Dziennik ostatni - Rajmund Kalicki - ebook

Dziennik ostatni ebook

Rajmund Kalicki

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rozmaitości, anegdoty i plotki w różnej tonacji, czasami dosadne, o znanych ludziach, o artystach mniej lub bardziej hałaśliwych.Od Dostojewskiego przez Miłosza, Gombrowicza, Iwaszkiewicza, Stryjkowskiego, Stachurę, po młodszych i najmłodszych. I jeszcze trochę o sprawach innych, takich tam... o dziwności istnienia, o radzeniu sobie z tą dziwnością. O nieistnieniu czasu, niepokornie, inaczej niż się mówi. O przemijaniu, zgodliwie i bez przesady. O tym, co się zrozumiało na starość i czy można więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 532

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dziennik ostatni

Przy­śnił mi się ból jako coś pustego, nie­istot­nego. Forma bez tre­ści. Bolało.

Z całego dnia zapa­mię­ta­łem tylko dwa przy­pad­kowe zda­nia. – Któ­rego sierp­nia mamy dzi­siaj? – zatrzy­muje mnie na ulicy stara kobieta. Zasko­czony mówię, że jest połowa wrze­śnia, a ona roz­gląda się nie­mrawo, sen­nie i mam­ro­cze: – Patrz­cie, patrz­cie, to już wrze­sień.

Dziwna jest ta nasza ule­głość wobec wybry­ków prze­mi­ja­nia; wiemy, że żadna myśl, nawet naj­przy­tom­niej­sza, nie zastąpi tego, co było. Wszystko się zmie­nia, nawet rze­czy, któ­rych już od dawna nie ma. Pusto, cisza, ani dudu, pra­wie nic, a to ciąży nad miarę. Jeżeli mogę iść w dowolną stronę, ruszyć dokąd­kol­wiek, to doni­kąd nie mogę. Pustka więzi naj­okrut­niej. Świa­do­mość nie­kiedy pomaga, chce wes­przeć, ale nie ratuje. Porząd­kuje tylko to, co w gło­wie. Kurzu z rze­czy nie usuwa. Bio­lo­gia boczy się na światy duchowe. Na sta­rość ina­czej odbiera się pra­wie wszystko, dawne roz­mowy, dawne podróże, ludzi, także auto­rów czy­ta­nych kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej. Dosto­jew­ski traci, Gogol zyskuje. Tracą Pro­ust i Joyce, ten sporo, Kafkę zba­na­li­zo­wano, pośmiertny roz­głos źle mu się przy­słu­żył. W książ­kach waż­niej­sze oka­zuje się pul­so­wa­nie tła niż dzia­nie się i suche, nie­ustanne rzekł – odrzekł. Waż­niej­sze staje się to, co ulotne – myśli. To one sta­rzeją się naj­wol­niej, a na pewno sta­rają się. Tak, raczej tak, myśli, choć nie każda; dwie przy­tomne myśli i szczypta prze­żyć, nie wię­cej. Dużo zyskuje wie­kowy Mon­ta­igne.

W huma­ni­styce nie ma naj…, zwy­kle bywa mniej wię­cej, co już jest wiele. Tak też w lite­ra­tu­rze. Czy­tam u Dosto­jew­skiego: „Powie­trze było pełne wiel­kiego dźwięku, a ja pró­bo­wa­łem się poru­szyć. Czu­łem, że niebo scho­dzi na zie­mię, mnie ogar­nia­jąc. Naprawdę doty­ka­łem Boga. Wnik­nął we mnie, a ja zawo­ła­łem Bóg ist­nieje i nie­wiele wię­cej pamię­tam. Wszy­scy wy, zdrowi ludzie, nie jeste­ście w sta­nie wyobra­zić sobie szczę­ścia, które odczu­wamy my, epi­lep­tycy, na sekundę jakąś przed ata­kiem” (prze­ło­żyła Maria Leśniew­ska). Rze­czy­wi­ście, biedny Fie­dia. Czemu tak pro­sto­dusz­nie? Po co to unie­sie­nie? Czemu nie umiał spoj­rzeć na swoje doświad­cze­nie spo­koj­niej? Był uta­len­to­wany lite­racko, ale nie za bystry. Uogól­niał bez pod­staw, cheł­pił się bez­za­sad­nie. A gdzie ból, gdzie nie­po­kój i kosz­marny ontyczny lęk, to nagłe uwol­nie­nie się z pamięci strzę­pów wspo­mnień i ich roz­pro­sze­nie? Gdzie wra­że­nie, że świat jest inny, ina­czej zło­żony, a cała reszta mocno nie­pewna? Czemu aż tyle prze­kła­mał w tych paru zda­niach?

Był czu­łost­kowy, bywał nawet ckliwy, kręcą nosem ci, któ­rzy go mniej cenią. Inni przy­po­mi­nają, że wielki pisar­ski talent słu­żył oso­bo­wo­ści łachu­dro­wa­tej, a to się ludziom podoba, zawsze są cie­kawi dia­bel­skich sztu­czek. Mówią, że i ten talent, i ta łachu­dro­wa­tość to dwie strony tego samego sza­leń­stwa i wła­śnie dla­tego jest to genialne (myślę, że jed­nak nie jest – żad­nych uto­pii, nawet lite­rac­kich!).

Nie­któ­rzy mówią, że zapo­wia­dał „czło­wieka radziec­kiego”; to homo sovie­ti­cus in spe, jego zwia­stun, tak się wyklu­wał. Są i tacy, co prze­strze­gają przed utoż­sa­mia­niem boha­te­rów Dosto­jew­skiego z nim samym, ale to mam za oczy­wi­ste.

Jesz­cze inni nic nie mówią, ponuro mil­czą.

Gapiąc się przez okno: w Pol­sce każde życie staje się prze­wi­dy­walne, trwa przed wojną, w cza­sie wojny albo i po woj­nie. Pokój to ina­czej międzywoj­nie. Chęt­nie cele­bruje się u nas nie­szczę­ścia i klę­ski. Nie jest to zdrowe, można by rzu­cić zdro­wo­roz­sąd­kowo, ale widocz­nie tkwi w ludziach jakaś neu­ro­tyczna potrzeba uża­la­nia się nad sobą. Może wpi­sana jest ona w tzw. cha­rak­ter naro­dowy. Mając takich sąsia­dów… O jed­nym z nich mówi szkic Alek­san­dra Wata, pisany w 1964 w Ber­ke­ley. Byłem wtedy tuż po matu­rze, na pierw­szym roku stu­diów – byłem zie­lony.

Dosto­jew­ski i Sta­lin, dwa jękliwe tematy, praw­do­po­dob­nie mniej nośne, niż się sądzi, lekko zaga­dane przez czas, tro­chę już wyklęte przez pamięć. Wat wła­ści­wie niczego nowego nie odkrywa, obo­lały porząd­kuje w sobie i dla sie­bie to, czego na wła­snej skó­rze doświad­czył, z obrzy­dze­niem wyciąga z dosto­jewsz­czy­zny wszyst­kie jej pod­ło­ści i paskudz­twa, wysta­wia na świa­tło dzienne i poka­zuje – patrz­cie! W domy­śle – chcie­li­ście tego? Stąd Dosto­jew­ski, wiel­ko­ru­ski szo­wi­ni­sta, który „z furią epi­lep­tyka egzal­to­wał Rosję i lud rosyj­ski, pra­wo­sła­wie, cara […]”, stał się mora­li­stą amo­ral­nym. „Ostrze­gał przed złem, [ale] nauczył tego zła swo­ich wnu­ków”.

Zło­rze­cze­nia znane aż nadto, a jed­nak wciąż nie wia­domo, skąd to czar­cie kusze­nie. „W życiu Dosto­jew­skiego nie bra­kło nik­czem­no­ści, w cha­rak­te­rze i oso­bo­wo­ści brzy­dot i nie­do­brych uczuć. Bywał, czy nawet był, syko­fan­tem, opor­tu­ni­stą […]”. I jesz­cze kilka dosad­nych prze­zwisk. Prze­pi­suję je na pry­watny uży­tek, bez emo­cji. Nie tylko sztuka pisa­nia stała się sztuczna. Ulot­ność roz­pra­wia się ze wszyst­kimi naszymi rosz­cze­niami, z każdą wznio­słą myślą, z każdą uto­pią, zdmuch­nie je kie­dyś, zmie­cie, bo słowa, choćby i wykrzy­czane, to tylko bez­silne, zwod­ni­cze pomruki i wes­tchnie­nia. Nie­wiele mogą, nawet te pod­szyte talen­tem.

Poli­tyka ogłu­pia, zawsze i wszę­dzie. Dla­tego tak nie­chęt­nie, tak ciężko słu­cha się wyga­da­nych dzia­ła­czy, osob­ni­ków endo, zamor­dy­stów z uro­dze­nia. Nie trzeba być lom­bro­zi­stą ani docie­kli­wym fizjo­no­mi­stą, żeby po jed­nym rzu­cie oka na twa­rze poli­ty­ków pozbyć się złu­dzeń. Życie spo­łeczne to nie­ustanna, sza­lona dosto­jewsz­czy­zna. Straszni ludzie w strasz­nych cza­sach, jakie sami budują sobie i innym.

Przy biurku naczel­nego „Twór­czo­ści” wisiała sfa­ty­go­wana lito­gra­fia: Dosto­jew­ski według zna­nego płótna Pie­rowa, lekko pochy­lony, stary, zamy­ślony. Iwasz­kie­wicz był kuty na cztery nogi, wie­dział, co wybiera – i wybie­rał dobrze. Zawsze miał koło sie­bie ludzi o dobrych nazwi­skach. Chęt­nie poma­gał i wspie­rał, był empa­tyczny, słał pisma, wydzwa­niał, inter­we­nio­wał, prze­ko­ny­wał urzęd­ni­ków. Moja „Twór­czo­ści” to ta Iwasz­kie­wi­czow­ska, dziwna, cza­sami zabawna – potem było ina­czej, głu­piej.

Napi­sa­łem, prze­czy­ta­łem napi­sane i przy­po­mnia­łem sobie, jak to jest w Pró­bach: „Wszę­dzie roi się od komen­ta­rzy, auto­rów zasię wielki nie­do­sta­tek”. Zmie­niło się nie­wiele, przy­było piszą­cych, ale nie myśli istot­nych, koniecz­nych. Podej­rze­wam, że ich zasób jest ogra­ni­czony. Wzro­sło też chyba poczu­cie, że ist­nie­nie stało się led­wie komen­ta­rzem do jakiejś groź­nej nie­wia­do­mej, nad którą daw­niej gło­wili się ludzie w sutan­nach, a dzi­siaj fizycy. Wszy­scy tęsk­nią teraz do kon­kretu, za nic mając myślowe niu­anse. Może i słusz­nie, deszcz zaczął wła­śnie padać bez­myśl­nie, a i słońce świe­ciło przed chwilą podob­nie.

Czym jest lite­ra­tura? To długi, nie­koń­czący się sznur liter, ich wiel­kie cmen­ta­rzy­sko. To szum po ist­nie­niu, poszum. To dopust boży.

Po odej­ściu Juliana Stryj­kow­skiego z redak­cji, mocno znu­żo­nego auto­rami, Iwasz­kie­wicz zapro­po­no­wał pro­wa­dze­nie działu prozy Bere­zie. – Ty, Heniu, wszystko czy­tasz, nie­wiele się zmieni – orzekł naczelny zza swo­jego masyw­nego biurka. Henio wstał, twarz mu poja­śniała, zaró­żo­wił się, zaru­mie­nił, był zado­wo­lony, był dumny. I zaczęło się. W jakiś czas potem uka­zała się w „Twór­czo­ści” proza W barsz­czu przy­gód Marka Słyka, a dzień czy dwa póź­niej do redak­cji wkro­czył roz­wście­czony Iwasz­kie­wicz. Zasiadł za biur­kiem, spoj­rzał na Berezę, który czuł już, że coś się święci, i mil­czał jak tru­sia przy okrą­głym sto­liku, na swoim sta­łym miej­scu. Iwasz­kie­wicz spio­ru­no­wał go wzro­kiem i huk­nął, wyrzu­cił z sie­bie całą złość, a gdy Bereza zaczął dukać i tłu­ma­czyć, że rewo­lu­cja arty­styczna, że zmie­nia się rola języka, Iwasz­kie­wicz rąb­nął pię­ścią w biurko: – To zna­czy, że ja nie znam się na lite­ra­tu­rze, tak? No to ja rezy­gnuje, odcho­dzę!

Długo trwało obła­ska­wia­nie Sta­rego, brali w tym udział i pani Bara­now­ska, sekre­tarz redak­cji, i Lisow­ski, i kilka innych osób, ale nie Bereza: – Ty, Heniu, siedź cicho, nie poka­zuj się teraz!

Wresz­cie udało się. Roz­po­go­dzony Iwasz­kie­wicz zja­wił się znowu w redak­cji i rozej­rzał się po poko­jach: – Co, mury nie popę­kały po tym trzę­sie­niu? Dobra budowa, przed­wo­jenna…

Po śmierci Iwasz­kie­wi­cza Jurek Lisow­ski, nowy naczelny, prze­ka­zał wła­ści­wie pro­wa­dze­nie pisma Heniut­kowi, to on podej­mo­wał decy­zje arty­styczne. Jak to wyglą­dało, pod­su­mo­wał po latach Miłosz w liście do Marii Iwasz­kie­wicz: – Co ten Lisow­ski ma w gło­wie? To jakiś bzik…

Raz i drugi pró­bo­wa­łem poroz­ma­wiać z Berezą poważ­niej. Zby­wał mnie grzecz­nie, zmie­nia­jąc temat. Słowa to tylko narzę­dzia, to, co ważne, jest poza nimi, mówi­łem, muzyka to nie same dźwięki, ale Hen­ryk ina­czej to widział. Jego wybory były mi obce. Z tam­tych tek­stów prze­trwało nie­wiele.

Kolejny raz nauczy­łem się mil­czeć, stro­ni­łem od lite­ra­tów, sta­łem z boku i zaczą­łem to lubić. Kiedy bli­żej pozna­łem nie­któ­rych auto­rów, wyzby­łem się też nie­któ­rych kom­plek­sów. Tamte wyda­rze­nia wra­cały w pamięci, nie roz­trzą­sa­łem ich jed­nak z prze­sadną dokład­no­ścią. Wobec innych wspo­mnień były nie­ważne. Cza­sami pyta­łem sie­bie: – Jak to się dzieje, że cie­kawi auto­rzy tak czę­sto bywają cał­kiem niecie­kawi? Odpo­wie­dzi nie szu­ka­łem, była pro­sta.

Proza fabu­larna przy­staje do rze­czy­wi­sto­ści cia­łem, czyli tył­kiem. Esej – głową, czyli myślami. Ludzi­ska boją się prawdy. Nad prawdę bar­dziej cenią sobie dobro, zwłasz­cza wła­sne, pod­kpi­wał Hen­ryk Elzen­berg. – A walca nazy­wają tu dzie­łem – z listu Cho­pina, który dziwi się, że w Wied­niu tak lekko mie­sza się muzyczne hie­rar­chie. Poka­zano mi chudy tomik i powie­dziano, zobacz!, to wiersz naj­krót­szy, rzu­ci­łem okiem. Tytuł: Tak, treść: nie. Byłby jesz­cze krót­szy bez tytułu. Czemu nie lubię kon­cep­tu­ali­stów?

– Lepiej być w pisa­niu oschłym niż tkli­wym – napo­mina Olaf.

Obrzy­dła mi lite­rac­kość lite­ra­tury, a jesz­cze bar­dziej jej absz­ty­fi­kanci, podobno tacy nie­na­sy­ceni. Arty­sta, jakie to śmieszne zaklę­cie.

Czy lite­ra­tura musi bez­wol­nie cho­dzić na pasku psy­cho­pa­tii?

Kan­tow­ski impe­ra­tyw kate­go­ryczny ma swój wariant pospo­lity, który zna każdy: nie rób dru­giemu, co tobie nie­miłe. Wyszu­kana kpina Mon­ta­igne’a z ludz­kiej głu­poty – „Naj­spra­wie­dli­wiej na świe­cie roz­dzie­lona jest mądrość. Jesz­cze nie spo­tka­łem nikogo, kto by narze­kał na jej brak” (prze­kład Boya, tak zapa­mię­ta­łem) – ma też wer­sję ludową, ze wschodu: uczo­nych mnogo, umnych mało. Lite­ra­tura nie za bar­dzo umie się w tym odna­leźć, zdana na wyobraź­nię i emo­cje nie doce­nia innych moż­li­wo­ści. Ale jak ina­czej, skoro wszy­scy pisa­rze z zasady są mądrzy?

W świeci super­la­ty­wów, gdzie wszystko jest cudowne, genialne, wspa­niałe albo, jak w lite­ra­tu­rze, świetne i zna­ko­mite, nie ma już miej­sca na rze­czy dobre. Naj­wię­cej geniu­szy jest teraz wśród pio­sen­ka­rek i akto­rów. Prze­sada roz­pa­no­szyła się wraz z egzal­ta­cją, pełno tego dookoła, a wszystko kosz­tem powsze­dniej, zwy­kłej jako­ści. Dla­tego Gom­bro­wicz po śmierci Tuwima, któ­rego wyno­szono pod nie­biosa, mógł pytać z prze­ką­sem: – Może on i naj­więk­szy, ale czy wielki?

A poza tym: wśród myśli nie ma cze­goś takiego jak naj…

Nikt nikomu nie ufa, nikt nikomu nie wie­rzy. Do sta­rego, pro­le­ta­riac­kiego prze­ryw­nika kurwa dołą­czył nowy, pół­in­te­li­gencki tak naprawdę. W Dzien­niku podróży na Oco­lorę uży­łem go tylko raz, dzi­siaj już bym się zawa­hał.

Stać z boku, miłe to i poży­teczne. Pewien mnich mawiał: – Miłuj ludzi, ale trzy­maj się od nich z daleka. Inny – bo prze­glą­dam wła­śnie rzecz o ojcach pustyni – na pyta­nie, co robić, gdy zaj­dzie koniecz­ność spo­tka­nia z kobietą: – To dia­beł zmie­nia zwy­kłe przy­padki w koniecz­ność.

Na jed­nym z naszych rocz­ni­co­wych spo­tkań Sokor­ski chwa­lił się set­nym nume­rem „Mie­sięcz­nika Lite­rac­kiego”, któ­rym kie­ruje, i rzu­cił poro­zu­mie­waw­czo do Stryj­kow­skiego: – Takie pismo pozwala żyć. – Ja nie jestem taki cyniczny – odburk­nął Stryj­kow­ski.

Umiał być zło­śliwy, a mimo to tro­chę go lubi­łem. Może za sprawą dłu­gich roz­mów, jakie pro­wa­dził z panią Bara­now­ską, z Anką, wspo­mi­nali przed­wo­jenne histo­rie. W redak­cji było już pusto i tylko ja słu­cha­łem ich w mil­cze­niu. Stryj­kow­skiego dość łatwo można było ugła­skać, a nawet na krótko pozy­skać w miarę roz­sądną pochwałą, naj­le­piej lite­racką. Bar­dzo mu zale­żało na zda­niu Andrzeja Kijow­skiego, ale ten do chwa­le­nia nie był skory. Mnie spo­tkało to tylko raz, gdy zaczą­łem dru­ko­wać w „Twór­czo­ści” argen­tyń­skie archi­wa­lia Gom­bro­wi­cza. Kijow­ski oży­wiał się, ile­kroć tra­fiał na inte­lek­tu­alny opór czy nawet lekki sprze­ciw. Dobrze było powie­dzieć przy nim „nie, to nie tak!”, patrzył wtedy uważ­niej na roz­mówcę i cze­kał na argu­menty. Bywały dnie, kiedy lubił dwo­ro­wać: niby tyle czują, a nie czują, że są nie­mu­zy­kalni, coś w tym duchu.

Na tej samej redak­cyj­nej impre­zie pre­zes RSW Prasa Moj­kow­ski Sta­ni­sław nama­wiał Fedec­kiego do spi­sa­nia pamięt­ni­ków.

– To o tym już można? – zacie­ka­wił się pan Zie­mek.

– No… nie… nie za bar­dzo… – zacu­kał się dygni­tarz, niby mniej­szej rangi, ale nasz wydawca.

– A o tym?

– Też nie­zbyt…

Andrzej Kijow­ski po wysłu­cha­niu tych roz­mów przy­po­mniał nam góral­ski dow­cip:

– Baco, będzie wojna?

– Nie bedzie, ino nas tym poko­jem zamen­com!

Przy­pad­ków takich, byle jakich, nie­ko­niecz­nych, zawsze jest mro­wie, a co z pisa­niem? Czym powinno kusić?

– Tym, że jest mniej słów, a wię­cej prze­żyć – może tak chciałby Iwasz­kie­wicz.

– Twór­czym wykro­cze­niem, czyli trans­gre­sją, łama­niem norm – orzekłby Bereza.

– Dąże­niem do uspo­ka­ja­ją­cej rów­no­wagi z odro­biną trans­cen­den­cji – tak bym mu odpo­wie­dział.

Czym jest lite­ra­tura, nie wiem. Bywa taka i siaka, a myśle­nie o tym mam za zaję­cie durac­kie i cho­ler­nie nudne. IBL-owski żar­gon, a sze­rzej, ten styl widze­nia spraw, jest straszny; w końcu to z nad­miaru wie­dzy o szcze­gó­łach rodzi się uczo­ność, czyli „nie­uc­two dok­to­ralne” (Mon­ta­igne). Nie mógł­bym stu­dio­wać polo­ni­styki. Pisa­nie nie jest zabawą nie­winną.

– Nie lubię cie­ka­wych pisa­rzy! – mówi Olaf.

Elias Canetti, Isaac Bashe­vis Sin­ger, Julian Stryj­kow­ski… Dla Canet­tiego jego toż­sa­mość nie wymaga głęb­szych roz­trzą­sań. Jest powścią­gliwy, co naj­wy­żej wzru­sza się, przy­po­mi­na­jąc sobie stare hisz­pań­skie pie­śni śpie­wane w domu. Zauważa też przy­tom­nie, że Sefar­dyj­czycy mieli się za lep­szych od Żydów z Europy Pół­noc­nej, a ci im dalej na wschód, tym bar­dziej byli lek­ce­wa­żeni. O cha­sy­dach nie roz­wo­dzi się w swo­jej auto­bio­gra­fii, nie zaj­mują go też fran­ki­ści. Te sprawy widzi raczej na pozio­mie inte­lek­tu­alno-ducho­wym jed­nostki, a nie masy, stąd jego podziw dla inte­li­gen­cji dr. Sonne, wiele o nim pisze, chciałby rozu­mieć tyle co on.

Sin­ger przed­sta­wia świat pol­skich Żydów jakby od zewnątrz, patrzy z New Yorku i zapi­suje wszystko, co jego pamięć prze­cho­wała, a wyobraź­nia pod­po­wie­działa. Jego pisar­skie zdo­by­cze są róż­nej wagi.

Stryj­kow­ski widzi od wewnątrz i góruje nad nimi, jest bar­dziej suge­stywny, prze­ko­nuje sku­tecz­niej. W pew­nym okre­sie był mniej lubiany, nie w porę przy­po­mi­nał nowym moż­nym o ich nie­daw­nej bie­dzie, o ciem­no­cie, o prze­są­dach. Dla­tego tak trudno było mu wydać Głosy w ciem­no­ści. Co cie­kawe Echo, dal­szy ciąg tej powie­ści, w niczym nie było gor­sze, ale war­szaw­skie śro­do­wi­sko opi­nio­twór­cze natych­miast obwie­ściło, że jest słabe, ska­zu­jąc rzecz na czy­tel­ni­cze odtrą­ce­nie. Stryj­kow­ski bywał swar­liwy, pod­czas jed­nej z wielu sprze­czek z Iwasz­kie­wi­czem ten obra­ził się i zarzu­cił mu nie­wdzięcz­ność: – To ja zgo­dzi­łem się prze­jąć „Twór­czość”, żeby wydać twoje Głosy w ciem­no­ści, a ty… Stryj­kow­skiego nie­wiele to obe­szło, żył we wła­snym, dość swo­istym kręgu. Wśród roz­ma­itych odkryć i doko­nań cza­sów nowo­żyt­nych jest i to: można, a nawet należy się obno­sić z tym, że jest się zni­kąd. Uni­żo­ność, pokora, stały się podej­rzane, nie ma odtąd potrzeby powo­ły­wać się na ante­na­tów, można się bez nich obejść i być har­dym, można być sobą bez czap­ko­wa­nia. Prze­bo­jowo, tylko prze­bo­jowo! Dawne nie­do­statki Sin­ger osła­nia zmy­słową, cha­gal­low­ską malow­ni­czo­ścią, łago­dzi je, a Canetti napo­myka o tym cza­sami, dopa­truje się ich u sie­bie i u bli­skich, ale nie prze­ce­nia – trzyma głowę wysoko; duma, wynio­słość, a nawet pycha to w końcu takie ludz­kie, trzeba z nich korzy­stać. Może wła­śnie dla­tego Stryj­kow­ski w tym zesta­wie nazwisk wydaje mi się jed­nak bar­dziej pro­sto­li­nijny, bar­dziej szczery i przez to lite­racko war­to­ściow­szy.

Czy Żydzi mają swo­jego Gom­bro­wi­cza, takiego od Dzien­nika?

Dr Szu­man (pier­wo­wzór dr Sonne) w Lalce Prusa: – To genialna rasa, ale cha­rak­tery podłe.

Hera­klit: – Cha­rak­ter losem czło­wieka.

Matka Sta­chury: – Ludzie są podłe i byle co.

Ja: – Czemu iuda­ica są cie­kawe?

Czy tylko dla swo­ich zdol­no­ści mito­twór­czych?

Czy dla­tego, że przy­po­mi­nają to, co dawne, wspólne – i zapo­mniane? Współ­cze­sna myśl chrze­ści­jan, mark­si­stów i ich róż­no­ra­kich kon­ku­ren­tów wyra­sta prze­cież ze zbun­to­wa­nego – bun­tow­ni­czego juda­izmu. Nie­któ­rzy się­gają jesz­cze głę­biej, dowo­dzą, że ist­niała grupa języ­kowa szer­sza i pojem­niej­sza niż indo­eu­ro­pej­ska. Nazwano ją nostra­tyczną, a dopa­trzono się w Rosji w począt­kach ubie­głego wieku. Wydano tam nawet słow­nik nostra­tyczny, woda w tym hipo­te­tycz­nym języku to wete. Rosyj­sko-izra­el­ski języ­ko­znawca prof. Grin­berg twier­dzi, że do takiej pro­to­grupy nale­żały kie­dyś pospołu indo­eu­ro­pej­ska i semicka.

No i jesz­cze coś, co two­rzy kolo­ryt śro­do­wi­skowy, niby drobny, a jed­nak: umie­jęt­ność pod­kpi­wa­nia z samych sie­bie, pod­wa­ża­nia mitów i ich unie­waż­nia­nia, wprawa nabyta, raczej ochronna, wymu­szona przez histo­rię.

Posprze­czało się dwóch Żydów i poszło do rabina, żeby roz­są­dził, kto ma rację. Rabin wysłu­chał jed­nego: – Ty, Szy­mon, masz rację! Szy­mon wyszedł zado­wo­lony.

Wysłu­chał dru­giego: – Ty, Aron, masz rację! Kiedy Aron wyszedł uśmiech­nięty, z kuchni wysko­czyła z krzy­kiem żona rabina: – Jak ty możesz tak mówić? Jak ty możesz?

Rabin: – Widzę, Sara, że i ty masz rację!

Sta­rze­nie się mocno znie­chęca do gada­niny, pisa­niny i czy­ta­niny. Trwam w głę­bo­kim tle, któ­rego nie rozu­miem. Trwa­nie jako zbiór doświad­czeń i doznań nie­ko­niecz­nych. Pusto, coraz bar­dziej, jak pogo­dzić się z pustką? Fizycy mówią, że jest twór­cza, to ona nas wydała, bo kwan­towe fluk­tu­acje, bo inne takie tam, któ­rych nie ogar­niamy. Na co dzień pyta­nie jest prost­sze: – Jak radzić sobie z bólem fan­to­mo­wym? Jak bez…? Z ciem­nego pokoju gapię się przez okno na roz­gwież­dżone niebo, księ­życ ukrył się gdzieś z boku, wokół mru­ga­ją­cej gwiazdy krąży ćma. Patrzę i powoli zasy­piam. Jesień zobo­jęt­nia.

Jestem słaby, zawsze taki byłem – to moja siła. Bywa, że chęt­niej słu­cham tych, co się mylą. Dla wewnętrz­nego spo­koju sta­ram się jak naj­mniej myśleć o „Twór­czo­ści”, nie zawsze mi się to udaje, za wiele lat, za dużo przy­pad­ków, które nazna­czają.

Po dłu­giej nie­obec­no­ści zja­wił się w redak­cji blady, wychu­dzony autor, który zaczął opo­wia­dać o swo­ich szpi­tal­nych przy­go­dach: – Ucie­kłem spod łopaty! Gdy wyszedł, Iwasz­kie­wicz rzu­cił bez­tro­sko: – Nie­da­leko uciekł! – i zare­cho­tał.

Lisow­ski przy­pro­wa­dził do redak­cji aktorkę: – To jest, Jaro­sła­wie, pani Ewa Pokas. – Iwasz­kie­wicz: – O… a co będzie nam pani poka­zy­wała?

Roz­ma­wiano o akto­rach, także o Hani Stan­ków­nie, nowej żonie Lisow­skiego. – Będzie mogła nauczyć Jurka wystę­po­wa­nia przed ludźmi – mówi pani Bara­now­ska. – Nie­wiele nauczy! – Iwasz­kie­wicz uśmie­cha się zza biurka.

Może wła­śnie dla­tego nie zawsze czu­łem się tu dobrze.

Redak­cja to gro­mada, tłum w minia­tu­rze, bywa hała­śliwa, bywa też krzy­kliwa, ot takie niby coś, a nie cał­kiem. Potrafi zepsuć humor na kilka dni. Choćby cię palono w smole, nie mów, co się dzieje w szkole (sztu­bac­kie). Życie szkoły szkołą życia (bel­fer­skie). Nie­które redak­cyjne sekrety są mało cie­kawe, za bar­dzo biu­rowe, przy­ziemne. Powsze­dnie, czyli nudne. Czasy były inne, trwa­li­śmy u schyłku sta­ro­świec­ko­ści – i lubi­li­śmy to. Nasze narze­ka­nia na pro­stac­two wyglą­da­łyby dzi­siaj naiw­nie. Duch cza­sów tro­chę się jed­nak zmie­nił.

Dawno temu, pod­czas jed­nej z redak­cyj­nych rybek – byli­śmy jesz­cze wszy­scy i myśla­łem, że tak będzie zawsze – Jurek Lisow­ski zapro­po­no­wał mi bru­der­szaft. Mnie i Wojt­kowi Kar­piń­skiemu, naj­młod­szym w redak­cji, nowym. Andrzej Kijow­ski, widząc jak trą­camy się kie­lisz­kami i ści­skamy, skrzy­wił się: – Też macie pomy­sły!

Nie wiem, co myśla­łem wtedy i jak bar­dzo byłem zmie­szany.

Pierw­szy tom wiel­kiej Anto­lo­gii poezji fran­cu­skiej Lisow­skiego kupi­łem w 1966 – byłem na uni­wer­sy­tec­kim pół­metku. Tom drugi wyszedł w Czy­tel­niku w 1970, kiedy po stu­diach miesz­ka­łem już w Argen­ty­nie. Gdzie zapo­działy się tomy trzeci i czwarty, nie wiem. Kiedy jest się mło­dym, pomyślne ciągi dal­sze wszyst­kich spraw wydają się oczy­wi­ste. Gdy­bym został w Argen­ty­nie – wró­ci­łem wbrew wła­snej woli – nie byłoby mnie już od pół wieku, jak więk­szo­ści moich argen­tyń­skich przy­ja­ciół, któ­rych pochło­nęła wojna domowa. Lache­sis dalej jest nie­obli­czalna.

W kawiarni Czy­tel­nika dopa­dła nas kie­dyś kobieta o dziw­nym spoj­rze­niu. Nie­zbyt przy­tom­nie narze­ka­jąc na świat, chciała, żeby­śmy się skrzyk­nęli, zebrali siły i zwa­lili nocą pomnik Witosa przy placu Trzech Krzyży.

– Okropny… okropny! – gorącz­ko­wała się.

– To bar­dzo cie­kawe – oży­wił się Lisow­ski. – Radzę pani poroz­ma­wiać z pre­ze­sem Bęben­kiem na pierw­szym pię­trze, chyba jest teraz u sie­bie. Na pewno zain­te­re­suje się pani pomy­słem…

Nawie­dzona pode­rwała się i pobie­gła na górę…

Naj­praw­dziw­sze są prawdy nie­wy­po­wia­dane. Zła to rzecz, mówią wta­jem­ni­czeni, mieć zawsze gotową odpo­wiedź, wszystko wie­dzieć i rozu­mieć. „Jest to cho­roba pro­wa­dząca do śmierci”, czy­tam w jakiejś małej ksią­żeczce. Czy jest tak na pewno, nie wiem. Nie wiem też, dla­czego pewne wspo­mnie­nie sprzed lat wraca do mnie raz po raz, nada­jąc rze­czom taki dziwny posmak.

Sta­chura sie­dzi w redak­cji po powro­cie z jakie­goś tournée z gitarą, jest pora smętna.

– Co też wypra­wiasz? – mówi ktoś z wyrzu­tem.

Sta­chura w unie­sie­niu: – Stary, ja góry prze­su­wam…

– Ty góry lepiej zostaw w spo­koju – wzdy­cha Lisow­ski.

Jak było potem, dla­czego tak, a nie ina­czej – nie wiem. Prze­mi­ja­nie karmi się sło­wami bez­na­dziej­nymi, łza­wymi, prze­cza­sia­łymi: kie­dyś, dawno temu, nie­gdyś, przed laty… Prze­mi­ja­nie prze­mija… mija… ja… nie. Zaki­chane prze­mijanie. Bar­bara doda­łaby: – …ale potrzebne, żeby móc zapo­mnieć, a to jest konieczne dla ducho­wej rów­no­wagi…

„Jak szybko można spoj­rzeć w prze­szłość i jak cie­szy czło­wieka świa­do­mość, że się z niej wyra­to­wał” (Elias Canetti, prze­ło­żyła Maria Przy­by­łow­ska). Tę myśl można wyra­zić na kilka spo­so­bów. Dr Wanke, drugi mąż pani Świe­czew­skiej, gom­bro­wi­czow­skiej La Eswie, mówił, że nie chciałby prze­ży­wać po raz drugi tego, co go spo­tkało, ale też za nic by się tego nie wyrzekł. Miał na myśli sowiecką Rosję i dwu­letni pobyt w łagrze na dale­kiej pół­nocy, wśród śnie­gów. Nie uża­lał się nad sobą, że tyle wycier­piał. Nie był srogi dla swo­ich wspo­mnień, bywał nawet pobłaż­liwy. Zacho­wał trzeź­wość sądów, lubi­łem go słu­chać [wię­cej w Dzien­niku pata­goń­skim]. Mnie moja łagodna prze­szłość zaska­kuje, nie jestem jej pewny, było?, nie było?, nie wiem. Minione wydaje mi się nie­poj­mo­walne. Sta­rze­jąc się, coraz czę­ściej mie­wam poczu­cie wła­snego nie­ist­nie­nia albo dokład­niej, ist­nie­nia cząst­ko­wego, ani w pamięci, ani w bie­żą­cej krzą­ta­ni­nie, dia­bli wie­dzą gdzie. Otar­łem się o życie, prze­ży­łem je psim swę­dem. Dzi­wię się sobie, dzi­wię się nawet temu, że tak długo wystaję w oknie, jak­bym za nic miał to, co w pokoju.

Na bal­ko­nie, mie­dzy wyro­śnię­tymi roślin­kami, któ­rych nazw nie znam, pająk roz­snuł paję­czynę i teraz drze­mie. Roślinki zakwi­tły, wszystko to żyje obok sie­bie, nie wadząc sobie. Niebo bez­chmurne, lekka mgiełka w powie­trzu, trawa zaczyna żółk­nąć, sko­szona głu­pio przy samej ziemi. Patrze­nie przez okno cza­sami uspo­kaja, bywa też, że zaczyna draż­nić, a nawet dener­wo­wać, jak teraz. Cze­goś w tym wszyst­kim za mało. Po połu­dniu w cie­niu dwa­dzie­ścia stopni, pająk gdzieś się scho­wał. Wie­czo­rem roślinki posmut­niały, pochy­liły łebki – pod­la­łem je.

Zawsze myśla­łem, że w miarę sta­rze­nia się będę coraz wię­cej wie­dział i rozu­miał. Prze­py­ty­wa­łem bar­dziej doświad­czo­nych, jak to jest, i zdu­mie­wało mnie, że są tacy powścią­gliwi, a nie­któ­rzy bur­kliwi albo i opry­skliwi. Kiedy się zesta­rza­łem, zrozu­miałem, że i ja nie­wiele wiem nawet o spra­wach, które dopeł­niały się wokół mnie. Każdy dro­biazg krył jakąś tajem­nicę, każde wyda­rze­nie miało swoje ciemne tło. Długo drę­czyło mnie to, dawało się we znaki i chyba nie­po­trzeb­nie. Chyba na pewno, jak mówił Sta­chura.

Ist­nie­nie ma struk­turę stoż­kową, kolejne war­stwy nakła­dają się jedna na drugą, ta naj­niż­sza to prze­strzeń punk­towa, nie­prze­mienna – na gór­nej, pła­skiej tego odwró­co­nego stożka koczu­jemy my. Każda z tych warstw ma wła­sne prawa, każda ist­nieje tylko w ich obrę­bie; ile­kroć bun­tuje się, nie chce im pod­le­gać, spada o poziom niżej. Naj­ni­żej trwamy już wszy­scy razem, choć nie mamy tego świa­do­mo­ści. Cze­kamy tam in spe. Każdy czło­wiek, każda istota powta­rza w swoim ist­nie­niu koleje losu wszech­świata. To inny wariant „jako w nie­bie, tak i na ziemi”, z któ­rego można by wypro­wa­dzić wnio­ski co do przy­szło­ści tego dia­bel­nego kosmosu. Wymę­czony, osła­bły, roz­la­zły po nie­po­jęte krańce wyzio­nie wresz­cie ducha, żeby wszystko mogło zacząć się od nowa. Sens tego powta­rzania się początku i końca wynika z zasady nec unum nec nul­lum, ani pełni, ani nico­ści. To, co trwa, szuka nie­osią­gal­nej syto­ści unum, nie pamię­ta­jąc, że jest ona toż­sama z nie­osią­gal­nym nul­lum. I tak bez ustanku. Ulot­ność. O jało­wo­ści czasu koli­stego sta­ro­żyt­nych ład­nie pisał Bor­ges po lek­tu­rze wywo­dów Nie­tz­schego nad naturą wiecz­nego powra­ca­nia, dawno temu… and yet.

– Nie kracz! – ofuk­nę­łaby mnie Bar­bara, może by też wes­tchnęła „i nie mędr­kuj!”.

Na sta­rość widzi się wszystko w bez­wstyd­nym nad­mia­rze, świata wokół jest za dużo, co pobrzmiewa żalem bud­dyj­skim. Niebo, czyli kosmiczne gru­zo­wi­sko. Coś dogo­rywa, coś pró­buje powstać. Wiel­kie, bez­ro­zumne coś – i nic ponadto. Wielka pustka. Kie­ro­wa­nie wzroku w górę roz­cza­ro­wuje, nocne niebo zawo­dzi. Gdzie szu­kać rów­no­wagi? W czym? W goni­twie myśli? W ciszy?

Olaf traf­nie rzecz nazywa: – Natura to jeden wielki Auschwitz. I mówi, że usły­szał to ode mnie, a ja od Nowo­siel­skiego, nie pamię­ta­łem. Mówi też: – Stra­chy i lęki trzeba trak­to­wać obo­jęt­nie. Oswoić je. Nie dać się zastra­szyć!

Kon­rad pisze mi ze swo­jego Sin­ga­puru: – Widzisz, uży­wasz poję­cia „sto­żek”, czyli już na początku usta­wiasz sprawę (hipo­teza) według pojęć, które znasz. A ja dopusz­czam moż­li­wość, że wszystko tam kręci się wokół pojęć i bytów, które są po pro­stu „nie­od­kryte”, o któ­rych my nie mamy naj­mniej­szego wyobra­że­nia. Tam mogą ist­nieć kształty i wymiary, któ­rych nasza głowa nie przy­swaja. Pamię­tam, jak w Win­ni­pegu zapy­ta­łem pro­fe­sora histo­rii sztuki, dla­czego Egip­cja­nie malo­wali pła­sko, w dwóch wymia­rach. Odpo­wie­dział, że nie znali trze­ciego wymiaru w takim sen­sie, że nie umieli sobie wyobra­zić, że można odzwier­cie­dlić rze­czy­wi­stość w taki spo­sób. Trzeci wymiar w malar­stwie, jeśli się nie mylę, poja­wił się dopiero w tak zwa­nym śre­dnio­wie­czu. A fizycy to na swój spo­sób tacy mala­rze.

Odpi­sa­łem:

Igno­tum per notum, nie­znane (poznaje się) przez znane, nie da się ina­czej. Dzięki tej zasa­dzie dopa­trzono się w kosmo­sie czar­nych dziur i zaczyna się to i owo rozu­mieć z natury prze­strzeni nie­prze­mien­nej, pozba­wio­nej dwo­istych podzia­łów.

Trój­wy­mia­ro­wość umiano już oddać w pale­oli­cie (przed­sta­wie­nia naskalne zwie­rząt) i w całej sta­ro­żyt­no­ści, także w Egip­cie. Zna­le­ziono tam sporo szy­der­czych malun­ków pod­czas wyko­pa­lisk w warsz­ta­tach kamie­niar­skich, a to, co widzimy na murach świą­tyn­nych i w gro­bach, jest ofi­cjalne, dostojne, hie­ra­tyczne, miało budzić respekt wśród ludu i zbli­żać wybrań­ców do bogów. Zmie­niło się nie­wiele, choć dziś robi się to tro­chę innymi środ­kami, w spo­sób bar­dziej pod­stępny.

Kon­rad: – Zasta­na­wia­łem się dzi­siaj, czy aka­de­mic­kie filo­zo­fo­wa­nie na fun­da­men­tal­nym pozio­mie egzy­sten­cjal­nym ma sens, jeżeli w ogól­nym roz­ra­chunku na wszyst­kie pod­sta­wowe pyta­nia odpo­wiada fizyka. Czy nie jest to tro­chę pre­ten­sjo­nalne lub, alter­na­tyw­nie, wyra­zem jakiejś despe­ra­cji?

Ja: – Za try­liardy lat znikną ostat­nie czarne dziury i tylko zabłą­kane poje­dyn­cze fotony będę się błą­kać w pustce, aż i one zga­sną. Tak pocie­szają fizycy.

To ruch dał począ­tek temu, co potocz­nie nazy­wamy bie­giem czasu, czyli prze­mi­ja­niu. Prze­mi­ja­nie, żeby zaist­nieć, musi mieć wła­sną prze­strzeń. Prze­mi­ja­nie to prze­strzeń w ruchu. Wie­dzieli to już sta­ro­żytni. Potem o tym zapo­mniano aż przy­po­mnieli to sobie śre­dnio­wieczni here­tycy, a po nich apo­staci nowo­żytni. A potem znowu tę prawdę zagu­biono, zapo­działa się gdzieś w bez­mia­rze innych, rów­nie oso­bli­wych.

Mój czas to ten, kiedy po raz pierw­szy zauwa­ży­łem kształty rze­czy i ludzi w prze­strzeni. Rozu­mieć zaczą­łem dwa­dzie­ścia lat póź­niej, zgod­nie z regułą Panka, już po czter­dzie­stce. Naj­pierw był czas z innymi, jak u wszyst­kich, liceum, stu­dia, nudne lata na arche­olo­gii śród­ziem­no­mor­skiej aż do spo­tka­nia Bar­bary i ślubu, a potem odkry­łem moją Argen­tynę, zaczęły się chło­pac­kie Wan­der­jahre, dziwne, chyba nie za mądre. Bez stra­chu, ale z nie­po­ko­jem tlą­cym się w tle. To lata sześć­dzie­siąte, moje. Póź­niej wszystko się poplą­tało, cie­szyło od czasu do czasu. Wpa­dłem w ślepy zaułek – chcia­łem zro­zu­mieć, ut intel­li­gam. Zro­zu­mieć można szcze­góły, ogół przy­gniata, nie pozwala myśleć sen­sow­nie, sens gubi sens. Zro­dziło się we mnie podej­rze­nie, że ogół to obłudny szcze­gół.

Minione trwa bar­dziej w obra­zach niż w sło­wach. Pró­bo­wa­łem kie­dyś upo­rząd­ko­wać w kilku zda­niach dawne powi­doki, powy­cią­gać stare, spierzch­nięte obrazy i teraz powta­rzam się, choć nie­któ­rzy gar­dłują, że nie wolno. Nie słu­cham ich.

W każ­dym dobrym obra­zie musi być coś, co drażni oko. Coś, do czego trzeba się przy­zwy­czaić, z czym trzeba się oswoić. Codzien­ność two­rzy obrazy naj­lep­sze.

Szpi­tal ewa­ku­owano na zachód przed nad­cią­ga­ją­cym fron­tem. Lekarz z mło­dziutką żoną i ich paro­ty­go­dnio­wym dziec­kiem zna­leźli się wśród poła­mań­ców w mun­du­rach i bez. Pociąg toczył się wolno, sta­wał w polu, nie wie­dzieć dla­czego, a cho­rzy wyglą­dali wtedy przez okna. Była wio­sna. Sani­ta­riusz w mun­du­rze, młody Nie­miec, uśmiech­nął się z kory­ta­rza do dziew­czyny z beci­kiem. Coś mruk­nął i po chwili wró­cił z małą łyżeczką w ręce. – Dla dziecka – powie­dział grzecz­nie.

Cza­sami mie­szam nią her­batę i czy­tam wyja­śnie­nie, wybite pod spodem graż­danką: nie­rżaw…

Liście dębu mają obręb fali­sty, ale nie wiem, kto je tak przy­cina i czemu to robi. Drzewa są duże, bo pisane im dłu­gie trwa­nia. To już wiem. Jezioro ma powierzch­nię fali­stą i fali­sta jest zie­leń aż po hory­zont. Także biel. Zjeż­dża­jąc san­kami po ośnie­żo­nej fali, muszę uwa­żać, by nie tra­fić w drzewo. Tra­fiam.

Kir­cha na środku mia­steczka jest zbu­rzona, podob­nie domy wokół rynku. W ruinach znaj­duję dłu­gie, okop­cone szczypce, które nie wia­domo do czego słu­żyły. Wiatr i deszcz mówią w nie­zna­nym języku, nie­wiele łapię. I tak być powinno. To ciemna pół­noc.

– Nie lubię – mówi matka.

W mia­steczku, które było potem, zamiast kir­chy na rynku przy­cup­nęła mała cer­kiew z cebu­la­stym dachem. Fur­manki dookoła, dużo, i potulne koniki z dugami nad grzbie­tem. Ludzie oku­tani w kożu­chy. Drew­niane domy z moc­nymi okien­ni­cami, przed­wo­jen­nymi. Drzew nie widzę, zamiast nich sosny, gdzie­kol­wiek spoj­rzeć ciem­no­zie­lone, gro­madne, nie­pewne swego. Hory­zont bywa otwarty, a jezioro jest pła­skie, prze­sad­nie lustrzane. I tu, i tam chmury są te same; jak to robią, nie wiem, choć nie­długo się dowiem. Fali­ste są dziew­czyny i muzyka z radia. Wie­czory też bywają fali­ste. I krzyki zza ściany.

Wschód.

W dużym mie­ście nie ma drzew, są duże domy. Jest dużo gada­nia, tro­chę mniej sensu i bar­dzo mało fali­sto­ści. – Wybra­łeś sobie dziwne stu­dia, jesz­cze ni­gdy w życiu nie widzia­łem arche­ologa – śmieje się ojciec.

– A gdzie umie­ścimy pana Kalic­kiego? – pyta prof. Micha­łow­ski na ostat­nim semi­na­rium.

– Pan Kalicki wyjeż­dża do Argen­tyny – szybko, tro­chę za szybko, wyja­śnia pani docent.

– Aha, no to życzymy panu…

A potem coraz dziw­niej.

Ocean to takie wiel­kie morze, prze­sad­nie fali­ste, choć i do tego można się przy­zwy­czaić.

Im więk­sze mia­sto, tym bar­dziej kan­cia­ste. To kolejne jest pła­skie i topi się w słońcu. Śpi pół dnia, cho­dzi wie­czo­rem. Domy poru­szają się bez pośpie­chu, dostoj­nie – mają łatwiej, bo pra­wie nie ma tu drzew. Żad­nej fali­sto­ści, nawet drogi nie wiją się, jak należy. Patrząc na roz­grzaną zie­leń, dzi­wię się, że ma aż tyle odcieni i że ta pierw­sza, choć zimna, była cie­plej­sza – i nie wiem dla­czego.

Nie­ja­sno­ści połu­dnia.

Kiedy każą mi wra­cać, nie maru­dzę – wra­cam. To już umiem, potra­fię się wyrze­kać. Wiem, jak się to robi.

– Czemu te wasze sosenki są takie małe? – pyta Dipi, który przy­je­chał z Tan­dilu.

– Tato, czy te sosny są naprawdę takie małe? – pytają syno­wie.

Nie umiem też odpo­wie­dzieć, skąd tyle igli­wia na gałąz­kach. Tego nikt nie wie, co tro­chę i mnie uspra­wie­dli­wia.

Na łące zry­wamy wyso­kie trzciny, wyż­sze od nas i podob­nie kru­che. – Wsta­wimy je do wazonu – mówi Bar­bara. Nic nie mówię, nie wiem, co mógł­bym. Dzień jest łagodny, powłó­czy­sty, szaro-złoty, trwa bez końca. Chmury są kłę­bia­ste, łąka otwiera się na wid­no­krąg, za któ­rym rzeka prze­cina wszystko na pół. Po co to robi, nikt nie wie. Wie­czo­rem rze­czy i sprawy zni­kają, by rano poja­wić się, nie wia­domo skąd, co róż­nie bywa nazy­wane.

To już zachód.

Dzi­siaj za oknem niebo roz­wle­kłe, leniwe, nie chce ina­czej, bo nie. Zie­leń jest przy­milna, grzech bia­do­lić, a drzewa drze­mią i ani myślą dokąd­kol­wiek, jesz­cze nie teraz. Na sta­rych obra­zach taki bez­ruch uspo­kaja, zwo­dzi, że nic i ni­gdy, że za oknem to samo co w pokoju i że te chmury, zie­leń, cisza i obrazy to coś wię­cej. Udaję, że im wie­rzę. Kolejna mała wiecz­ność.

I tak się to powta­rza, ani fali­ste, ani pła­skie, niby zie­lone, a nie cał­kiem, widoczne, ale nie w pełni, bo zawsze nec unum nec nul­lum.

Bo nic bez reszty i do szczętu.

Połu­dnie zostało cząstką mojego dzie­ciń­stwa. Otwie­rało je – to doj­rze­wa­jące, nie­śmiało myślące, spra­gnione świata – i zamy­kało. – Tęsk­nisz do Argen­tyny? – zapy­tał ktoś. – Nie! – odpo­wie­dzia­łem – tęsk­nię do sie­bie w Argen­ty­nie. Tylko tyle.

Do nie­do­po­wie­dzeń tego CV dodał­bym jesz­cze jedno. W póź­nych latach sie­dem­dzie­sią­tych poje­cha­li­śmy z ojcem do Wilna, dla niego była to podróż sen­ty­men­talna, przed wojną stu­dio­wał tu medy­cynę, dla mnie wyprawa potrzebna, choć może tro­chę ryzy­kowna. Od tej chwili każda opo­wieść ojca pora­sta moimi obra­zami, ulica Wielka, po któ­rej kie­dyś cho­dził, zma­lała, bogac­two ulicy Mic­kie­wi­cza przy­ćmione zostało olej­nym wystro­jem budyn­ków. Podróż ta zachwiała nie­za­wi­sło­ścią wyobraźni, prze­mie­ściła wszystko i uła­dziła. Może to i dobrze. Nie mam do tego mia­sta sto­sunku nostal­gicz­nego, jest… jaki? Nie potra­fił­bym odpo­wie­dzieć na to pro­ste pyta­nie. Dziwne, ale ta wyprawa zamiast zbli­żyć do Wilna raczej odda­liła – zoba­czy­łem sowiec­kość.

Z opo­wie­ści ojca. Do Kali­nina przy­je­chała dele­ga­cja z Bia­ło­rusi, pro­sząc o zacho­wa­nie szkół w ojczy­stym języku. Kali­nin uprzej­mie zaczął wypy­ty­wać o różne bia­ło­ru­skie słowa, brzmiały tak samo albo podob­nie jak po rosyj­sku.

– Nu, a kak u was żopa?

– Sraka.

– Nu widi­tie, dla odnoj sraki nie stoit…

Po powro­cie z Argen­tyny wda­łem się w tłu­ma­cze­nia i chyba ni­gdy tak się nie namę­czy­łem, to znojne wyrob­nic­two, fizyczna mor­dęga. Wtedy też zetkną­łem się ze Sta­churą.

Tłu­ma­cze­nie mam za zaję­cie dwu­znaczne, któ­rym na domiar złego rzą­dzi z ukry­cia zasada „laicki apo­sto­lat poniża”. Trzeba się ugiąć, uznać nie­rów­ność stron i zabrać się do rze­mieśl­ni­czej dłu­ba­niny, nie­wiele doda­jąc, nie­wiele ujmu­jąc. Szcze­gólne spo­tka­nie pokory i talentu tra­fia się nie­czę­sto, więc co jakiś czas, co parę lub co kilka poko­leń, poja­wiają się nowe wer­sje sta­rych tek­stów. Ani ambi­cje tłu­ma­czą­cych, ani natu­ralne sta­rze­nie się języka nie wszystko tu wyja­śniają. To sprawy mętne. Tłu­ma­cze­nie to katorga.

Bor­ge­sem zaj­mo­wało się u nas kil­ku­dzie­się­ciu tłu­ma­czy, nie­które jego tek­sty mają kilka pol­skich wer­sji, każdy może wybrać sobie tę, jaką woli, po scho­pen­hau­erow­sku. A jed­nak… Bor­ges wcze­śnie doj­rzał, wyrósł z ducho­wego mało­lac­twa. Pisał powścią­gli­wie, oszczęd­nie, nie nad­uży­wa­jąc słów, odce­dza­jąc je i sta­ran­nie segre­gu­jąc, a robił to nie z kaprysu, ale z koniecz­no­ści: i on był nie­wol­ni­kiem swo­jego cha­rak­teru. To sta­tyczne znie­wo­le­nie naj­le­piej, bo bez­wied­nie, oddają inni sta­tycy. Nie muszą się tru­dzić, zrów­no­wa­że­nie mają we krwi.

Bor­ges jest prze­zro­czy­sty, wolny od łatwych zabaw i gier; bawi się myślą. Sta­chura nie umiał zdo­być się na słowną prze­zro­czy­stość, być jak szyba, zabar­wiał sobą prze­kła­dane tek­sty. Doda­wał, w spo­sób mimo­wolny, a to nie­trafne słowo, a to pomy­lony zwrot, cza­sami nie­po­trzeb­nie roz­wi­bro­wy­wał jakieś zda­nie. Nie umiał wyci­szyć się, stłu­mić emo­cji aż po nor­dycką oschłość. U tłu­ma­czo­nych auto­rów szu­kał ducho­wych powi­no­wactw, u Bor­gesa nie było ich wiele. Te prze­kłady raczej nie mogłyby ucho­dzić za kopię kano­niczną ory­gi­nału, były za bar­dzo samo­swoje, za bar­dzo wła­sne, za Sta­chu­ro­wate, a i to po lek­kim retu­szu, bo jed­nak co innego zwany luz, a co innego języ­kowa pre­cy­zja, „bez­czelny, obie­gowy sens” i zasada pod­le­gło­ści tłu­ma­czo­nemu auto­rowi. A więc nie: to jest Bor­ges. Ale: to jest Bor­ges Sta­chury. Nie mówi­łem mu tego, wąt­pli­wo­ści wyra­ża­łem mil­cze­niem. Raz tylko oka­zał nie­za­do­wo­le­nie: – Czemu pan nic nie pisał? W jego obro­nie, gdy pole­mi­zo­wał z kra­kow­skimi redak­to­rami. Nie powie­dzia­łem, że wyda­wał mi się tłu­ma­czem za mocno przy­wią­za­nym do wła­snych języ­ko­wych nawy­ków. Jedni to chwa­lili, inni mniej. Na pewno potra­fił bro­nić swo­ich racji, co nazy­wał walką o honor – zawsze uwa­żał, że tłu­ma­czy w zgo­dzie z regu­łami i w naj­lep­szej wie­rze. Przy Bor­gesie potknął się wię­cej niż raz, nie chciał tego zro­zu­mieć. Bro­niono go, choć z prze­ko­na­niem mniej­szym, ile­kroć padały przy­kłady. Bywał bez­kry­tyczny, a jego uporu w tych spra­wach nie wspie­ra­łem. Sta­chura bar­dzo to wszystko prze­ży­wał.

Ale było jesz­cze coś, o czym nie mówi­łem. Nie chcia­łem być zro­zu­miany opacz­nie: szkoda było jego talentu na tłu­ma­cze­nia. „Ciemna maszy­ne­ria wszę­do­byl­skiej śmierci” to młody Sta­chura z Całej jaskra­wo­ści. Szkoda autora, który umie tak zesta­wić cztery słowa, na ślę­cze­nie nad cudzymi tek­stami, nawet naj­lep­szymi. Nawet pisa­nymi przez brat­nią duszę.

Doj­rzały Bor­ges jest z lekka buchal­te­ryjny, wszystko tu do sie­bie pasuje. Z Onet­tim sprawa ma się ina­czej. Cha­rak­te­ro­lo­giczny sta­tyzm dopadł go w póź­nej sta­ro­ści tro­chę jak kara boska, jak nie­szczę­ście. Proza Onet­tiego jest mię­si­sta, cie­le­sna, emo­cjo­nalna, a wszystko to w otoczce roz­cza­ro­wa­nia, jakie przy­nosi doj­rza­łość. Sta­chura prze­glą­dał się w tym jak w lustrze, zna­lazł pobra­tymca, tak mu się wyda­wało. Bole­śnie doj­rze­wa­jąc, odkrył u jego boha­te­rów wła­sne klę­ski. Polu­bił Onet­tiego uczu­ciem szcze­niac­kim. A kiedy powie­dzia­łem, że wła­śnie pod­pi­sa­łem z Czy­tel­ni­kiem umowę na prze­kład Cuen­tos com­ple­tos, oży­wił się i zapro­po­no­wał włą­cze­nie dwóch swo­ich prze­kła­dów. Nie było mi to w smak, ni­gdy bym się tak nie wpy­chał, prze­mknęło mi przez myśl, spoj­rza­łem z ukosa na poetę, cze­ka­ją­cego na odpo­wiedź, i ski­ną­łem głową: – Dobrze. Odtąd ile­kroć się spo­ty­ka­li­śmy, nie za czę­sto, w redak­cji albo na ulicy, raz w jego bazie na Ręb­kow­skiej, oka­zy­wał życz­li­wość. Umiał być miły.

Zapał, z jakim zabie­rał się do roboty, wyra­żał nie tylko w listach, co mnie nie cie­szyło ani tro­chę. Tłu­ma­cze, zwłasz­cza mło­dzi, przy­wią­zują się do auto­rów i nie lubią, gdy ktoś chce ich wyrę­czać. Mia­łem za złe Sta­chu­rze, że pode­brał mi dwa dobre tek­sty ze zbor­nej cało­ści. Potem złość prze­szła, myśla­łem z żalem, że zamiast o jakichś głu­pich tłu­ma­cze­niach powi­nie­nem był roz­ma­wiać z nim o czymś zupeł­nie innym. Nie było to łatwe, bo już wtedy wyda­wał się lekko nawie­dzony i nie umiał słu­chać. Wie­dział swoje.

Robo­cze listy Sta­chury. Pisane na bibułce odręcz­nie, po hisz­pań­sku. Trzy, bo czwarty, póź­niej­szy jest już tro­chę inny i żyje życiem wła­snym. Te trzy odna­la­złem ostat­nio, porząd­ku­jąc papiery. Grzecz­no­ściowe zwroty, jakich Sta­chura używa, są praw­do­po­dob­nie pogło­sem urzę­do­wych pism, które czy­tał w Mek­syku.

Al.Tysiąc­le­cia 53

33-380 Kry­nica

Kry­nica 8 stycz­nia 1976

Esti­mado Señor Kalicki:

Pro­szę wyba­czyć mi opóź­nie­nie powstałe dla­tego, że zgu­bił mi się ręko­pis pol­skiego prze­kładu Bie­nve­nido, Bob [Witaj, Bob]. Poje­cha­łem do Gdyni, żeby odszu­kać w ple­caku, który tam mia­łem, ale nie zna­la­złem. Nie było go też w tor­bie, którą mam w Gru­dzią­dzu. Tak więc, trudno, musia­łem zro­bić prze­kład od nowa. Już jest gotowy. Teraz tylko prze­pi­sać na czy­sto. Mogę chyba zako­mu­ni­ko­wać, że oba opo­wia­da­nia, Un sueño reali­zado [Sen urze­czy­wist­niony] i Bie­nve­nido, Bob, otrzyma pan za kilka dni, powiedzmy za tydzień.

A przy oka­zji życzę panu Szczę­śli­wego

Nowego Roku

Edward Sta­chura

[na odwro­cie strony:]

Señor Kalicki.

Pro­szę z łaski swo­jej przy­słać mi jak naj­szyb­ciej zna­cze­nia nie­któ­rych słów, bo nie mam tu żad­nego słow­nika. Te słowa to (pro­szę prze­pi­sać, co podaje dobry słow­nik): arro­bar, macha­cante (macha­car), regazo, dese­nvu­elto, escar­bar, mañosamente, plácido, hedionda.

Wiel­kie dzięki i niech mnie pan nie opie­prza za bar­dzo, że o to pro­szę.

Hasta luegu­ito [do rychlut­kiego] jak mówią w Baires (Bones).

Ten adres jest ważny przez cały sty­czeń:

E. Sta­chura

Aleja Tysiąc­le­cia 53

33-380 Kry­nica

Kry­nica 10 stycz­nia 1976

Esti­mado Don Ray­mundo:

Wczo­raj wysła­łem list do pana. Spo­dzie­wam sie, że wkrótce mi pan odpo­wie. Ślę teraz pierw­sze opo­wia­da­nie J.C. Onet­tiego, to zna­czy prze­kład na pol­ski, który bar­dzo popra­wi­łem w porów­na­niu z moją wer­sją z 1970.

Gdyby nie­które strony trzeba było prze­pi­sać na nowo – za dużo popra­wek – pro­szę pole­cić to zro­bić, a ja oczy­wi­ście pokryję sto­sowny koszt.

Jeśli cho­dzi o Bie­nve­nido, Bob, opo­wie­dzia­łem w poprzed­nim liście histo­rię, jaka spo­tkała mnie z tym tek­stem. W każ­dym razie jest już gotowy, bra­kuje mi tylko wyja­śnień – i o to pro­si­łem pana, bo nie mam tutaj słow­nika i nie mogę go zdo­być. Dla pew­no­ści (gdyby pan ruszył w podróż) popro­si­łem o tę przy­sługę jesz­cze jedną osobę.

A więc pozo­staje odcze­kać kilka dni.

Otrzy­muję wyja­śnie­nia i natych­miast biorę się do roboty.

Dobra, star­czy już.

Pro­szę przy­jąć mocny uścisk

od E. Sta­chury

Al. Tysiąc­le­cia 53

33-380 KRY­NICA

[na mar­gi­ne­sie listu:]

Uści­ski i pozdro­wie­nia dla pana Fedec­kiego.

Pro­szę jesz­cze o zna­cze­nie cza­sow­nika esca­bul­lirse. Dzięki.

Kry­nica 19 stycz­nia 1976

Esti­mado Señor Ray­mundo

Wiel­kie dzięki za pomoc, któ­rej mi pan udzie­lił [pod­kre­śle­nia E.S.]. Chyba nie prze­szka­dza panu, że piszę po hisz­pań­sku. Myślę, że dla pana to wszystko jedno, a mnie służy za ćwi­cze­nie.

Ślę Bie­nve­nido, Bob. W dwóch egzem­pla­rzach. Są poprawki, więc tekst nie jest cał­kiem czy­sty, ale to pana chyba zbyt­nio nie wku­rzy, bo wszystko jest czy­telne. Jak powie­dzia­łem w jed­nym z poprzed­nich listów, gdyby trzeba było prze­pi­sać nie­które strony, pan każe to zro­bić, a ja płacę.

Jedną kopię Un sueño reali­zado prze­każę panu w lutym (18–23), gdy kilka dni będę prze­jaz­dem w War­sza­wie.

Jesz­cze raz dzię­kuję za pomoc

I pro­szę przy­jąć mocny uścisk dłoni

Edward Sta­chura

Prze­kłady Sta­chury były dobre. Całość uka­zała się w czy­tel­ni­kow­skiej serii Nike w 1977 roku jako Histo­ria kawa­lera z różą i cię­żar­nej dzie­wicy z Lili­putu.

Sta­chura był (nad)wraż­liwy na drobne znaki słane przez rze­czy­wi­stość. Więk­szo­ści z nich nie zauwa­żamy, a jeśli nawet, to rzadko je rozu­miemy. Roz­ma­wia­jąc z nim parę lat potem, wymie­ni­łem, tytuł mini­po­wie­ści Onet­tiego. Ode­brał to chyba (tak dzi­siaj myślę) jako jeden z takich wła­śnie zna­ków wymow­nych. Prze­słany mu przez nie­świa­do­mego roli, mimo­wol­nego posłańca, bo tak to zwy­kle bywa. Bo ktoś się nami bawi. Gdy powie­dzia­łem, że La muerte y la niña Onet­tiego czeka na tłu­ma­cza, odpi­sał po hisz­pań­sku, nie­sy­gno­wa­nym (czło­wiek-nikt) listem bez daty, który już kie­dyś ogło­si­łem, więc nie powi­nie­nem się powta­rzać, ale o Sta­chu­rze ni­gdy za wiele. Kto zna tło oso­bowe i ciągi dal­sze, ten wie: ten list pobrzmiewa już sko­wy­tem.

Był gru­dzień 1978 roku i powolne skrzy­pie­nie „ciem­nej maszy­ne­rii”.

Muy buenos días, señor Ray­mundo:

Znany jest panu – mówi­łem panu tym – mój podziw dla twór­czo­ści J.C. Onet­tiego (pamię­tam, że myśla­łem wów­czas, iż w przy­padku Onet­tiego nie­jaki E.S. jest tłu­ma­czem nie do zastą­pie­nia). Przed kil­koma dniami zadzwo­nił pan do mnie, pro­po­nu­jąc prze­ło­że­nie na pol­ski La muerte y la niña, pracę, do któ­rej jesz­cze przed rokiem zabrał­bym się z entu­zja­zmem. Ale teraz już nie. Gdyż cho­dzi o to, że coś się stało. I to dla­tego.

Nie ma to, oczy­wi­ście, nic wspól­nego z moim daw­nym spo­rem z kil­koma oso­bami z WL. Nie ma to rów­nież – rzecz jasna – nic wspól­nego z Onet­tim. Ma nato­miast, ma wszystko ze śmier­cią i dziew­czyną, to jest ze śmier­cią i życiem.

W Szczę­śli­wym Nowym Roku, któ­rego panu życzę, szczę­śliwy jest Każdy Nowy Dzień.

Sta­churę czę­sto dopa­dała wąt­pli­wość – co ja tu robię? Gdy zaczy­nał czuć się nie­swojo, gdy głowa lekko już pobo­le­wała, gdy ludzie dookoła naprzy­krzali się i męczyli. Odpo­wia­dał bez­słow­nie, odda­lał się, odcho­dził, wie­rzył, że w ten spo­sób choć tro­chę uciek­nie od sie­bie. Biedny.

„Teraz myślę, to zna­czy pomy­ślało mi się nie­dawno, czy wypro­du­ko­wa­nie pojęć życia i śmierci, i krań­cowe prze­ciw­sta­wie­nie sobie tych pojęć – nie odwio­dło nas być może od innej drogi: nie-tak-tra­gicz­nej. Nie wiem”. Tak w marcu 1976 roku, w liście do Key­hów, przy­ja­ciół ze Śla­ska, obja­wia swoją intu­icję, ale nie roz­bu­do­wuje jej, nie roz­wija, ot, prze­błysk, a prze­cież tyle obie­cu­jący. Powtó­rzy go w opo­wia­da­niu Nocne popo­łu­dnie. To ina­czej powie­dziane bud­dyj­skie neti-neti i moje nec-nec, to podej­rze­nie fizy­ków co do natury prze­strzeni nie­prze­mien­nej, która jest w nas, gdzieś tam, w głębi. Dobitne ist­nie­nie Sta­chury musiało w końcu stać się roz­ma­zane, nija­kie, bez wyj­ścia, bo tak naka­zuje przy­pi­sana nam dwo­istość. Nie wiem, czy ktoś chciał porów­nać, czy porów­nał drogi Nie­tz­schego i Sta­chury, ich próby wdra­pa­nia się wyżej i wyżej. I prze­ko­na­nie obu: już wiem, już rozu­miem. Myśl ma swoją moc odkryw­czą, nie jest jed­nak wszech­mocna. Wśród roz­ma­itych bez­droży są też i te myślowe. Czy warto się nimi zaj­mo­wać? Może dla prze­strogi, pra­wie dydak­tycz­nie… choć i to może oka­zać się groźne. Nie­do­brze jest za dużo rozu­mieć.

Chciał­bym o nim ser­decz­nie, ale co umar­łemu po słów­kach? Pocie­sze­nia pośmiertne warte są funta kła­ków, a jed­nak…

Odsłu­cha­łem nie­dawno kilku pio­se­nek w jego wyko­na­niu. Inten­cje Sta­chury były szla­chetne. I nie jest to takie złe, jak parę razy wybrzy­dzano w redak­cji. Może nie na festi­walu w Wood­stock, ale na pewno w Nashville byłby wysłu­chany.

Sta­chura żył 42 lata. Był star­szy ode mnie o sie­dem lat, a wyda­wało mi się nie­raz, że jest młod­szy. Swoje ostat­nie myśli zapi­sy­wał już jako sta­tyk, wyrwał się z mało­lac­twa, osią­gnął to, co zwy­kle dopada ludzi dekadę wcze­śniej – doro­słość w miarę zrów­no­wa­żoną, obo­lałą, ciężką.

Z wędró­wek Sta­chury, tych zwy­kłych i tych meta­fi­zycz­nych, nie wycią­gnięto żad­nych wnio­sków, pra­wie żad­nych. Mało­laty tro­chę się pogo­rącz­ko­wały, star­szych nie­wiele to obe­szło i z wolna zapo­mniano o jego nie­po­ko­jach i o potrze­bie Itaki (z cier­pliwą Pene­lopą). Mło­dzi łatwo gubią drogę. Myślę – to led­wie podej­rze­nie – że wystar­czy dobra świa­do­mość, aby wędro­wać, że nie musi się doni­kąd wyru­szać, pchać się za wid­no­krąg, można zostać w domu, a świat w końcu i tak sam się zbliży. I tylko nie będzie wia­domo, czy dobrze to czy źle.

Mapo­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści, naj­trud­niej­sze. Niby tkwimy w niej po uszy, a wycho­dzi słabo. Ani dźwię­kami, ani obra­zami, ani sło­wami. Powstaje inna rze­czy­wi­stość, gubi się nasza, robi się nijako.

Krzą­tam się bez­myśl­nie po miesz­ka­niu – i to jest dobre.

Od czasu do czasu odma­wiam na głos wieczne odpocz­nie­nie – i to też jest słuszne i spra­wie­dliwe.

Zapi­suję to, co robię – a to już jest nie­po­trzebne.

Sta­churę zgu­biła emo­cjo­nalna nad­po­bu­dli­wość z odcie­niem samo­swoim. Egzo­dy­na­mizm lekko, led­wie, led­wie prze­cho­dzący w egzo­sta­tyzm i pod­szyty sporą dawką nar­cy­zmu. To mie­szanka na dłuż­szą metę nisz­cząca, w Pol­sce spo­ty­kana czę­sto. Praw­do­po­dob­nie gdyby ktoś czu­wał przy nim nie­ustan­nie w ostat­nich dniach, gdyby pil­no­wał go, gdyby poda­wał leki, gdyby… to Sta­chu­rze uda­łoby się, już prze­cież był po doro­słej stro­nie, już myśli jego krą­żyły przy­tom­nie, już rozu­miał swoją nie­dawną sytu­ację. Gdyby tego dnia nie zosta­wiono go samego, to powoli, powo­lutku, jesz­cze bez smaku, bez rado­ści, bez chęci odna­la­złby się wśród oca­lo­nych. Gdyby.

I jesz­cze taki dro­biazg: zauwa­ży­łem u niego wątłe poczu­cie humoru. Czy było ono skut­kiem cze­go­kol­wiek czy przy­czyną, nie wiem. Może pyta­nie to nie ma sensu. Bio­lo­gia to nie­przy­ja­ciel bez­względny, pod­stępny, rzadko godzi się na dobre roz­wią­za­nia. Motywu Gałązki Jabłoni nie roz­wi­jam.

A jed­nak… a jed­nak…

Jecha­li­śmy tram­wa­jem Gro­chow­ską do bazy. – Nie ustę­puję miej­sca, jak widzę, że kobieta jest mocno uma­lo­wana – ode­zwa­łem się. – Co pan?! Co pan?! – obru­szył się Sta­chura. Zamil­kli­śmy. W bazie byłem tylko raz, wła­śnie wtedy. – Niech pan coś sobie wybie­rze. Z rządka ksią­żek na półce wybra­łem Histo­ria de la cul­tura en la América Hispánica Pedra Hen­ri­qu­eza Ureñy, wyda­nie popu­larne, 12 mek­sy­kań­skich pesos. Pre­zent od Sta­chury. Byłem wtedy prze­ko­nany, że nic się z nim nie dzieje, że jest dobrze. Tak też powie­dzia­łem Bar­ba­rze w domu.

Jeżeli fowi­sta Dwur­nik sta­nie się legendą – bo patrzę na jego duży obraz W redak­cji „Twór­czo­ści” – tro­chę na wzór Sta­chury, to na pewno nie teraz. Może za kilka lat, za jedno lub dwa poko­le­nia, gdy pewne rze­czy moc­niej ułożą się w swo­ich miej­scach, gdy na uli­cach poja­wią się inni ludzie, któ­rych zacznie dzi­wić to, co się kie­dyś wypra­wiało w arty­stycz­nym światku. Wśród pisa­rzy i wśród mala­rzy. Po paru latach w redak­cji wola­łem już mala­rzy, choć też nie­wielu i nie na długo.

Ze Sta­churą roz­mi­ja­li­śmy się cha­rak­te­rami, ale gdy­bym miał się opo­wie­dzieć, byłby mi bliż­szy niż Gom­bro­wicz. Tego nie prze­ce­nia­łem. A ze wszyst­kich piszą­cych naj­chęt­niej roz­ma­wia­łem z Nowo­siel­skim [wię­cej w Dzien­niku podróży na Oco­lorę]. Dwur­nika widzia­łem tro­chę z boku, wyda­wał mi się jesz­cze inny – mala­rzy lubi­łem naj­bar­dziej. Byłem ich cie­kawy, może bez prze­sady, ale zawsze chęt­niej patrzy­łem na dobrze zama­lo­wane płótna niż na słowne popisy poetów. Prze­sada szko­dzi we wszyst­kim, i w myśle­niu, i w pisa­niu. Pokora, znojna pokora, tylko to. Nie­któ­rych auto­rów krę­cą­cych się wokół redak­cji bystry Andrzej Kijow­ski nazy­wał old­boy­ami, że niby stare konie, a w gło­wach zie­lono. Mocno ich lek­ce­wa­żył, miał im za złe ich duchową taniość, nie lubił, choć sta­rał się tego nie oka­zy­wać.

Czę­sto wspo­mi­nam Sta­churę, żal mi go, potra­fił być miły. Byli­śmy wtedy jesz­cze wszy­scy, a to się liczy naj­bar­dziej. Sta­chura chciał pewne prawdy ontyczne spro­wa­dzić do poziomu prawd codzien­nych, chciał nie­ozna­czo­ność uznać za rzecz powsze­dnią i wycią­gnąć z tego prak­tyczne wnio­ski. Gubie­nie tego, co Ortega nazywa cir­cun­stan­cia, a co tłu­ma­czę jako „uwi­kła­nia”, zawsze jest nie­bez­pieczne. „Ja to ja i moje uwi­kła­nia”, ale u Sta­chury ja sta­wało się zbędne, więc i uwi­kłań miało nie być. Oka­zało się, że jest ich jesz­cze wię­cej, są okrut­niej­sze i razem two­rzą tra­gicz­niej­szą całość. Mie­sza­nie porząd­ków łatwo pro­wa­dzi do kata­strofy. Codzien­ność pływa, unosi się na oce­anie ontycz­nym, ale ma wła­sne zasady, reguły, także cele. I jest tro­chę nie na miarę czło­wie­czą – przy­tła­cza swoją dwu­dziel­no­ścią. Poziom, na któ­rym przez chwilę trwamy, na pewno jest ozna­czony i ma ści­śle wyty­czone gra­nice, któ­rych nie wolno bez­kar­nie prze­kra­czać.

Biedny Sta­chura, tak wiele myśli na jedną głowę. A prze­cież prze­strze­gał mnie: – Panie Raj­mun­dzie, niech pan tyle nie myśli. Myśl goni myśl, a tę jesz­cze inna, myśl wal­czy z myślą… Prze­strze­gał przed tym, czego sam doświad­czał i co go tak drę­czyło.

Czy mógł­bym się ze Sta­churą poro­zu­mieć? Sta­churą z jakiego okresu? Z tego, gdy go pozna­łem, raczej nie. Byłem za naiwny, za mało doświad­czony przez życie, żeby móc poważ­niej i odważ­niej. Ale i teraz, gdy to piszę, też nie wiem, czy chciał­bym być jego ducho­wym kom­pa­nem. Zresztą, może, choć nie umiem wyobra­zić sobie Sta­chury sta­rego, z pobruż­dżoną twa­rzą, powłó­czą­cego nogami. Jego świat to jed­nak nie mój. Czuję, współ­czuję, rozu­miem, sta­ram się, ale jed­nak nie. Wydaje mi się, że rozu­miem go myślowo, a nie rozu­miem emo­cjo­nal­nie. Nie rozu­miem wyro­śnię­tych dzie­cia­ków, jestem z innej niszy. Ani on, ani ja nie mie­li­śmy ochoty na skra­ca­nie życz­li­wego dystansu mię­dzy nami. Tak było lepiej.

Jaki jest, zoba­czy­łem przy pierw­szym spo­tka­niu w redak­cji. Przed­sta­wiono nas sobie. Luźno, nie­for­mal­nie, ja byłem tym „z Argen­tyny” i chcia­łem coś o tej mojej Argen­ty­nie powie­dzieć, ale Sta­chura nie oka­zał zain­te­re­so­wa­nia, prze­rwał mi po paru sło­wach, że niby wszy­scy mają jakieś życiowe przy­gody. Zoba­czy­łem i zro­zu­mia­łem, że jest zain­te­re­so­wany tylko wła­snymi, że to oso­bo­wość nar­cy­styczna, sob­ko­wata (choć wtedy tego tak nie nazy­wa­łem). Zamil­kłem. Uśmiech­nę­li­śmy się do sie­bie i Sta­chura zaczął coś o wła­snych spra­wach, o tek­stach, już nie pamię­tam. Był naj­praw­do­po­dob­niej późny rok 1974 albo począ­tek następ­nego. W mojej pry­wat­nej mito­lo­gii Sta­chura długo nie zaj­mo­wał szcze­gól­nego miej­sca, był jed­nym z wielu; inny, ale do nich podobny. Zajęty sobą. I coś, co rzu­ciło mi się w oczy, był w moim odczu­ciu młod­szy ode mnie, a ja już wtedy boczy­łem się na szcze­niac­kość. Prawda świata kryje się w myślach, nie w emo­cjach, tak sądzi­łem i wła­ści­wie sądzę do dzi­siaj, choć może mniej rygo­ry­stycz­nie, uczu­cia też dopusz­czam do michy, niech i one posilą się odro­binę.

Mniej znane:

1. Zauwa­ży­łem, że po roku w Mek­syku Sta­chura posłu­gi­wał się hisz­pań­skim bie­glej niż Ryszard Kapu­ściń­ski po sied­miu latach spę­dzo­nych tam jako kore­spon­dent PAP-u.

2. Pla­no­wał podróż do Argen­tyny, o czym dowie­dzia­łem się w Buenos Aires w 2004 od jego dale­kiego krew­nego, majora Sta­chury: – Pisał do mnie, chciał przy­je­chać…

Sta­chura nie zdra­dzał mi się z tych pla­nów.

Rze­czy­wi­stość, jaka nam przy­pa­dła, bywa ładna, ale nie na tyle, by się nią nie­ustan­nie zachwy­cać. Sta­chura nad­uży­wał słowa „nie­sa­mo­wite”; gdy czymś się zain­te­re­so­wał, gdy coś mu się przy­tra­fiło, gdy było ina­czej niż zwy­kle. Po latach, kiedy słu­cha się o tych nie­sa­mo­wi­to­ściach, nie trzeba się zbyt­nio dzi­wić ani obru­szać; wtedy, w tam­tej chwili, mogły być takie, a na pewno takimi się wyda­wać. Oczy­wi­sto­ści nie­sa­mo­wite to jed­nak pierw­szy krok do nie­bez­piecz­nej prze­sady, reszta staje się potem mniej smaczna i mocno zdra­dliwa. Naj­pierw fizyka, potem bio­lo­gia, a póź­niej zaba­ła­ga­niona oczy­wi­stość, w jakiej się taplamy. Cor­tex Sta­chury nie potra­fiła nadą­żyć za falo­wa­niem układu lim­bicz­nego, współ­brz­mieć z nim, nie umiały te dwie siły dojść do poro­zu­mie­nia, cor­tex musiała co i rusz bro­nić się, nie zawsze sku­tecz­nie, wra­że­nia góro­wały nad roz­waż­nym myśle­niem. Tak by to z grub­sza wyglą­dało w uję­ciu mode­lo­wym, sche­ma­tycz­nym.

Nasze nie­stety to pra­stare eheu!

Naj­bez­piecz­niej­sza jest droga środka, tak mówią. Sta­chura dotarł na nią obo­lały, strasz­li­wie potur­bo­wany, gdy już posta­no­wił pogo­dzić się ze świa­tem. Droga środka rzadko bywa sze­ro­kim trak­tem. Jest na swój spo­sób bez­li­to­sna, wymu­sza porzą­dek i karze za odstęp­stwa. Dla wcho­dzą­cych w życie ci, co nią wędrują, wydają się raczej bez­barwni, sza­rzy, nie­cie­kawi. Witaj, Bob to powi­ta­nie kogoś, kto z bez­tro­skiej mło­do­ści wkro­czył w wiek doro­sły. Przy­pi­sana doj­rza­ło­ści droga środka roz­jeż­dżo­nymi kole­inami, po manow­cach i bez­dro­żach, przez wądoły i wer­tepy, wciąga w chy­bo­tliwą sta­rość, naj­pierw gadaną, póź­niej rze­czy­wi­stą, a tu żarty się koń­czą. Nie ma cud­nych manow­ców.

Sta­churę można było oca­lić, z winy roz­ma­itych oko­licz­no­ści nie udało się.

Pamię­tam, jak pan Fedecki opo­wia­dał, że zauwa­żył u mar­twego poety, któ­rego zdjęto i uło­żono na tap­cza­nie, dłoń zgiętą tak, jakby w ostat­niej chwili pró­bo­wał się jesz­cze uwol­nić z uwięzi. – Instynkt życia – mruk­nął Fedecki.

Za dużo mówię o Sta­chu­rze, daje znać o sobie to, czego nie lubię: zmora obse­syjno-kom­pul­sywna, która pró­buje dopaść mój cichy sta­tyzm.

Nie­szczę­ściem pol­skiej lite­ra­tury jest to, że mło­dzi, uta­len­to­wani auto­rzy nie sta­rzeją się, duchem pozo­stają wciąż mło­dzi, myślą i piszą jak pod­rostki. Lite­racka rewo­lu­cja, o jakiej trą­bił Bereza, to przy­kład wzor­cowy: old­boye z umy­sło­wo­ścią nasto­lat­ków. Wśród nas to przy­pa­dłość nie tylko piszą­cych, cza­sami zasta­na­wiam się, czy nie jest to cecha przy­pi­sana więk­szo­ści tzw. twór­ców. Wśród ludzi z arty­stycz­nym zacię­ciem wyraź­nie domi­nują osoby nie­doj­rzałe. O Brzo­zow­skim mówiono Tadzio, był peł­nym uoso­bie­niem emo­cjo­nal­nej lek­ko­ści, ow­szem, obda­rzo­nej malar­skim talen­tem. A przy tym to taki miły czło­wiek. O cho­rym Sta­chu­rze rów­nież tak mówiono. I taki był, choć prze­cież nie zawsze. Dzieci bywają takie, ale… no wła­śnie, a co do czy­ta­nia sta­rym koniom?

Infan­ty­li­za­cja kul­tury – brzmi poważ­nie, a nie jest.

Ostatni raz widzia­łem Sta­churę na dworcu War­szawa Wschod­nia. Jecha­łem pod­miej­ską kolejką do śród­mie­ścia, spoj­rza­łem przez okno i zoba­czy­łem go. Wydało mi się, że stoi jakoś nie­pew­nie. Wra­że­nie może stąd, że mocno pochy­lił się i roz­glą­dał. Było to już po wypadku kole­jo­wym, który przy­wró­cił go do obo­la­łej rze­czy­wi­sto­ści.

Ostatni raz sły­sza­łem go w redak­cji. – Wpa­daj! – uśmie­cha się Lisow­ski i obej­muje poetę ramie­niem. – Będzie mi to potrzebne – cicho mówi Sta­chura i podaje nam lewą dłoń, tę bez opa­trunku.

Natura to jeden wielki Auschwitz – powta­rzać to czy lepiej uda­wać, że się nie rozu­mie, nie pamięta? Że nie ma zgody, bo tak i owak, bo prze­cież, a jed­nak, bo w końcu… Baj­kami i opo­wiast­kami nie ule­czą nas przed tym, żeśmy się uro­dzili – wes­tchnie­nie sta­rego Bor­gesa. Con las fábulas y los cuen­tos no nos curarán de haber nacido, mniej wię­cej tak. To tylko inna wer­sja tego, co na początku. Jeste­śmy, nie­stety, nikłymi odpry­skami natury, jej kło­po­tli­wym nad­dat­kiem. Matka natura? Raczej maco­cha. Sama natura jest w roz­terce, nie wie, co robić. Cza­sami lituje się, pozwala wyobraźni sza­leć. Zwy­kle waha się, namy­śla. Pod­po­rząd­ko­wać sobie wszystko bez cac­ka­nia się czy pozwo­lić na dal­sze usa­mo­dziel­nia­nie się tego, co chce uciec? Jesz­cze do nie­dawna szu­kano złych duchów, wie­rzono w ich ist­nie­nie, zna­le­ziono tylko nie­szczę­snego ducha cza­sów. Świat, czyli wielka sterta bana­łów. I na to ulica też ma wła­sne okre­śle­nia, nie­które cał­kiem udane.

– Ale wio­sna jest piękna – sły­szę. Może, nie wiem, „sama nie­do­rzecz­ność” pisał Gogol, co bawiło Nowo­siel­skiego, choć nie­prze­sad­nie, uśmie­chał się raczej cierpko.

Na sta­rość

prze­syt i nie­do­syt,

dnie dobre i dnie złe,

podróże i ich brak,

cho­dze­nie i leże­nie,

to, co było i czego nie było,

wszyst­kie z… i bez…

zrów­nują się, zacie­rają, giną w nie­okre­ślo­no­ści, w jakimś cie­niu, w pół­mroku za oknem. Nie patrzeć, nie roz­pa­mię­ty­wać! Tylko tro­chę bez­myśl­nego spo­koju, tylko tro­chę. Uwol­ni­łem się od ludzi, mniej wię­cej, choć nie od innych pod­le­gło­ści. Dawno temu uzna­łem, że lubię deszcz i wiatr, ale one mnie widocz­nie nie za bar­dzo, bo poja­wiają się zwy­kle nie w porę. Szybko wró­ci­łem do domu. Leżę, słu­cham radia, jakie to nudne, zasy­piam znu­dzony sobą.

„By obej­rzeć się, trzeba tak wiel­kiego męstwa […]” – to Iwasz­kie­wicz w wier­szu dedy­ko­wa­nym osiem­dzie­się­cio­let­niemu Kuli­sie­wi­czowi. Byłem przy nich, zanio­słem Kuli­sie­wi­czowi „Twór­czość” z wier­szem, był wzru­szony.

I poeta, i rysow­nik wyda­wali mi się bar­dzo sta­rzy, a jestem teraz ich rówie­śni­kiem – jak to tak? Nic z tego nie rozu­miem. Gdyby nie dłu­gie ćwi­cze­nia z samot­no­ści, ter­mi­no­wa­nie w latach stu­denc­kich, a potem w mojej Argen­ty­nie, nie wytrzy­mał­bym, nie zniósł­bym pustki wokół sie­bie. Cza­sami jest obo­jętna, ale bywa wredna, nie patycz­kuje się, drę­czy surowo, po maco­szemu, a spa­nie nie­wiele pomaga. Dużo myślę o Bar­ba­rze.

Dziś rano po marud­nych snach lek­kie pobo­le­wa­nie głowy, może to coś w powie­trzu, a może to krew tak się roz­py­cha w dur­nym ciele? Życie to pokuta za to, żeśmy się uro­dzili, usły­sza­łem wieki temu w Santa Fe. Jesz­cze tro­chę i wio­sna.

Słońce nie wszę­dzie świeci tak samo, co Miłosz zauwa­żył w Głę­bo­kiem (tam się uro­dzi­łem). Dla­tego mityczna Pół­noc jest tylko bla­do­szarą, zwy­kłą pół­nocą, a ludzie wydają się tam przy­ga­szeni, żyje się im nie­we­soło.

Na dwo­rze chłód, ale już bez śniegu (pra­wie). Wio­sna przy­bywa z opo­rami, prze­dzie­ra­jąc się przez nie­bie­skie zasieki. Dzień byle jaki… Wie­czo­rem słu­cham cho­ra­łów gre­go­riań­skich, które w radiu rzadko roz­brzmie­wają. Przy­po­mina mi się opo­wieść Andrzeja Kijow­skiego o jego podróży do Hisz­pa­nii, z oży­wie­niem opo­wia­dał o tym, co widział i sły­szał. Widział prze­piękne kate­dry. W jed­nej z nich sły­szał nie­zwy­kłej urody śpiewy. Opo­wia­dał o tym i był wyraź­nie poru­szony.

Poczu­cie toż­sa­mo­ści jest czymś poza nami. Kiedy się budzę, jestem sobą, nie będąc jesz­cze sobą w pełni. Dopiero przy­cho­dzę do sie­bie, wolno wra­cam skądś, aż moja toż­sa­mość nie­śpiesz­nie zlewa się z moją jaź­nią. Jaźń nie potrze­buje wspar­cia, potrze­buje go tylko toż­sa­mość. W jaźni jestem dro­biną świata, drzew, chmur, świa­tła; w toż­sa­mo­ści jestem cząstką spo­łecz­no­ści, czyli innych.

Toż­sa­mość wędrow­ców – dziwna, trud­niej­sza do poję­cia; apa­tryda, wygna­niec, koczow­nik, a więc nomada, czyli bar­ba­rzyńca czy­ha­jący na nas. Takie poczu­cie mie­wał Sta­chura (mieli je także Żydzi).

Wędrow­cem byłem przez rok, w Santa Fe. Byłem mądrzej­szy od kole­gów tym, że nie byłem stąd. Rozu­miem noma­dów, tak wtedy myśla­łem. Podobno w War­sza­wie nie uro­dził się jesz­cze żaden dobry poeta (jedyny wyją­tek to Osip Man­delsz­tam). Dobrze to czy źle?

Szcze­gólną pra­wi­dło­wość odkrył Ortega i opi­sał ją w jed­nym ze szki­ców o Velázquezie w sie­dem­na­sto­wiecz­nej Hisz­pa­nii: zdolni poeci czę­sto bywają ludźmi głu­pimi. Gom­bro­wicz myśl Ortegi roz­wi­nął w fili­pice prze­ciw poetom. Co dalej? Poeci nie słu­chają, pło­dzą wier­sze i łatwo pero­rują o tym, na czym się nie znają. Stają się oso­bami publicz­nymi i chęt­nie mącą innym w gło­wach, wspie­rani przez brać aktor­ską. Świat słów jest jed­nak czymś innym niż świat rze­czy. Co innego je łączy i co innego dzieli. Inna jest też ich wza­jemna zależ­ność, inna w oczach arty­sty, inna dla reszty bied­nych ludzi.

Pochwa­li­łem Jerzego Pro­ko­piuka za to, co robi, a on odpo­wie­dział dziw­nie: – O, głos na pusz­czy!

Odzew na to, co istotne i war­to­ściowe, zawsze był u nas mierny. Nikogo nie męczą dziś pyta­nia pierw­sze. Co naj­wy­żej ludzi­ska chcą wie­dzieć, któ­rego poli­tyka popie­ram. Tro­chę to tak, jakby pytali: wolisz Al Capone czy Mey­era Lan­sky’ego? Szcze­gólny jest ten podziw dla mafij­nego ban­dzior­stwa. Zresztą… każdy zoo­log powie, że świ­nie są inte­li­gentne. Nie lubię ludzi cho­rych na cho­robę przy­wód­czą, lek­ce­ważę ceza­rów.

Kie­dyś byłem cie­kawy ludzi, dzi­siaj nie jestem, wię­cej – stali mi się odstrę­cza­jący. – Świat byłby inny, gdy­by­śmy czę­ściej cho­dzili na cmen­tarz – usły­sza­łem w Don Tor­cu­ato.

Zwie­rzęce uczu­cia i bez­radne myśli, czu­jące zwie­rzę i myślące ja – czyli my. Dla­czego nie ina­czej? Dla­czego nie w poje­dynkę? Jestem albo nie jestem – niech­by tak, bez pośred­ni­ków, bez tej reszty. U Sta­chury męczą się Michał Kątny i Janek Pra­dera, pra­dera to łąka, ale hisz­pań­ska, daleka, nie swoja. Kątny to ktoś z ukry­tych i zapo­mnia­nych zaka­mar­ków pamięci. Ten, kto choć raz doświad­czył praw­dzi­wej migreny, tej głę­bo­kiej, wie, co mam na myśli.

Wszyst­kie nie­zwy­kłe histo­rie, o jakich cza­sami się sły­szy, są czymś naj­zwy­klej­szym. Zwy­kłe i nie­zwy­kłe to jedno.

Kiedy malarz Sta­juda poma­chał mi ręką – wycho­dzi­łem z pokoju, w któ­rym leżał – wyglą­dało to tak, jakby machał już z dru­giego brzegu. W któ­rym roku to było? Był taki rok? Myśląc o tym, śla­ma­zar­nie zasy­piam. Nie pamię­tam, co mi się śniło.

Sta­juda zmarł w dru­gim dniu wio­sny 1992.

Wśród pouczeń dla księży, co i kiedy mają mówić, jest i takie: „Ode­zwa mogąca bydź użyta zaraz po sko­na­niu… Oto na czem się koń­czą rze­czy ludz­kie, oto na co wy i ia przy­idziemy może nie­za­długo. Trzeba umrzeć” (z Odezw paster­skich… x. Win­cen­tego Fry­dry­cha Kano, Łowicz 1819).

The Grim Reaper, dosłow­nie: ponury żni­wiarz, a wśród nas – Kostu­cha z kosą.

O mala­rzach tra­dy­cyj­nie mówi się nie­wiele. Ortega tłu­ma­czy to rodza­jem ich zaję­cia, „nie­ustan­nym i cięż­kim zma­ga­niem się z mate­rią…”. Prak­tyk Sta­juda dopo­wia­dał w podob­nym duchu, wyja­śniał mi to szew­ską naturą fachu – sie­dzi się w sute­re­nie i znad kopyta patrzy na nóżki fika­jące w górze. Kopy­tem są tu szta­lugi. Koniecz­ność fizycz­nego, rze­mieśl­ni­czego poświę­ce­nia sie­bie i czasu, żeby wydo­być coś z pustego kawałka płótna. Ortegę zdu­miewa, że o Goi współ­cze­śni mu pra­wie nic nie mówią, a całą póź­niej­szą legendę o jego buj­nym, awan­tur­ni­czym życiu wyssano z palca. Mecha­nizm psy­cho­lo­giczny jest tu pro­sty, pustkę po arty­ście musiano czymś zapeł­nić i zapeł­niono bija­ty­kami, roman­sami, poja­wiła się księżna Alba.

Malarz to czło­wiek zamknięty w pra­cowni. Jurek Panek stał się dla mnie sym­bo­lem naj­peł­niej­szym, uoso­bie­niem takiego wła­śnie uwię­zie­nia. Dwur­nik bun­to­wał się, nie chciał być więź­niem.

Sztuka jest tym, co ma trwać, tak się mówi. Nawet gdy pochyla się nad śmier­cią i ją kokie­tuje, lek­ce­waży albo i pomija, udaje, że pomija. Wszyst­kie objets d’art są prze­cho­wy­wane i chro­nione wła­śnie po to, by żyły za nas i po nas. Są – rzecz banalna – naszym echem. Szep­tem, bywają też jękiem, są depo­zy­ta­riu­szami czy­jejś pamięci. To nie ludzie oca­lają dzieła sztuki, to one ratują ludzi. Mój Boże, ale czemu tak kapry­śnie?

Obrazy dzie­więt­na­sto­wieczne zebrane w gro­madę na dużych wysta­wach raczej zyskują, przy­spa­rzają sławy arty­stom. Dwu­dzie­sto­wieczne w podob­nej sytu­acji raczej nie. Budzą nie­po­kój. Wiel­kie retro­spek­tywy i Cybisa, i Dwur­nika w Zachę­cie mocno mnie zmę­czyły. Jak­bym zamiast jed­nej książki prze­czy­tał ciur­kiem całą ich półkę. Jak to tak, na raz?

Nie chce mi się poważ­niej, sta­rość ma prawo do dur­no­wa­tych myśli.

Gdy zaczyna się wio­sna, słowa więdną. W kul­tu­rze pełna demo­bi­li­za­cja. Dosto­jewsz­czy­zna roz­wod­niona, wszystko wolno, ale nic nie bawi. Zamiast tiurmy pustka bez gra­nic, która znie­wala bar­dziej niż jakie­kol­wiek kraty. Trzeba się spiąć, sku­pić i być sobą dla sie­bie. Nie dla idei ani haseł, jedy­nie dla sie­bie. Kie­dyś były sosy mona­chij­skie, ciemne, dające obra­zom pozór głębi. Dziś są to sosy kali­for­nij­skie, słod­kie, lan­dryn­ko­wate, różowo-paste­lowe, łudzące rado­ścią. Cza­sami sen­ty­men­talne i nostal­giczne, ckliwe, cza­sami dzielne i niby-męskie. Dziwne, że Anglo­sasi, tacy trzeźwi i pro­te­stanccy, dali się nabrać na ten duchowy zaduch. Z jed­nej strony chwy­ciła ich za gar­dło zła wola i pry­wata rzą­dzą­cych, z dru­giej popisy kome­dian­tów, aktor­stwo jako prze­jaw miłego dla wszyst­kich opor­tu­ni­zmu i tan­dety. To brac­two hała­śliwe, rosz­cze­niowe w nie mniej­szym stop­niu niż nie­je­den ide­owy bun­tow­nik. Od dawna wia­domo, że czym dla urzędu jest petent, tym dla pań­stwa wła­śnie bun­tow­nik – to solidne filary ich ist­nie­nia, nadają im sens i pod­trzy­mują trwa­nie. Od nie­dawna wiemy też, że takim fila­rem stał się rów­nież skory do draki i pro­te­stu, krzy­kliwy aktor, który swo­imi sprze­ci­wami na pokaz utwier­dza tylko to, prze­ciw czemu gar­dłuje, nie­świa­domy, że im gło­śniej krzy­czy prze­ciw, tym bar­dziej jest za, bo zawsze ina­czej, zawsze na opak. Czło­wiek w miarę roz­gar­nięty jest ponad to, co robi. Stara się to robić rze­tel­nie, ale nie utoż­sa­mia się z tym. U akto­rów jest ina­czej. I bun­tow­nicy, i ich kla­kie­rzy łatwo mylą wyobra­że­nia z rze­czy­wi­sto­ścią. Akto­rzy w nie swo­ich rolach stają się żało­śni. To, co ważne, doko­nuje się poza życiem ulicy, poza spo­łecz­nym mro­wi­skiem, poza. Gawiedź lubi kicz, bo w nim naj­peł­niej się odnaj­duje. Tak było zawsze, mamy sporo świa­dectw ze sta­ro­żyt­no­ści. Emax domina to kobieta z namięt­no­ścią do zaku­pów, trzpiotka ze Sztuki kocha­nia Owi­diu­sza.

Kiedy gapię się w tele­wi­zyjny ekran, widzę, że jest dobrze, a może nawet jesz­cze lepiej. Głu­pota wydaje się bez­denna, bez­kre­sna niczym miłość mat­czyna. Kpina Wik­tora Hugo nie zesta­rzała się ani tro­chę. Potrzeba dur­noty zawsze była czymś natu­ral­nym i na szczę­ście nie­trud­nym do zaspo­ko­je­nia. W tele­wi­zji poja­wiły się roze­brane panienki, wido­wi­ska w typie „byczo jest” i nawo­ły­wa­nia do opty­mi­zmu. Jestem za. Głu­poty ni­gdy za dużo, to ona pozwala każ­demu poczuć się pew­niej. No i można się tyle dowie­dzieć. Dzi­siaj usły­sza­łem, że ist­nieje fry­zjer­stwo arty­styczne, odbywa się nawet Inter­na­tio­nal Festi­val of Hair­dres­sing Art. I że finan­si­sta David Boga­tin ma na wzglę­dzie przede wszyst­kim inte­res swo­ich ban­ko­wych klien­tów, a nie wła­sny zysk.

Unde malum? pod­sta­wowe pyta­nie etyki. Skąd zło? Dla św. Augu­styna jest ono bra­kiem dobra, nie ma natury ontycz­nej, nie ist­nieje samo­ist­nie. Gdzieś tu, na styku ist­nie­nia i jego braku, pomiesz­kuje tajem­nica. Z drob­nych mali, z bólu głowy, z nie­po­koju, z nie­speł­nie­nia czer­piemy ontyczną pew­ność, że jed­nak ist­nie­jemy, że nie jeste­śmy czy­imś przy­wi­dze­niem, uro­je­niem, bo ból boli.

„Cały świat w zagłę­bie­niu dłoni”, ładna myśl Sta­chury; jej speł­niony obraz pró­bo­wał utrwa­lić Duni­kow­ski, wyrzeź­bił kostro­pate popier­sie Sta­lina trzy­ma­ją­cego ziem­ską kulę w swo­jej łapie. Poli­tyka i bez­rad­ność, chęć ucieczki. Ojco­wie pustyni. Ze wszyst­kich wojen, jakie na ziemi toczą się bez końca, zma­gań este­tyki z etyką, kobiet z męż­czy­znami i odwrot­nie, dzieci z rodzi­cami, naj­dłuż­sza, naj­bez­względ­niej­sza i chyba bez szans na rozejm jest wojna cha­rak­te­rów. Endo­dy­na­micy trzy­mają za twarz sta­ty­ków, a sekun­dują im niczego nie­świa­domi egzo­sta­tycy, akto­rzy popi­su­jący się nie tylko na sce­nie.

– Naj­wię­cej kło­potu spra­wiają pyta­nia naiwne: czemu poli­tyczne łachu­dry tak się trzy­mają swo­ich stoł­ków?

– To ludzie wewnętrz­nie słabi, siłę daje im moż­li­wość mani­pu­lo­wa­nia innymi, zarzą­dza­nia ich posłu­chem. Odpo­wiedź Mariana Mazura w sta­rej pracy Cyber­ne­tyka i cha­rak­ter jest obja­wie­niowa nie tylko dla tych, co lubią filo­zo­fo­wać, ale i dla spo­łecz­nych prak­ty­ków.

Świat od dawna stoi na gło­wie.

Ale nie wszystko jest poli­tyką – na razie.

Sta­rość to powta­rza­nie się. Kto sunie naprzód, choćby i powoli, ten trwa poza sta­ro­ścią. Nie trzeba za wiele wspo­mi­nać, nie warto roz­pa­mię­ty­wać. Piszę w nastroju nija­kim. To oznaka sła­bo­ści, co robić? Sta­chura radził posprzą­tać miesz­ka­nie, zro­bić porzą­dek wokół sie­bie. „Brud to król bała­ganu, władca śmieci, pan nie­po­rządku” mówi się w Kubu­siu Puchatku. Przy­słu­guje mu tytuł „Wasza Obrzy­dli­wość”.

Naj­le­piej nic nie robić, powta­rzali podobno sta­rzy Chiń­czycy. Wie­dzieli, co mówili. A poza tym dobrze jest za dużo nie myśleć. U więk­szo­ści ludzi myśle­nie ma cha­rak­ter szcząt­kowy, oddane jest w pacht natu­rze. Męż­czyźni myślą o babach, o for­sie, o wła­dzy, a myśląc o tym, myślą, że myślą. Gdy­bym miał zbędne pie­nią­dze, wydru­ko­wał­bym dwa pla­katy i poroz­wie­szał je na uli­cach:

1. Omnis stul­ti­tia labo­rat fasti­dio sui (dla bie­glej­szych w tra­dy­cji).

2. Lepiej z mądrym zgu­bić niż z głu­pim zna­leźć (dla reszty).

Wycho­dzę z domu nie­chęt­nie, idę ulicą tak, jak­bym nie szedł, bo idzie tylko cząstka mnie, i to chyba ta naj­mniej ważna, a cała reszta, zbun­to­wana, a może wyzwo­lona, pęta się gdzieś daleko. Idę i nie wiem, ile czę­ści niosę. W egip­skiej mito­lo­gii było ich dzie­więć, a każdą nazy­wano ina­czej i każda też potem, po roz­sta­niu z innymi cząst­kami, żyła ina­czej. Nie­które roz­wie­wały się szybko, inne trwały bez końca. Ta, którą niosę, jest jak podmuch wia­tru, wszystko widzi i niczego nie chce. Idę powoli i patrząc obo­jęt­nie na domki, drzewa i ludzi, spo­strze­gam w pew­nej chwili, że widzę je z wysoka, że wiatr unosi mnie lekko do góry, a wzbi­ja­jąc się coraz wyżej, prze­staję już być sobą. Jak zia­renko pyłu, dro­bina kurzu faluję w powie­trzu i cze­kam, aż kolejny podmuch strąci mnie do morza. Każde wra­że­nie, każde prze­ży­cie jest jak otchłań, w którą można się sto­czyć. W jed­nym geście, w jed­nym sło­wie można uto­nąć jak w morzu. Na pyta­nie, jak wygląda morze, pewien mary­narz odpo­wiada przy­tom­nie: jest pełne wody.

Rze­czy­wi­stość jest cie­niem słów – to prawda ożyw­cza; gdy dorwali się do niej filo­zo­fo­wie, wszystko się zbie­siło… Nie pamię­tam już, gorzej, coraz mniej chcę pamię­tać. Prze­dzie­ra­jąc się przez wiatr, czuję się, jak­bym był na cza­tach. Jak­bym doglą­dał dry­fo­wa­nia słów i rze­czy doni­kąd. Śmierć, czyli frag­ment więk­szej cało­ści. Podob­nie można by powie­dzieć o życiu, choć zabrzmi to pospo­li­cie. Słowa – banały. Noc – nic. Śmierć – śmieć. Puste dźwięki.

Świat z myśli, ze słów. Może, nie wiem. Gdyby tak było, nie wróży to niczego dobrego. Par­me­ni­des zakre­ślił gra­nice tego, co jest. Poza nimi nie ma nic, czyli jest nic. Spo­tka­nie nico­ści z ist­nie­niem na sta­rych ryci­nach przed­sta­wiano jako taniec śmierci. Że niby praw­dziwa zagadka zaczyna się tam, gdzie się wszystko koń­czy. Wła­ści­wie śmierć nic nie zna­czy, dane jest nam tylko życie. Tak w rachunku binar­nym, w innych praw­do­po­dob­nie ina­czej. Nie wiemy, jakie są plany boże, mówią mi. – Plany czyje? – pytam.

Prze­glą­dam stare szpar­gały z zapi­skami, może coś się przyda. Wiatr poroz­wie­wał myśli, słowa roz­sy­pały się w litery. Powta­rzam się, ale to lubię. Nie pamię­tam, o czym śni­łem.

W życiu ważne jest, choć może nie naj­waż­niej­sze, to, na jakie duchowe wyso­ko­ści ktoś się wdra­pie. Dla tych, któ­rym zawrót głowy unie­moż­li­wia wspi­naczkę, pozo­stają prasa i tele­wi­zor, z nizin banału i powsze­dnio­ści patrzą na wszystko, na kosmos, na tajem­nicę, na to, co dale­kie i zawsze nie­osią­galne – i jest im dobrze. Wybór jest wła­śnie taki: docta igno­ran­tia albo znojne lamen­ta­cje wśród myśli roz­rze­dzo­nych, gdzie nic nie jest pewne, a do domu daleko. Ile­kroć myśli peł­gają migo­tli­wie, to tylko dla wła­snej ucie­chy.

O tym, że jeste­śmy sami, przy­po­mi­nają poeci i filo­zo­fo­wie. Ich słowa są cie­niem tego, czym jest to dziwne uczu­cie, jakie cza­sami nara­sta i staje się doj­mu­jące. Strasz­liwa samot­ność samot­no­ści.

Każda teraź­niej­szość jest spóź­niona, trwa bez tych, z któ­rymi chcia­łoby się jesz­cze poroz­ma­wiać, choćby przez jeden dzień.

Z daw­nych nota­tek. W pociągu patrzę przez okno, prze­rzu­cam prasę, wycho­dzę na kory­tarz, widzę jakiś duży obraz, opa­ko­wany w papier. Roz­glą­dam się, zer­kam do sąsied­niego prze­działu, w kącie przy oknie sie­dzi Paweł Lasik. Od roku myśla­łem o nim i obie­cy­wa­łem sobie, że go odwie­dzę. W ple­caku wiozę wła­śnie tekst ilu­stro­wany rysun­kiem Pawła… Kto się nami bawi?

Tajem­nica ma zawsze posmak nie­sub­stan­cjalny, jej obec­ność przy mnie to nie kolejny dowód na ist­nie­nie jakichś nad­świa­tów, to tylko oznaka mojej bez­siły. Nic nie wiem. Umiem za to coraz lepiej zapo­mi­nać. Nie przy­po­mi­nam sobie połowy kole­gów z klasy, nie­wiele myślę o tych, któ­rych jesz­cze pamię­tam. Naj­pierw męż­czy­zna ze skle­rozą, póź­niej skle­roza z męż­czy­zną, co usły­sza­łem u Maślusz­cza­ków, to pamię­tam. Życie jest mniej tra­giczne, niż się sądzi. Jest tra­giczne w miarę, aku­rat tyle, ile być powinno. W bez­słow­nej ciszy czuję led­wie sły­szalne skrzy­pie­nie doga­sa­ją­cego wie­czoru. Myśli są po to, żeby choć tro­chę zała­go­dzić nie­do­rzecz­no­ści natury. Ciem­no­ści stają się jedną z postaci ciszy. Być może gdzieś wyżej ist­nieje stan trzeci, który je łączył kie­dyś nie­roz­dziel­nie, a dzi­siaj upodob­nia do sie­bie. Tylko cza­sami, gdy zapada wie­czór i niczego się nie chce. Meta­fi­zyka świata to stan wiel­kiego roz­le­ni­wie­nia, które wszystko zamyka, dopina, koń­czy. Ucie­ka­nie myśli.

Jeden dzień sprzed trzy­dzie­stu lat, kiedy wszy­scy byli­śmy bied­nymi milio­ne­rami.

– Zna­la­złem na chod­niku czy­sty zna­czek pocz­towy za dwa i pół tysiąca zło­tych z orłem w koro­nie. Nakle­iłem go na list do St. Fijał­kow­skiego.

– Pod­pro­wa­dzi­łem nie­wi­do­mego na przy­sta­nek auto­bu­sowy przy Świę­to­krzy­skiej. Nie roz­ma­wia­łem z nim.

– Zacze­pił mnie męż­czy­zna o sma­głej twa­rzy, prze­bie­ra­jący nogami. – Pane, gde je pisiorka? Wska­za­łem ręką krzaki w nie­da­le­kim parku i cudzo­zie­miec bez słowa pognał w tam­tym kie­runku.

Innych grze­chów nie pamię­tam.

Kto nazy­wał zwie­rzęta naszymi młod­szymi braćmi? Czy tylko Bie­da­czyna z Asyżu? Odkąd poja­wił się w domu mały bul­do­żek, ina­czej patrzę na wszystko, co biega, lata, a nawet pływa. Czło­wie­cze uzur­pa­cje Nowo­siel­ski miał za nie­go­dziwe. Wmó­wi­li­śmy sobie różne rze­czy, ale nie zwal­nia to prze­cież z myśle­nia i nie naka­zuje być dra­niem. Dwu­znacz­ność wszyst­kiego – co jeść?

„Odnoś się z miło­ścią i czcią do wszyst­kich istot stwo­rzo­nych” – dru­gie przy­ka­za­nie z deka­logu św. Fran­ciszka.

Nasz Gacuś to było ist­nie­nie pełne i bez nie­do­mó­wień. Żaden czło­wiek nie potrafi cie­szyć się tak spon­ta­nicz­nie i głę­boko jak jego pies. Serce sta­rego Argosa, czyli Chy­żego, nie wytrzy­mało z rado­ści na widok Odysa, który po latach wró­cił do Itaki. Homer opi­sał to czule, a Jan Paran­dow­ski ład­nie prze­ło­żył.

Silo, nawie­dzony Argen­tyń­czyk, o któ­rym w swoim cza­sie było nad La Plata gło­śno, powia­dał, że świat ma milion postaci, a on poznał już dwie i teraz doświad­cza trze­ciej. Ktoś prze­ko­ny­wał, że u źró­deł nie­to­le­ran­cji leży głu­pota, a na to Silo: – Głu­pota jest przy­wi­le­jem ludzi, podob­nie jak mądrość, nie­to­le­ran­cja nato­miast to wyróż­nik zwie­rząt, im przy­pi­sany.

Niby tak, cor­tex sła­biej hamuje u zwie­rząt zacho­wa­nia agre­sywne, wymu­szane przez pień mózgu, a jed­nak to nie cał­kiem tak. Kto bli­żej zetknął się ze zwie­rzę­tami, wie, że nie cał­kiem…

Uśmiech­nij się, pokaż zęby, i ty bądź zwie­rzę­ciem! Wezwa­nie do współ­uczest­nic­twa, do współ­winy. Już nie chce mi się pro­te­sto­wać… Prze­no­sze­nie prawd zbio­ro­wych na jed­nost­kowe łatwo zwo­dzi…

Słowo psina, któ­rego Gom­bro­wicz uży­wał pry­wat­nie, ma w sobie czu­łość, jaka praw­do­po­dob­nie pod­trzy­muje świat w trwa­niu. Poza powagą jest tu mer­da­nie ogon­kiem i łagodny gest ręki wycią­gnię­tej nad psią głową. Jest też jazgot psiny, którą pró­buje obwą­chać duże czarne psi­sko. I sąsiadka wybie­ga­jąca z bloku, żeby psa odpę­dzić.

Nastały dobre czasy na lek­turę Scho­pen­hau­era. Potem był narwany Nie­tz­sche i zaczęła się kolejna zapaść Europy. Przed nią dwa inne wiel­kie kona­nia: antyczne (Boecjusz) i śre­dnio­wieczne (lito­ściwy Fran­ci­szek). Kiedy koniec? W cza­sie cyklicz­nym – koli­stym, czyli świę­tym – kryją się wszyst­kie moż­li­wo­ści poza jedną, spo­ko­jem osta­tecz­nym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki