Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Rozmaitości, anegdoty i plotki w różnej tonacji, czasami dosadne, o znanych ludziach, o artystach mniej lub bardziej hałaśliwych.Od Dostojewskiego przez Miłosza, Gombrowicza, Iwaszkiewicza, Stryjkowskiego, Stachurę, po młodszych i najmłodszych. I jeszcze trochę o sprawach innych, takich tam... o dziwności istnienia, o radzeniu sobie z tą dziwnością. O nieistnieniu czasu, niepokornie, inaczej niż się mówi. O przemijaniu, zgodliwie i bez przesady. O tym, co się zrozumiało na starość i czy można więcej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 532
Przyśnił mi się ból jako coś pustego, nieistotnego. Forma bez treści. Bolało.
Z całego dnia zapamiętałem tylko dwa przypadkowe zdania. – Którego sierpnia mamy dzisiaj? – zatrzymuje mnie na ulicy stara kobieta. Zaskoczony mówię, że jest połowa września, a ona rozgląda się niemrawo, sennie i mamrocze: – Patrzcie, patrzcie, to już wrzesień.
Dziwna jest ta nasza uległość wobec wybryków przemijania; wiemy, że żadna myśl, nawet najprzytomniejsza, nie zastąpi tego, co było. Wszystko się zmienia, nawet rzeczy, których już od dawna nie ma. Pusto, cisza, ani dudu, prawie nic, a to ciąży nad miarę. Jeżeli mogę iść w dowolną stronę, ruszyć dokądkolwiek, to donikąd nie mogę. Pustka więzi najokrutniej. Świadomość niekiedy pomaga, chce wesprzeć, ale nie ratuje. Porządkuje tylko to, co w głowie. Kurzu z rzeczy nie usuwa. Biologia boczy się na światy duchowe. Na starość inaczej odbiera się prawie wszystko, dawne rozmowy, dawne podróże, ludzi, także autorów czytanych kilkadziesiąt lat wcześniej. Dostojewski traci, Gogol zyskuje. Tracą Proust i Joyce, ten sporo, Kafkę zbanalizowano, pośmiertny rozgłos źle mu się przysłużył. W książkach ważniejsze okazuje się pulsowanie tła niż dzianie się i suche, nieustanne rzekł – odrzekł. Ważniejsze staje się to, co ulotne – myśli. To one starzeją się najwolniej, a na pewno starają się. Tak, raczej tak, myśli, choć nie każda; dwie przytomne myśli i szczypta przeżyć, nie więcej. Dużo zyskuje wiekowy Montaigne.
W humanistyce nie ma naj…, zwykle bywa mniej więcej, co już jest wiele. Tak też w literaturze. Czytam u Dostojewskiego: „Powietrze było pełne wielkiego dźwięku, a ja próbowałem się poruszyć. Czułem, że niebo schodzi na ziemię, mnie ogarniając. Naprawdę dotykałem Boga. Wniknął we mnie, a ja zawołałem Bóg istnieje i niewiele więcej pamiętam. Wszyscy wy, zdrowi ludzie, nie jesteście w stanie wyobrazić sobie szczęścia, które odczuwamy my, epileptycy, na sekundę jakąś przed atakiem” (przełożyła Maria Leśniewska). Rzeczywiście, biedny Fiedia. Czemu tak prostodusznie? Po co to uniesienie? Czemu nie umiał spojrzeć na swoje doświadczenie spokojniej? Był utalentowany literacko, ale nie za bystry. Uogólniał bez podstaw, chełpił się bezzasadnie. A gdzie ból, gdzie niepokój i koszmarny ontyczny lęk, to nagłe uwolnienie się z pamięci strzępów wspomnień i ich rozproszenie? Gdzie wrażenie, że świat jest inny, inaczej złożony, a cała reszta mocno niepewna? Czemu aż tyle przekłamał w tych paru zdaniach?
Był czułostkowy, bywał nawet ckliwy, kręcą nosem ci, którzy go mniej cenią. Inni przypominają, że wielki pisarski talent służył osobowości łachudrowatej, a to się ludziom podoba, zawsze są ciekawi diabelskich sztuczek. Mówią, że i ten talent, i ta łachudrowatość to dwie strony tego samego szaleństwa i właśnie dlatego jest to genialne (myślę, że jednak nie jest – żadnych utopii, nawet literackich!).
Niektórzy mówią, że zapowiadał „człowieka radzieckiego”; to homo sovieticus in spe, jego zwiastun, tak się wykluwał. Są i tacy, co przestrzegają przed utożsamianiem bohaterów Dostojewskiego z nim samym, ale to mam za oczywiste.
Jeszcze inni nic nie mówią, ponuro milczą.
Gapiąc się przez okno: w Polsce każde życie staje się przewidywalne, trwa przed wojną, w czasie wojny albo i po wojnie. Pokój to inaczej międzywojnie. Chętnie celebruje się u nas nieszczęścia i klęski. Nie jest to zdrowe, można by rzucić zdroworozsądkowo, ale widocznie tkwi w ludziach jakaś neurotyczna potrzeba użalania się nad sobą. Może wpisana jest ona w tzw. charakter narodowy. Mając takich sąsiadów… O jednym z nich mówi szkic Aleksandra Wata, pisany w 1964 w Berkeley. Byłem wtedy tuż po maturze, na pierwszym roku studiów – byłem zielony.
Dostojewski i Stalin, dwa jękliwe tematy, prawdopodobnie mniej nośne, niż się sądzi, lekko zagadane przez czas, trochę już wyklęte przez pamięć. Wat właściwie niczego nowego nie odkrywa, obolały porządkuje w sobie i dla siebie to, czego na własnej skórze doświadczył, z obrzydzeniem wyciąga z dostojewszczyzny wszystkie jej podłości i paskudztwa, wystawia na światło dzienne i pokazuje – patrzcie! W domyśle – chcieliście tego? Stąd Dostojewski, wielkoruski szowinista, który „z furią epileptyka egzaltował Rosję i lud rosyjski, prawosławie, cara […]”, stał się moralistą amoralnym. „Ostrzegał przed złem, [ale] nauczył tego zła swoich wnuków”.
Złorzeczenia znane aż nadto, a jednak wciąż nie wiadomo, skąd to czarcie kuszenie. „W życiu Dostojewskiego nie brakło nikczemności, w charakterze i osobowości brzydot i niedobrych uczuć. Bywał, czy nawet był, sykofantem, oportunistą […]”. I jeszcze kilka dosadnych przezwisk. Przepisuję je na prywatny użytek, bez emocji. Nie tylko sztuka pisania stała się sztuczna. Ulotność rozprawia się ze wszystkimi naszymi roszczeniami, z każdą wzniosłą myślą, z każdą utopią, zdmuchnie je kiedyś, zmiecie, bo słowa, choćby i wykrzyczane, to tylko bezsilne, zwodnicze pomruki i westchnienia. Niewiele mogą, nawet te podszyte talentem.
Polityka ogłupia, zawsze i wszędzie. Dlatego tak niechętnie, tak ciężko słucha się wygadanych działaczy, osobników endo, zamordystów z urodzenia. Nie trzeba być lombrozistą ani dociekliwym fizjonomistą, żeby po jednym rzucie oka na twarze polityków pozbyć się złudzeń. Życie społeczne to nieustanna, szalona dostojewszczyzna. Straszni ludzie w strasznych czasach, jakie sami budują sobie i innym.
Przy biurku naczelnego „Twórczości” wisiała sfatygowana litografia: Dostojewski według znanego płótna Pierowa, lekko pochylony, stary, zamyślony. Iwaszkiewicz był kuty na cztery nogi, wiedział, co wybiera – i wybierał dobrze. Zawsze miał koło siebie ludzi o dobrych nazwiskach. Chętnie pomagał i wspierał, był empatyczny, słał pisma, wydzwaniał, interweniował, przekonywał urzędników. Moja „Twórczości” to ta Iwaszkiewiczowska, dziwna, czasami zabawna – potem było inaczej, głupiej.
Napisałem, przeczytałem napisane i przypomniałem sobie, jak to jest w Próbach: „Wszędzie roi się od komentarzy, autorów zasię wielki niedostatek”. Zmieniło się niewiele, przybyło piszących, ale nie myśli istotnych, koniecznych. Podejrzewam, że ich zasób jest ograniczony. Wzrosło też chyba poczucie, że istnienie stało się ledwie komentarzem do jakiejś groźnej niewiadomej, nad którą dawniej głowili się ludzie w sutannach, a dzisiaj fizycy. Wszyscy tęsknią teraz do konkretu, za nic mając myślowe niuanse. Może i słusznie, deszcz zaczął właśnie padać bezmyślnie, a i słońce świeciło przed chwilą podobnie.
Czym jest literatura? To długi, niekończący się sznur liter, ich wielkie cmentarzysko. To szum po istnieniu, poszum. To dopust boży.
Po odejściu Juliana Stryjkowskiego z redakcji, mocno znużonego autorami, Iwaszkiewicz zaproponował prowadzenie działu prozy Berezie. – Ty, Heniu, wszystko czytasz, niewiele się zmieni – orzekł naczelny zza swojego masywnego biurka. Henio wstał, twarz mu pojaśniała, zaróżowił się, zarumienił, był zadowolony, był dumny. I zaczęło się. W jakiś czas potem ukazała się w „Twórczości” proza W barszczu przygód Marka Słyka, a dzień czy dwa później do redakcji wkroczył rozwścieczony Iwaszkiewicz. Zasiadł za biurkiem, spojrzał na Berezę, który czuł już, że coś się święci, i milczał jak trusia przy okrągłym stoliku, na swoim stałym miejscu. Iwaszkiewicz spiorunował go wzrokiem i huknął, wyrzucił z siebie całą złość, a gdy Bereza zaczął dukać i tłumaczyć, że rewolucja artystyczna, że zmienia się rola języka, Iwaszkiewicz rąbnął pięścią w biurko: – To znaczy, że ja nie znam się na literaturze, tak? No to ja rezygnuje, odchodzę!
Długo trwało obłaskawianie Starego, brali w tym udział i pani Baranowska, sekretarz redakcji, i Lisowski, i kilka innych osób, ale nie Bereza: – Ty, Heniu, siedź cicho, nie pokazuj się teraz!
Wreszcie udało się. Rozpogodzony Iwaszkiewicz zjawił się znowu w redakcji i rozejrzał się po pokojach: – Co, mury nie popękały po tym trzęsieniu? Dobra budowa, przedwojenna…
Po śmierci Iwaszkiewicza Jurek Lisowski, nowy naczelny, przekazał właściwie prowadzenie pisma Heniutkowi, to on podejmował decyzje artystyczne. Jak to wyglądało, podsumował po latach Miłosz w liście do Marii Iwaszkiewicz: – Co ten Lisowski ma w głowie? To jakiś bzik…
Raz i drugi próbowałem porozmawiać z Berezą poważniej. Zbywał mnie grzecznie, zmieniając temat. Słowa to tylko narzędzia, to, co ważne, jest poza nimi, mówiłem, muzyka to nie same dźwięki, ale Henryk inaczej to widział. Jego wybory były mi obce. Z tamtych tekstów przetrwało niewiele.
Kolejny raz nauczyłem się milczeć, stroniłem od literatów, stałem z boku i zacząłem to lubić. Kiedy bliżej poznałem niektórych autorów, wyzbyłem się też niektórych kompleksów. Tamte wydarzenia wracały w pamięci, nie roztrząsałem ich jednak z przesadną dokładnością. Wobec innych wspomnień były nieważne. Czasami pytałem siebie: – Jak to się dzieje, że ciekawi autorzy tak często bywają całkiem nieciekawi? Odpowiedzi nie szukałem, była prosta.
Proza fabularna przystaje do rzeczywistości ciałem, czyli tyłkiem. Esej – głową, czyli myślami. Ludziska boją się prawdy. Nad prawdę bardziej cenią sobie dobro, zwłaszcza własne, podkpiwał Henryk Elzenberg. – A walca nazywają tu dziełem – z listu Chopina, który dziwi się, że w Wiedniu tak lekko miesza się muzyczne hierarchie. Pokazano mi chudy tomik i powiedziano, zobacz!, to wiersz najkrótszy, rzuciłem okiem. Tytuł: Tak, treść: nie. Byłby jeszcze krótszy bez tytułu. Czemu nie lubię konceptualistów?
– Lepiej być w pisaniu oschłym niż tkliwym – napomina Olaf.
Obrzydła mi literackość literatury, a jeszcze bardziej jej absztyfikanci, podobno tacy nienasyceni. Artysta, jakie to śmieszne zaklęcie.
Czy literatura musi bezwolnie chodzić na pasku psychopatii?
Kantowski imperatyw kategoryczny ma swój wariant pospolity, który zna każdy: nie rób drugiemu, co tobie niemiłe. Wyszukana kpina Montaigne’a z ludzkiej głupoty – „Najsprawiedliwiej na świecie rozdzielona jest mądrość. Jeszcze nie spotkałem nikogo, kto by narzekał na jej brak” (przekład Boya, tak zapamiętałem) – ma też wersję ludową, ze wschodu: uczonych mnogo, umnych mało. Literatura nie za bardzo umie się w tym odnaleźć, zdana na wyobraźnię i emocje nie docenia innych możliwości. Ale jak inaczej, skoro wszyscy pisarze z zasady są mądrzy?
W świeci superlatywów, gdzie wszystko jest cudowne, genialne, wspaniałe albo, jak w literaturze, świetne i znakomite, nie ma już miejsca na rzeczy dobre. Najwięcej geniuszy jest teraz wśród piosenkarek i aktorów. Przesada rozpanoszyła się wraz z egzaltacją, pełno tego dookoła, a wszystko kosztem powszedniej, zwykłej jakości. Dlatego Gombrowicz po śmierci Tuwima, którego wynoszono pod niebiosa, mógł pytać z przekąsem: – Może on i największy, ale czy wielki?
A poza tym: wśród myśli nie ma czegoś takiego jak naj…
Nikt nikomu nie ufa, nikt nikomu nie wierzy. Do starego, proletariackiego przerywnika kurwa dołączył nowy, półinteligencki tak naprawdę. W Dzienniku podróży na Ocolorę użyłem go tylko raz, dzisiaj już bym się zawahał.
Stać z boku, miłe to i pożyteczne. Pewien mnich mawiał: – Miłuj ludzi, ale trzymaj się od nich z daleka. Inny – bo przeglądam właśnie rzecz o ojcach pustyni – na pytanie, co robić, gdy zajdzie konieczność spotkania z kobietą: – To diabeł zmienia zwykłe przypadki w konieczność.
Na jednym z naszych rocznicowych spotkań Sokorski chwalił się setnym numerem „Miesięcznika Literackiego”, którym kieruje, i rzucił porozumiewawczo do Stryjkowskiego: – Takie pismo pozwala żyć. – Ja nie jestem taki cyniczny – odburknął Stryjkowski.
Umiał być złośliwy, a mimo to trochę go lubiłem. Może za sprawą długich rozmów, jakie prowadził z panią Baranowską, z Anką, wspominali przedwojenne historie. W redakcji było już pusto i tylko ja słuchałem ich w milczeniu. Stryjkowskiego dość łatwo można było ugłaskać, a nawet na krótko pozyskać w miarę rozsądną pochwałą, najlepiej literacką. Bardzo mu zależało na zdaniu Andrzeja Kijowskiego, ale ten do chwalenia nie był skory. Mnie spotkało to tylko raz, gdy zacząłem drukować w „Twórczości” argentyńskie archiwalia Gombrowicza. Kijowski ożywiał się, ilekroć trafiał na intelektualny opór czy nawet lekki sprzeciw. Dobrze było powiedzieć przy nim „nie, to nie tak!”, patrzył wtedy uważniej na rozmówcę i czekał na argumenty. Bywały dnie, kiedy lubił dworować: niby tyle czują, a nie czują, że są niemuzykalni, coś w tym duchu.
Na tej samej redakcyjnej imprezie prezes RSW Prasa Mojkowski Stanisław namawiał Fedeckiego do spisania pamiętników.
– To o tym już można? – zaciekawił się pan Ziemek.
– No… nie… nie za bardzo… – zacukał się dygnitarz, niby mniejszej rangi, ale nasz wydawca.
– A o tym?
– Też niezbyt…
Andrzej Kijowski po wysłuchaniu tych rozmów przypomniał nam góralski dowcip:
– Baco, będzie wojna?
– Nie bedzie, ino nas tym pokojem zamencom!
Przypadków takich, byle jakich, niekoniecznych, zawsze jest mrowie, a co z pisaniem? Czym powinno kusić?
– Tym, że jest mniej słów, a więcej przeżyć – może tak chciałby Iwaszkiewicz.
– Twórczym wykroczeniem, czyli transgresją, łamaniem norm – orzekłby Bereza.
– Dążeniem do uspokajającej równowagi z odrobiną transcendencji – tak bym mu odpowiedział.
Czym jest literatura, nie wiem. Bywa taka i siaka, a myślenie o tym mam za zajęcie durackie i cholernie nudne. IBL-owski żargon, a szerzej, ten styl widzenia spraw, jest straszny; w końcu to z nadmiaru wiedzy o szczegółach rodzi się uczoność, czyli „nieuctwo doktoralne” (Montaigne). Nie mógłbym studiować polonistyki. Pisanie nie jest zabawą niewinną.
– Nie lubię ciekawych pisarzy! – mówi Olaf.
Elias Canetti, Isaac Bashevis Singer, Julian Stryjkowski… Dla Canettiego jego tożsamość nie wymaga głębszych roztrząsań. Jest powściągliwy, co najwyżej wzrusza się, przypominając sobie stare hiszpańskie pieśni śpiewane w domu. Zauważa też przytomnie, że Sefardyjczycy mieli się za lepszych od Żydów z Europy Północnej, a ci im dalej na wschód, tym bardziej byli lekceważeni. O chasydach nie rozwodzi się w swojej autobiografii, nie zajmują go też frankiści. Te sprawy widzi raczej na poziomie intelektualno-duchowym jednostki, a nie masy, stąd jego podziw dla inteligencji dr. Sonne, wiele o nim pisze, chciałby rozumieć tyle co on.
Singer przedstawia świat polskich Żydów jakby od zewnątrz, patrzy z New Yorku i zapisuje wszystko, co jego pamięć przechowała, a wyobraźnia podpowiedziała. Jego pisarskie zdobycze są różnej wagi.
Stryjkowski widzi od wewnątrz i góruje nad nimi, jest bardziej sugestywny, przekonuje skuteczniej. W pewnym okresie był mniej lubiany, nie w porę przypominał nowym możnym o ich niedawnej biedzie, o ciemnocie, o przesądach. Dlatego tak trudno było mu wydać Głosy w ciemności. Co ciekawe Echo, dalszy ciąg tej powieści, w niczym nie było gorsze, ale warszawskie środowisko opiniotwórcze natychmiast obwieściło, że jest słabe, skazując rzecz na czytelnicze odtrącenie. Stryjkowski bywał swarliwy, podczas jednej z wielu sprzeczek z Iwaszkiewiczem ten obraził się i zarzucił mu niewdzięczność: – To ja zgodziłem się przejąć „Twórczość”, żeby wydać twoje Głosy w ciemności, a ty… Stryjkowskiego niewiele to obeszło, żył we własnym, dość swoistym kręgu. Wśród rozmaitych odkryć i dokonań czasów nowożytnych jest i to: można, a nawet należy się obnosić z tym, że jest się znikąd. Uniżoność, pokora, stały się podejrzane, nie ma odtąd potrzeby powoływać się na antenatów, można się bez nich obejść i być hardym, można być sobą bez czapkowania. Przebojowo, tylko przebojowo! Dawne niedostatki Singer osłania zmysłową, chagallowską malowniczością, łagodzi je, a Canetti napomyka o tym czasami, dopatruje się ich u siebie i u bliskich, ale nie przecenia – trzyma głowę wysoko; duma, wyniosłość, a nawet pycha to w końcu takie ludzkie, trzeba z nich korzystać. Może właśnie dlatego Stryjkowski w tym zestawie nazwisk wydaje mi się jednak bardziej prostolinijny, bardziej szczery i przez to literacko wartościowszy.
Czy Żydzi mają swojego Gombrowicza, takiego od Dziennika?
Dr Szuman (pierwowzór dr Sonne) w Lalce Prusa: – To genialna rasa, ale charaktery podłe.
Heraklit: – Charakter losem człowieka.
Matka Stachury: – Ludzie są podłe i byle co.
Ja: – Czemu iudaica są ciekawe?
Czy tylko dla swoich zdolności mitotwórczych?
Czy dlatego, że przypominają to, co dawne, wspólne – i zapomniane? Współczesna myśl chrześcijan, marksistów i ich różnorakich konkurentów wyrasta przecież ze zbuntowanego – buntowniczego judaizmu. Niektórzy sięgają jeszcze głębiej, dowodzą, że istniała grupa językowa szersza i pojemniejsza niż indoeuropejska. Nazwano ją nostratyczną, a dopatrzono się w Rosji w początkach ubiegłego wieku. Wydano tam nawet słownik nostratyczny, woda w tym hipotetycznym języku to wete. Rosyjsko-izraelski językoznawca prof. Grinberg twierdzi, że do takiej protogrupy należały kiedyś pospołu indoeuropejska i semicka.
No i jeszcze coś, co tworzy koloryt środowiskowy, niby drobny, a jednak: umiejętność podkpiwania z samych siebie, podważania mitów i ich unieważniania, wprawa nabyta, raczej ochronna, wymuszona przez historię.
Posprzeczało się dwóch Żydów i poszło do rabina, żeby rozsądził, kto ma rację. Rabin wysłuchał jednego: – Ty, Szymon, masz rację! Szymon wyszedł zadowolony.
Wysłuchał drugiego: – Ty, Aron, masz rację! Kiedy Aron wyszedł uśmiechnięty, z kuchni wyskoczyła z krzykiem żona rabina: – Jak ty możesz tak mówić? Jak ty możesz?
Rabin: – Widzę, Sara, że i ty masz rację!
Starzenie się mocno zniechęca do gadaniny, pisaniny i czytaniny. Trwam w głębokim tle, którego nie rozumiem. Trwanie jako zbiór doświadczeń i doznań niekoniecznych. Pusto, coraz bardziej, jak pogodzić się z pustką? Fizycy mówią, że jest twórcza, to ona nas wydała, bo kwantowe fluktuacje, bo inne takie tam, których nie ogarniamy. Na co dzień pytanie jest prostsze: – Jak radzić sobie z bólem fantomowym? Jak bez…? Z ciemnego pokoju gapię się przez okno na rozgwieżdżone niebo, księżyc ukrył się gdzieś z boku, wokół mrugającej gwiazdy krąży ćma. Patrzę i powoli zasypiam. Jesień zobojętnia.
Jestem słaby, zawsze taki byłem – to moja siła. Bywa, że chętniej słucham tych, co się mylą. Dla wewnętrznego spokoju staram się jak najmniej myśleć o „Twórczości”, nie zawsze mi się to udaje, za wiele lat, za dużo przypadków, które naznaczają.
Po długiej nieobecności zjawił się w redakcji blady, wychudzony autor, który zaczął opowiadać o swoich szpitalnych przygodach: – Uciekłem spod łopaty! Gdy wyszedł, Iwaszkiewicz rzucił beztrosko: – Niedaleko uciekł! – i zarechotał.
Lisowski przyprowadził do redakcji aktorkę: – To jest, Jarosławie, pani Ewa Pokas. – Iwaszkiewicz: – O… a co będzie nam pani pokazywała?
Rozmawiano o aktorach, także o Hani Stankównie, nowej żonie Lisowskiego. – Będzie mogła nauczyć Jurka występowania przed ludźmi – mówi pani Baranowska. – Niewiele nauczy! – Iwaszkiewicz uśmiecha się zza biurka.
Może właśnie dlatego nie zawsze czułem się tu dobrze.
Redakcja to gromada, tłum w miniaturze, bywa hałaśliwa, bywa też krzykliwa, ot takie niby coś, a nie całkiem. Potrafi zepsuć humor na kilka dni. Choćby cię palono w smole, nie mów, co się dzieje w szkole (sztubackie). Życie szkoły szkołą życia (belferskie). Niektóre redakcyjne sekrety są mało ciekawe, za bardzo biurowe, przyziemne. Powszednie, czyli nudne. Czasy były inne, trwaliśmy u schyłku staroświeckości – i lubiliśmy to. Nasze narzekania na prostactwo wyglądałyby dzisiaj naiwnie. Duch czasów trochę się jednak zmienił.
Dawno temu, podczas jednej z redakcyjnych rybek – byliśmy jeszcze wszyscy i myślałem, że tak będzie zawsze – Jurek Lisowski zaproponował mi bruderszaft. Mnie i Wojtkowi Karpińskiemu, najmłodszym w redakcji, nowym. Andrzej Kijowski, widząc jak trącamy się kieliszkami i ściskamy, skrzywił się: – Też macie pomysły!
Nie wiem, co myślałem wtedy i jak bardzo byłem zmieszany.
Pierwszy tom wielkiej Antologii poezji francuskiej Lisowskiego kupiłem w 1966 – byłem na uniwersyteckim półmetku. Tom drugi wyszedł w Czytelniku w 1970, kiedy po studiach mieszkałem już w Argentynie. Gdzie zapodziały się tomy trzeci i czwarty, nie wiem. Kiedy jest się młodym, pomyślne ciągi dalsze wszystkich spraw wydają się oczywiste. Gdybym został w Argentynie – wróciłem wbrew własnej woli – nie byłoby mnie już od pół wieku, jak większości moich argentyńskich przyjaciół, których pochłonęła wojna domowa. Lachesis dalej jest nieobliczalna.
W kawiarni Czytelnika dopadła nas kiedyś kobieta o dziwnym spojrzeniu. Niezbyt przytomnie narzekając na świat, chciała, żebyśmy się skrzyknęli, zebrali siły i zwalili nocą pomnik Witosa przy placu Trzech Krzyży.
– Okropny… okropny! – gorączkowała się.
– To bardzo ciekawe – ożywił się Lisowski. – Radzę pani porozmawiać z prezesem Bębenkiem na pierwszym piętrze, chyba jest teraz u siebie. Na pewno zainteresuje się pani pomysłem…
Nawiedzona poderwała się i pobiegła na górę…
Najprawdziwsze są prawdy niewypowiadane. Zła to rzecz, mówią wtajemniczeni, mieć zawsze gotową odpowiedź, wszystko wiedzieć i rozumieć. „Jest to choroba prowadząca do śmierci”, czytam w jakiejś małej książeczce. Czy jest tak na pewno, nie wiem. Nie wiem też, dlaczego pewne wspomnienie sprzed lat wraca do mnie raz po raz, nadając rzeczom taki dziwny posmak.
Stachura siedzi w redakcji po powrocie z jakiegoś tournée z gitarą, jest pora smętna.
– Co też wyprawiasz? – mówi ktoś z wyrzutem.
Stachura w uniesieniu: – Stary, ja góry przesuwam…
– Ty góry lepiej zostaw w spokoju – wzdycha Lisowski.
Jak było potem, dlaczego tak, a nie inaczej – nie wiem. Przemijanie karmi się słowami beznadziejnymi, łzawymi, przeczasiałymi: kiedyś, dawno temu, niegdyś, przed laty… Przemijanie przemija… mija… ja… nie. Zakichane przemijanie. Barbara dodałaby: – …ale potrzebne, żeby móc zapomnieć, a to jest konieczne dla duchowej równowagi…
„Jak szybko można spojrzeć w przeszłość i jak cieszy człowieka świadomość, że się z niej wyratował” (Elias Canetti, przełożyła Maria Przybyłowska). Tę myśl można wyrazić na kilka sposobów. Dr Wanke, drugi mąż pani Świeczewskiej, gombrowiczowskiej La Eswie, mówił, że nie chciałby przeżywać po raz drugi tego, co go spotkało, ale też za nic by się tego nie wyrzekł. Miał na myśli sowiecką Rosję i dwuletni pobyt w łagrze na dalekiej północy, wśród śniegów. Nie użalał się nad sobą, że tyle wycierpiał. Nie był srogi dla swoich wspomnień, bywał nawet pobłażliwy. Zachował trzeźwość sądów, lubiłem go słuchać [więcej w Dzienniku patagońskim]. Mnie moja łagodna przeszłość zaskakuje, nie jestem jej pewny, było?, nie było?, nie wiem. Minione wydaje mi się niepojmowalne. Starzejąc się, coraz częściej miewam poczucie własnego nieistnienia albo dokładniej, istnienia cząstkowego, ani w pamięci, ani w bieżącej krzątaninie, diabli wiedzą gdzie. Otarłem się o życie, przeżyłem je psim swędem. Dziwię się sobie, dziwię się nawet temu, że tak długo wystaję w oknie, jakbym za nic miał to, co w pokoju.
Na balkonie, miedzy wyrośniętymi roślinkami, których nazw nie znam, pająk rozsnuł pajęczynę i teraz drzemie. Roślinki zakwitły, wszystko to żyje obok siebie, nie wadząc sobie. Niebo bezchmurne, lekka mgiełka w powietrzu, trawa zaczyna żółknąć, skoszona głupio przy samej ziemi. Patrzenie przez okno czasami uspokaja, bywa też, że zaczyna drażnić, a nawet denerwować, jak teraz. Czegoś w tym wszystkim za mało. Po południu w cieniu dwadzieścia stopni, pająk gdzieś się schował. Wieczorem roślinki posmutniały, pochyliły łebki – podlałem je.
Zawsze myślałem, że w miarę starzenia się będę coraz więcej wiedział i rozumiał. Przepytywałem bardziej doświadczonych, jak to jest, i zdumiewało mnie, że są tacy powściągliwi, a niektórzy burkliwi albo i opryskliwi. Kiedy się zestarzałem, zrozumiałem, że i ja niewiele wiem nawet o sprawach, które dopełniały się wokół mnie. Każdy drobiazg krył jakąś tajemnicę, każde wydarzenie miało swoje ciemne tło. Długo dręczyło mnie to, dawało się we znaki i chyba niepotrzebnie. Chyba na pewno, jak mówił Stachura.
Istnienie ma strukturę stożkową, kolejne warstwy nakładają się jedna na drugą, ta najniższa to przestrzeń punktowa, nieprzemienna – na górnej, płaskiej tego odwróconego stożka koczujemy my. Każda z tych warstw ma własne prawa, każda istnieje tylko w ich obrębie; ilekroć buntuje się, nie chce im podlegać, spada o poziom niżej. Najniżej trwamy już wszyscy razem, choć nie mamy tego świadomości. Czekamy tam in spe. Każdy człowiek, każda istota powtarza w swoim istnieniu koleje losu wszechświata. To inny wariant „jako w niebie, tak i na ziemi”, z którego można by wyprowadzić wnioski co do przyszłości tego diabelnego kosmosu. Wymęczony, osłabły, rozlazły po niepojęte krańce wyzionie wreszcie ducha, żeby wszystko mogło zacząć się od nowa. Sens tego powtarzania się początku i końca wynika z zasady nec unum nec nullum, ani pełni, ani nicości. To, co trwa, szuka nieosiągalnej sytości unum, nie pamiętając, że jest ona tożsama z nieosiągalnym nullum. I tak bez ustanku. Ulotność. O jałowości czasu kolistego starożytnych ładnie pisał Borges po lekturze wywodów Nietzschego nad naturą wiecznego powracania, dawno temu… and yet.
– Nie kracz! – ofuknęłaby mnie Barbara, może by też westchnęła „i nie mędrkuj!”.
Na starość widzi się wszystko w bezwstydnym nadmiarze, świata wokół jest za dużo, co pobrzmiewa żalem buddyjskim. Niebo, czyli kosmiczne gruzowisko. Coś dogorywa, coś próbuje powstać. Wielkie, bezrozumne coś – i nic ponadto. Wielka pustka. Kierowanie wzroku w górę rozczarowuje, nocne niebo zawodzi. Gdzie szukać równowagi? W czym? W gonitwie myśli? W ciszy?
Olaf trafnie rzecz nazywa: – Natura to jeden wielki Auschwitz. I mówi, że usłyszał to ode mnie, a ja od Nowosielskiego, nie pamiętałem. Mówi też: – Strachy i lęki trzeba traktować obojętnie. Oswoić je. Nie dać się zastraszyć!
Konrad pisze mi ze swojego Singapuru: – Widzisz, używasz pojęcia „stożek”, czyli już na początku ustawiasz sprawę (hipoteza) według pojęć, które znasz. A ja dopuszczam możliwość, że wszystko tam kręci się wokół pojęć i bytów, które są po prostu „nieodkryte”, o których my nie mamy najmniejszego wyobrażenia. Tam mogą istnieć kształty i wymiary, których nasza głowa nie przyswaja. Pamiętam, jak w Winnipegu zapytałem profesora historii sztuki, dlaczego Egipcjanie malowali płasko, w dwóch wymiarach. Odpowiedział, że nie znali trzeciego wymiaru w takim sensie, że nie umieli sobie wyobrazić, że można odzwierciedlić rzeczywistość w taki sposób. Trzeci wymiar w malarstwie, jeśli się nie mylę, pojawił się dopiero w tak zwanym średniowieczu. A fizycy to na swój sposób tacy malarze.
Odpisałem:
Ignotum per notum, nieznane (poznaje się) przez znane, nie da się inaczej. Dzięki tej zasadzie dopatrzono się w kosmosie czarnych dziur i zaczyna się to i owo rozumieć z natury przestrzeni nieprzemiennej, pozbawionej dwoistych podziałów.
Trójwymiarowość umiano już oddać w paleolicie (przedstawienia naskalne zwierząt) i w całej starożytności, także w Egipcie. Znaleziono tam sporo szyderczych malunków podczas wykopalisk w warsztatach kamieniarskich, a to, co widzimy na murach świątynnych i w grobach, jest oficjalne, dostojne, hieratyczne, miało budzić respekt wśród ludu i zbliżać wybrańców do bogów. Zmieniło się niewiele, choć dziś robi się to trochę innymi środkami, w sposób bardziej podstępny.
Konrad: – Zastanawiałem się dzisiaj, czy akademickie filozofowanie na fundamentalnym poziomie egzystencjalnym ma sens, jeżeli w ogólnym rozrachunku na wszystkie podstawowe pytania odpowiada fizyka. Czy nie jest to trochę pretensjonalne lub, alternatywnie, wyrazem jakiejś desperacji?
Ja: – Za tryliardy lat znikną ostatnie czarne dziury i tylko zabłąkane pojedyncze fotony będę się błąkać w pustce, aż i one zgasną. Tak pocieszają fizycy.
To ruch dał początek temu, co potocznie nazywamy biegiem czasu, czyli przemijaniu. Przemijanie, żeby zaistnieć, musi mieć własną przestrzeń. Przemijanie to przestrzeń w ruchu. Wiedzieli to już starożytni. Potem o tym zapomniano aż przypomnieli to sobie średniowieczni heretycy, a po nich apostaci nowożytni. A potem znowu tę prawdę zagubiono, zapodziała się gdzieś w bezmiarze innych, równie osobliwych.
Mój czas to ten, kiedy po raz pierwszy zauważyłem kształty rzeczy i ludzi w przestrzeni. Rozumieć zacząłem dwadzieścia lat później, zgodnie z regułą Panka, już po czterdziestce. Najpierw był czas z innymi, jak u wszystkich, liceum, studia, nudne lata na archeologii śródziemnomorskiej aż do spotkania Barbary i ślubu, a potem odkryłem moją Argentynę, zaczęły się chłopackie Wanderjahre, dziwne, chyba nie za mądre. Bez strachu, ale z niepokojem tlącym się w tle. To lata sześćdziesiąte, moje. Później wszystko się poplątało, cieszyło od czasu do czasu. Wpadłem w ślepy zaułek – chciałem zrozumieć, ut intelligam. Zrozumieć można szczegóły, ogół przygniata, nie pozwala myśleć sensownie, sens gubi sens. Zrodziło się we mnie podejrzenie, że ogół to obłudny szczegół.
Minione trwa bardziej w obrazach niż w słowach. Próbowałem kiedyś uporządkować w kilku zdaniach dawne powidoki, powyciągać stare, spierzchnięte obrazy i teraz powtarzam się, choć niektórzy gardłują, że nie wolno. Nie słucham ich.
W każdym dobrym obrazie musi być coś, co drażni oko. Coś, do czego trzeba się przyzwyczaić, z czym trzeba się oswoić. Codzienność tworzy obrazy najlepsze.
Szpital ewakuowano na zachód przed nadciągającym frontem. Lekarz z młodziutką żoną i ich parotygodniowym dzieckiem znaleźli się wśród połamańców w mundurach i bez. Pociąg toczył się wolno, stawał w polu, nie wiedzieć dlaczego, a chorzy wyglądali wtedy przez okna. Była wiosna. Sanitariusz w mundurze, młody Niemiec, uśmiechnął się z korytarza do dziewczyny z becikiem. Coś mruknął i po chwili wrócił z małą łyżeczką w ręce. – Dla dziecka – powiedział grzecznie.
Czasami mieszam nią herbatę i czytam wyjaśnienie, wybite pod spodem grażdanką: nierżaw…
Liście dębu mają obręb falisty, ale nie wiem, kto je tak przycina i czemu to robi. Drzewa są duże, bo pisane im długie trwania. To już wiem. Jezioro ma powierzchnię falistą i falista jest zieleń aż po horyzont. Także biel. Zjeżdżając sankami po ośnieżonej fali, muszę uważać, by nie trafić w drzewo. Trafiam.
Kircha na środku miasteczka jest zburzona, podobnie domy wokół rynku. W ruinach znajduję długie, okopcone szczypce, które nie wiadomo do czego służyły. Wiatr i deszcz mówią w nieznanym języku, niewiele łapię. I tak być powinno. To ciemna północ.
– Nie lubię – mówi matka.
W miasteczku, które było potem, zamiast kirchy na rynku przycupnęła mała cerkiew z cebulastym dachem. Furmanki dookoła, dużo, i potulne koniki z dugami nad grzbietem. Ludzie okutani w kożuchy. Drewniane domy z mocnymi okiennicami, przedwojennymi. Drzew nie widzę, zamiast nich sosny, gdziekolwiek spojrzeć ciemnozielone, gromadne, niepewne swego. Horyzont bywa otwarty, a jezioro jest płaskie, przesadnie lustrzane. I tu, i tam chmury są te same; jak to robią, nie wiem, choć niedługo się dowiem. Faliste są dziewczyny i muzyka z radia. Wieczory też bywają faliste. I krzyki zza ściany.
Wschód.
W dużym mieście nie ma drzew, są duże domy. Jest dużo gadania, trochę mniej sensu i bardzo mało falistości. – Wybrałeś sobie dziwne studia, jeszcze nigdy w życiu nie widziałem archeologa – śmieje się ojciec.
– A gdzie umieścimy pana Kalickiego? – pyta prof. Michałowski na ostatnim seminarium.
– Pan Kalicki wyjeżdża do Argentyny – szybko, trochę za szybko, wyjaśnia pani docent.
– Aha, no to życzymy panu…
A potem coraz dziwniej.
Ocean to takie wielkie morze, przesadnie faliste, choć i do tego można się przyzwyczaić.
Im większe miasto, tym bardziej kanciaste. To kolejne jest płaskie i topi się w słońcu. Śpi pół dnia, chodzi wieczorem. Domy poruszają się bez pośpiechu, dostojnie – mają łatwiej, bo prawie nie ma tu drzew. Żadnej falistości, nawet drogi nie wiją się, jak należy. Patrząc na rozgrzaną zieleń, dziwię się, że ma aż tyle odcieni i że ta pierwsza, choć zimna, była cieplejsza – i nie wiem dlaczego.
Niejasności południa.
Kiedy każą mi wracać, nie marudzę – wracam. To już umiem, potrafię się wyrzekać. Wiem, jak się to robi.
– Czemu te wasze sosenki są takie małe? – pyta Dipi, który przyjechał z Tandilu.
– Tato, czy te sosny są naprawdę takie małe? – pytają synowie.
Nie umiem też odpowiedzieć, skąd tyle igliwia na gałązkach. Tego nikt nie wie, co trochę i mnie usprawiedliwia.
Na łące zrywamy wysokie trzciny, wyższe od nas i podobnie kruche. – Wstawimy je do wazonu – mówi Barbara. Nic nie mówię, nie wiem, co mógłbym. Dzień jest łagodny, powłóczysty, szaro-złoty, trwa bez końca. Chmury są kłębiaste, łąka otwiera się na widnokrąg, za którym rzeka przecina wszystko na pół. Po co to robi, nikt nie wie. Wieczorem rzeczy i sprawy znikają, by rano pojawić się, nie wiadomo skąd, co różnie bywa nazywane.
To już zachód.
Dzisiaj za oknem niebo rozwlekłe, leniwe, nie chce inaczej, bo nie. Zieleń jest przymilna, grzech biadolić, a drzewa drzemią i ani myślą dokądkolwiek, jeszcze nie teraz. Na starych obrazach taki bezruch uspokaja, zwodzi, że nic i nigdy, że za oknem to samo co w pokoju i że te chmury, zieleń, cisza i obrazy to coś więcej. Udaję, że im wierzę. Kolejna mała wieczność.
I tak się to powtarza, ani faliste, ani płaskie, niby zielone, a nie całkiem, widoczne, ale nie w pełni, bo zawsze nec unum nec nullum.
Bo nic bez reszty i do szczętu.
Południe zostało cząstką mojego dzieciństwa. Otwierało je – to dojrzewające, nieśmiało myślące, spragnione świata – i zamykało. – Tęsknisz do Argentyny? – zapytał ktoś. – Nie! – odpowiedziałem – tęsknię do siebie w Argentynie. Tylko tyle.
Do niedopowiedzeń tego CV dodałbym jeszcze jedno. W późnych latach siedemdziesiątych pojechaliśmy z ojcem do Wilna, dla niego była to podróż sentymentalna, przed wojną studiował tu medycynę, dla mnie wyprawa potrzebna, choć może trochę ryzykowna. Od tej chwili każda opowieść ojca porasta moimi obrazami, ulica Wielka, po której kiedyś chodził, zmalała, bogactwo ulicy Mickiewicza przyćmione zostało olejnym wystrojem budynków. Podróż ta zachwiała niezawisłością wyobraźni, przemieściła wszystko i uładziła. Może to i dobrze. Nie mam do tego miasta stosunku nostalgicznego, jest… jaki? Nie potrafiłbym odpowiedzieć na to proste pytanie. Dziwne, ale ta wyprawa zamiast zbliżyć do Wilna raczej oddaliła – zobaczyłem sowieckość.
Z opowieści ojca. Do Kalinina przyjechała delegacja z Białorusi, prosząc o zachowanie szkół w ojczystym języku. Kalinin uprzejmie zaczął wypytywać o różne białoruskie słowa, brzmiały tak samo albo podobnie jak po rosyjsku.
– Nu, a kak u was żopa?
– Sraka.
– Nu widitie, dla odnoj sraki nie stoit…
Po powrocie z Argentyny wdałem się w tłumaczenia i chyba nigdy tak się nie namęczyłem, to znojne wyrobnictwo, fizyczna mordęga. Wtedy też zetknąłem się ze Stachurą.
Tłumaczenie mam za zajęcie dwuznaczne, którym na domiar złego rządzi z ukrycia zasada „laicki apostolat poniża”. Trzeba się ugiąć, uznać nierówność stron i zabrać się do rzemieślniczej dłubaniny, niewiele dodając, niewiele ujmując. Szczególne spotkanie pokory i talentu trafia się nieczęsto, więc co jakiś czas, co parę lub co kilka pokoleń, pojawiają się nowe wersje starych tekstów. Ani ambicje tłumaczących, ani naturalne starzenie się języka nie wszystko tu wyjaśniają. To sprawy mętne. Tłumaczenie to katorga.
Borgesem zajmowało się u nas kilkudziesięciu tłumaczy, niektóre jego teksty mają kilka polskich wersji, każdy może wybrać sobie tę, jaką woli, po schopenhauerowsku. A jednak… Borges wcześnie dojrzał, wyrósł z duchowego małolactwa. Pisał powściągliwie, oszczędnie, nie nadużywając słów, odcedzając je i starannie segregując, a robił to nie z kaprysu, ale z konieczności: i on był niewolnikiem swojego charakteru. To statyczne zniewolenie najlepiej, bo bezwiednie, oddają inni statycy. Nie muszą się trudzić, zrównoważenie mają we krwi.
Borges jest przezroczysty, wolny od łatwych zabaw i gier; bawi się myślą. Stachura nie umiał zdobyć się na słowną przezroczystość, być jak szyba, zabarwiał sobą przekładane teksty. Dodawał, w sposób mimowolny, a to nietrafne słowo, a to pomylony zwrot, czasami niepotrzebnie rozwibrowywał jakieś zdanie. Nie umiał wyciszyć się, stłumić emocji aż po nordycką oschłość. U tłumaczonych autorów szukał duchowych powinowactw, u Borgesa nie było ich wiele. Te przekłady raczej nie mogłyby uchodzić za kopię kanoniczną oryginału, były za bardzo samoswoje, za bardzo własne, za Stachurowate, a i to po lekkim retuszu, bo jednak co innego zwany luz, a co innego językowa precyzja, „bezczelny, obiegowy sens” i zasada podległości tłumaczonemu autorowi. A więc nie: to jest Borges. Ale: to jest Borges Stachury. Nie mówiłem mu tego, wątpliwości wyrażałem milczeniem. Raz tylko okazał niezadowolenie: – Czemu pan nic nie pisał? W jego obronie, gdy polemizował z krakowskimi redaktorami. Nie powiedziałem, że wydawał mi się tłumaczem za mocno przywiązanym do własnych językowych nawyków. Jedni to chwalili, inni mniej. Na pewno potrafił bronić swoich racji, co nazywał walką o honor – zawsze uważał, że tłumaczy w zgodzie z regułami i w najlepszej wierze. Przy Borgesie potknął się więcej niż raz, nie chciał tego zrozumieć. Broniono go, choć z przekonaniem mniejszym, ilekroć padały przykłady. Bywał bezkrytyczny, a jego uporu w tych sprawach nie wspierałem. Stachura bardzo to wszystko przeżywał.
Ale było jeszcze coś, o czym nie mówiłem. Nie chciałem być zrozumiany opacznie: szkoda było jego talentu na tłumaczenia. „Ciemna maszyneria wszędobylskiej śmierci” to młody Stachura z Całej jaskrawości. Szkoda autora, który umie tak zestawić cztery słowa, na ślęczenie nad cudzymi tekstami, nawet najlepszymi. Nawet pisanymi przez bratnią duszę.
Dojrzały Borges jest z lekka buchalteryjny, wszystko tu do siebie pasuje. Z Onettim sprawa ma się inaczej. Charakterologiczny statyzm dopadł go w późnej starości trochę jak kara boska, jak nieszczęście. Proza Onettiego jest mięsista, cielesna, emocjonalna, a wszystko to w otoczce rozczarowania, jakie przynosi dojrzałość. Stachura przeglądał się w tym jak w lustrze, znalazł pobratymca, tak mu się wydawało. Boleśnie dojrzewając, odkrył u jego bohaterów własne klęski. Polubił Onettiego uczuciem szczeniackim. A kiedy powiedziałem, że właśnie podpisałem z Czytelnikiem umowę na przekład Cuentos completos, ożywił się i zaproponował włączenie dwóch swoich przekładów. Nie było mi to w smak, nigdy bym się tak nie wpychał, przemknęło mi przez myśl, spojrzałem z ukosa na poetę, czekającego na odpowiedź, i skinąłem głową: – Dobrze. Odtąd ilekroć się spotykaliśmy, nie za często, w redakcji albo na ulicy, raz w jego bazie na Rębkowskiej, okazywał życzliwość. Umiał być miły.
Zapał, z jakim zabierał się do roboty, wyrażał nie tylko w listach, co mnie nie cieszyło ani trochę. Tłumacze, zwłaszcza młodzi, przywiązują się do autorów i nie lubią, gdy ktoś chce ich wyręczać. Miałem za złe Stachurze, że podebrał mi dwa dobre teksty ze zbornej całości. Potem złość przeszła, myślałem z żalem, że zamiast o jakichś głupich tłumaczeniach powinienem był rozmawiać z nim o czymś zupełnie innym. Nie było to łatwe, bo już wtedy wydawał się lekko nawiedzony i nie umiał słuchać. Wiedział swoje.
Robocze listy Stachury. Pisane na bibułce odręcznie, po hiszpańsku. Trzy, bo czwarty, późniejszy jest już trochę inny i żyje życiem własnym. Te trzy odnalazłem ostatnio, porządkując papiery. Grzecznościowe zwroty, jakich Stachura używa, są prawdopodobnie pogłosem urzędowych pism, które czytał w Meksyku.
Al.Tysiąclecia 53
33-380 Krynica
Krynica 8 stycznia 1976
Estimado Señor Kalicki:
Proszę wybaczyć mi opóźnienie powstałe dlatego, że zgubił mi się rękopis polskiego przekładu Bienvenido, Bob [Witaj, Bob]. Pojechałem do Gdyni, żeby odszukać w plecaku, który tam miałem, ale nie znalazłem. Nie było go też w torbie, którą mam w Grudziądzu. Tak więc, trudno, musiałem zrobić przekład od nowa. Już jest gotowy. Teraz tylko przepisać na czysto. Mogę chyba zakomunikować, że oba opowiadania, Un sueño realizado [Sen urzeczywistniony] i Bienvenido, Bob, otrzyma pan za kilka dni, powiedzmy za tydzień.
A przy okazji życzę panu Szczęśliwego
Nowego Roku
Edward Stachura
[na odwrocie strony:]
Señor Kalicki.
Proszę z łaski swojej przysłać mi jak najszybciej znaczenia niektórych słów, bo nie mam tu żadnego słownika. Te słowa to (proszę przepisać, co podaje dobry słownik): arrobar, machacante (machacar), regazo, desenvuelto, escarbar, mañosamente, plácido, hedionda.
Wielkie dzięki i niech mnie pan nie opieprza za bardzo, że o to proszę.
Hasta lueguito [do rychlutkiego] jak mówią w Baires (Bones).
Ten adres jest ważny przez cały styczeń:
E. Stachura
Aleja Tysiąclecia 53
33-380 Krynica
Krynica 10 stycznia 1976
Estimado Don Raymundo:
Wczoraj wysłałem list do pana. Spodziewam sie, że wkrótce mi pan odpowie. Ślę teraz pierwsze opowiadanie J.C. Onettiego, to znaczy przekład na polski, który bardzo poprawiłem w porównaniu z moją wersją z 1970.
Gdyby niektóre strony trzeba było przepisać na nowo – za dużo poprawek – proszę polecić to zrobić, a ja oczywiście pokryję stosowny koszt.
Jeśli chodzi o Bienvenido, Bob, opowiedziałem w poprzednim liście historię, jaka spotkała mnie z tym tekstem. W każdym razie jest już gotowy, brakuje mi tylko wyjaśnień – i o to prosiłem pana, bo nie mam tutaj słownika i nie mogę go zdobyć. Dla pewności (gdyby pan ruszył w podróż) poprosiłem o tę przysługę jeszcze jedną osobę.
A więc pozostaje odczekać kilka dni.
Otrzymuję wyjaśnienia i natychmiast biorę się do roboty.
Dobra, starczy już.
Proszę przyjąć mocny uścisk
od E. Stachury
Al. Tysiąclecia 53
33-380 KRYNICA
[na marginesie listu:]
Uściski i pozdrowienia dla pana Fedeckiego.
Proszę jeszcze o znaczenie czasownika escabullirse. Dzięki.
Krynica 19 stycznia 1976
Estimado Señor Raymundo
Wielkie dzięki za pomoc, której mi pan udzielił [podkreślenia E.S.]. Chyba nie przeszkadza panu, że piszę po hiszpańsku. Myślę, że dla pana to wszystko jedno, a mnie służy za ćwiczenie.
Ślę Bienvenido, Bob. W dwóch egzemplarzach. Są poprawki, więc tekst nie jest całkiem czysty, ale to pana chyba zbytnio nie wkurzy, bo wszystko jest czytelne. Jak powiedziałem w jednym z poprzednich listów, gdyby trzeba było przepisać niektóre strony, pan każe to zrobić, a ja płacę.
Jedną kopię Un sueño realizado przekażę panu w lutym (18–23), gdy kilka dni będę przejazdem w Warszawie.
Jeszcze raz dziękuję za pomoc
I proszę przyjąć mocny uścisk dłoni
Edward Stachura
Przekłady Stachury były dobre. Całość ukazała się w czytelnikowskiej serii Nike w 1977 roku jako Historia kawalera z różą i ciężarnej dziewicy z Liliputu.
Stachura był (nad)wrażliwy na drobne znaki słane przez rzeczywistość. Większości z nich nie zauważamy, a jeśli nawet, to rzadko je rozumiemy. Rozmawiając z nim parę lat potem, wymieniłem, tytuł minipowieści Onettiego. Odebrał to chyba (tak dzisiaj myślę) jako jeden z takich właśnie znaków wymownych. Przesłany mu przez nieświadomego roli, mimowolnego posłańca, bo tak to zwykle bywa. Bo ktoś się nami bawi. Gdy powiedziałem, że La muerte y la niña Onettiego czeka na tłumacza, odpisał po hiszpańsku, niesygnowanym (człowiek-nikt) listem bez daty, który już kiedyś ogłosiłem, więc nie powinienem się powtarzać, ale o Stachurze nigdy za wiele. Kto zna tło osobowe i ciągi dalsze, ten wie: ten list pobrzmiewa już skowytem.
Był grudzień 1978 roku i powolne skrzypienie „ciemnej maszynerii”.
Muy buenos días, señor Raymundo:
Znany jest panu – mówiłem panu tym – mój podziw dla twórczości J.C. Onettiego (pamiętam, że myślałem wówczas, iż w przypadku Onettiego niejaki E.S. jest tłumaczem nie do zastąpienia). Przed kilkoma dniami zadzwonił pan do mnie, proponując przełożenie na polski La muerte y la niña, pracę, do której jeszcze przed rokiem zabrałbym się z entuzjazmem. Ale teraz już nie. Gdyż chodzi o to, że coś się stało. I to dlatego.
Nie ma to, oczywiście, nic wspólnego z moim dawnym sporem z kilkoma osobami z WL. Nie ma to również – rzecz jasna – nic wspólnego z Onettim. Ma natomiast, ma wszystko ze śmiercią i dziewczyną, to jest ze śmiercią i życiem.
W Szczęśliwym Nowym Roku, którego panu życzę, szczęśliwy jest Każdy Nowy Dzień.
Stachurę często dopadała wątpliwość – co ja tu robię? Gdy zaczynał czuć się nieswojo, gdy głowa lekko już pobolewała, gdy ludzie dookoła naprzykrzali się i męczyli. Odpowiadał bezsłownie, oddalał się, odchodził, wierzył, że w ten sposób choć trochę ucieknie od siebie. Biedny.
„Teraz myślę, to znaczy pomyślało mi się niedawno, czy wyprodukowanie pojęć życia i śmierci, i krańcowe przeciwstawienie sobie tych pojęć – nie odwiodło nas być może od innej drogi: nie-tak-tragicznej. Nie wiem”. Tak w marcu 1976 roku, w liście do Keyhów, przyjaciół ze Ślaska, objawia swoją intuicję, ale nie rozbudowuje jej, nie rozwija, ot, przebłysk, a przecież tyle obiecujący. Powtórzy go w opowiadaniu Nocne popołudnie. To inaczej powiedziane buddyjskie neti-neti i moje nec-nec, to podejrzenie fizyków co do natury przestrzeni nieprzemiennej, która jest w nas, gdzieś tam, w głębi. Dobitne istnienie Stachury musiało w końcu stać się rozmazane, nijakie, bez wyjścia, bo tak nakazuje przypisana nam dwoistość. Nie wiem, czy ktoś chciał porównać, czy porównał drogi Nietzschego i Stachury, ich próby wdrapania się wyżej i wyżej. I przekonanie obu: już wiem, już rozumiem. Myśl ma swoją moc odkrywczą, nie jest jednak wszechmocna. Wśród rozmaitych bezdroży są też i te myślowe. Czy warto się nimi zajmować? Może dla przestrogi, prawie dydaktycznie… choć i to może okazać się groźne. Niedobrze jest za dużo rozumieć.
Chciałbym o nim serdecznie, ale co umarłemu po słówkach? Pocieszenia pośmiertne warte są funta kłaków, a jednak…
Odsłuchałem niedawno kilku piosenek w jego wykonaniu. Intencje Stachury były szlachetne. I nie jest to takie złe, jak parę razy wybrzydzano w redakcji. Może nie na festiwalu w Woodstock, ale na pewno w Nashville byłby wysłuchany.
Stachura żył 42 lata. Był starszy ode mnie o siedem lat, a wydawało mi się nieraz, że jest młodszy. Swoje ostatnie myśli zapisywał już jako statyk, wyrwał się z małolactwa, osiągnął to, co zwykle dopada ludzi dekadę wcześniej – dorosłość w miarę zrównoważoną, obolałą, ciężką.
Z wędrówek Stachury, tych zwykłych i tych metafizycznych, nie wyciągnięto żadnych wniosków, prawie żadnych. Małolaty trochę się pogorączkowały, starszych niewiele to obeszło i z wolna zapomniano o jego niepokojach i o potrzebie Itaki (z cierpliwą Penelopą). Młodzi łatwo gubią drogę. Myślę – to ledwie podejrzenie – że wystarczy dobra świadomość, aby wędrować, że nie musi się donikąd wyruszać, pchać się za widnokrąg, można zostać w domu, a świat w końcu i tak sam się zbliży. I tylko nie będzie wiadomo, czy dobrze to czy źle.
Mapowanie rzeczywistości, najtrudniejsze. Niby tkwimy w niej po uszy, a wychodzi słabo. Ani dźwiękami, ani obrazami, ani słowami. Powstaje inna rzeczywistość, gubi się nasza, robi się nijako.
Krzątam się bezmyślnie po mieszkaniu – i to jest dobre.
Od czasu do czasu odmawiam na głos wieczne odpocznienie – i to też jest słuszne i sprawiedliwe.
Zapisuję to, co robię – a to już jest niepotrzebne.
Stachurę zgubiła emocjonalna nadpobudliwość z odcieniem samoswoim. Egzodynamizm lekko, ledwie, ledwie przechodzący w egzostatyzm i podszyty sporą dawką narcyzmu. To mieszanka na dłuższą metę niszcząca, w Polsce spotykana często. Prawdopodobnie gdyby ktoś czuwał przy nim nieustannie w ostatnich dniach, gdyby pilnował go, gdyby podawał leki, gdyby… to Stachurze udałoby się, już przecież był po dorosłej stronie, już myśli jego krążyły przytomnie, już rozumiał swoją niedawną sytuację. Gdyby tego dnia nie zostawiono go samego, to powoli, powolutku, jeszcze bez smaku, bez radości, bez chęci odnalazłby się wśród ocalonych. Gdyby.
I jeszcze taki drobiazg: zauważyłem u niego wątłe poczucie humoru. Czy było ono skutkiem czegokolwiek czy przyczyną, nie wiem. Może pytanie to nie ma sensu. Biologia to nieprzyjaciel bezwzględny, podstępny, rzadko godzi się na dobre rozwiązania. Motywu Gałązki Jabłoni nie rozwijam.
A jednak… a jednak…
Jechaliśmy tramwajem Grochowską do bazy. – Nie ustępuję miejsca, jak widzę, że kobieta jest mocno umalowana – odezwałem się. – Co pan?! Co pan?! – obruszył się Stachura. Zamilkliśmy. W bazie byłem tylko raz, właśnie wtedy. – Niech pan coś sobie wybierze. Z rządka książek na półce wybrałem Historia de la cultura en la América Hispánica Pedra Henriqueza Ureñy, wydanie popularne, 12 meksykańskich pesos. Prezent od Stachury. Byłem wtedy przekonany, że nic się z nim nie dzieje, że jest dobrze. Tak też powiedziałem Barbarze w domu.
Jeżeli fowista Dwurnik stanie się legendą – bo patrzę na jego duży obraz W redakcji „Twórczości” – trochę na wzór Stachury, to na pewno nie teraz. Może za kilka lat, za jedno lub dwa pokolenia, gdy pewne rzeczy mocniej ułożą się w swoich miejscach, gdy na ulicach pojawią się inni ludzie, których zacznie dziwić to, co się kiedyś wyprawiało w artystycznym światku. Wśród pisarzy i wśród malarzy. Po paru latach w redakcji wolałem już malarzy, choć też niewielu i nie na długo.
Ze Stachurą rozmijaliśmy się charakterami, ale gdybym miał się opowiedzieć, byłby mi bliższy niż Gombrowicz. Tego nie przeceniałem. A ze wszystkich piszących najchętniej rozmawiałem z Nowosielskim [więcej w Dzienniku podróży na Ocolorę]. Dwurnika widziałem trochę z boku, wydawał mi się jeszcze inny – malarzy lubiłem najbardziej. Byłem ich ciekawy, może bez przesady, ale zawsze chętniej patrzyłem na dobrze zamalowane płótna niż na słowne popisy poetów. Przesada szkodzi we wszystkim, i w myśleniu, i w pisaniu. Pokora, znojna pokora, tylko to. Niektórych autorów kręcących się wokół redakcji bystry Andrzej Kijowski nazywał oldboyami, że niby stare konie, a w głowach zielono. Mocno ich lekceważył, miał im za złe ich duchową taniość, nie lubił, choć starał się tego nie okazywać.
Często wspominam Stachurę, żal mi go, potrafił być miły. Byliśmy wtedy jeszcze wszyscy, a to się liczy najbardziej. Stachura chciał pewne prawdy ontyczne sprowadzić do poziomu prawd codziennych, chciał nieoznaczoność uznać za rzecz powszednią i wyciągnąć z tego praktyczne wnioski. Gubienie tego, co Ortega nazywa circunstancia, a co tłumaczę jako „uwikłania”, zawsze jest niebezpieczne. „Ja to ja i moje uwikłania”, ale u Stachury ja stawało się zbędne, więc i uwikłań miało nie być. Okazało się, że jest ich jeszcze więcej, są okrutniejsze i razem tworzą tragiczniejszą całość. Mieszanie porządków łatwo prowadzi do katastrofy. Codzienność pływa, unosi się na oceanie ontycznym, ale ma własne zasady, reguły, także cele. I jest trochę nie na miarę człowieczą – przytłacza swoją dwudzielnością. Poziom, na którym przez chwilę trwamy, na pewno jest oznaczony i ma ściśle wytyczone granice, których nie wolno bezkarnie przekraczać.
Biedny Stachura, tak wiele myśli na jedną głowę. A przecież przestrzegał mnie: – Panie Rajmundzie, niech pan tyle nie myśli. Myśl goni myśl, a tę jeszcze inna, myśl walczy z myślą… Przestrzegał przed tym, czego sam doświadczał i co go tak dręczyło.
Czy mógłbym się ze Stachurą porozumieć? Stachurą z jakiego okresu? Z tego, gdy go poznałem, raczej nie. Byłem za naiwny, za mało doświadczony przez życie, żeby móc poważniej i odważniej. Ale i teraz, gdy to piszę, też nie wiem, czy chciałbym być jego duchowym kompanem. Zresztą, może, choć nie umiem wyobrazić sobie Stachury starego, z pobrużdżoną twarzą, powłóczącego nogami. Jego świat to jednak nie mój. Czuję, współczuję, rozumiem, staram się, ale jednak nie. Wydaje mi się, że rozumiem go myślowo, a nie rozumiem emocjonalnie. Nie rozumiem wyrośniętych dzieciaków, jestem z innej niszy. Ani on, ani ja nie mieliśmy ochoty na skracanie życzliwego dystansu między nami. Tak było lepiej.
Jaki jest, zobaczyłem przy pierwszym spotkaniu w redakcji. Przedstawiono nas sobie. Luźno, nieformalnie, ja byłem tym „z Argentyny” i chciałem coś o tej mojej Argentynie powiedzieć, ale Stachura nie okazał zainteresowania, przerwał mi po paru słowach, że niby wszyscy mają jakieś życiowe przygody. Zobaczyłem i zrozumiałem, że jest zainteresowany tylko własnymi, że to osobowość narcystyczna, sobkowata (choć wtedy tego tak nie nazywałem). Zamilkłem. Uśmiechnęliśmy się do siebie i Stachura zaczął coś o własnych sprawach, o tekstach, już nie pamiętam. Był najprawdopodobniej późny rok 1974 albo początek następnego. W mojej prywatnej mitologii Stachura długo nie zajmował szczególnego miejsca, był jednym z wielu; inny, ale do nich podobny. Zajęty sobą. I coś, co rzuciło mi się w oczy, był w moim odczuciu młodszy ode mnie, a ja już wtedy boczyłem się na szczeniackość. Prawda świata kryje się w myślach, nie w emocjach, tak sądziłem i właściwie sądzę do dzisiaj, choć może mniej rygorystycznie, uczucia też dopuszczam do michy, niech i one posilą się odrobinę.
Mniej znane:
1. Zauważyłem, że po roku w Meksyku Stachura posługiwał się hiszpańskim bieglej niż Ryszard Kapuściński po siedmiu latach spędzonych tam jako korespondent PAP-u.
2. Planował podróż do Argentyny, o czym dowiedziałem się w Buenos Aires w 2004 od jego dalekiego krewnego, majora Stachury: – Pisał do mnie, chciał przyjechać…
Stachura nie zdradzał mi się z tych planów.
Rzeczywistość, jaka nam przypadła, bywa ładna, ale nie na tyle, by się nią nieustannie zachwycać. Stachura nadużywał słowa „niesamowite”; gdy czymś się zainteresował, gdy coś mu się przytrafiło, gdy było inaczej niż zwykle. Po latach, kiedy słucha się o tych niesamowitościach, nie trzeba się zbytnio dziwić ani obruszać; wtedy, w tamtej chwili, mogły być takie, a na pewno takimi się wydawać. Oczywistości niesamowite to jednak pierwszy krok do niebezpiecznej przesady, reszta staje się potem mniej smaczna i mocno zdradliwa. Najpierw fizyka, potem biologia, a później zabałaganiona oczywistość, w jakiej się taplamy. Cortex Stachury nie potrafiła nadążyć za falowaniem układu limbicznego, współbrzmieć z nim, nie umiały te dwie siły dojść do porozumienia, cortex musiała co i rusz bronić się, nie zawsze skutecznie, wrażenia górowały nad rozważnym myśleniem. Tak by to z grubsza wyglądało w ujęciu modelowym, schematycznym.
Nasze niestety to prastare eheu!
Najbezpieczniejsza jest droga środka, tak mówią. Stachura dotarł na nią obolały, straszliwie poturbowany, gdy już postanowił pogodzić się ze światem. Droga środka rzadko bywa szerokim traktem. Jest na swój sposób bezlitosna, wymusza porządek i karze za odstępstwa. Dla wchodzących w życie ci, co nią wędrują, wydają się raczej bezbarwni, szarzy, nieciekawi. Witaj, Bob to powitanie kogoś, kto z beztroskiej młodości wkroczył w wiek dorosły. Przypisana dojrzałości droga środka rozjeżdżonymi koleinami, po manowcach i bezdrożach, przez wądoły i wertepy, wciąga w chybotliwą starość, najpierw gadaną, później rzeczywistą, a tu żarty się kończą. Nie ma cudnych manowców.
Stachurę można było ocalić, z winy rozmaitych okoliczności nie udało się.
Pamiętam, jak pan Fedecki opowiadał, że zauważył u martwego poety, którego zdjęto i ułożono na tapczanie, dłoń zgiętą tak, jakby w ostatniej chwili próbował się jeszcze uwolnić z uwięzi. – Instynkt życia – mruknął Fedecki.
Za dużo mówię o Stachurze, daje znać o sobie to, czego nie lubię: zmora obsesyjno-kompulsywna, która próbuje dopaść mój cichy statyzm.
Nieszczęściem polskiej literatury jest to, że młodzi, utalentowani autorzy nie starzeją się, duchem pozostają wciąż młodzi, myślą i piszą jak podrostki. Literacka rewolucja, o jakiej trąbił Bereza, to przykład wzorcowy: oldboye z umysłowością nastolatków. Wśród nas to przypadłość nie tylko piszących, czasami zastanawiam się, czy nie jest to cecha przypisana większości tzw. twórców. Wśród ludzi z artystycznym zacięciem wyraźnie dominują osoby niedojrzałe. O Brzozowskim mówiono Tadzio, był pełnym uosobieniem emocjonalnej lekkości, owszem, obdarzonej malarskim talentem. A przy tym to taki miły człowiek. O chorym Stachurze również tak mówiono. I taki był, choć przecież nie zawsze. Dzieci bywają takie, ale… no właśnie, a co do czytania starym koniom?
Infantylizacja kultury – brzmi poważnie, a nie jest.
Ostatni raz widziałem Stachurę na dworcu Warszawa Wschodnia. Jechałem podmiejską kolejką do śródmieścia, spojrzałem przez okno i zobaczyłem go. Wydało mi się, że stoi jakoś niepewnie. Wrażenie może stąd, że mocno pochylił się i rozglądał. Było to już po wypadku kolejowym, który przywrócił go do obolałej rzeczywistości.
Ostatni raz słyszałem go w redakcji. – Wpadaj! – uśmiecha się Lisowski i obejmuje poetę ramieniem. – Będzie mi to potrzebne – cicho mówi Stachura i podaje nam lewą dłoń, tę bez opatrunku.
Natura to jeden wielki Auschwitz – powtarzać to czy lepiej udawać, że się nie rozumie, nie pamięta? Że nie ma zgody, bo tak i owak, bo przecież, a jednak, bo w końcu… Bajkami i opowiastkami nie uleczą nas przed tym, żeśmy się urodzili – westchnienie starego Borgesa. Con las fábulas y los cuentos no nos curarán de haber nacido, mniej więcej tak. To tylko inna wersja tego, co na początku. Jesteśmy, niestety, nikłymi odpryskami natury, jej kłopotliwym naddatkiem. Matka natura? Raczej macocha. Sama natura jest w rozterce, nie wie, co robić. Czasami lituje się, pozwala wyobraźni szaleć. Zwykle waha się, namyśla. Podporządkować sobie wszystko bez cackania się czy pozwolić na dalsze usamodzielnianie się tego, co chce uciec? Jeszcze do niedawna szukano złych duchów, wierzono w ich istnienie, znaleziono tylko nieszczęsnego ducha czasów. Świat, czyli wielka sterta banałów. I na to ulica też ma własne określenia, niektóre całkiem udane.
– Ale wiosna jest piękna – słyszę. Może, nie wiem, „sama niedorzeczność” pisał Gogol, co bawiło Nowosielskiego, choć nieprzesadnie, uśmiechał się raczej cierpko.
Na starość
przesyt i niedosyt,
dnie dobre i dnie złe,
podróże i ich brak,
chodzenie i leżenie,
to, co było i czego nie było,
wszystkie z… i bez…
zrównują się, zacierają, giną w nieokreśloności, w jakimś cieniu, w półmroku za oknem. Nie patrzeć, nie rozpamiętywać! Tylko trochę bezmyślnego spokoju, tylko trochę. Uwolniłem się od ludzi, mniej więcej, choć nie od innych podległości. Dawno temu uznałem, że lubię deszcz i wiatr, ale one mnie widocznie nie za bardzo, bo pojawiają się zwykle nie w porę. Szybko wróciłem do domu. Leżę, słucham radia, jakie to nudne, zasypiam znudzony sobą.
„By obejrzeć się, trzeba tak wielkiego męstwa […]” – to Iwaszkiewicz w wierszu dedykowanym osiemdziesięcioletniemu Kulisiewiczowi. Byłem przy nich, zaniosłem Kulisiewiczowi „Twórczość” z wierszem, był wzruszony.
I poeta, i rysownik wydawali mi się bardzo starzy, a jestem teraz ich rówieśnikiem – jak to tak? Nic z tego nie rozumiem. Gdyby nie długie ćwiczenia z samotności, terminowanie w latach studenckich, a potem w mojej Argentynie, nie wytrzymałbym, nie zniósłbym pustki wokół siebie. Czasami jest obojętna, ale bywa wredna, nie patyczkuje się, dręczy surowo, po macoszemu, a spanie niewiele pomaga. Dużo myślę o Barbarze.
Dziś rano po marudnych snach lekkie pobolewanie głowy, może to coś w powietrzu, a może to krew tak się rozpycha w durnym ciele? Życie to pokuta za to, żeśmy się urodzili, usłyszałem wieki temu w Santa Fe. Jeszcze trochę i wiosna.
Słońce nie wszędzie świeci tak samo, co Miłosz zauważył w Głębokiem (tam się urodziłem). Dlatego mityczna Północ jest tylko bladoszarą, zwykłą północą, a ludzie wydają się tam przygaszeni, żyje się im niewesoło.
Na dworze chłód, ale już bez śniegu (prawie). Wiosna przybywa z oporami, przedzierając się przez niebieskie zasieki. Dzień byle jaki… Wieczorem słucham chorałów gregoriańskich, które w radiu rzadko rozbrzmiewają. Przypomina mi się opowieść Andrzeja Kijowskiego o jego podróży do Hiszpanii, z ożywieniem opowiadał o tym, co widział i słyszał. Widział przepiękne katedry. W jednej z nich słyszał niezwykłej urody śpiewy. Opowiadał o tym i był wyraźnie poruszony.
Poczucie tożsamości jest czymś poza nami. Kiedy się budzę, jestem sobą, nie będąc jeszcze sobą w pełni. Dopiero przychodzę do siebie, wolno wracam skądś, aż moja tożsamość nieśpiesznie zlewa się z moją jaźnią. Jaźń nie potrzebuje wsparcia, potrzebuje go tylko tożsamość. W jaźni jestem drobiną świata, drzew, chmur, światła; w tożsamości jestem cząstką społeczności, czyli innych.
Tożsamość wędrowców – dziwna, trudniejsza do pojęcia; apatryda, wygnaniec, koczownik, a więc nomada, czyli barbarzyńca czyhający na nas. Takie poczucie miewał Stachura (mieli je także Żydzi).
Wędrowcem byłem przez rok, w Santa Fe. Byłem mądrzejszy od kolegów tym, że nie byłem stąd. Rozumiem nomadów, tak wtedy myślałem. Podobno w Warszawie nie urodził się jeszcze żaden dobry poeta (jedyny wyjątek to Osip Mandelsztam). Dobrze to czy źle?
Szczególną prawidłowość odkrył Ortega i opisał ją w jednym ze szkiców o Velázquezie w siedemnastowiecznej Hiszpanii: zdolni poeci często bywają ludźmi głupimi. Gombrowicz myśl Ortegi rozwinął w filipice przeciw poetom. Co dalej? Poeci nie słuchają, płodzą wiersze i łatwo perorują o tym, na czym się nie znają. Stają się osobami publicznymi i chętnie mącą innym w głowach, wspierani przez brać aktorską. Świat słów jest jednak czymś innym niż świat rzeczy. Co innego je łączy i co innego dzieli. Inna jest też ich wzajemna zależność, inna w oczach artysty, inna dla reszty biednych ludzi.
Pochwaliłem Jerzego Prokopiuka za to, co robi, a on odpowiedział dziwnie: – O, głos na puszczy!
Odzew na to, co istotne i wartościowe, zawsze był u nas mierny. Nikogo nie męczą dziś pytania pierwsze. Co najwyżej ludziska chcą wiedzieć, którego polityka popieram. Trochę to tak, jakby pytali: wolisz Al Capone czy Meyera Lansky’ego? Szczególny jest ten podziw dla mafijnego bandziorstwa. Zresztą… każdy zoolog powie, że świnie są inteligentne. Nie lubię ludzi chorych na chorobę przywódczą, lekceważę cezarów.
Kiedyś byłem ciekawy ludzi, dzisiaj nie jestem, więcej – stali mi się odstręczający. – Świat byłby inny, gdybyśmy częściej chodzili na cmentarz – usłyszałem w Don Torcuato.
Zwierzęce uczucia i bezradne myśli, czujące zwierzę i myślące ja – czyli my. Dlaczego nie inaczej? Dlaczego nie w pojedynkę? Jestem albo nie jestem – niechby tak, bez pośredników, bez tej reszty. U Stachury męczą się Michał Kątny i Janek Pradera, pradera to łąka, ale hiszpańska, daleka, nie swoja. Kątny to ktoś z ukrytych i zapomnianych zakamarków pamięci. Ten, kto choć raz doświadczył prawdziwej migreny, tej głębokiej, wie, co mam na myśli.
Wszystkie niezwykłe historie, o jakich czasami się słyszy, są czymś najzwyklejszym. Zwykłe i niezwykłe to jedno.
Kiedy malarz Stajuda pomachał mi ręką – wychodziłem z pokoju, w którym leżał – wyglądało to tak, jakby machał już z drugiego brzegu. W którym roku to było? Był taki rok? Myśląc o tym, ślamazarnie zasypiam. Nie pamiętam, co mi się śniło.
Stajuda zmarł w drugim dniu wiosny 1992.
Wśród pouczeń dla księży, co i kiedy mają mówić, jest i takie: „Odezwa mogąca bydź użyta zaraz po skonaniu… Oto na czem się kończą rzeczy ludzkie, oto na co wy i ia przyidziemy może niezadługo. Trzeba umrzeć” (z Odezw pasterskich… x. Wincentego Frydrycha Kano, Łowicz 1819).
The Grim Reaper, dosłownie: ponury żniwiarz, a wśród nas – Kostucha z kosą.
O malarzach tradycyjnie mówi się niewiele. Ortega tłumaczy to rodzajem ich zajęcia, „nieustannym i ciężkim zmaganiem się z materią…”. Praktyk Stajuda dopowiadał w podobnym duchu, wyjaśniał mi to szewską naturą fachu – siedzi się w suterenie i znad kopyta patrzy na nóżki fikające w górze. Kopytem są tu sztalugi. Konieczność fizycznego, rzemieślniczego poświęcenia siebie i czasu, żeby wydobyć coś z pustego kawałka płótna. Ortegę zdumiewa, że o Goi współcześni mu prawie nic nie mówią, a całą późniejszą legendę o jego bujnym, awanturniczym życiu wyssano z palca. Mechanizm psychologiczny jest tu prosty, pustkę po artyście musiano czymś zapełnić i zapełniono bijatykami, romansami, pojawiła się księżna Alba.
Malarz to człowiek zamknięty w pracowni. Jurek Panek stał się dla mnie symbolem najpełniejszym, uosobieniem takiego właśnie uwięzienia. Dwurnik buntował się, nie chciał być więźniem.
Sztuka jest tym, co ma trwać, tak się mówi. Nawet gdy pochyla się nad śmiercią i ją kokietuje, lekceważy albo i pomija, udaje, że pomija. Wszystkie objets d’art są przechowywane i chronione właśnie po to, by żyły za nas i po nas. Są – rzecz banalna – naszym echem. Szeptem, bywają też jękiem, są depozytariuszami czyjejś pamięci. To nie ludzie ocalają dzieła sztuki, to one ratują ludzi. Mój Boże, ale czemu tak kapryśnie?
Obrazy dziewiętnastowieczne zebrane w gromadę na dużych wystawach raczej zyskują, przysparzają sławy artystom. Dwudziestowieczne w podobnej sytuacji raczej nie. Budzą niepokój. Wielkie retrospektywy i Cybisa, i Dwurnika w Zachęcie mocno mnie zmęczyły. Jakbym zamiast jednej książki przeczytał ciurkiem całą ich półkę. Jak to tak, na raz?
Nie chce mi się poważniej, starość ma prawo do durnowatych myśli.
Gdy zaczyna się wiosna, słowa więdną. W kulturze pełna demobilizacja. Dostojewszczyzna rozwodniona, wszystko wolno, ale nic nie bawi. Zamiast tiurmy pustka bez granic, która zniewala bardziej niż jakiekolwiek kraty. Trzeba się spiąć, skupić i być sobą dla siebie. Nie dla idei ani haseł, jedynie dla siebie. Kiedyś były sosy monachijskie, ciemne, dające obrazom pozór głębi. Dziś są to sosy kalifornijskie, słodkie, landrynkowate, różowo-pastelowe, łudzące radością. Czasami sentymentalne i nostalgiczne, ckliwe, czasami dzielne i niby-męskie. Dziwne, że Anglosasi, tacy trzeźwi i protestanccy, dali się nabrać na ten duchowy zaduch. Z jednej strony chwyciła ich za gardło zła wola i prywata rządzących, z drugiej popisy komediantów, aktorstwo jako przejaw miłego dla wszystkich oportunizmu i tandety. To bractwo hałaśliwe, roszczeniowe w nie mniejszym stopniu niż niejeden ideowy buntownik. Od dawna wiadomo, że czym dla urzędu jest petent, tym dla państwa właśnie buntownik – to solidne filary ich istnienia, nadają im sens i podtrzymują trwanie. Od niedawna wiemy też, że takim filarem stał się również skory do draki i protestu, krzykliwy aktor, który swoimi sprzeciwami na pokaz utwierdza tylko to, przeciw czemu gardłuje, nieświadomy, że im głośniej krzyczy przeciw, tym bardziej jest za, bo zawsze inaczej, zawsze na opak. Człowiek w miarę rozgarnięty jest ponad to, co robi. Stara się to robić rzetelnie, ale nie utożsamia się z tym. U aktorów jest inaczej. I buntownicy, i ich klakierzy łatwo mylą wyobrażenia z rzeczywistością. Aktorzy w nie swoich rolach stają się żałośni. To, co ważne, dokonuje się poza życiem ulicy, poza społecznym mrowiskiem, poza. Gawiedź lubi kicz, bo w nim najpełniej się odnajduje. Tak było zawsze, mamy sporo świadectw ze starożytności. Emax domina to kobieta z namiętnością do zakupów, trzpiotka ze Sztuki kochania Owidiusza.
Kiedy gapię się w telewizyjny ekran, widzę, że jest dobrze, a może nawet jeszcze lepiej. Głupota wydaje się bezdenna, bezkresna niczym miłość matczyna. Kpina Wiktora Hugo nie zestarzała się ani trochę. Potrzeba durnoty zawsze była czymś naturalnym i na szczęście nietrudnym do zaspokojenia. W telewizji pojawiły się rozebrane panienki, widowiska w typie „byczo jest” i nawoływania do optymizmu. Jestem za. Głupoty nigdy za dużo, to ona pozwala każdemu poczuć się pewniej. No i można się tyle dowiedzieć. Dzisiaj usłyszałem, że istnieje fryzjerstwo artystyczne, odbywa się nawet International Festival of Hairdressing Art. I że finansista David Bogatin ma na względzie przede wszystkim interes swoich bankowych klientów, a nie własny zysk.
Unde malum? podstawowe pytanie etyki. Skąd zło? Dla św. Augustyna jest ono brakiem dobra, nie ma natury ontycznej, nie istnieje samoistnie. Gdzieś tu, na styku istnienia i jego braku, pomieszkuje tajemnica. Z drobnych mali, z bólu głowy, z niepokoju, z niespełnienia czerpiemy ontyczną pewność, że jednak istniejemy, że nie jesteśmy czyimś przywidzeniem, urojeniem, bo ból boli.
„Cały świat w zagłębieniu dłoni”, ładna myśl Stachury; jej spełniony obraz próbował utrwalić Dunikowski, wyrzeźbił kostropate popiersie Stalina trzymającego ziemską kulę w swojej łapie. Polityka i bezradność, chęć ucieczki. Ojcowie pustyni. Ze wszystkich wojen, jakie na ziemi toczą się bez końca, zmagań estetyki z etyką, kobiet z mężczyznami i odwrotnie, dzieci z rodzicami, najdłuższa, najbezwzględniejsza i chyba bez szans na rozejm jest wojna charakterów. Endodynamicy trzymają za twarz statyków, a sekundują im niczego nieświadomi egzostatycy, aktorzy popisujący się nie tylko na scenie.
– Najwięcej kłopotu sprawiają pytania naiwne: czemu polityczne łachudry tak się trzymają swoich stołków?
– To ludzie wewnętrznie słabi, siłę daje im możliwość manipulowania innymi, zarządzania ich posłuchem. Odpowiedź Mariana Mazura w starej pracy Cybernetyka i charakter jest objawieniowa nie tylko dla tych, co lubią filozofować, ale i dla społecznych praktyków.
Świat od dawna stoi na głowie.
Ale nie wszystko jest polityką – na razie.
Starość to powtarzanie się. Kto sunie naprzód, choćby i powoli, ten trwa poza starością. Nie trzeba za wiele wspominać, nie warto rozpamiętywać. Piszę w nastroju nijakim. To oznaka słabości, co robić? Stachura radził posprzątać mieszkanie, zrobić porządek wokół siebie. „Brud to król bałaganu, władca śmieci, pan nieporządku” mówi się w Kubusiu Puchatku. Przysługuje mu tytuł „Wasza Obrzydliwość”.
Najlepiej nic nie robić, powtarzali podobno starzy Chińczycy. Wiedzieli, co mówili. A poza tym dobrze jest za dużo nie myśleć. U większości ludzi myślenie ma charakter szczątkowy, oddane jest w pacht naturze. Mężczyźni myślą o babach, o forsie, o władzy, a myśląc o tym, myślą, że myślą. Gdybym miał zbędne pieniądze, wydrukowałbym dwa plakaty i porozwieszał je na ulicach:
1. Omnis stultitia laborat fastidio sui (dla bieglejszych w tradycji).
2. Lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć (dla reszty).
Wychodzę z domu niechętnie, idę ulicą tak, jakbym nie szedł, bo idzie tylko cząstka mnie, i to chyba ta najmniej ważna, a cała reszta, zbuntowana, a może wyzwolona, pęta się gdzieś daleko. Idę i nie wiem, ile części niosę. W egipskiej mitologii było ich dziewięć, a każdą nazywano inaczej i każda też potem, po rozstaniu z innymi cząstkami, żyła inaczej. Niektóre rozwiewały się szybko, inne trwały bez końca. Ta, którą niosę, jest jak podmuch wiatru, wszystko widzi i niczego nie chce. Idę powoli i patrząc obojętnie na domki, drzewa i ludzi, spostrzegam w pewnej chwili, że widzę je z wysoka, że wiatr unosi mnie lekko do góry, a wzbijając się coraz wyżej, przestaję już być sobą. Jak ziarenko pyłu, drobina kurzu faluję w powietrzu i czekam, aż kolejny podmuch strąci mnie do morza. Każde wrażenie, każde przeżycie jest jak otchłań, w którą można się stoczyć. W jednym geście, w jednym słowie można utonąć jak w morzu. Na pytanie, jak wygląda morze, pewien marynarz odpowiada przytomnie: jest pełne wody.
Rzeczywistość jest cieniem słów – to prawda ożywcza; gdy dorwali się do niej filozofowie, wszystko się zbiesiło… Nie pamiętam już, gorzej, coraz mniej chcę pamiętać. Przedzierając się przez wiatr, czuję się, jakbym był na czatach. Jakbym doglądał dryfowania słów i rzeczy donikąd. Śmierć, czyli fragment większej całości. Podobnie można by powiedzieć o życiu, choć zabrzmi to pospolicie. Słowa – banały. Noc – nic. Śmierć – śmieć. Puste dźwięki.
Świat z myśli, ze słów. Może, nie wiem. Gdyby tak było, nie wróży to niczego dobrego. Parmenides zakreślił granice tego, co jest. Poza nimi nie ma nic, czyli jest nic. Spotkanie nicości z istnieniem na starych rycinach przedstawiano jako taniec śmierci. Że niby prawdziwa zagadka zaczyna się tam, gdzie się wszystko kończy. Właściwie śmierć nic nie znaczy, dane jest nam tylko życie. Tak w rachunku binarnym, w innych prawdopodobnie inaczej. Nie wiemy, jakie są plany boże, mówią mi. – Plany czyje? – pytam.
Przeglądam stare szpargały z zapiskami, może coś się przyda. Wiatr porozwiewał myśli, słowa rozsypały się w litery. Powtarzam się, ale to lubię. Nie pamiętam, o czym śniłem.
W życiu ważne jest, choć może nie najważniejsze, to, na jakie duchowe wysokości ktoś się wdrapie. Dla tych, którym zawrót głowy uniemożliwia wspinaczkę, pozostają prasa i telewizor, z nizin banału i powszedniości patrzą na wszystko, na kosmos, na tajemnicę, na to, co dalekie i zawsze nieosiągalne – i jest im dobrze. Wybór jest właśnie taki: docta ignorantia albo znojne lamentacje wśród myśli rozrzedzonych, gdzie nic nie jest pewne, a do domu daleko. Ilekroć myśli pełgają migotliwie, to tylko dla własnej uciechy.
O tym, że jesteśmy sami, przypominają poeci i filozofowie. Ich słowa są cieniem tego, czym jest to dziwne uczucie, jakie czasami narasta i staje się dojmujące. Straszliwa samotność samotności.
Każda teraźniejszość jest spóźniona, trwa bez tych, z którymi chciałoby się jeszcze porozmawiać, choćby przez jeden dzień.
Z dawnych notatek. W pociągu patrzę przez okno, przerzucam prasę, wychodzę na korytarz, widzę jakiś duży obraz, opakowany w papier. Rozglądam się, zerkam do sąsiedniego przedziału, w kącie przy oknie siedzi Paweł Lasik. Od roku myślałem o nim i obiecywałem sobie, że go odwiedzę. W plecaku wiozę właśnie tekst ilustrowany rysunkiem Pawła… Kto się nami bawi?
Tajemnica ma zawsze posmak niesubstancjalny, jej obecność przy mnie to nie kolejny dowód na istnienie jakichś nadświatów, to tylko oznaka mojej bezsiły. Nic nie wiem. Umiem za to coraz lepiej zapominać. Nie przypominam sobie połowy kolegów z klasy, niewiele myślę o tych, których jeszcze pamiętam. Najpierw mężczyzna ze sklerozą, później skleroza z mężczyzną, co usłyszałem u Maśluszczaków, to pamiętam. Życie jest mniej tragiczne, niż się sądzi. Jest tragiczne w miarę, akurat tyle, ile być powinno. W bezsłownej ciszy czuję ledwie słyszalne skrzypienie dogasającego wieczoru. Myśli są po to, żeby choć trochę załagodzić niedorzeczności natury. Ciemności stają się jedną z postaci ciszy. Być może gdzieś wyżej istnieje stan trzeci, który je łączył kiedyś nierozdzielnie, a dzisiaj upodobnia do siebie. Tylko czasami, gdy zapada wieczór i niczego się nie chce. Metafizyka świata to stan wielkiego rozleniwienia, które wszystko zamyka, dopina, kończy. Uciekanie myśli.
Jeden dzień sprzed trzydziestu lat, kiedy wszyscy byliśmy biednymi milionerami.
– Znalazłem na chodniku czysty znaczek pocztowy za dwa i pół tysiąca złotych z orłem w koronie. Nakleiłem go na list do St. Fijałkowskiego.
– Podprowadziłem niewidomego na przystanek autobusowy przy Świętokrzyskiej. Nie rozmawiałem z nim.
– Zaczepił mnie mężczyzna o smagłej twarzy, przebierający nogami. – Pane, gde je pisiorka? Wskazałem ręką krzaki w niedalekim parku i cudzoziemiec bez słowa pognał w tamtym kierunku.
Innych grzechów nie pamiętam.
Kto nazywał zwierzęta naszymi młodszymi braćmi? Czy tylko Biedaczyna z Asyżu? Odkąd pojawił się w domu mały buldożek, inaczej patrzę na wszystko, co biega, lata, a nawet pływa. Człowiecze uzurpacje Nowosielski miał za niegodziwe. Wmówiliśmy sobie różne rzeczy, ale nie zwalnia to przecież z myślenia i nie nakazuje być draniem. Dwuznaczność wszystkiego – co jeść?
„Odnoś się z miłością i czcią do wszystkich istot stworzonych” – drugie przykazanie z dekalogu św. Franciszka.
Nasz Gacuś to było istnienie pełne i bez niedomówień. Żaden człowiek nie potrafi cieszyć się tak spontanicznie i głęboko jak jego pies. Serce starego Argosa, czyli Chyżego, nie wytrzymało z radości na widok Odysa, który po latach wrócił do Itaki. Homer opisał to czule, a Jan Parandowski ładnie przełożył.
Silo, nawiedzony Argentyńczyk, o którym w swoim czasie było nad La Plata głośno, powiadał, że świat ma milion postaci, a on poznał już dwie i teraz doświadcza trzeciej. Ktoś przekonywał, że u źródeł nietolerancji leży głupota, a na to Silo: – Głupota jest przywilejem ludzi, podobnie jak mądrość, nietolerancja natomiast to wyróżnik zwierząt, im przypisany.
Niby tak, cortex słabiej hamuje u zwierząt zachowania agresywne, wymuszane przez pień mózgu, a jednak to nie całkiem tak. Kto bliżej zetknął się ze zwierzętami, wie, że nie całkiem…
Uśmiechnij się, pokaż zęby, i ty bądź zwierzęciem! Wezwanie do współuczestnictwa, do współwiny. Już nie chce mi się protestować… Przenoszenie prawd zbiorowych na jednostkowe łatwo zwodzi…
Słowo psina, którego Gombrowicz używał prywatnie, ma w sobie czułość, jaka prawdopodobnie podtrzymuje świat w trwaniu. Poza powagą jest tu merdanie ogonkiem i łagodny gest ręki wyciągniętej nad psią głową. Jest też jazgot psiny, którą próbuje obwąchać duże czarne psisko. I sąsiadka wybiegająca z bloku, żeby psa odpędzić.
Nastały dobre czasy na lekturę Schopenhauera. Potem był narwany Nietzsche i zaczęła się kolejna zapaść Europy. Przed nią dwa inne wielkie konania: antyczne (Boecjusz) i średniowieczne (litościwy Franciszek). Kiedy koniec? W czasie cyklicznym – kolistym, czyli świętym – kryją się wszystkie możliwości poza jedną, spokojem ostatecznym.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki