Dziewczęta z mokradeł - Lo Patrick - ebook + audiobook + książka

Dziewczęta z mokradeł ebook i audiobook

Patrick Lo

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przejmująca opowieść o dojrzewaniu.

Upalne lato w miasteczku Bledsoe w stanie Georgia. Dwunastoletnia Kay Whitaker czuje się osamotniona i zmęczona atmosferą w domu – bezrobotnym ojcem, emocjonalnie nieobecną matką i zamkniętą w sobie siostrą. Często spędza czas poza domem. Podczas jednej z wędrówek na pobliskie bagna poznaje Andy’ego Webbera – swojego rówieśnika. Chłopiec wraz z ojcem niedawno wrócili z Kalifornii, gdzie wyjechali po śmierci matki Andy’ego, która utonęła w tajemniczych okolicznościach.

Zakochana w Andym dziewczynka nie słucha ojca, który każe jej trzymać się z daleka od Webberów, choć nie chce wyjawić, z jakiego powodu. Ale kiedy siostra Kay nagle znika, zaczynają wychodzić na jaw powiązania między śmiercią pani Webber a Whitakerami. Świat Kay zacznie się powoli rozpadać, a w trakcie śledztwa zostają odkryte kolejne tajemnice, które zagrażają jej rodzinie. Książka, która ma szansę powtórzyć sukces „Gdzie śpiewają raki”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 16 min

Lektor: Katarzyna Węsierska

Oceny
3,8 (6 ocen)
1
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Megitworoses

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Bledsoe, Georgia

Bled­soe, Geo­r­gia

Pierw­sza war­stwa wody wydaje się tak gorąca jak w wan­nie. Jest ciężka, cho­ciaż znaj­duje się na powierzchni. Z wodą jest jak z powie­trzem: cie­pło utrzy­muje się na górze, a chłód na dole. Ale na mokra­dłach wszę­dzie jest płytko. I wszę­dzie gorąco. Jest jak w furii, pasji, gorączce.

W wodzie pełno jest tego, co do niej wpa­dło, i tego, co z niej wyra­sta. Dno w dotyku przy­po­mina stary chleb – taki, który leżał pod ciek­ną­cym szlau­chem. Wszystko tu pul­suje życiem, a żar można dostrzec gołym okiem. Wydo­by­wają się z niego swo­iste wibra­cje, jak z bębna poło­żo­nego na kuchence. Można by goto­wać i grać jed­no­cze­śnie. Nato­miast muchy tego nie czują, mogłyby dep­tać po ogniu.

Stało się to dwa razy – odkry­cie czy­je­goś sekretu. Naj­pierw był męż­czy­zna i kobieta, dawno temu. To na nich pierw­szych się tu natknięto. On poło­żył ją na mokra­dłach, wolno, jakby ją im przed­sta­wiał – swój skarb. Jej włosy opa­dły na powierzch­nię wody i wystra­szyły owady, które roz­bie­gły się w panice w stu róż­nych kie­run­kach. Kiedy skoń­czyli, kobieta była mokra od stóp do głów. On także, z tym że nie miał, jak ona, dłu­gich wło­sów, które roz­pły­wa­łyby się na wodzie jak plama oleju. Ale to i tak nie miało zna­cze­nia – bo w Bled­soe powie­trze było tak gęste od wil­goci, że nikt nie roz­po­znałby, czy czło­wiek jest mokry, czy tylko się spo­cił. Więc kto miałby zwró­cić uwagę na to, że oni byli mokrzy? Ludzie tutaj spę­dzają pół życia jak ryby. Mia­sto w zasa­dzie stoi na wodzie.

Obser­wo­wano ich. Dwie kobiety: jedna, którą to obcho­dziło, i druga, któ­rej było obo­jętne. Ta druga wyj­rzała przez okno w domu, któ­remu opa­dła szczęka – bo jego taras był na wpół zsu­nięty do wody – a potem zacią­gnęła zasłony. Jeśli miesz­kasz tak daleko od innych, zazwy­czaj pil­nu­jesz wła­snego nosa. A jeśli nie jesteś wystar­cza­jąco ostrożny, upo­mną się o cie­bie kło­poty. A znajdą cię z łatwo­ścią.

Jed­nak był tam też ktoś inny. Gdyby nie drzewa, kłoć, grube trzciny i paty­ko­wate rośliny koły­szące się w wil­got­nym powie­trzu, zauwa­ży­liby ją, sto­jącą samot­nie we mgle. Tę, którą obcho­dziło. Obser­wo­wała ich jak świa­tło w ciem­nym pokoju. Wyglą­dała jak cza­pla, z nie­ru­chomą twa­rzą, skie­ro­waną na męż­czy­znę i kobietę o dłu­gich czar­nych wło­sach. Twarz obser­wa­torki nawet drgała jak u ptaka. A ona była mokra tylko do kolan; nikt nie poło­żył jej w wodzie dla ochłody. Nie było tam nikogo. Gdyby się zanu­rzyła, mogłaby skwier­czeć z gorąca. A nawet pęk­nąć.

Podmuch wia­tru poru­szył tra­wami i wszystko nagle zaczęło śpie­wać i tań­czyć, ale zaraz powró­ciło do bez­ru­chu, jakby to była tylko próba przed­sta­wie­nia. Wzięły w niej udział te rze­czy, które mają korze­nie, oraz gorące powie­trze, pro­sto z ust Boga, który potem nagle prze­stał dmu­chać na zie­mię. Znów wszystko uci­chło, choć nie cał­kiem. Woda potknęła się o samą sie­bie i wpa­dała na wszystko wokół. Ptaki nur­ko­wały i śpie­wały, pod­ska­ki­wały i dzio­bały, uno­sząc się na wodzie wraz z owa­dami – całe ich mnó­stwo. Przy nie­od­po­wied­nim świe­tle ktoś mógłby pomy­śleć, że patrzy przez moski­tierę. Bo w powie­trzu uno­siło się nie­mal tyle samo wody, co na mokra­dłach; ledwo można było coś przez nią doj­rzeć, nawet jeśli mocno zmru­żyło się oczy. Była jak gruby opa­tru­nek na ranie, któ­rej jesz­cze nie było czuć, ale która już zaczy­nała się goić.

To było dawno temu. Teraz wirują tu inne wody, inne owady, inne ptaki, inni chłopcy i dziew­częta, ale to samo świa­tło świeci w ciem­no­ści – sto­jąca w oddali kobieta-cza­pla, która natknęła się znów na coś, czego nie chciała widzieć. I znów oglą­dała.

On jed­nak nie zanu­rzył swo­jej pani w wodzie, jakby nakła­dał śmie­tankę na jedwab. Nie pocią­gnął jej w górę, owi­ja­jąc sobie w pasie jej nogi, jak tamta dwójka. Kiedy wło­żył ją do wody, ona już się nie ruszała. Trwała w zawie­sze­niu. Dry­fo­wała na wodzie.

Rozdział 1

Roz­dział 1

Byłam malutka, kiedy wpro­wa­dzi­li­śmy się na Hack Road. Nie pamię­tam nic z czasu, kiedy byłam nie­mow­lę­ciem, ani z prze­pro­wadzki, tylko to, że miesz­kam tutaj od zawsze. Tata zbu­do­wał nasz dom sam i to „bez niczy­jej pomocy!”. A nie była to prawda, bo miał mnó­stwo pomocy, ale mówił tak, bo to było dokład­nie w stylu Whi­ta­ke­rów. Także ja przy­pi­sy­wa­łam sobie nie­raz czy­jeś zasługi, cho­ciaż nie ruszy­łam w ich kie­runku nawet pal­cem. Kie­dyś oznaj­mi­łam, że cię­łam stal na most Wal­ton Water­way, dzięki któ­remu zwięk­szyła się gęstość zalud­nie­nia w zatoce. A nie było mnie wtedy nawet na świe­cie.

Miesz­ka­li­śmy daleko od głów­nej drogi, ale ponie­waż w Bled­soe trudno było zdo­być adres, więc po pro­stu mówi­li­śmy, że miesz­kamy przy niej. Wymy­śli­li­śmy sobie nawet adres: 1234 Hack Road. Nic nas nie ogra­ni­czało. Cho­ciaż o wyobraź­nię tutaj też było trudno.

Byli­śmy daleko w tyle, ukry­wa­li­śmy się pod dużym dębem, który mama nazy­wała oplą­twą. Była kru­chą kobietą, którą nie­zbyt chęt­nie wypro­wa­dzano z błędu. Nikt nie kwa­pił się, żeby powie­dzieć jej: „To prze­cież dąb”. Mil­cze­li­śmy, kiedy się myliła, bo mogłaby roz­paść się na kawałki.

Nasza rodzina była raczej samotna. Nie było wokół nas zbyt wielu osób, które mówi­łyby nam, jakie są wła­ściwe nazwy drzew czy inne przy­datne rze­czy. Mama była naj­cich­szą kobietą ze wszyst­kich, jakie znał ojciec, cią­gle o tym mówił.

– Sue-Bess, jesteś naj­cich­szą kobietą, jaką znam.

A ona kiwała w mil­cze­niu głową z nadzieją, że utrzyma ten tytuł.

Nie daje się już dzie­ciom takich imion jak Sue-Bess. Kie­dyś było pro­ściej, ale potem wszystko skom­pli­ko­wały myśl­niki i nie­zręczne połą­cze­nia. Teraz jeste­śmy ludźmi o jed­nym imie­niu, z wyjąt­kiem mojej sio­stry Sarah-Anne, która dostała dodat­kowe imię z powodu swo­ich wło­sów. Blond zawsze robił pozy­tywne wra­że­nie na mamie. A dla takich wło­sów jedno imię to za mało. Ja nazy­wam się Kay – kolor mysi dostał tylko trzy litery.

Moi bra­cia to Peter i Freddy. A sio­stra, która zmarła, miała na imię Eli­za­beth. Mia­łam wtedy pra­wie dwa lata. Sarah-Anne pra­wie cztery. A Eli­za­beth zmarła, bo uro­dziła się za wcze­śnie. Ja uro­dziłam się dokład­nie w dniu, w któ­rym powin­nam była. Gdy­bym tylko wie­działa, co się sta­nie z Eli­za­beth, gdy wysko­czy przed swoim cza­sem, kaza­ła­bym jej zostać w środku. Eli­za­beth była ostat­nią szansą rodzi­ców. Whi­ta­ke­ro­wie nie mieli już wię­cej dzieci po tym, jak zebra­li­śmy się na jej pogrze­bie na podwórku pod dębem. Pod oplą­twą.

Miesz­ka­li­śmy w Bled­soe w sta­nie Geo­r­gia. To jed­no­cze­śnie miej­sce i sprawca. Wiem, że są cztery pory roku, ale pamię­tam tylko ten upał i zepsu­cie oraz ludzi sie­dzą­cych bez celu. Wewnątrz, na zewnątrz, pod drze­wem, na drze­wie, z zim­nymi napo­jami w szklan­kach, które pociły im się w dło­niach, z mokrymi szmat­kami na spo­co­nych gło­wach, ze sto­pami w wia­drach z wodą i lodem (fawo­ryt taty) albo leżą­cych i na wpół żywych, sma­żą­cych się jak pro­siak na rusz­cie. Bła­ga­ją­cych Boga o cho­ciaż jedną chmurę.

Doro­śli uwiel­biają roz­ma­wiać o pogo­dzie, ale w Bled­soe robiły to też dzieci. Przez upał nauczy­li­śmy się wielu nowych słów, któ­rych z pasją uży­wa­li­śmy. Kiedy sły­sza­łam, jak doro­śli mówią, że jest cie­pło oraz że potrzeba desz­czu albo „roz­to­pimy się” czy „drzewa się poprzew­ra­cają”, albo „korze­nie wyschną” lub „ten pył zadusi nas na śmierć”, albo jesz­cze inne takie rze­czy, czu­łam się w obo­wiązku dołą­czyć do nich. Mówi­łam na przy­kład: „O rety! Gorąco, jak dia­bli!”, „Cała płonę!”, „Pode­szwy mi się dziś topią jak masło!”, „Wię­cej potu niż rozumu!”. Raz też powie­dzia­łam, że „jest kurew­sko gorąco”, ale dosta­łam za to w twarz. Długo potem jesz­cze bolała mnie szczęka. Ale dzięki temu sta­łam się przy­kładna. Przy­kład­nie mil­cząca. W domu to tata zaj­mo­wał się razami, a mama dawała dobry przy­kład.

Bieg z Hack Road do domu zaj­mo­wał dobre sześć minut. Raz zmie­rzy­łam sobie czas sto­pe­rem w zegarku, który mój naj­star­szy brat Peter dostał na Gwiazdkę. Przez pewien czas mie­rzył wtedy wszystko – nawet ile czasu szedł do łazienki i to w obie strony, ale tata poło­żył temu kres i zmiótł zega­rek mokrą szmatą. Mia­łam osiem lat, kiedy brat dostał ten zega­rek, dzie­sięć, kiedy zmie­rzy­łam sobie czas biegu z Hack Road do domu, a dwa­na­ście, kiedy zmie­rzy­łam czas z naszego domu do innego, o któ­rym nawet nie wie­dzia­łam, że ist­nieje, i co zajęło dokład­nie dzie­więt­na­ście minut z Hack Road i trzy­na­ście z naszego domu.

– Spraw­dzę, jak daleko dam radę biec bez zatrzy­my­wa­nia! – krzyk­nę­łam któ­re­goś popo­łu­dnia do Petera.

– Jak se chcesz, tylko nie umrzyj z prze­grza­nia.

To było w sierp­niu. Wtedy wła­śnie robi się nieco poważ­niej. Nor­mal­nie da się prze­trwać lipiec, uda­jąc, że lubi się upał, i bro­dząc w sło­nej wodzie na mokra­dłach, z ich śli­skim dnem.

– Miło jest! – powie­dzia­łam sama nie wiem do kogo. – Rześko! Cie­pło dobrze robi na duszę!

Cza­sami sia­da­łam w potoku, który pro­wa­dzi aż do rzeki Dune, i pozwa­la­łam wodzie pły­nąć po czę­ściach intym­nych, które są zde­cy­do­wa­nie naj­go­ręt­szą czę­ścią ciała, poza głową. Ale od sierp­nia żadna z powyż­szych metod nie dzia­łała. Czło­wiek był wtedy tak gorący jak fajer­werk i nawet noc już nie chło­dziła. Miesz­ka­li­śmy na cią­gną­cej się całe kilo­me­try linii brze­go­wej, ale bez żad­nych plaż – była tylko zie­mia, która zni­kała w cie­czy. W Bled­soe nie było bia­łego pia­sku i nikt tam nie przy­jeż­dżał na waka­cje. Ocean słu­żył tylko do węd­ko­wa­nia i samot­no­ści.

Freddy był ode mnie pół­tora roku star­szy, więc byli­śmy zbyt zbli­żeni wie­kiem, żeby się lubić. Peter był star­szy o pra­wie cztery lata i miał na mnie dobry wpływ. Sarah-Anne była pośrodku mię­dzy chłop­cami. Rodzice z pew­no­ścią nie próż­no­wali. Bo wszy­scy byli­śmy zbli­żeni wie­kiem i na tej gołej ziemi nie mie­li­śmy zbyt dużo do roboty. Czę­sto zacho­wy­wa­li­śmy się jak hała­stra. I za każ­dym razem tata kazał nam „ostu­dzić sil­niki” i wyga­niał na dwór, żeby­śmy nie prze­szka­dzali mamie, która pra­wie zawsze była w pew­nym deli­kat­nym sta­nie. Sarah-Anne nie doty­czyły zbio­rowe kary – pew­nie ze względu na włosy.

– W następ­nym roku pobie­gnę w wyści­gach – powie­dzia­łam, roz­cią­ga­jąc mię­śnie w ramach roz­grzewki przed bie­giem na czas.

– Biegi w pod­sta­wówce to żart – odpo­wie­dział Peter. Sam grał w koszy­kówkę w szkol­nej dru­ży­nie, co z kolei nie było żar­tem. Film Mistrzow­ski rzut oglą­da­li­śmy przy­naj­mniej cztery razy w tygo­dniu. Peter powie­dział kie­dyś, że jak będzie brał ślub, to chciałby iść do ołta­rza przy wtó­rze pio­senki z tego filmu.

– Ale tato­wie to pijacy! – spie­ra­łam się wtedy.

– Dużo ludzi to pijacy, Kay – odpo­wie­dział Freddy.

Freddy czy­tał wię­cej niż więk­szość ludzi i z tego powodu, a także przez inne wady cha­rak­teru, był mądralą. Potra­fił czło­wieka roz­draż­nić albo uspo­koić swoją wie­dzą. Nie, nie można umrzeć od wstrzy­my­wa­nia siu­siu; tak, wielu ludzi boi się, że kop­nie ich koń; nie, wada zgryzu to nie poważny przy­pa­dek medyczny; tak, alko­hol może zabić, jeśli się go żło­pie jak świ­nia; nie, Sarah-Anne nie była niema.

Strach i wstręt do alko­ho­li­zmu były popu­lar­nymi tema­tami roz­mów w naszym domu. Mama wycho­wy­wała się z „bandą pija­ków”, więc w tych nie­wielu sło­wach kie­ro­wa­nych do nas czę­sto opo­wia­dała o tym, co z czło­wie­kiem może zro­bić butelka. Byłam tak bar­dzo prze­ko­nana, że alko­hol jest źró­dłem wszel­kich kło­po­tów, że nawet opo­wia­dałam ludziom, że pies sąsia­dów był pija­kiem.

– Pies pijak! – krzy­cza­łam, kiedy ten wstrętny kun­del zaczy­nał szcze­kać na cały regu­la­tor o szó­stej rano.

Tata kazał mi ści­szyć głos. Sąsie­dzi miesz­kali nie­mal dwa kilo­me­try od nas, ale ich pies lubił sikać na nasze chwa­sty. Czę­sto widy­wa­li­śmy go z nogą pod­nie­sioną do góry i otwar­tym pyskiem, jakby się czymś dusił. Mimo tego, że był total­nym wrzo­dem na dupie, tata nie pozwa­lał, żebym na niego wrzesz­czała. Jeden z braci, któ­rzy miesz­kali po sąsiedzku, miał kara­bin AK. Tata mówił, że sły­szał, jak z niego strze­lali, kiedy myśleli, że nie ma nas w domu.

– Ni­gdy się nie upiję – obie­cy­wa­łam czę­sto i gło­śno. Kiedy zarze­ka­li­śmy się, że będziemy uni­kać zła, mama miała zado­wo­loną minę, która paso­wała do jej let­niej sukienki.

Ruszy­łam na sygnał zegarka. Peter powie­dział: „leć!” i przy­glą­dał mi się w dużym sku­pie­niu.

Bie­głam szybko, ale nie z całych sił. Wie­dzia­łam, że muszę utrzy­my­wać odpo­wied­nie tempo, bo pla­no­wa­łam biec przy­naj­mniej przez pół godziny. Bled­soe jest poło­żone na tere­nie pła­skim jak stół. Cią­gnie się i cią­gnie, ale nie ma żad­nych wido­ków. Czło­wiek może zoba­czyć przed sobą co naj­wy­żej niskie krzaki. Więk­szość naszej działki to pia­sek. Kie­dyś na lewo od domu był kawa­łek z dobrą glebą, taką, na któ­rej mogłyby rosnąć brzo­skwi­nie i borówki. Im bar­dziej czło­wiek odda­lał się od naszej pose­sji, tym bli­żej znaj­do­wał się mokra­deł. Tam wła­śnie bieg zaczy­nał robić się nieco pro­ble­ma­tyczny. Kiedy byłam w trze­ciej kla­sie, mój kolega – Mar­tin Brown – miał łóżko wodne, na któ­rym tur­la­li­śmy się na zmianę, kiedy go odwie­dza­li­śmy. Zapra­szał wszyst­kie dzie­ciaki z klasy i roz­da­wał mro­żone batony But­ter­fin­ger z lodówki rodzi­ców, jakby nam pła­cił za czas, jaki z nim spę­dzamy. Kiedy już wyli­za­li­śmy dło­nie i nie było już wię­cej bato­nów, szli­śmy się bawić na tym łóżku. Mia­łam ogromne kło­poty ze wsta­wa­niem z tego cho­ler­stwa. Jak­kol­wiek bym się sta­rała, to i tak za każ­dym razem wpa­da­łam jesz­cze głę­biej. Tak wła­śnie czu­łam się, kiedy bie­ga­łam po mokra­dłach. Wiecz­ność zaj­mo­wało mi zna­le­zie­nie twar­dego pod­łoża, gdzie można by posta­wić stopę, ale im głę­biej się zapa­dła, tym trud­niej było ją wycią­gnąć i dalej szu­kać miej­sca na kolejny krok. Mia­łam wra­że­nie, że Bled­soe przy­po­mina ruchome pia­ski. Kie­dyś pró­bo­wa­łam prze­biec po łóżku Mar­tina. Uczu­cie mia­łam takie, jak­bym prze­jeż­dżała po nim cię­ża­rówką z prze­bitą dętką, w któ­rej pra­wie nie ma powie­trza. Było to, cho­lera, nie­mal nie­moż­liwe. I mia­łam rację – uczu­cie było iden­tyczne jak pod­czas biegu po mokra­dłach za domem.

Latem rzadko nosi­li­śmy buty, przede wszyst­kim z powodu upału oraz dla­tego, że jak ode­szło się od domu, koń­czyło się w wodzie. Kiedy byli­śmy mali, śmier­tel­nie bali­śmy się ali­ga­to­rów (według Freddy’ego powszechny jest strach przed nimi, a nie przed ich ata­kiem), jed­nak z wie­kiem zro­zu­mie­li­śmy, że nic nam nie zro­bią, jeśli będziemy bie­gli. Bo dopiero kiedy się zatrzy­masz i gapisz, ujaw­niasz swoją sła­bość – a jest nią ciało i kości. I krew.

Zawsze nosi­łam sukienki. Sarah-Anne też. Szyła je dla nas mama. I dla sie­bie też. Potra­fiła uszyć tylko jedną rzecz, dla­tego mia­ły­śmy kil­ka­dzie­siąt sukie­nek o iden­tycz­nym kroju, tylko z róż­nych tka­nin. Oczy­wi­ście te mamy były więk­sze od moich, ale Sarah-Anne nosiła ten sam roz­miar. Nie rosła tak szybko jak ja. Raczej jak prze­stra­szony ziem­niak – cho­wa­jący się w ziemi razem z innymi ziem­niakami, boją­cymi się poka­zać twarz. Ni­gdy nie zro­zu­miem, dla­czego jemy brudne korze­nie. Sarah-Anne była jak małe kre­cie dziecko.

Wyda­wało mi się, że bie­gnę już godzinę, a potem zaczę­łam się zasta­na­wiać, skąd Peter będzie wie­dział, kiedy ma zatrzy­mać sto­per, jeśli dotrę do miej­sca, gdzie już nie da się biec. Pod sto­pami mia­łam same mokra­dła. Mama i tata mówią, że nie powin­ni­śmy włó­czyć się po nich, bo są tam węże i wiel­kie jak dłoń owady, któ­rych nazw nikt nie zna, oraz rośliny tak ostre, że można stra­cić palec, jeśli źle się postawi stopę, oraz dla­tego, że nie wia­domo, kto tam mieszka. Pod­kre­ślali zwłasz­cza tę drugą część. Według nich obcy byli gorsi od dzi­czy. Tak już mieli zako­do­wane.

Robiło się coraz głę­biej i mia­łam już prze­mo­czony dół sukienki. Zatrzy­ma­łam się, żeby zła­pać oddech, uzna­jąc, że kilka sekund na popra­wie­nie ubrań i pod­cią­gnię­cie maj­tek to nie oszu­stwo. Usły­sza­łam, jakby ktoś grał na zepsu­tych skrzyp­cach, gdzieś nie­da­leko. Zamar­łam.

– Peter! – krzyk­nę­łam. Muzyka natych­miast uci­chła. A ja pozo­sta­wa­łam bez ruchu, uświa­do­miw­szy sobie, że coś usły­sza­łam oraz że już tego nie sły­szę.

– Peter! – zawo­ła­łam znowu. Poja­wił się jakiś sze­lest, a potem dźwięk chla­pa­nia, nie­całe dwa­dzie­ścia metrów przede mną. Z początku nic nie widzia­łam poza roz­le­głymi tra­wami mor­skimi. Ale potem doj­rza­łam chłopca mniej wię­cej w moim wieku. Na początku wto­pił się w tło, ale kiedy zwol­nił mi oddech, byłam w sta­nie doj­rzeć jego syl­wetkę. Patrzył na mnie z dur­nym uśmiesz­kiem na twa­rzy. Gdy­bym nie wie­działa, że to nie­prawda, pomy­śla­ła­bym, że na mnie cze­kał, ale jego uśmiech nieco zbladł, kiedy mi się przyj­rzał. Nie chcia­łam zawieść kogoś, kto tak lubi stać w wodzie, więc poma­cha­łam do niego. Chło­pak zro­bił parę kro­ków w tył i usiadł na nie­rów­nym pniu, a potem z ocią­ga­niem pod­niósł rękę z wymu­szo­nym przy­wi­ta­niem. W dru­giej dłoni trzy­mał gitarę, stopy zaś trzy­mał w wodzie. Poma­cha­łam znowu, nie wie­dząc, co powin­nam zro­bić dalej. Chło­pak nie wyglą­dał ani tro­chę zna­jomo. W Bled­soe zna­li­śmy wszyst­kich mniej lub bar­dziej, więc była to dla mnie cie­ka­wostka.

– Co to? – zapy­ta­łam, wska­zu­jąc na gitarę. Dobrze wie­dzia­łam, że to gitara, ale chcia­łam zapy­tać, co z nią robił pośród mokra­deł.

– Gitara – odpo­wie­dział, wzru­sza­jąc ramio­nami. Przez sekundę spoj­rzał na coś za mną.

– Tak, ale co z nią tutaj robisz? Chyba nie grasz na niej jak trzeba. Brzmi mar­nie – chło­pak znów spoj­rzał za mnie. – Jestem sama – zapew­ni­łam. – Nikogo tam nie ma.

Chło­pak potrzą­snął lekko głową, jakby chciał się otrzą­snąć.

– Bra­kuje paru strun – odpo­wie­dział, pod­no­sząc gitarę, po czym, wska­zu­jąc pal­cem w lewo, dodał: – tam miesz­kam.

Odwró­ci­łam się i zoba­czy­łam mały domek na palach przy­po­mi­na­jący damę w szpil­kach sie­dzącą ot tak, pośród trzcin. A za nią gęstwinę namo­rzy­nów, któ­rych moja mama szcze­rze nie­na­wi­dziła. Mówiła, że to wbrew natu­rze, żeby drzewo rosło na wodzie. Sama zazwy­czaj wzdry­ga­łam się na ich widok, naśla­du­jąc mamę. Ona potrafi robić to tak dobrze, że umia­łaby strzą­snąć skrzy­dełka z bie­dronki. Nie wyglą­dało na to, że chło­pak powie jesz­cze cokol­wiek, co przy tej pogo­dzie nie było niczym nie­zwy­kłym. Pod koniec sierp­nia słowa padały bar­dzo rzadko bez kli­ma­ty­za­cji czy cho­ciaż nadziei.

– To dziwny dom – zwró­ci­łam się do jego palca wska­zu­ją­cego.

– Strasz­nie jesteś spo­cona – odpo­wie­dział z uśmie­chem.

Pomy­śla­łam, że może ludzie, któ­rzy żyją tak głę­boko na mokra­dłach, nie mają manier. Wiem, że ja ich nie mam, a miesz­kam przy dro­dze.

– Bie­głam jak sza­lona – wytłu­ma­czy­łam. – Prze­bie­głam przy­naj­mniej osiem kilo­me­trów.

Tak po praw­dzie, to nie mia­łam poję­cia, ile prze­bie­głam, ale osiem kilo­me­trów wyda­wało się odpo­wied­nim wytłu­ma­cze­niem potu.

– Tak czy siak, tutaj jest pra­wie sama woda. Miesz­kasz na kupie wody.

– No i co z tego? – znów wzru­szył ramio­nami. Był błysz­czący jak ładna muszelka. Włosy miał tego samego koloru co skóra, jasno­brą­zowe. Zauwa­ży­łam, że jego brwi były nie­mal białe. Wie­dzia­łam od małego, że kiedy owło­sie­nie twa­rzy jest jaśniej­sze od skóry, ozna­cza to, że ktoś spę­dza za dużo czasu na słońcu.

– Nie ma tu cie­nia – mówi­łam dalej, nie odno­sząc się bez­po­śred­nio do jego brwi. – Zna­czy tam, w drze­wach jest, ale tam może być głę­boko albo…

– No i?

– Co z tego? To twoje ulu­bione pyta­nie? – poło­ży­łam dło­nie na bio­drach, zwi­nąw­szy je w piąstki, doci­ska­jąc je do kości. Freddy mówi na mnie „kości­sta dzie­wu­cha”, nawią­zu­jąc do mojej szczu­pło­ści. A ja nazy­wam Freddy’ego „pier­do­lo­nym wia­drem”, kiedy mam pew­ność, że nie sły­szy. Mam coś z tym prze­kli­na­niem, jak­bym się uro­dziła z prze­kleń­stwem na ustach, które nie mogło się docze­kać, żeby wyjść na świat wraz z moim pierw­szym odde­chem.

– Nie, ale mówisz mi o rze­czach, które wiem. Nie­ważne…

– Nie cho­dzisz ze mną do szkoły, prawda? – zapy­ta­łam.

– Nie cho­dzę do szkoły. Już.

– Dla­czego?

– Wypro­wa­dzi­li­śmy się, ale potem tu wró­ci­li­śmy, i po pro­stu nie zaczą­łem znowu cho­dzić do szkoły – wzru­szył ramio­nami i ponow­nie posłał mi ugi­na­jący kolana uśmiech.

– Moja sio­stra też już nie cho­dzi do szkoły – stwier­dzi­łam.

– OK.

– Ale ona nie gra na gita­rze.

– Nie – powie­dział, jakby miał jakie­kol­wiek poję­cie na ten temat.

– A gdzie byłeś? Kiedy się wypro­wa­dzi­łeś?

– W Kali­for­nii.

– Kali­for­nii? – nie­mal krzyk­nę­łam. – To po dru­giej stro­nie Ame­ryki!

– No – kiw­nął głową.

– I poje­cha­łeś do Kali­for­nii, a kiedy wró­ci­łeś, nie cho­dzi­łeś już do szkoły?

– Na to wygląda.

Wstał, kiedy zada­wa­łam mu ostat­nie pyta­nie, i teraz prze­niósł cię­żar na drugą nogę. Sta­li­śmy w wodzie, która uno­siła się i opa­dała przy wtó­rze szem­rzą­cego wia­tru, który potrzą­sał trzci­nami. Za lewym ramie­niem chło­paka doj­rza­łam ibisa. Ptak prze­chy­lił głowę, zacie­ka­wiony. Na mokra­dłach żyły miliony pta­ków, a mnie ni­gdy nie nudziło obser­wo­wa­nie ich śmiesz­nych ruchów.

– Muszę iść do domu – poin­for­mo­wał mnie.

– A gdzie miesz­kasz? – zapy­ta­łam z nadzieją, że opóź­nię ten moment.

– Tam – wska­zał nie­cier­pli­wie. – Prze­cież już mówi­łem.

– A z kim miesz­kasz? Kto nie zmu­sza cię do cho­dze­nia do szkoły?

– Z tatą.

– A gdzie twoja mama?

– Zmarła, kiedy byłem mały. Słu­chaj, muszę już iść – odwró­cił się i ruszył szybko, ści­ska­jąc w dłoni swoją gitarę.

– Jak masz na imię? – zawo­ła­łam za nim.

– Andy! – odpo­wie­dział, bie­gnąc i roz­chla­pu­jąc wodę, tak że roz­pry­ski­wała mu się wokół talii, a potem znik­nął za gęstwiną pałek wod­nych. Żeby dostać się do cze­goś, co na moje oko wyglą­dało jak weranda (nie więk­sza od papierka po cukierku), musiał się wspiąć po dra­bi­nie. Dom miał kształt kwa­dratu. Nie widzia­łam tam nikogo wię­cej, a jedy­nie małą łódkę z wia­tra­kiem w roli sil­nika – taką, jakiej używa poli­cja, kiedy szuka kogoś, kto mógł się uto­pić, albo cze­goś, co ktoś ukrył. Wygląda na to, że na wewnętrz­nej przy­brzeż­nej dro­dze wod­nej ludzie co drugi mie­siąc wrzu­cali do wody nar­ko­tyki. To jedyne, co działo się tu w pro­mie­niu stu kilo­me­trów.

– Andy – powtó­rzy­łam sama do sie­bie, patrząc, jak znika w tym pude­łeczku na obca­sach. Nie mogłam pozbyć się wra­że­nia, że cze­kał tam na mnie. Albo na kogoś innego.

Rozdział 2

Roz­dział 2

Byłam tak zmę­czona, że mogłam się poło­żyć i po pro­stu zasnąć, ale odwró­ci­łam się i zaczę­łam biec z powro­tem do Hack Road, zde­ter­mi­no­wana, żeby udo­wod­nić, że nadaję się do dru­żyny lek­ko­atle­tycz­nej, oraz żeby opo­wie­dzieć bra­ciom o nowym sąsie­dzie i jego śmiesz­nym domu. Par­łam do przodu z ury­wa­nym odde­chem i dud­nie­niem w klatce pier­sio­wej, jakby ktoś ude­rzał mło­tem w roz­grzany beton. Wresz­cie woda zaczęła ustę­po­wać i wkrótce znów byłam na pia­sku, który wolno zmie­nił się w trawę, a potem w chwa­sty i wresz­cie w dzi­kie kwiaty i ostre łodyżki kociej trawy. Z rado­ści unio­słam w górę ramiona i bie­głam dalej, a w płu­cach czu­łam pale­nie, jakby ktoś sie­kierą usi­ło­wał roz­łu­pać żelazo. O tej porze roku dziew­częce głowy pełne były łomotu i żaru.

– Cho­lera! – wrza­snął na mnie Peter, kiedy wyszłam zza rogu domu. – Jak daleko pobie­głaś?

– Pozna­łam chłopca, który tam mieszka, jakieś sto kilo­me­trów mokra­dłami stąd – zaskrze­cza­łam, łapiąc oddech.

Peter się skrzy­wił.

– Kogo? – zapy­tał po dłuż­szym zasta­no­wie­niu.

– Ma na imię Andy – odpo­wie­dzia­łam. – Ich dom jest tamój!

– Prze­stań się drzeć, Kay – burk­nął, po czym zamilkł; jakoś dużo dzi­siaj roz­my­ślał. – I tak nie powin­naś tam cho­dzić. Trzy­maj się z dala od obcych.

– Za cho­lerę! Jak długo bie­głam?

– Naprawdę długo – odparł Peter. – W naszym wieku?

– Raczej w moim.

– Aha.

– Mieszka z tatą.

Peter zmarsz­czył brwi, jakby zasta­na­wiał się nad kwa­dra­to­wymi korze­niami albo nazwą sto­licy Rosji, czy czymś innym, rów­nie zagad­ko­wym.

– Taaak.

– Nie kła­ma­ła­bym. Nie bie­głam przez cały ten czas, bo spo­tka­łam Andy’ego i roz­ma­wia­li­śmy, a gatki wcięły mi się w tyłek. Grał na gita­rze, a mieszka z tatą, bo mama mu zmarła. Są z Kali­for­nii – mówi­łam na jed­nym wyde­chu.

Peter wyglą­dał na roz­złosz­czo­nego albo zmar­twio­nego. Nie potra­fi­łam roz­po­znać, bo w naszej rodzi­nie zawsze cho­dziło o jedno lub dru­gie i na twa­rzach w obu przy­pad­kach mie­li­śmy ten sam wyraz.

Sarah-Anne stała na podwórku nie­da­leko nas jak mała sadzonka, usi­łu­jąca zła­pać tro­chę słońca pod gru­bym bal­da­chi­mem więk­szych drzew z dłuż­szymi gałę­ziami. Patrzyła na mnie, mil­cząc, co było dla niej typowe. Była podobna do mamy, ale nie do końca. Odwró­ci­łam się, ni­gdy nie lubi­łam, jak ktoś tak mi się przy­pa­try­wał. Jej blond włosy pul­so­wały w słońcu, ale brwi miała ciemne. To kolejny dziwny szcze­gół – miała ich mnó­stwo. Sarah-Anne zawsze pozo­sta­wała bli­sko domu i w cie­niu. Powie­działa coś pod nosem. Ale nie zawra­ca­łam sobie tym głowy.

– Nie roz­ma­wiaj z obcymi – powie­dział Peter, spo­glą­da­jąc na zega­rek i wci­ska­jąc guziki, które usta­wiał, żeby pikał krótko albo krót­kimi seriami bądź tymi dłu­gimi, dener­wu­ją­cymi.

– On nie jest obcy. To nasz sąsiad.

– My nie mamy sąsia­dów – Peter pokrę­cił głową, po czym wszedł na werandę i do domu.

Poszłam za nim do środka i natych­miast wybie­głam co sił przez tylną werandę. Nie­ważne, że już dziś tyle prze­bie­głam, mój bak był na­dal pełen paliwa. Stopy i dolne czę­ści nóg mia­łam mokre i całe w tra­wie, gałąz­kach i bło­cie.

– Jesteś brudna! – Peter wrza­snął za mną.

– Tam mieszka Andy – powie­dzia­łam, wska­zu­jąc na tył naszej pose­sji. Doci­snę­łam dłoń do moski­tiery, która odbiła mi na pal­cach jasno­czer­wone i per­ło­wo­białe kwa­dra­ciki.

– Powie­dzia­łem, że jesteś brudna – zbesz­tał mnie Peter.

– Nie obcho­dzi mnie to – wska­za­łam znów na tył działki.

– Nikt tam nie mieszka, Kay – ode­zwał się ojciec z salonu, w któ­rym sie­dział przy­cza­jony jak jasz­czurka z roba­kiem na języku. – Nikt.

Zaj­rza­łam z werandy, żeby przyj­rzeć się jego gniew­nej syl­wetce. Ramiona miał zwró­cone do przodu, jak czło­wiek, który całe życie ciężko pra­co­wał. A tak naprawdę, to jego złe nasta­wie­nie do życia zmie­niło go w takiego gar­busa – nie miało to nic wspól­nego z harówką. Freddy przy­siadł w fotelu naprze­ciwko niego, jak wku­rza­jący ptak, który tylko czeka, aż sta­nie się coś waż­nego, na przy­kład odkry­cie gigan­tycz­nej kolo­nii dżdżow­nic.

– A wła­śnie, że tak. Widzia­łam ich dom na wodzie. Andy. Tak ma na imię. I mieszka z tatą.

Ojciec spoj­rzał na Petera z ustami zaci­śnię­tymi w dziób. Jego mina przy­po­mi­nała rączki rekla­mówki z warzyw­niaka zawią­zane w supeł.

– Trzy­maj się od nich z daleka – powie­dział, pochy­la­jąc się do przodu. Wyglą­dał bar­dziej na zmę­czo­nego niż złego.

– Dla­czego? – zapy­ta­łam. – Prze­cież… jest on i tam­ten z AK. To z kim, do dia­bła, mam się tu bawić?

– Nie mówi „do dia­bła”, Kay! – ode­zwał się Freddy w poczu­ciu obo­wiązku i odda­nia rodzin­nym zasa­dom doty­czą­cym prze­kleństw. Prze­wró­ci­łam oczami i pomy­śla­łam, że powi­nien sobie wsa­dzić gra­bie w dupę. Freddy zała­ził mi za skórę czę­ściej niż kto­kol­wiek inny. Mia­łam w związku z tym mie­szane uczu­cia. Czu­łam się okrop­nie, z tym że prze­waż­nie mia­łam ochotę go zamor­do­wać. Więc cza­sami obej­mo­wa­łam go ramie­niem, jak praw­dziwa kocha­jąca sio­stra. Potrze­bo­wał tego, bo nosił oku­lary, miał brzydką fry­zurę i nie radził sobie ze spor­tem. Ale cza­sami byłam cał­kiem pewna, że wola­ła­bym, żeby to on leżał pod tam­tym drze­wem, a nie Eli­za­beth. Nie potra­fi­łam nazwać wszyst­kiego, co odczu­wa­łam na 1234 Hack Road. Słowa cza­sami zawo­dzą – nawet mnie, to naj­szczer­sza prawda pod Bogiem.

– „Pie­kło” to też prze­kleń­stwo, nawet jeśli jest w Biblii – mówił dalej.

– Zacho­waj dla sie­bie te swoje fakty i liczby! – krzyk­nę­łam.

Freddy miał oso­bo­wość podobną do wysypki na tyłku i zasta­na­wia­łam się, czy to dla­tego, że jako dziecko dużo cho­ro­wał. Spę­dził u leka­rza wię­cej czasu niż przy piersi, a Sue-Bess była prze­ko­nana, że coś jest z nim nie tak, coś poważ­nego. Mama zawsze gdzieś go zabie­rała, żeby ktoś go obej­rzał, dotknął, zba­dał, powie­dział coś o nim. Freddy był cenną wła­sno­ścią, którą można było się pochwa­lić. Jego cho­ro­wi­tość spra­wiała, że był wyjąt­kowy i ważny. W tam­tym cza­sie mama jesz­cze pro­wa­dziła samo­chód, obej­mu­jąc sze­roko kie­row­nicę drob­nymi, pta­simi dłońmi i trzę­sąc się, kiedy odjeż­dżała spod domu. Pra­wie codzien­nie jeź­dziła z Fred­dym do leka­rza, wma­wia­jąc pie­lę­gniar­kom, że on chyba umiera. Czę­sto musia­łam jeź­dzić z nimi. Nie zno­si­łam tego. Już wtedy widzia­łam, że wszy­scy myśleli, że jest tak popier­do­lona, jak dzień jest długi. Wszystko skoń­czyło się tylko dzięki temu, że zaczęli do nas przy­cho­dzić ludzie ze skar­gami na nią. Oskar­żali mamę o posia­da­nie syn­dromu Münchhausena. Pamię­tam, jak pod­pi­sy­wała jakieś doku­menty i że ojciec przy­trzy­my­wał wtedy jej łokieć. Musiała obie­cać, że prze­sta­nie wozić Freddy’ego do szpi­tala za każ­dym razem, kiedy dopadną ją te jej humory. Poli­cja powie­działa, że jeśli będzie to robiła dalej, to spo­tkają się z nią w szpi­talu i zabiorą gdzieś i ją, i Freddy’ego. Wtedy zaczęła się jej głę­boka cisza.

Dla mnie to Sarah-Anne wyda­wała się naj­bar­dziej cho­ro­wita, ale jej nikt nie woził do leka­rzy, nawet matka z jej syn­dro­mem. Mogę tylko zało­żyć, że jej zda­niem z Sarah-Anne było już zbyt źle, żeby mogła jej pomóc współ­cze­sna medy­cyna. A poza tym, po Eli­za­beth, nie ufała już nikomu ze ste­to­sko­pem. Kiedy ja czu­łam się źle, leczono mnie waze­liną i tablet­kami z sie­cio­wej apteki Wal­gre­ens – motto naszej rodziny to „nie ma takiej rze­czy, któ­rej nie da się wyle­czyć band-aid”.

Z powodu oso­bo­wo­ści podob­nej do wysypki na tyłku Freddy bywał okrutny. Czę­sto zała­ził wszyst­kim za skórę tylko po to, żeby mieć wię­cej powo­dów do wyja­śnia­nia róż­nych rze­czy. Za domem mie­li­śmy zamra­żarkę przy­po­mi­na­jącą trumnę, pod­łą­czoną do gniazdka, które wyglą­dało, jakby wal­czyło o życie, zwi­sa­jąc wzdłuż mię­to­wo­zie­lo­nych desek sza­lun­ko­wych. Raz, kiedy tata ją opróż­nił, żeby pozbyć się jedze­nia, które już się do niczego nie nada­wało, weszłam do środka i zamknę­łam wieko. Wewnątrz było mi bar­dzo dobrze, zwa­żyw­szy, że był to począ­tek wrze­śnia i na podwórku było jak w pie­kar­niku, jed­nak uszczelka w kla­pie się zassała i trudno było mi ją otwo­rzyć od środka. I wtedy Freddy, myśląc, że to fajne, usiadł na kla­pie, więc wali­łam i pcha­łam, aż w końcu zaczę­łam pła­kać. Wresz­cie zesko­czył i ją otwo­rzył. Zoba­czył, jaka byłam zde­ner­wo­wana, i powie­dział, że w tak krót­kim cza­sie nie mogłam umrzeć.

– Żeby umrzeć z braku tlenu, musia­ła­byś sie­dzieć tam znacz­nie dłu­żej – wytłu­ma­czył.

Chyba poka­za­łam mu środ­kowy palec i po cichu przy­rze­kłam, że po kry­jomu umo­czę jego szczo­teczkę w toa­le­cie. Być może i nie prze­jął od mamy jej syn­dromu, kiedy był w jej łonie, ale jeśli cho­dzi o mnie, uwa­żam, że było w nim coś zepsu­tego. Tru­ci­zny nie wycho­dzą same z ciała – a na pewno nie cał­ko­wi­cie.

– Dla­czego, kurna, nie mogę się zada­wać z Andym? – zapy­ta­łam tatę. – Z jakiego, kurna, powodu? Nie zamie­rzam się, kurna, z nim zada­wać, tylko przy­jaź­nić – wysu­nę­łam dolną wargę i zmru­ży­łam oczy.

– Bo ja tak mówię – tata też zmru­żył oczy na jedną iry­tu­jącą sekundę, a potem celowo powoli je otwo­rzył. Jego nie­za­do­wo­le­nie było tak cięż­kie, że sofa pra­wie ugięła się pod jego cię­ża­rem albo po pro­stu miała się zaraz roz­paść, jak wszystko w naszym domu.

– Gdzie Sarah-Anne? – zapy­tał.

Ona była dobrym obiek­tem do zmiany tematu i wszy­scy z tego korzy­sta­li­śmy.

– Stoi na podwó­rzu jak gałązka w bło­cie – odpo­wie­dzia­łam. – Jak zwy­kle.

– Nie była tam z tobą, co? – pytał dalej, odro­binę zbyt natar­czy­wie.

– A od kiedy ona cho­dzi gdzie­kol­wiek? Jak powie­dzia­łam… udaje gałązkę na podwórku.

– OK – odparł, wra­ca­jąc do swo­jej gazety.

Poszłam za Pete­rem do kuchni, gdzie mama piła mro­żoną her­batę, sie­dząc przy stole i patrząc. Mama robiła nie­wiele poza gapie­niem się i cho­wa­niem. Freddy powie­dział, że zro­biło się jej tak, kiedy Eli­za­beth zmarła w szpi­talu, ale Peter mówił, że miała tak już wcze­śniej. A on może to pamię­tać, bo miał pra­wie sie­dem lat, kiedy to się stało. Śmierć z powodu złego wyczu­cia czasu może naprawdę dać się we znaki rodzi­nie.

– O co mu cho­dzi? – zapy­ta­łam Petera, dep­cząc mu po pię­tach.

– Nikt już nie mieszka w tam­tym domu – powie­działa ostro mama.

– A wła­śnie, że tak! – krzyk­nę­łam. – Andy!

Twarz jej drgnęła, po czym nas prze­pro­siła i wyszła z kuchni do sypialni, która znaj­do­wała się w bocz­nej czę­ści domu. Uzna­łam, że idzie patrzeć przez okno. Cza­sami lubiła to robić sama, a innym razem chciała patrzeć przy nas. Muszę jej to przy­znać – naprawdę wie­działa, jak zabić czas.

– Czy ty mówisz o mał­pim domu? – zawo­łał Freddy z dru­giego pokoju.

– Jakim mał­pim domu? – zapy­ta­łam, pod­eks­cy­to­wana każdą nową dro­binką infor­ma­cji. To popo­łu­dnie było nie­mal, cho­lera, pory­wa­jące.

– Nie – odpo­wie­dział tata.

– Nie co? – dopy­ty­wał Freddy.

– Boże, jak­bym gadała z bandą kur­cza­ków, które mówią innym języ­kiem – powie­dzia­łam, potrzą­sa­jąc z kon­ster­na­cją głową.

Poszłam do swo­jego pokoju, bo mia­łam już dość wyja­śnia­nia powodu swo­jego pod­eks­cy­to­wa­nia oraz tego, że moje nadzieje na nową przy­jaźń zawsze były niwe­czone przez idio­tów. Usia­dłam na łóżku, zer­ka­jąc na drzewo Eli­za­beth. Była to jedyna rzecz, na którą mogłam patrzeć i się nie dener­wo­wać. Cza­sami nawet poszu­ki­wa­łam miej­sca, w któ­rym Eli­za­beth została pogrze­bana, cho­ciaż mama mówiła, że nie należy tego robić.

– Daj jej spo­kój – powie­działa kie­dyś. – Niech odpo­czywa w cie­niu.

Usły­sza­łam kroki na kory­ta­rzu, cięż­kie i złe. To tata.

– Czyli wró­cili? – powie­dział, wszedł­szy do sypialni rodzi­ców. – Sarah-Anne coś mówiła parę dni temu… czy to oni?

Mama odpo­wie­działa:

– Ach, takie to już moje szczę­ście – a jej głos zała­mał się gdzieś pomię­dzy „moje” i „szczę­ście”.

Sue-Bess ni­gdy nie pod­no­siła głosu ponad pewien poziom, na emo­cje wska­zy­wał nato­miast pośpiech w jej gło­sie.

– Lepiej trzy­maj kciuki, że ona mówi nie o nich.

– O kim? – zawo­ła­łam od sie­bie, prze­krzy­ku­jąc gło­śne brzę­cze­nie lodówki. W naszym domu było wszystko sły­chać przez ściany, ale lodówka potra­fiła to zagłu­szyć. – O kim wy mówi­cie? I co to małpi dom?

– Nic, Kay – odpo­wie­dział tata, na tyle gło­śno, żebym zro­zu­miała, o co mu cho­dzi. Na swo­ich cięż­kich jak ołów sto­pach prze­szedł przez kuch­nię do salonu. Był po dru­giej stro­nie domu, a ja na­dal patrzy­łam na drzewo Eli­za­beth. Usły­sza­łam, jak drzwi do sypialni rodzi­ców się zamy­kają. Tam­tego dnia mamy już nie zoba­czy­łam.

Rozdział 3

Roz­dział 3

Następ­nego ranka obu­dzi­łam się pełna nadziei i buntu – czyli w naj­ide­al­niej­szym dla mnie połą­cze­niu nastro­jów. Ojciec natych­miast wyczuł mój entu­zjazm i kiedy weszłam do kuchni, wark­nął:

– Jedz.

Zaję­łam miej­sce, na któ­rym lepiej mogła­bym się wier­cić; według taty cią­gły ruch był naj­bar­dziej dener­wu­jącą z moich cech.

– Jedz teraz. Żad­nego pod­ja­da­nia przed obia­dem.

– Nie­na­wi­dzę pod­ja­da­nia – zachmu­rzy­łam się. – Dopiero co się obu­dzi­łam. Jesz­cze nie jestem głodna – prze­su­nę­łam się z krze­słem, które zaszu­rało o pod­łogę.

– Jedz śnia­da­nie! – roz­ka­zał, nie odry­wa­jąc wzroku od gazety, prze­rzu­ca­jąc jej strony i marsz­cząc brwi na nagłówki arty­ku­łów. Codzien­nie cho­dził pie­chotą do mia­sta, żeby ją kupić, nie zga­dza­jąc się na opłatę za dostawę w wyso­ko­ści dolara tygo­dniowo.

Cykliczne opłaty były wbrew rodzin­nej reli­gii.

Lato dobie­gało końca, a za rogiem już cze­kała obiet­nica i zara­zem klą­twa w postaci szkoły. Cza­sami lubi­łam cho­dzić na lek­cje, bo mam skłon­ność do nie­ule­czal­nej nudy. Jed­nak od czasu do czasu myśl o cho­dze­niu codzien­nie w tę i z powro­tem z książ­kami, dru­gim śnia­da­niem i lek­cjami w gło­wie psuła mi humor. A jesz­cze bar­dziej ude­rzało to we mnie, kiedy pomy­śla­łam o Andym, który nie musiał cho­dzić do szkoły. Zasta­na­wia­łam się, co on robi całe dnie.

Sarah-Anne miała nie pójść w tym roku do szkoły – kilka tygo­dni temu zako­mu­ni­ko­wano nam to przy stole pod­czas kola­cji. Ojciec ogło­sił tę nowinę, jakby infor­mo­wał nas, że star­tuje na bur­mi­strza. Było to zde­cy­do­wa­nie ogło­sze­nie, po któ­rym nale­żało wiwa­to­wać, a nie dys­ku­to­wać, kwe­stio­no­wać, oma­wiać czy roz­ma­wiać o tym przy innych. Nie żeby tu byli jacyś inni.

To nie pierw­szy raz, kiedy zabie­rali ją z publicz­nego sys­temu edu­ka­cji – już wcze­śniej sie­działa w domu, mama pła­kała, a ojciec gadał o wła­dzach i złych ludziach. Wydaje mi się, że gdyby ktoś z władz przy­szedł kie­dy­kol­wiek po mnie, też musia­ła­bym zostać w domu. Wyglą­dało to zarówno na gów­nianą karę, jak i wyjąt­kowe trak­to­wa­nie. Z tym że ludzie z władz mną nie inte­re­so­wali się nic a nic, ani Pete­rem czy Fred­dym; ledwo na nas spo­glą­dali, kiedy się poja­wiali. Wyda­wało mi się, że wizyty ludzi pyta­ją­cych o Sarah-Anne trwały od dawna, ale w tym tema­cie w gło­wie mia­łam tylko zamglone wspo­mnie­nia, jak­bym zało­żyła oku­lary z baweł­nia­nych waci­ków. Gdy­bym miała kie­dy­kol­wiek zostać kry­mi­na­listką, zde­cy­do­wa­nie zro­bi­ła­bym to w obec­no­ści małych dzieci, bo nie pamię­tam, kurna, nic z czasu, zanim skoń­czy­łam pięć lat, nic, co mogłoby mi ura­to­wać życie.

– Chcę gitarę – oznaj­mi­łam, roz­sma­ro­wu­jąc dżem na toście z masłem. – Taką dużą.

– A po co? – spy­tał tata, nie odry­wa­jąc oczu od gazety.

– Chcę na niej grać.

– To wstąp do szkol­nego zespołu.

– Oni nie grają na gita­rze.

– To będziesz pierw­sza, Kay. Prze­trzesz szlak.

– Taa – pod­nio­słam się z krze­sła i wrzu­ci­łam do kosza resztę tostu, licząc na to, że tata nie zauwa­żył, ile go zostało. Zja­dłam tylko dwa gryzy. Nie zno­sił mar­no­traw­stwa i pła­ce­nia za dostawy gazet, oprócz innych okrop­nych rze­czy, jak praca albo żona, która się do czło­wieka odzywa. Gazeta „Bled­soe Local” i tak była żar­tem – nie­war­tym papieru, na któ­rym ją wydru­ko­wano. W całym Bled­soe nie było ani jed­nej osoby, o któ­rej warto by pisać. Nawet jeśli zda­rzyło się jakieś mor­der­stwo, więk­szość ludzi mówiła: „krzy­żyk na drogę”, zasłu­żył sobie, kim­kol­wiek był… pew­nie z chowu wsob­nego.

Cały ranek bawi­li­śmy się z chłop­cami przed domem. Tam był cień. W powie­trzu czuć było nad­cho­dzący deszcz, a nisko nad gło­wami wisiał koc z mokrych chmur. Wie­dzie­li­śmy, że po obie­dzie możemy utknąć w domu, więc korzy­sta­li­śmy w naj­lep­sze, póki mogli­śmy. Jeśli rze­czy­wi­ście nade­szłaby burza, wie­dzia­łam, co na mnie cze­kało – całe popo­łu­dnie nudy oraz Sarah-Anne obser­wu­jąca mnie i drżąca w rogu.

Jed­nak tym­cza­sem pochło­nięta byłam grą w kick­balla. Był u nas chło­pak ze szkoły, Cort Hat. Matka pod­rzu­ciła go po dro­dze do warzyw­niaka. Cią­gle tam jeź­dziła i prze­sia­dy­wała godzi­nami. Kiedy wra­cała, była zazwy­czaj zaru­mie­niona i nie miała ze sobą nic, co powinna mieć, po tak dłu­gim cza­sie spę­dzo­nym na zaku­pach, oprócz na wpół zje­dzo­nego bochenka chleba i mleka w czer­wo­nym kubku jed­no­ra­zo­wym, jakby je ukra­dła, nie chcąc pła­cić za całą butelkę. Ubra­nia miała poskrę­cane, a twarz i nasadę wło­sów zlane potem. A raz widzia­łam sta­nik Celii Hat na tyl­nym sie­dze­niu, ale tata odgo­nił mnie zaraz, zanim zdą­ży­łam zapy­tać, o co tu, do cho­lery, cho­dzi. Myśla­łam, że może chciała sprze­dać sta­nik za jedze­nie. Ludzie muszą sobie radzić.

Cho­ciaż chyba nie było jej aż tak źle. Pew­nego popo­łu­dnia zła­pa­łam mamę Corta, jak dawała mojemu tacie jakieś bank­noty, kiedy przy­je­chała zabrać syna; jej kucyk zsu­nął się na poli­czek, a szminkę miała roz­ma­zaną aż po nos. Zro­zu­mia­łam, że się nim opie­ko­wa­li­śmy. Z tego, co zauwa­ży­łam, to za mniej wię­cej pięć dola­rów za godzinę. I tak Cort był jedy­nym kolegą, któ­rego mogli­śmy zapra­szać. Nie wyda­wało mi się dziwne, że to dla­tego, że jego mama pła­ciła nam za opiekę nad nim, pod­czas gdy sama mor­do­wała się w skle­pie – rodzice zawsze potrze­bo­wali pie­nię­dzy. Mimo to szcze­gól­nie żal mi było Freddy’ego, który o niczym nie wie­dział. Lubił się chwa­lić mnie oraz wszyst­kim, któ­rzy w ogóle chcieli go słu­chać, że Cort Hat to jego przy­ja­ciel.

– Hej, a zna­cie Andy’ego? – spy­ta­łam, nio­sąc piłkę z powro­tem na boisko, które wyzna­czy­li­śmy śmie­ciami zna­le­zio­nymi na podwórku.

Tata też był na dwo­rze, gme­rał coś przy kosiarce i palił papie­rosy. Pod­niósł wzrok i gło­śno mnie uci­szył:

– Dość, Kay. Jezu, daj już spo­kój.

Obok niego stała Sarah-Anne, trzy­ma­jąc klucz fran­cu­ski i zapal­niczkę.

– No co? – powie­dzia­łam, robiąc nie­winną minkę. Odbi­łam piłkę o zie­mię i cze­ka­łam na odpo­wiedź.

Sarah-Anne powstrzy­my­wała się od śmie­chu w ten jej zabawny spo­sób, kiedy zamy­kała usta i naprawdę mocno zaci­skała oczy. Sporo było naprawdę śmiesz­nych rze­czy, z któ­rych nie wolno było nam się śmiać przy tacie, więc musie­li­śmy zna­leźć spo­sób, żeby wyglą­dać poważ­nie, nawet jeśli nie byli­śmy poważni. Sarah-Anne lubiła, kiedy męczy­łam tatę; trzeba jej przy­znać, że cho­ciaż była dziwna, miała dobre poczu­cie humoru.

– Andy – powie­działa do taty, który uda­wał, że ją igno­ruje.

– Co? – krzyk­nę­łam znowu.

– Daj spo­kój, Kay! – wtrą­cił się nie­cier­pli­wie Peter.

– Po pro­stu prze­stań – ode­zwał się ojciec. Wydmu­chał dym papie­ro­sowy cien­kim stru­mie­niem.

– On mieszka tam – wska­za­łam znowu. – Andy – nie mogłam się powstrzy­mać.

– A co ci do tego?

Chłopcy patrzyli na mnie i ojca, kiedy krzy­cze­li­śmy do sie­bie z dużej odle­gło­ści. Sarah-Anne podała mu kolej­nego papie­rosa, mimo że nie skoń­czył jesz­cze palić tego, który zwi­sał mu z ust. Przyj­rzała mi się. Uśmiech­nę­łam się do niej, ale tylko tro­chę, bo nie chcia­łam, żeby znów na mnie patrzyła. To jedno robiła. Przy­glą­dała się.

– Możesz wró­cić, żeby­śmy mogli dalej grać? Potem będzie padało! – zawo­łał Peter.

Rzu­ci­łam piłkę do Freddy’ego, który nie tra­fił w nią stopą i tylko ją popchnął. Nie było to do końca kop­nię­cie, ale piłka mimo wszystko poto­czyła się do Petera. Zaję­li­śmy więc wszy­scy pozy­cje obronne, a Freddy ruszył do pierw­szej bazy. Peter chwy­cił piłkę w dłoń. Był bez koszulki; miał teraz włosy pod pachami i klatkę pier­siową jak męż­czy­zna, jakby miał pła­skie cycki. Wiele dziew­czyn za nim latało, co tata uwa­żał za stratę czasu. Tylko czy­jego, bo nie byłam pewna?

Pla­no­wa­łam, że jak tylko będę wystar­cza­jąco duża, też będę ganiała za chło­pa­kami. Dla mnie to wcale nie była strata czasu. Lubi­łam chłop­ców i kiedy leża­łam w łóżku, uda­wa­łam, że ich całuję. Chcia­łam wyjść za mąż przy­naj­mniej sześć razy, żebym miała za męża sze­ściu róż­nych męż­czyzn. Trzech pierw­szych mia­łam już wybra­nych. Jeden to kolega Petera, Duke. Myśla­łam, czy nie dodać do listy Andy’ego, bo podo­bało mi się, że cały jest w jed­nym kolo­rze, ale musie­li­śmy przed­tem wię­cej poroz­ma­wiać, żebym się prze­ko­nała, czy podoba mi się też jego oso­bo­wość. Nie mogłam doko­ny­wać życio­wych wybo­rów wyłącz­nie na pod­sta­wie wyglądu.

Po kolej­nej godzi­nie, mniej wię­cej, niebo zaczęło pluć, a potem prze­to­czył się grzmot. Mama Corta nie wró­ciła jesz­cze ze sklepu, więc poszedł z nami do domu.

Dom na Hack Road był gigan­tycz­nym pudłem usta­wio­nym na kloc­kach, z drew­nianą płytą, która słu­żyła za fron­tową werandę. Wewnątrz, wokół kuchni i salonu, znaj­do­wały się nie­skład­nie pousta­wiane pokoje.

Ja mia­łam wła­sny pokój, w zasa­dzie naj­mniej­szy, bo byłam naj­młod­sza – a przy­naj­mniej naj­młod­sza z żyją­cych – nato­miast Peter i Freddy mieli wspólny pokój. Sarah-Anne miesz­kała w kory­ta­rzu, gdzie spała na leżance. Ta prze­strzeń była z boku domu, jakby pomię­dzy, tak jak Sarah-Anne była osobą żyjącą pomię­dzy – tro­chę „w” i tro­chę „poza”. Zasta­na­wia­łam się, czy nie była kosmitą żyją­cym wśród nas w celach badaw­czych. Z tym że wybrała słabe miej­sce na szpie­go­wa­nie, bo nie mogło być mniej inte­re­su­ją­cego miej­sca niż Bled­soe.

Peter lubił narze­kać, że Freddy i ja jeste­śmy wła­ści­wie nie­mal bliź­nię­tami, dla­tego powin­ni­śmy mieć wspólny pokój. Sam chciał mieć wła­sny tylko dla sie­bie. Tak czy siak, to Sarah-Anne i Freddy byli nie­mal w tym samym wieku. Nie umia­łam tego poli­czyć, ale wyda­wało mi się, że musieli dzie­lić łoży­sko. Peter wywyż­szał się za każ­dym razem, kiedy wspo­mi­na­łam o tych dzi­wacz­nych obli­cze­niach.

– Tak – mówił. – Bóg to ma wyczu­cie czasu.

Dzi­waczne obli­cze­nia były kolej­nym dowo­dem na to, że moja teo­ria o pocho­dze­niu Sarah-Anne z kosmosu była praw­dziwa. Nie wyda­wało mi się wów­czas dziwne, że w ogóle jej nie pil­no­wa­li­śmy – bo nie sądzi­li­śmy, że trzeba. Wyobraź­cie sobie, jak się potem zdzi­wi­li­śmy.

Tam­tego dnia była potworna burza. Popo­łu­dnie cią­gnęło się w ryt­mie bęb­nie­nia desz­czu o dach pod dry­fu­ją­cymi chmu­rami, grzmo­tami i bły­ska­wi­cami nad mokra­dłami. Chłopcy oglą­dali film Mistrzow­ski rzut i przy­bi­jali piątki pod­czas naj­lep­szych scen. Weszłam do pokoju na samą koń­cówkę, pod­czas fina­ło­wego meczu, i sia­dłam na roz­kła­da­nym łóżku, które stało pod lewą ścianą zabu­do­wa­nej werandy. Nasza rodzina nie miała płat­nych kana­łów tele­wi­zyj­nych, mie­li­śmy tylko odtwa­rzacz wideo. Nasze filmy musiały być ostat­nimi takimi nagra­niami na ziemi. Kie­dyś wspo­mnia­łam coś kole­dze w szkole o prze­wi­ja­niu taśmy, a on zaczął się śmiać, stwier­dza­jąc, że nikt już nie zwija fil­mów.

– Prze­wija – popra­wi­łam go.

Póź­niej zapy­ta­łam Petera, dla­czego ludzie już nie prze­wi­jają fil­mów.

– Bo mają odtwa­rza­cze DVD. Teraz już nawet nie pro­du­kują kaset wideo.

Ni­gdy wię­cej nie wspo­mnia­łam już o naszym odtwa­rza­czu ani sta­rych taśmach, naj­wy­raź­niej nie nale­żało się tym chwa­lić. Póź­niej dowie­dzia­łam się, że tata przy­wiózł kie­dyś do domu kar­ton kaset, które ktoś wysta­wił przy śmiet­niku na Mil­ler High­way. To była wła­śnie całość naszej kolek­cji. Według Petera tata usu­nął wcze­śniej z tego pudła por­nosy.

– Uwiel­biam ten moment – powie­dzia­łam.

– Cicho – skar­cił mnie Peter.

– Jeeezu – jęk­nę­łam jesz­cze gło­śniej.

– Idź sobie, Kay. Zawsze wcho­dzisz na koń­cówce filmu. To wku­rza­jące – dodał Freddy.

– Ale z cie­bie zrzęda – odpo­wie­dzia­łam, pod­no­sząc stopy w górę i macha­jąc nimi jak fla­gami na wie­trze. Zauwa­ży­łam, że Cort na mnie patrzy, ale nic nie powie­dział. Zawsze odno­si­łam wra­że­nie, że tak naprawdę chciał tylko już stąd pójść.

– To wku­rza­jące – wark­nął Peter.

– Nie­na­wi­dzę braci! – krzyk­nę­łam. Chcia­łam dodać, że to doty­czy też przy­ja­ciół braci, ale zro­biło mi się tro­chę żal Corta, który sie­dział jak w wię­zie­niu. Jeśli jego mama potrze­bo­wała pomocy od Whi­ta­ke­rów, to w ich domu musiało być źle jak w czar­nej dupie. Pod­nio­słam się z leżanki i poszłam do kuchni, w któ­rej przy stole sie­dzieli rodzice i roz­ma­wiali cicho, ale z zaja­dło­ścią i przy­mru­żo­nymi oczami. Przed mamą leżała książka, którą trzy­mała w goto­wo­ści, żeby któ­re­goś z nas uci­szyć tra­fie­niem w plecy, kiedy miała już dość, cze­go­kol­wiek tam mie­wała dość.

– Nudzi mi się – powie­dzia­łam, wcho­dząc do kuchni. Żadne z nich nie zare­ago­wało. Jakby mnie nie usły­szeli. – Bar­dzo się nudzę!

Na­dal zero reak­cji.

Ludzie w tym domu nie sły­szą za wiele, jeśli nie chcą. Poza tym nie dostrze­gamy rze­czy, któ­rych nie powin­ni­śmy widzieć. Wie­dzia­łam, że ktoś z władz był u nas dzień wcze­śniej, ale kiedy ta pani sobie poszła, nikt o niej nie roz­ma­wiał. Ludzie cią­gle do nas przy­cho­dzili w spra­wie Sarah-Anne. Wie­dzia­łam, że przy­cho­dzili do niej i tylko do niej, bo tylko ona musiała się wtedy cho­wać. Peter, Freddy i ja mogli­śmy krę­cić się jak bażanty na polu z ziem­nia­kami, ale Sarah-Anne musiała zni­kać. Za domem. Z pola widze­nia.

Widzia­łam samo­chód i jakąś panią z doku­men­tami, miała włosy zwią­zane w kok. Widzia­łam, że mama poszła do sypialni, a tata wybiegł na szu­trową drogę, żeby poroz­ma­wiać z tą panią, zanim zbyt­nio zbliży się do drzwi wej­ścio­wych. Sarah-Anne kazał zamknąć się z Pete­rem w łazience. Sarah-Anne nie potrze­bo­wała pomocy w cho­wa­niu się. Peter zabrał ją do tej łazienki na kory­ta­rzu, bo tylko w niej nie było okien. Naprawdę chcia­łam komuś opo­wie­dzieć o tych wszyst­kich dzi­wac­twach, które zaczę­łam dostrze­gać w naszym domu; z tym że razem z Fred­dym mie­li­śmy jedno, za to bar­dzo ważne zada­nie: uda­wać, że nie widzie­li­śmy ani tych rze­czy, ani ludzi. Kiedy byli­śmy młodsi, bawi­li­śmy się w szpie­go­wa­nie, ale tata nam tego zaka­zał, bo bawi­li­śmy się przy ludziach z władz, któ­rzy cza­ili się przy fron­to­wej weran­dzie z notat­ni­kami i ołów­kami za uchem.

– Szpie­go­wa­nie to bar­dzo zła cecha i można sobie przez nią napy­tać biedy – powie­dział tym swoim gło­sem złego ogra z bajki. Potra­fił robić się mały, gar­baty i wredny, jak fajer­werk tuż przed wystrze­le­niem, szu­ka­jąc pre­tek­stu z prze­bie­głym uśmiesz­kiem. – Żad­nego szpie­go­wa­nia – dodał z dło­nią unie­sioną w górę. W naszym domu można było dostać w głowę za wiele rze­czy, nawet za złe cechy. Od tam­tego czasu sta­łam się spe­cja­listką od pozo­sta­wa­nia poza zasię­giem słu­chu. Kiedy od tak dawna igno­ru­jesz ważne szcze­góły doty­czące swo­jego życia, tak naprawdę trudno jest je zacząć z powro­tem zauwa­żać. Uda­wa­nie głupka jest jak kaszel, któ­rego nie możesz się pozbyć po tym, jak od mie­siąca grze­cho­tał ci w piersi.

Nie lubi­łam roz­my­ślać o tych rze­czach, nawet kiedy zło­ści­łam się na tatę, że nie pozwa­lał mi zaprzy­jaź­nić się z Andym i wieść tajem­ni­cze życie w domu na obca­sach. Sta­ra­łam się zamknąć te myśli w szczel­nym pudełku, ale mia­łam w gło­wie wyciek. Kiedy ktoś się u nas zja­wiał i od nagłego poru­sze­nia odzy­wały się dzwonki wia­trowe, nagle mia­łam znowu pięć lat i byłam w samo­cho­dzie, któ­rym mama wywo­ziła mnie i Freddy’ego, a tata z Sarah-Anne na ple­cach bro­dził przez mokra­dła za domem, pod­czas gdy Peter sie­dział na weran­dzie przed domem w samych tylko podar­tych dżin­so­wych szor­tach, uda­jąc star­szego niż był. Cza­sami to Peter musiał roz­ma­wiać z ludźmi ubra­nymi po mia­sto­wemu. Ja tylko patrzy­łam na nich przez tylną szybę, kiedy odjeż­dża­li­śmy spod domu. Mama raz za razem zer­kała w tylne lusterko. Freddy pocią­gał nosem, bo czę­sto bar­dzo cho­ro­wał, kiedy ktoś się u nas zja­wiał. Zwi­ja­li­śmy się więc do kli­niki, a Sarah-Anne uśmie­chała się w ramio­nach taty, z głową wiszącą w dół, jak u żoł­nie­rza, który obe­rwał w dup­sko, kiedy zni­kali za domem. Cza­sami musia­łam wziąć aż trzy głę­bo­kie odde­chy i naprawdę długo zaci­skać oczy, żeby pozbyć się z głowy tych obra­zów, a cza­sami nawet i to nie wystar­czało.

– Nudzę się – powie­dzia­łam jesz­cze gło­śniej, usi­łu­jąc zmu­sić ich do odno­to­wa­nia mojej obec­no­ści, i lekko potrza­snę­łam głową. Kuch­nia oka­zała się pra­wie tak samo mało inspi­ru­jąca jak Mistrzow­ski rzut oglą­dany sto siódmy raz w tym roku. – Jeeezu – doda­łam, aby się upew­nić, że zro­zu­mieją, o co mi cho­dzi.

– Ty zawsze się nudzisz – odparła mama. Wzięła do ręki książkę. Po tym jak ktoś z władz poja­wił się u nas w domu, mama jesz­cze wię­cej czy­tała i patrzyła. A ja wie­dzia­łam, że będą kło­poty, kiedy jed­no­cze­śnie patrzyła w prze­strzeń i czy­tała, co jest nie­złym wyczy­nem. Sue-Bess tro­chę przy­po­mi­nała Andy’ego. Też była w jed­nym kolo­rze. Blada z jasnymi oczami, zawsze wyglą­dała, jakby została zła­pana gdzieś pomię­dzy snem i jawą; więk­szość ludzi zasta­na­wiała się, czy w ogóle jest obecna. Może dla­tego rana po śmierci Eli­za­beth nie chciała się zagoić; każde ska­le­cze­nie jest zbyt duże dla osób takich jak moja mama.

– Wiem – mruk­nę­łam. – Ale nie wiem, co mam z tym zro­bić. Wiesz, że w tam­tym tygo­dniu wyszłam na dwór i sia­dłam na tra­wie, żeby wypić szklankę wody? Nie przy­cho­dziło mi do głowy żadne zaję­cie, cał­ko­wi­cie żadne, więc wzię­łam szklankę wody i usia­dłam, żeby ją wypić. Zajęło to cztery minuty. A potem zostało mi jesz­cze całe popo­łu­dnie. Nie mogłam wymy­ślić nic innego. Naprawdę – pod­kre­śli­łam swój ciężki los.

– Mogła­byś poczy­tać książki z biblio­teki – zasu­ge­ro­wała mama, co ozna­czało koniec roz­mowy.

Raz w tygo­dniu tata woził nas do biblio­teki, gdzie mogli­śmy albo, jak w moim przy­padku, musie­li­śmy wypo­ży­czyć po dzie­sięć ksią­żek. Freddy miał za zada­nie wybrać także książki dla mamy. Lubiła czy­tać o roz­pru­wa­niu i Kubach Roz­pru­wa­czach, nic innego.

Mama czy­tała Sarah-Anne, ale nikomu poza nią. Cho­ciaż sądzi­łam, że tylko ja na­dal chcia­ła­bym sia­dać jej na kola­nach. Kiedy narze­ka­łam na to nie­równe trak­to­wa­nie, mama odpo­wia­dała:

– Lubię to… czy­tać jej.

– Ja też bym lubiła, gdy­byś mi czy­tała – odpo­wia­da­łam, ale znów było tak, jakby mnie nikt nie sły­szał. Mój głos nie prze­do­sta­wał się przez bębenki słu­chowe Whi­ta­ke­rów. Naj­wy­raź­niej nie byłam córką, o jakiej marzyła mama. Myśla­łam, że pew­nie Eli­za­beth byłaby jej przy­ja­ciółką. Łatwo być mar­twą sio­strą; wszy­scy myślą, że była­byś ide­alna, gdy­byś tylko żyła.

– Jeśli prze­sta­nie padać, pójdę póź­niej do Andy’ego – powie­dzia­łam, bar­dziej gro­żąc tacie. – Taaa, pójdę do Andy’ego się z nim poba­wić… – opar­łam się na fotelu, roz­kła­da­jąc sze­roko nogi. Mama przy­glą­dała się tacie, jakby spo­dzie­wała się, że zaraz powie, że wie, jak roz­sz­cze­pić atom.

– Nie będziesz tam cho­dziła – powie­dział tata po chwili gęstej ciszy. – Zro­zu­mia­łaś?

– Tak, ale dla­czego?

– Bo tego zabra­niam. Trzy­maj się od tego dzie­ciaka z daleka i nie wchodź na ich zie­mię.

– Ale ich dom stoi na palach, nie na ziemi, wiesz? – pochło­nął mnie ten szcze­gół.

– Cisza – mama powie­działa nade mną. – Pro­szę – na­dal patrzyła na tatę i mocno ści­skała książkę.

– Nie mają ziemi – powtó­rzy­łam, pod­kre­śla­jąc osta­teczny argu­ment. – Nie stoi na ziemi ani…

Tata prze­wró­cił oczami, a mama trzy­mała książkę przed twa­rzą lewą ręką. Prawa leżała na stole. Zwi­nęła ją w pięść i ści­skała. Patrzy­łam, jak zmie­nia kolor z bia­łego na czer­wony na zgię­ciach.

– Pro­szę – powie­działa znowu.

– Jestem tak cho­ler­nie nie­spo­kojna! – odpar­łam. – Mam to po was!

Żadne z nich się nie ode­zwało ani nawet nie pod­nio­sło wzroku. Książka mamy miała tytuł Grze­chy cie­le­sne. Wyobraź­cie sobie, że ktoś woli czy­tać ten syf bar­dziej, niż roz­ma­wiać z wła­snym dziec­kiem.

Z braku opcji wyszłam na zewnątrz i sta­nę­łam na beto­no­wej pły­cie przy schod­kach na tyłach domu. Na­dal lało jak z cebra, ale burza już prze­szła, omi­nęła nasz dom, zmę­czona narze­ka­niami i naszym pro­stym wyglą­dem. Czu­łam, jak jej miej­sce zaj­mo­wało chłodne powie­trze.

Obej­rza­łam się w stronę domu i zoba­czy­łam, że tata roz­ma­wia z chłop­cami, któ­rzy na­dal sie­dzieli na zabu­do­wa­nej weran­dzie. Powie­dział coś o coli z auto­matu. Cza­sami, kiedy tata miał gest, woził nas na sta­cję Texaco, gdzie mogli­śmy wybrać sobie lody, napój z kru­szo­nym lodem albo zwy­kły z nale­waka, cza­sami też batona albo paczkę skit­tle­sów. To musiał być jeden z takich dni, ale byłam zbyt napa­lona na spo­tka­nie z Andym, żeby dać się roz­pro­szyć. Dla dziew­czyny takiej jak ja nakaz trzy­ma­nia się z daleka od Andy’ego był jak zapro­sze­nie.

Krzyk­nę­łam przez na wpół otwarte drzwi do taty coś o bólu gar­dła. Poma­chał do mnie ręką, jakby się cie­szył, że tym razem sobie odpusz­czam. Zazwy­czaj strasz­nie maru­dzę w samo­cho­dzie, bo ze wszyst­kich stron ota­czają mnie dup­ska i nogi, a to wystar­czy, żebym pod­no­siła głos do prze­ni­kli­wego pisku. Na pewne rze­czy nie ma rady – tyłki i stopy w bli­skiej odle­gło­ści potra­fią dać się dziew­czy­nie we znaki po pię­ciu minu­tach jazdy szu­trową drogą. Krzy­cza­łam, żeby prze­trwać.

Sarah-Anne nie jeź­dziła na sta­cję ben­zy­nową. Była jak mama i abso­lut­nie nie opusz­czała domu. Del Dixon, który był wła­ści­cie­lem Texaco, zaga­dy­wałby ją o wiele rze­czy, o któ­rych po pro­stu nie umia­łaby roz­ma­wiać. Del spra­wiał, że się dener­wo­wała – była zbyt nie­śmiała, żeby pro­wa­dzić gadki szmatki o chmu­rach i gospo­darce. Ja także, z tym że dla napoju z kru­szo­nym lodem mogła­bym każ­dego dnia wal­czyć z wła­sną nie­śmia­ło­ścią. Kiwa­łam do niego i mówi­łam:

– Mhm, to prawda.

A Sarah-Anne odwra­cała się i cho­wała twarz w dło­niach. On zawsze przy­glą­dał jej się szcze­gól­nie cie­ka­wie, tro­chę zbyt cie­ka­wie, jeśli wie­cie, co mam na myśli.

Nie mar­twi­łam się, że Sarah-Anne zoba­czy, jak wymy­kam się za dom. Zakła­da­łam, że leżała już na swoim łóżku, prze­szu­ku­jąc szu­fladę. I tak ni­gdy nie pytała, gdzie idę. W ogóle pra­wie nic nie mówiła.

Usły­sza­łam, jak tata i chłopcy wycho­dzą przez fron­towe drzwi, na­dal roz­ma­wia­jąc o auto­ma­tach z colą, jakby były zro­bione z płyn­nego złota. Drzwi trza­snęły, co dla mnie sta­no­wiło jasny sygnał. Zdję­łam buty i wystar­to­wa­łam przez podwórko, na pia­sek, a potem dalej, na mokra­dła. Deszcz jesz­cze nie ustą­pił, ale nie rezy­gno­wa­łam. W Bled­soe niebo pluje na zdraj­ców.

Z tym że jesz­cze wtedy tego nie wie­dzia­łam.

Rozdział 4

Roz­dział 4

Tym razem dotar­cie tam zajęło mi znacz­nie wię­cej czasu. Byłam tro­chę zagu­biona i nie mia­łam pew­no­ści, czy zmie­rzam w dobrym kie­runku. Zaczę­łam się pocić mimo spa­da­ją­cych z nieba dużych kro­pli w kształ­cie gru­szek. Niebo znów robiło się gra­na­towe i w oddali sły­sza­łam grzmoty.

– Cóż, jestem głu­pia jak kupa gówna – powie­dzia­łam do desz­czu, który spły­wał mi po twa­rzy.

Już pra­wie wpa­dłam w złość sama na sie­bie, kiedy dotarł do mnie jakiś dźwięk, nie­mal poza zasię­giem zmy­słów. To był odgłos wia­traka przy­cze­pio­nego do śli­zga­cza wod­nego. Nic nie­zwy­kłego w tych stro­nach, ale ponie­waż myśla­łam, że zbli­żam się do domu Andy’ego, mia­łam nadzieję, że to on. Dźwięk ustał, ale bie­głam dalej w jego kie­runku.

Sukienkę mia­łam kom­plet­nie prze­mo­czoną od pasa w dół. Wie­dzia­łam, że przez mokrą tka­ninę prze­świ­tują moje małe piersi. Usi­ło­wa­łam popra­wić mate­riał, tak żeby nie było widać klatki pier­sio­wej ani bie­li­zny, która była w nie­for­tun­nym odcie­niu różu. Sta­nika jesz­cze nie nosi­łam. Kiedy o niego popro­si­łam, mama powie­działa, że jestem nie­mą­dra. Ale Sarah-Anne miała swój. Mama prała go w ręku nad zle­wem i cza­sami, kiedy suszył się na sznurku, ścią­ga­łam go i przy­mie­rza­łam dla zabawy. Żeby go wypeł­nić potrze­bo­wa­łam cze­goś wię­cej niż jajka sadzone, z tym że w tym celu mogłam liczyć jedy­nie na nie­wy­słu­chane modli­twy. Nie wie­dzia­łam, na co ten Bóg czeka, bo byłam już gotowa na praw­dziwe melony. Jed­nak mój czas pew­nie miał nadejść w szkole śred­niej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki