pod swoje skrzy­dła. Nie nosili masek, lecz do pasów mieli przy­tro­czone krót­kie, śmier­tel­nie ostre szty­lety.

– Dla­czego kobiety nazywa się „sio­strami”, a męż­czyzn „ojcami”? – spy­tała Noon. Uno­szący się w pomiesz­cze­niach dym spra­wił, że nagie białe ściany pod sufi­tem zmie­niały kolor na brą­zowy. Posadzka z sza­rego łupku ema­no­wała deli­katny cie­płem, które Noon czuła przez pode­szwy butów.

– Sroga Noon, zawsze, gdy cię widzę, zada­jesz mi to samo pyta­nie.

– Bo jesz­cze ni­gdy nie udzie­li­łeś mi dobrej odpo­wie­dzi.

Ojciec Wasten odchrząk­nął.

– Sio­stry są waszymi straż­nicz­kami, dziel­nymi kobie­tami mają­cymi odwagę żyć bli­sko zła, które w sobie nosi­cie. Mają odwagę być bli­sko was, jak praw­dziwe sio­stry.

– „Bli­sko” to w tym przy­padku zabawne słowo.

– A jak wiesz, matka Cres­sin jest głową naszej rodziny.

– Uto­piona?

Ojciec Wasten zaci­snął wargi, a jego ruda broda wysu­nęła się do przodu, jak gdyby to ona wska­zy­wała im drogę.

– Powin­naś oka­zać wię­cej sza­cunku.

– Jestem zła, pamię­tasz, ojcze? Poza tym wszy­scy ją tak nazy­wają.

Gdy dotarli do Pieca, Wasten zdjął jej kaj­dany i popro­wa­dził ją przez cięż­kie żela­zne drzwi do wąskiego, okrą­głego pomiesz­cze­nia, któ­rego poczer­niałe od sadzy ściany zni­kały wysoko w górze. Inna wiedźma dzi­kiego ognia, któ­rej imie­nia Noon nie znała, opusz­czała wła­śnie salę. Jej skóra lśniła od potu, a oczy patrzyły przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Mija­jąc Noon, nawet na nią nie spoj­rzała, zato­czyła się tylko, jak gdyby nogi miała z waty.

– Wiesz, co musisz zro­bić, więc się przy­go­tuj, sroga Noon – rzekł z powagą ojciec Wasten.

Druga wiedźma znik­nęła już za drzwiami i Noon wyszła na śro­dek okrą­głego pomiesz­cze­nia. Zdjęła ręka­wiczki i rzu­ciła je na pod­łogę. Zaraz potem ścią­gnęła koszulę z dłu­gim ręka­wem i ją rów­nież rzu­ciła na pod­łogę. Następ­nie przy­szła kolej na kap­cie – Noon wolała być boso.

– Jesteś szcze­liną mię­dzy świa­tami, pęk­nię­ciem, przez które zło dostaje się do środka. Oto twoja pokuta – dodał.

– Gówno prawda – mruk­nęła Noon, uda­jąc, że kaszle.

Ojciec Wasten wyszedł, zamy­ka­jąc za sobą cięż­kie żela­zne drzwi. Kilka sekund póź­niej wrota znowu się otwo­rzyły i do pomiesz­cze­nia wszedł szczu­pły, młody męż­czy­zna. Noon roz­po­znała w nim nowi­cju­sza Luska i pośpiesz­nie odwró­ciła wzrok. Nie­na­wi­dziła, kiedy to on przy­cho­dził.

Lusk był wysoki. Jego skóra miała barwę śmie­tany, ramiona i kark były nieco zaczer­wie­nione od pracy, jaką mu przy­dzie­lono – sprzą­tał i ście­rał z kamieni nie­to­pe­rze guano – a włosy przy­wo­dziły na myśl żółte wąsy kuku­ry­dzy. Noon pamię­tała kuku­ry­dzę rosnącą na rów­ni­nach, pola zło­ci­ste jak marze­nie. Oczy Luska były nie­bie­skie. Nie miał na sobie koszuli i Noon widziała jego umię­śnioną pierś oraz oparty na bio­drach pasek luź­nych sza­rych spodni.

Kie­dyś Noon zasta­na­wiała się, dla­czego do czysz­cze­nia nie uży­wają roślin albo nawet jakichś zwie­rząt. Nie zapy­tała o to żad­nej z sióstr ani żad­nego z kapła­nów, lecz inną wiedźmę, która była w Cyta­deli dłu­żej od niej. „Po czymś takim ludzie docho­dzą do sie­bie”, odparła tamta. „Odpo­czy­wają i wra­cają. Czer­pa­łaś kie­dyś ener­gię życiową z trawy? Od razu umiera. Może mogła­byś użyć świń albo kóz, ale wtedy potrze­bo­wa­ła­byś kogoś, kto by się nimi zaopie­ko­wał. No i potrze­bo­wa­ła­byś mnó­stwa kóz. Tym­cza­sem głupi męż­czyźni, któ­rzy nie mają nic lep­szego do roboty, sami potra­fią się sobą zająć”.

Lusk pod­szedł do niej i ski­nął głową.

– Jesteś gotowa, sroga Noon?

Gdy marsz­czył z tro­ską czoło, w kąci­kach jego oczu poja­wiały się drobne zmarszczki. Noon wes­tchnęła.

– Miejmy to już za sobą.

Nowi­cjusz znowu ski­nął głową i uklęk­nął przed nią.

– Jak zwy­kle, to dla mnie zaszczyt, że mogę towa­rzy­szyć ci pod­czas oczysz­cze­nia.

Spoj­rzała na czu­bek jego pochy­lo­nej głowy. Ramiona Luska lśniły w bla­sku lampy, gład­kie i lekko pie­go­wate. Pod­czas gdy wszy­scy, któ­rych zwy­kle oglą­dała, byli okryci od stóp do głów, widok odkry­tego ciała i nagiej skóry był szo­ku­jący i jakaś część jej nie miała go ni­gdy dość.

Lusk odchrząk­nął.

– Gotowa, sroga Noon?

Zer­k­nęła w górę na zatło­czoną ciem­ność nad ich gło­wami. Gdzieś tam były żela­zne kraty, a na nich płyt­kie ron­dle pełne sub­stan­cji, z któ­rych robili aka­ris. Sta­nęła za nim i nabraw­szy powie­trza, poło­żyła mu dło­nie na ple­cach, pra­wie się o niego opie­ra­jąc. Skórę miał cie­płą i czuła teraz jego zapach – woń mydła i żar­li­wo­ści. Fala cie­pła prze­nik­nęła z pode­szew jej bosych stóp w górę, aż do czubka głowy, i Noon się­gnęła nieco głę­biej, szu­ka­jąc jego ener­gii życio­wej. Lusk mam­ro­tał pod nosem modli­twę i sły­sząc to, nie pierw­szy raz zasta­na­wiała się, co spro­wa­dziło go do tego miej­sca i co go skło­niło, że pod­jął się tego nie­bez­piecz­nego obo­wiązku. Kiedy jed­nak poczuła zew ognia, odsu­nęła od sie­bie podobne myśli.

Poczuła mro­wie­nie w dło­niach, gdy ciało nowi­cju­sza zadrżało, a jego ener­gia wnik­nęła do jej wnę­trza. Przy­jęła ją ocho­czo, pozwa­la­jąc, by wypeł­niła jej ciało i wyparła cza­jący się w nim mrok. Cze­kała, aż uro­śnie i wzbie­rze w niej niczym fala. Lusk był do tego szko­lony, Noon nato­miast wie­działa, ile mniej wię­cej może zaczerp­nąć, jed­nak im wię­cej weź­mie przy pierw­szym kon­tak­cie, tym czyst­szy będzie jej dziki ogień. A ten moment się zbli­żał.

Noon unio­sła jedną rękę i wycią­gnęła ją w górę ku ciem­no­ści nad ich gło­wami. Powie­trze zatrzesz­czało i z pal­ców wiedźmy wystrze­lił zie­lon­ka­wo­nie­bie­ski pło­mień, który pomknął w stronę komina. Sekundę póź­niej jej ciało spo­wiła lśniąca kolumna ete­rycz­nego ognia. Ona rów­nież wystrze­liła w górę i z dud­nie­niem prze­to­czyła się po sta­lo­wych bokach roz­pa­dliny. Jej ryk wypeł­nił uszy Noon i nagle wszystko było świa­tłem. Mię­śnie na twa­rzy Noon zdra­dzały, że się uśmie­cha, że roz­ko­szuje się każdą chwilą tego doświad­cze­nia. Ogień wylewa się z niej niczym woda z prze­rwa­nej tamy, ona zaś upa­jała się jego mocą. Tutaj przy­naj­mniej przez chwilę była wolna i potężna.

Lusk poru­szył się pod jej dło­nią, co przy­po­mniało jej, że musi moni­to­ro­wać ilość pobie­ra­nej ener­gii. Czuła, że już jest zmę­czony, i zdu­miało ją, jak wiele zaczerp­nęła. Gdzieś wysoko w górze che­mi­ka­lia wrzały w ron­dlach, a kapłani Tomasa cze­kali, żeby zebrać cenne zapasy aka­risu. Zasta­na­wiała się, ile go dla nich zro­biła i do kogo tra­fiał poza Cyta­delą.

Stała teraz na czub­kach pal­ców, wycią­ga­jąc rękę naj­wy­żej jak potra­fiła, aż w końcu pło­mie­nie zami­go­tały i zga­sły. Zaraz potem Noon przy­gar­biła się i zato­czyła, jed­nak Lusk w porę zdą­żył ją przy­trzy­mać. Poza cere­mo­nią oczysz­cze­nia jaki­kol­wiek kon­takt fizyczny był surowo zabro­niony. Noon zadrżała, mokry od potu szary pod­ko­szu­lek lepił jej się do ple­ców. Lusk był jesz­cze bled­szy niż zwy­kle, jego czoło i pierś zro­szone były potem.

Sta­lowe drzwi otwo­rzyły się ze szczęk­nię­ciem i w progu sta­nął ojciec Wasten. Omiótł oboje uważ­nym wzro­kiem i ski­nął głową na Noon.

– Ubie­raj się, sroga Noon.

Nowi­cjusz Lusk odwró­cił się w lewo i nie zaszczy­ciw­szy jej nawet jed­nym spoj­rze­niem, wyszedł bocz­nymi drzwiami, pod­czas gdy Noon w pośpie­chu wkła­dała długą koszulę i kap­cie. Nie­na­wi­dziła się ubie­rać, kiedy była taka spo­cona, wie­działa jed­nak, że dopóki tego nie zrobi, nie będzie mogła wyjść. Dopiero gdy ukryła dło­nie w dłu­gich ręka­wicz­kach, ojciec Wasten wszedł do pomiesz­cze­nia.

– Kolejny raz jesteś oczysz­czona, sroga Noon. Na krótko, ale jesteś czy­sta.

Noon potarła twarz dło­nią i skrzy­wiła się, czu­jąc, że zmie­szany z potem popiół zmie­nił się w błot­ni­stą papkę. Wcale nie czuła się czy­sta. Wręcz prze­ciw­nie – czuła się lepka od brudu i dziw­nie zawsty­dzona. Oczysz­cze­nie przy­no­siło chwi­lową ulgę, która chwilę póź­niej prze­cho­dziła w poczu­cie winy. Ener­gia pło­mieni i upiorne świa­tło spra­wiały, że zbyt łatwo pamię­tała o rze­czach, o któ­rych wola­łaby zapo­mnieć. O któ­rych musiała zapo­mnieć.

Kiedy się nie ode­zwała, ojciec Wasten wycią­gnął urę­ka­wi­czoną dłoń i wci­snął jej do ręki małą płó­cienną sakiewkę. Była w niej nie­wielka por­cja aka­risu mająca zapew­nić jej pozba­wiony marzeń sen. Nar­ko­tyk pocho­dził ze sta­rych zapa­sów. Par­tia, którą wła­śnie zro­biła, była jesz­cze zbyt gorąca, a poza tym nale­żało ją zabrać i prze­siać. Nawet przez mate­riał ręka­wi­czek Noon czuła jego ziar­ni­stą kon­sy­sten­cję. Pod czuj­nym wzro­kiem Wastena otwo­rzyła sakiewkę, prze­chy­liła ją i wsy­pała do ust zawar­tość. Poczuła zna­jome łasko­ta­nie, kiedy nar­ko­tyk osiadł na języku i gdy w kon­tak­cie ze śliną stał się ole­isty, nie­mal śli­ski. Choć nie miał smaku, prze­ły­ka­jąc go, skrzy­wiła się, po czym oddała sakiewkę Waste­nowi. Wiele kobiet decy­do­wało się nie przyj­mo­wać aka­risu. Noon podej­rze­wała, że sny były dla nich ucieczką z Cyta­deli i pozwa­lały im zacho­wać słod­kie wspo­mnie­nia z daw­nego życia. Ale nie dla niej.

– Wiesz, dla­czego tu jesteś, sroga Noon, prawda?

Noon popa­trzyła na niego. Jego brą­zowe wod­ni­ste oczy nie były w sta­nie ukryć, jak bar­dzo się nią brzy­dzi.

– Bo jestem zbyt nie­bez­pieczna, żeby prze­by­wać na zewnątrz.

Poki­wał głową.

– Jesteś narzę­dziem zła, dziew­czyno. Wszyst­kie jeste­ście ska­żone, ale tutaj przy­naj­mniej się na coś przy­da­je­cie. Powin­naś być wdzięczna. Ilu jesz­cze byś zabiła, gdy­byś prze­by­wała na wol­no­ści?

Noon patrzyła na niego bez­na­mięt­nym wzro­kiem, aż w końcu odwró­cił się w stronę drzwi i powol­nym kro­kiem ruszyli z powro­tem do jej celi.

Rozdział 4

4

Żeby wła­ści­wie zro­zu­mieć Jure’lia i ich kró­lową, musimy dowie­dzieć się cze­goś na temat ich prze­ciw­ni­ków. Ostat­nimi czasy Ebo­ra­nie byli rów­nie znie­na­wi­dzeni i pięt­no­wani jak najeźdźcy. Ich jedy­nym atu­tem jest praw­do­po­dob­nie to, że od tysięcy lat powstrzy­my­wali kolejne ataki ze strony robali.

Co powin­ni­śmy wie­dzieć o Ebo­ra­nach? Od poko­leń chwałę zapew­niał im ich bóg Ygse­ril, znany oso­bom z zewnątrz jako bóg-drzewo. Spo­ży­wa­nie jego soków czy­niło z nich istoty nie­mal nie­śmier­telne – zapew­niało im wieczną mło­dość, nad­ludzką siłę, a także odpor­ność na więk­szość ran i cho­rób. Ponadto w oczach ludzi Ebo­ra­nie ucho­dzili za wyjąt­kowo pięk­nych.

Jed­nak wraz z koń­cem Ósmego Desz­czu, ostat­niej wiel­kiej wojny z najeźdź­cami, Ygse­ril nagle umarł. Nie było już soku. Ebo­ra­nie zaczęli się sta­rzeć i słab­nąć. Zapa­dali na ludz­kie cho­roby i podob­nie jak ludzie stali się podatni na rany i infek­cje. Pło­dze­nie dzieci nie przy­cho­dziło im tak łatwo jak ludziom, a bez soków Ygse­rila stało się jesz­cze trud­niej­sze. To była kata­strofa. Ich wiel­kie mia­sta za Murem poczęły popa­dać w ruinę, a sami Ebo­ra­nie w roz­pacz.

Z cza­sem odkryto, że ludzka krew może sta­no­wić jego sub­sty­tut (wię­cej szcze­gó­łów na temat tego incy­dentu można zna­leźć w dzien­niku nr 73 lady Car­mil­lion). Krew, rzecz jasna, nie była tak potężna jak soki boga-drzewa, jed­nak spo­wal­niała pro­ces sta­rze­nia i przy­wra­cała Ebo­ra­nom ich siłę i wital­ność, a w nie­wiel­kich daw­kach dzia­łała jak śro­dek pobu­dza­jący. Jej odpo­wied­nia ilość była nawet w sta­nie ule­czyć poważne urazy.

Jak zatem można się było spo­dzie­wać, sto­sunki mię­dzy Ebo­ra­nami a ich ludz­kimi sąsia­dami znacz­nie się pogor­szyły.