Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 osób interesuje się tą książką
Niezwykle współczesna i refleksyjna opowieść o dojrzewaniu, relacjach rodzinnych i poszukiwaniu własnej tożsamości.
Lydia, młoda wampirzyca, stoi na progu dorosłości. Musi samotnie stawić czoła światu i nauczyć się pozyskiwać pożywienie, próbując wyrwać się z mentalnych okowów, które przez całe dotychczasowe życie nakładała jej matka. Gdy Lydia rozpoczyna praktyki w galerii sztuki, zanurza się w świat zarówno fascynujący, jak i zupełnie jej obcy.
„Dziennik mojego głodu” śledzi wewnętrzne konflikty głównej bohaterki, szukając odpowiedzi na pytania dotyczące tożsamości i wpływu wywieranego na nią przez pochodzenie, relacje rodzinne oraz sztukę. Powieść zaintryguje każdego, kto szuka historii o sile, niezależności i odkrywaniu własnej tożsamości w świecie pełnym wyzwań.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Strona tytułowa
Treści potencjalnie niepokojące
Dedykacja
Rozdział 0
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Podziękowania
Strona redakcyjna
Treści potencjalnie niepokojące: molestowanie (wspomnienie), śmierć zwierzęcia, zaburzenia odżywiania.
Dla BC i T, dla nas
Wszelki byt, aby przetrwać, musi pożerać.
– Lafcadio Hearn, Ululation ze zbioru In Ghostly Japan
Część 1
1
Facet z Kory, który ma mi pokazać pracownię, stoi przed budynkiem w pełnym słońcu. Przeczytałam w internecie, że kiedyś w tym miejscu produkowano herbatniki.
– Hej – woła, machając do mnie.
Teraz, kiedy już mnie zauważył, czuję się skrępowana, bo przygląda się, gdy pokonuję kilka ostatnich dzielących nas metrów. Mam wrażenie, jakby bardzo dużo czasu upłynęło pomiędzy jego „hej” a momentem, kiedy przed nim staję.
– Hej – mówię.
– Lydia?
– Lyd.
– Okej, w takim razie, cześć, Lyd. Jestem Ben, a ty chcesz obejrzeć… – Spogląda na kartkę w swojej ręce. – A czternaście.
– Tak – odpowiadam.
– Wiesz, że nie będziesz tam miała zbyt dużo światła, nie? – Patrzy w górę. – To znaczy, jak chcesz, mogę ci pokazać jedną z pracowni ze świetlikiem i tak dalej.
– Nie, ta będzie okej.
Unosi brew.
– Fotografia?
– Performance.
– Serio? – Wydaje się zaskoczony. Często to słyszę, bo sprawiam wrażenie nieśmiałej. – Nieźle.
Żeby otworzyć duże, metalowe drzwi do budynku, Ben musi poradzić sobie z żelazną bramą. Potrzebuje do tego czterech kluczy.
– Niełatwo się tu dostać – mówi. – To duża zaleta dla pracujących w tym miejscu kobiet. Możesz zostać do późna i wciąż czuć się w miarę bezpiecznie.
Patrzę w górę. Okna zaczynają się dopiero od drugiego piętra. Nawet przy pomocy drabiny trudno byłoby do nich dosięgnąć.
– Jeśli o to chodzi… – Ben podąża za moim spojrzeniem. – Na parterze i pierwszym piętrze nie ma okien, bo herbatniki, które tutaj produkowano, były oblane czekoladą.
– Och.
– Ciekawe, nie? – Drzwi otwierają się ze szczękiem. – Praktycznie cały budynek zaprojektowano z myślą o tym, że czekolada topi się w słońcu.
– Mhm.
Budynek jest bardzo wysoki. Pierwsze dwa piętra wyglądają, jakby były częścią fundamentów.
Zanim wejdziemy do środka, na chwilę robi się niezręcznie. Najpierw gestami wskazujemy, że chcemy wzajemnie przepuścić się w drzwiach, a później wpadamy na siebie, próbując przejść przez próg w tym samym momencie.
– Skąd w ogóle jesteś? – pyta Ben, kiedy idziemy korytarzem.
To też często słyszę.
– Jestem Angielką, ale mój tata był Japończykiem, a mama Malajką – odpowiadam po krótkiej chwili milczenia.
Odwraca się.
– Kurczę, sorry, nie to miałem na myśli. Chodziło mi o to, skąd przyjechałaś. Mieszkasz w Londynie?
– A, tak – kłamię. – Mieszkam tu niedaleko, w Kennington. – Wcale nie, po prostu widziałam taki przystanek na mapie metra.
– Fajnie, całkiem tam ładnie, nie?
Przytakuję. Ben otwiera drzwi z tabliczką A14. Wchodzę do pomieszczenia. Jest małe, ale wystarczające. Po jednej stronie widzę zlew i blat, na którym stoi mikrofalówka, a poniżej mała lodówka.
– Czynsz jest tutaj niższy niż w lokalach z oknami: dwieście pięćdziesiąt pięć funtów miesięcznie. Resztę dopłaca Kora w ramach programu wsparcia młodych artystów. – Ben patrzy na świstek papieru, który trzyma w ręce. – Pozostałe rachunki pokrywasz sama, ale nie są wysokie. Musisz je opłacić do dwudziestego ósmego każdego miesiąca. Mogę ci to zostawić, jeśli zdecydujesz się na wynajem. – Pokazuje mi kartkę. – Masz tu też mapę, wyjścia awaryjne i tak dalej.
– Czy światła można ściemnić? – pytam, a on przytakuje.
Podchodzę do regulatora, żeby to sprawdzić. Przygaszam światło tak, że otacza nas półmrok. Przez moment pokój wygląda, jakby składał się z samych cieni. Później mój wzrok się przyzwyczaja i znów widzę wyraźnie. Ben mruży oczy i nieznacznie marszczy brwi.
– Podoba mi się – mówię.
– No to fajnie. Bierzesz?
– Tak.
– Załatwmy w takim razie umowę. To może… – Orientuję się, że czeka, aż na powrót włączę światła.
– Okej – odpowiadam, ale nie podchodzę do regulatora.
Siadam przy stole w półmroku, mając nadzieję, że on zrobi to samo. I robi. Potyka się w drodze do stołu. No tak, ludzie nie widzą w ciemnościach.
Ben siada. Rozkłada papiery na stole, a następnie podnosi na mnie wzrok. W tym świetle jego rysy twarzy wyglądają inaczej, niż kiedy byliśmy na zewnątrz. Teraz wydają się łagodne, wcześniej były nieco wyraźniej zarysowane. Przyglądam się jego policzkom, okrągłym i zaróżowionym. Musi być dość młody. Jest całkiem przystojny. Uśmiecham się do niego.
Ben zaczyna pocierać ręce ze zdenerwowaniem.
– Czy mogę…? – Wskazuje na światło nad naszymi głowami i podnosi się z krzesła.
– A moglibyśmy zostawić tak, jak jest? – pytam. – Zaczyna mnie boleć głowa.
– Jasne, rozumiem. Mam jakąś tabletkę, mogę ci dać, jak chcesz. – Siada ponownie i sięga do leżącej obok niego torby rowerowej.
Potrząsam głową.
– Nie, w porządku. Chyba jestem po prostu głodna. – Kiedy wypowiadam słowo „głodna”, odzywa się mój żołądek. Poprawiam się na krześle, ale odgłos burczenia jest wyjątkowo głośny, roznosi się po pustym pomieszczeniu. Czuję się zażenowana. Ben udaje, że tego nie usłyszał, co tylko pogarsza sytuację.
– Więc… Tak w sumie to nie widzę dokumentów – mówi, podnosząc na mnie wzrok ze śmiechem. – Ale zaznaczyłem ci krzyżykami rubryki, gdzie musisz podpisać. O, tu jest jedna. – Podsuwa mi kartkę i długopis, trzymając kciuk w miejscu, gdzie mam złożyć podpis.
Widzę ten krzyżyk, widzę go wyraźnie, został nakreślony czarnym tuszem, ale nie mówię tego Benowi. Zamiast tego podnoszę długopis, odnajduję po omacku jego dłoń i traktuję ją jako punkt odniesienia. Czuję pod palcami jego ciepły kciuk. Nie wiem, skąd wzięła się u mnie nagła chęć do flirtu. To chyba przez to pomieszczenie i przez przygaszone światło czuję się silniejsza. Dla wielu osób cisza jest niepokojąca, o wiele lepiej odnajdują się oni w zgiełku, w otoczeniu innych ludzi. Których tutaj nie ma.
Podpisuję się w wyznaczonym miejscu.
– Gdzie jeszcze? – pytam.
Podsuwa mi kolejną stronę, kciukiem ponownie wyznaczając linijkę, na której mam się podpisać.
– To, co podpisałaś, to takie typowe formalności, wiesz, o co chodzi.
– Tak.
– Nie możesz tu spać, organizować imprez, ani zapraszać więcej niż, powiedzmy, pięć osób. Żadnego otwartego ognia, oczywiście, no i żadnych niebezpiecznych chemikaliów. – Śmieje się. Wydaje się zdenerwowany.
– Wiem, wiem, przeczytałam to wszystko w internecie.
– Przepraszam – mówi Ben. – Chyba powinienem był ci to powiedzieć, zanim podpisałaś umowę.
Nic nie odpowiadam. Ma szeroko otwarte oczy.
– Okej – mówi i układa kartki na stole. – Kiedy chciałabyś odebrać klucze?
– Teraz? Przyniosę dzisiaj swoje rzeczy.
– Dzisiaj? Wow, okej. Szybko. Nie będę miał czasu, żeby porządnie tu posprzątać, ale jeśli ci to nie przeszkadza…? – Sięga do kieszeni koszuli po klucz do pracowni, a także po cztery pozostałe: do drzwi wejściowych i bramy.
– W porządku. Chcę tu wszystko przynieść, zanim zacznę jutro praktyki.
– Spoko. Gdzie? Znam to miejsce?
– OTA – odpowiadam.
– Niemożliwe! – wykrzykuje. – Otter[1]? Super. Mamy tutaj jeszcze jedną dziewczynę, która jakiś czas temu była tam na praktykach. Pewnie ją poznasz, nazywa się Shakti.
Podaje mi klucze. W przyciemnionym świetle błędnie określa położenie mojej dłoni i razem z kluczami kładzie na niej swoją rękę.
– Ups – mówi. Widzę, że się czerwieni. Uśmiecham się.
– Dzięki.
– Wspominałaś już, gdzie w Kennington mieszkasz? Gdzieś w okolicy tej szkoły, City and Guilds? – pyta, zarzucając torbę na plecy.
– Tak – odpowiadam. Mam mgliste wspomnienie o tym, gdzie znajduje się City and Guilds. Jestem w stanie wyobrazić sobie, że mogłabym tam mieszkać. W tamtej okolicy znajduje się chyba kilka wysokich szeregowców. – Wynajmuję mieszkanie ze współlokatorami.
– Aha. Artyści?
Na poczekaniu wymyślam historię swojego życia.
– Nie, to para muzyków i gość, który aktualnie pracuje jako sprzedawca, ale chce zajmować się filmem.
– No to życzę mu powodzenia. Mam znajomą w tej branży, jest scenografką. Mogę dać mu na nią namiary, jeśli zechce.
– Możliwe, że tak.
Ben ostrożnie zmierza w stronę drzwi. Napawam się świadomością, że chociaż on ma w tym świetle kłopoty z przemieszczaniem się, ja mogłabym bez problemu nawlec igłę. Albo usadzić go na krześle i namalować jego dokładny portret. Kiedy podążam za nim, przyglądam się delikatnym włoskom na jego szyi, różowawej skórze pokrytej gęsią skórką. Zanim dociera do drzwi, odwraca się do mnie.
– No więc… – Odchrząkuje. – Ja jestem na górze. To znaczy moja pracownia. Dwa piętra wyżej, zaczynają się tam okna. Nad tobą nikogo nie ma, więc tak w sumie to jesteśmy sąsiadami.
– Czyli ty też jesteś artystą.
– Tak, ale załatwiam też te sprawy dla Kory, oprowadzanie i tak dalej. Zarządzam też budynkiem, więc dostałem pracownię za darmo. Jak chcesz wpaść, żeby się przywitać, będę w C czternaście. Kiedy mnie tam nie ma, najczęściej jestem w Materii.
– Materii?
– Tak. Materia to wspólna przestrzeń mieszkalna. Przestrzeń, w której znajdują się pracownie, nazywamy Arterią. – Ben się uśmiecha. Widzę, że uważa to za zabawne, ale też nieco żenujące.
– Wiem, to trochę banał. Bo wiesz, Arteria to taka przestrzeń, gdzie zajmujemy się natchnioną sztuką, a w Materii wszyscy mamy być… – Robi w powietrzu cudzysłów i przybiera ton głosu lektora z reklamy telewizyjnej. – Materialnie obecni. – Parska śmiechem. Rozczula mnie to.
Kładzie dłoń na klamce. Pod pachą trzyma papiery, które niedawno podpisałam.
– No to ja… – zaczyna.
Chyba chciałabym za nim pójść. Dopiero go poznałam, ale ma w sobie coś, co mnie uspokaja. Z tym swoim uroczym uśmiechem, podenerwowaniem i gładką jak u niemowlęcia skórą pokrytą piegami jest słodki i na wskroś ludzki.
– Chyba że masz ochotę na lunch? – Serce mi staje, a mimo to mój brzuch ponownie zaczyna burczeć. – Skoczę tylko do Pret czy gdzieś po jakiegoś wrapa z awokado i falafelem – mówi.
– Nie, jasne – odpowiadam. Zawsze kiedy chcę odmówić, ale nie brzmieć zbyt ostro, mówię coś, co brzmi jak „tak” i „nie” jednocześnie. – Ale nie mogę.
– Och, okej. – Wygląda na trochę zasmuconego. Biorąc pod uwagę głośne burczenie w moim brzuchu, pewnie oczekiwał, że się zgodzę.
– Przepraszam.
– Nie przejmuj się. Mam ci przynieść kawę albo coś w tym stylu?
Kręcę głową.
– Niczego nie potrzebuję, dzięki.
– Okej, w takim razie… – Podchodzi do drzwi. – Mój numer jest na kartce, którą ci dałem.
– Okej – odpowiadam.
– Mam nadzieję, że ból głowy szybko odpuści – mówi i otwiera drzwi, wpuszczając do środka długi snop oślepiającego światła, a później wymyka się i znika na korytarzu.
*
Leżę na gołej, betonowej podłodze. Czuję na plecach jej przyjemny chłód. Światła wciąż są przyciemnione, bo mrok jest dla mnie bardziej komfortowy. Nie chodzi nawet o to, że światło mogłoby mnie poparzyć. Po prostu taka jego ilość czasem mnie przytłacza, zwłaszcza po dniu spędzonym na robieniu rzeczy, do których nie jestem przyzwyczajona: pakowaniu, podróży, przeprowadzce. Za dużo bodźców, niekoniecznie dla ciała – raczej dla umysłu.
To nie znaczy, że światło słoneczne mnie nie pali. Pali, ale nie tak jak w filmach czy serialach – bez dymu, swądu i płomieni. Raczej parzy, tak jakby moja skóra była nieskazitelnie biała, zupełnie pozbawiona pigmentu.
Przekręcam się na bok. Widzę stąd zlew, lodówkę i mikrofalówkę. Nic nie jadłam od śniadania. Po części przez to, że byłam zajęta. Wyjechałam z domu mamy o siódmej trzydzieści. Przejrzałam wszystkie pokoje, żeby sprawdzić, czy nic w nich nie zostało. Ośrodek, w którym przebywa mama, rekomenduje, aby pacjenci byli otoczeni rzeczami, które do nich należą, na przykład zdjęciami, książkami, a nawet meblami. Podobno stare wspomnienia sprzyjają tworzeniu się nowych.
Mama miała tego zdecydowanie za dużo. Jej dobytek, który można by rozdzielić na kilka osób, był upchany w naszym małym domu z dwiema sypialniami. Niektóre z rzeczy były naprawdę stare. Para wiekowych nożyc sprężynowych trafiła do lokalnego muzeum po tym, jak wystawiłam ją na sprzedaż na Facebooku. Jeden z moich szkolnych znajomych, który tam pracuje, zobaczył mój post i wypytał kustoszkę, ile mogłaby za nie zaoferować. Okazało się, że sporo. Tak dużo, że wystarczyło na pokrycie czynszu za kilka miesięcy.
Wczoraj zawiozłam mamę do Crimson Orchard, żebym mogła skończyć sprzątanie. Nie wiem, jak by się czuła, gdyby wiedziała, że na zawsze opuszcza swój własny dom; gdyby zobaczyła te wszystkie puste pomieszczenia; gdyby wiedziała, że ktoś inny zaraz się tu wprowadzi. Opiekunowie z Crimson Orchard mówią jej, że zostaje u nich tylko tymczasowo i niedługo wróci do siebie. Pozwolili jej zachować klucze do drzwi wejściowych, które ściskała w dłoni przez cały czas, kiedy z nią byłam. Nawet gdyby udało się jej wrócić do domu, na nic się nie przydadzą, bo zamki zostaną wkrótce wymienione.
– Lyds! – zawołała mnie, kiedy wychodziłam.
Jej nowy pokój, który został urządzony z myślą o kimś w podeszłym wieku, nie pasował do niej. Przez kilka ostatnich wieków mama wyglądała, jakby ledwo co skończyła czterdziestkę. Wciąż ma błyszczące oczy i czarne, choć gdzieniegdzie poprzetykane siwizną, włosy.
– Mamo, wrócę za chwilę – odpowiedziałam tak, jak mi polecono.
– Spokojnie, Julie – dodał lekarz. – Lydia idzie tylko po coś do jedzenia i picia.
Nie powinien był tego mówić. Mama wytrzeszczyła oczy, a jej brwi powędrowały w górę czoła, zniekształcając twarz.
– Uciekasz! Uciekasz od swojej matki! – zawyła jak dziecko po raz pierwszy pozostawione samo w przedszkolu.
– Nie, mamo, wcale nie. – Wyciągnęłam rękę, aby pogłaskać ją po głowie, ale odwróciła się i spróbowała mnie ugryźć, więc szybko ją zabrałam. – Pan doktor źle mnie zrozumiał, nie idę po nic do jedzenia i picia, idę się wysikać.
– IDŹ. TUTAJ! – wydarła się, wskazując na toaletę sąsiadującą z jej pokojem.
– Ja… – zaczęłam.
– Nie martw się, Julie, twoja córka za chwilę wróci, obiecuję – zapewnił lekarz.
– Lyds, Lyds – zaczęła szeptać, ignorując go i przyciągając mnie do siebie za koszulkę. – Lyds, nienawidzisz mnie, prawda? Nienawidzisz mnie, Lyds… Proszę…
– Mamo.
– Lyds – powiedziała, a jej twarz przybrała zmartwiony wyraz. – Nie poradzisz sobie beze mnie. Nie jesteś taka jak oni. – Odepchnęłam jej rękę. Twarz mamy ponownie się zmieniła, tym razem wyrażała coś na wzór skruchy. – Proszę… Dlaczego mnie tak nienawidzisz… Proszę.
Zaczęła płakać, ale w jej przypadku trudno było określić, co jest szczere, nawet łzy.
– Cholera, mamo – warknęłam i oswobodziłam się z jej uścisku. Podeszłam do drzwi i zanim wyszłam, dodałam: – Za chwilę wrócę, okej?
Od razu poczułam wyrzuty sumienia przez to, że dałam się ponieść. Zamknęłam drzwi, zza których dochodziły krzyki i płacz mojej mamy.
– Nienawidzisz mnieeee, nienawidzisz mniee… Lydia! Zrobiłam dla Ciebie wszystko, wszystko tylko dla Ciebie. Zabiję się! Zrobię to. Zrobię!
Ruszyłam przez korytarz, ignorując słowa idącego obok mnie lekarza. Mówił coś o jedzeniu, wadze i higienie osobistej. Na zewnątrz słońce świeciło niemiłosiernie, ale chciałam się stąd wydostać. Tutaj czułam się obco. Skóra piekła mnie tak, jakby wyrzuty sumienia były rozchodzącym się w moim wnętrzu ogniem.
– Miło było pana poznać – wydukałam, kiedy wraz z lekarzem opuściliśmy budynek. Zaskoczyło mnie drżenie własnego głosu.
– Panią również. Przez następne kilka dni będziemy w kontakcie, ale mamy zasadę, o której zapewne została pani już poinformowana, że w trakcie pierwszego tygodnia pobytu nie pozwalamy pacjentom kontaktować się z bliskimi. Jednak jeśli będzie pani czegoś potrzebowała, jesteśmy pod telefonem.
Wyciągam rękę, aby lekarz mógł ją uścisnąć.
– O rany – zdziwił się. – Ale ma pani zimne ręce.
Westchnęłam. Nie chciało mi się wymyślać żadnej wymówki, więc tylko przytaknęłam, jakby wyraził opinię, a nie stwierdził fakt.
– Racja – odpowiedziałam. – Dziękuję.
Lekarz przekrzywił głowę ze współczuciem.
Odwróciłam się, żeby odejść. Lekarz wyglądał, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie zrobił tego. W powietrzu zawisła cisza, a on wszedł z powrotem do budynku.
Od razu wróciłam do domu mamy. Nałożyłam na siebie więcej kremu z filtrem i chodziłam w cieniu na tyle, na ile było to możliwe, ale mimo to spaliłam sobie nos i czubek czoła. W domu posmarowałam zaczerwienione miejsca balsamem dla niemowląt Neal’s Yard. Pozamiatałam i odkurzyłam podłogi, a później wytrzepałam z dywanów kurz, który gromadził się w nich przez wszystkie te lata, gdy tu mieszkałyśmy. Całe pozostawione przez nas – mnie, mamę, a może nawet tatę – DNA. Podniosłam do nosa kępkę złożoną z kawałeczków skóry, włosów, kłaczków z dywanu i martwych owadów. Zanim wyrzuciłam ją do kosza, wciągnęłam jej zapach, wierząc, że zdołam w ten sposób połączyć się z tatą. Wyczyściłam też zlew z plam powstałych przez lata użytkowania.
Rozłożyłam śpiwór w salonie na dole. Na piętrze było trochę upiornie, bo – mimo że to tata umarł w tym domu – wyczuwałam tam obecność mamy. Czułam się tak, jakby każda spędzona z nią chwila zamieniła się w ducha i nawiedzała jej sypialnię. Usiadłam na śpiworze i odgięłam głowę, opierając się o sofę, która stanowiła część wyposażenia domu.
Ostatnio przeczytałam na Facebooku post o rytuałach związanych z wyprowadzką. Mówił o tym, że zmiana miejsca zamieszkania, w którym spędziło się znaczącą ilość czasu, może nieść za sobą bagaż emocjonalny, jeśli nie zrobi się tego w odpowiedni sposób. Do postu dołączono zdjęcia długowłosej blondynki, która w luźnym ubraniu posypywała dywany solą i odprawiała różnego rodzaju obrządki związane z pełnią księżyca i nowym początkiem. Nie umiałam sobie wyobrazić czegoś takiego w tym domu. To było coś więcej niż nowy początek. Pozwoliłam, aby moja głowa zsunęła się z ułożonych na sofie poduszek i z hukiem wylądowała na podłodze.
Tego wieczora skończyłam nasze ostatnie wiadro świńskiej krwi od rzeźnika. Podgrzałam ją lekko i wypiłam z kieliszka do wina, aby stworzyć wrażenie rytuału. Drugie wiadro rozlałam do termosów i schowałam w lodówce mamy w Crimson Orchard, razem z serem, mlekiem, warzywami, pasztecikami z kiełbasą i gotowymi daniami do mikrofalówki, które wykorzystywałam jako przykrywkę. Wypiłam resztkę krwi, siedząc przy stole, przy którym przez całe moje życie jadałam posiłki z mamą. Nie pozwalała mi jeść na górze, bo mówiła, że krew zaplamiłaby dywany, gdybym ją rozlała, ale wydaje mi się, że tak naprawdę nie lubiła samotnych posiłków.
Przed kolacją odmawiałyśmy modlitwę. Nasz mały stół z lat pięćdziesiątych miał biały blat i metalowe nogi. Siadałyśmy po jego dwóch przeciwnych stronach, a nasze wyciągnięte w swoim kierunku ręce spotykały się w połowie. Palce miałyśmy splecione, złączone dłonie kierowałyśmy ku górze, a nadgarstki opierałyśmy na blacie. Mama czekała, aż zamknę oczy, wtedy ona robiła to samo i odmawiała modlitwę. Jej adresatem nie był Bóg, tak jak w filmach czy serialach telewizyjnych. Kiedy miałam około sześciu lat i w szkole uczyłam się o Bogu oraz narodzeniu Chrystusa, zapytałam mamę, czemu modlimy się inaczej. Spojrzała na mnie zniecierpliwiona.
– Lydia. – Nazwała mnie pełnym imieniem, co oznaczało, że była zła. – Myślisz, że Bóg nakarmiłby taką istotę jak ty?
Niepewnie pokręciłam głową, bo nie rozumiałam, o co jej chodziło.
Mówiła dalej:
– Nas karmi coś innego, nie Bóg. On nie pomógłby przetrwać demonom, a tym właśnie jesteśmy, Lyds. Spójrz na nas, jesteśmy grzechem. Wynaturzone, odrażające i ohydne. – Sięgnęła po moją dłoń ponad stołem. – Ale to nic złego, bo jesteśmy takie same, więc mamy siebie – powiedziała i odmówiła naszą modlitwę: nie do żadnej istoty wyższej, ale do świń, których krew piłyśmy.
Zeszłej nocy nie zmrużyłam oka. Dom, w którym dorastałam, zawsze był zagracony, pełen nigdy niewyrzuconych rzeczy: listów, dokumentów, starych szmat i ubrań, a kiedyś także dzieł taty – dopóki mama ich nie sprzedała, żeby opłacić czynsz. Obrazy były oprawione, niemalże czekając na to, aby zawisnąć w galerii. Zamiast tego stały oparte o ścianę w sypialni mamy, odwrócone tyłem, jakby były zdjęciami jego twarzy, na które mama nie mogła patrzeć. Teraz nic z tego nie zostało i poza kilkoma dziełami –można zobaczyć je w internecie – ledwo pamiętam sztukę taty.
Wczorajszą pustkę w domu odczułam, jak czyjąś obecność. Ta ucieleśniona pustka osądzała mnie za to, że sprzedałam cały dobytek mamy, a teraz chcę ją zostawić za sobą i żyć dalej.
Rano spakowałam swoje rzeczy do dużej walizki i plecaka: śpiwór, laptopa, kilka książek o sztuce i o zwierzętach, które kiedyś czytałam, żeby znaleźć podobieństwa pomiędzy sobą i innymi gatunkami, książki kucharskie i te opowiadające o zbieractwie, moje ubrania, ulubiony kubek i stare szkicowniki. Otworzyłam lodówkę, ale znalazłam w niej tylko resztkę kaszanki[2] owiniętą w folię spożywczą, która leżała tam od Bóg wie jak dawna na wypadek, gdyby zabrakło nam krwi lub zakład rzeźnika był zamknięty. Pokroiłam ją na kawałeczki i położyłam na dłoni tak, jakbym niosła okruszki chleba dla ptaków. Przechadzając się po domu po raz ostatni, wkładałam do ust jeden kawałek po drugim. Kaszanka smakowała źle, szczególnie ta dopiero co wyjęta z lodówki. Mój organizm nie był w stanie przyjąć zbyt dużo krwi zmieszanej z jajkami, owsem i pieprzem, dlatego większość wyplułam, ale taka ilość pożywienia pomogła mi się choć na chwilę pozbierać. Później wyszłam z domu.
A teraz jestem bardzo głodna. Często doprowadzam się do tego stanu. Może to przez moje lenistwo, a może przez coś innego. Leżę na boku w nowej pracowni. Poza tym, co spakowałam do plecaka, nie ma tu żadnych moich rzeczy. Mój brzuch burczy, dopóki uczucie głodu nie staje się tak dojmujące, że nawet na to nie ma już siły.
Nie wiem, dlaczego to robię. Psychologowie pewnie uznaliby, że brakuje mi poczucia własnej wartości, ale nie zgadzam się z tym. Chodzi raczej o to, że wiem, że mogę przetrwać bez jedzenia bardzo długo, a badanie niejasnych granic mojego ciała sprawia mi satysfakcję. Wtedy bardziej niż zwykle czuję, że żyję. Słyszałam o biegaczach, którzy pokonują po sto kilometrów w terenie – i to nie tylko po płaskim podłożu, jak w Kent, ale też po wzgórzach w okolicy Sheffield – aby poczuć to samo co ja. Kiedy ich ciała osiągają limity wytrzymałości, stają się bardziej świadomi swojej śmiertelności. Dochodzą do granicy tego, co określamy życiem, sięgają wzrokiem dalej, patrzą z wysokości na ogromną, ziejącą w dole pustkę i cieszą się, bo nie są jej częścią – są ponad nią. Właśnie wtedy mogą poczuć, że żyją. Ale większość ludzi nie patrzy poza tę granicę, dlatego podział pomiędzy „być” i „nie być” jest dla nich zerojedynkowy i nie rozumieją, jak zachwycające może być życie.
Ze mną jest inaczej: ani pustka, ani rozciągający się nad nią klif nie wyglądają dla mnie tak samo jak dla zwykłego człowieka. Ja jestem w stanie dostrzec w tej pustce coś, co sprawia, że przestaje być pustką, za to na szczycie klifu nie zobaczyłabym niczego, bo rozciąga się przed nim nieprzebrana, czarna mgła. Jednak wciąż lubię popychać swoje ciało do granicy wytrzymałości. Czy może raczej – lubię udawać, że moje ciało ma tę granicę. Lubię odczuwać ból głodu i wyobrażać sobie, że po bólu przyjdzie śmierć. Z innej strony, to frustrujące, bo osiągnięcie skrajnego punktu wytrzymałości jest dla mnie niemożliwe. Mogłabym tu zostać, leżeć na podłodze swojej pracowni o numerze A14 w Kora Biscuit Factory Studios przez kilka dni, tygodni, miesięcy, lat i wciąż miałabym siłę, żeby się doczołgać do źródła pożywienia, zjeść i w pełni wydobrzeć. A gdybym była za słaba, tak słaba, że nie mogłabym się nawet podnieść, i tak bym nie umarła, tylko zapadła w śpiączkę, a moje sprzeciwiające się śmierci ciało czekałoby, aż Słońce zgaśnie, a razem z nim Ziemia.
Obrywam skórkę przy paznokciu i ściskam palec, aby na jego końcu utworzyła się kropelka krwi, a później ssę, aż przestanie lecieć. Wstaję z podłogi. Upajam się zawrotami głowy.
Chwiejnym krokiem podchodzę do torby, z której wyciągam resztki kaszanki. Jem nad zlewem, gdzie wypluwam kawałki owsa i pieprzu. Później zabieram portfel oraz telefon i wychodzę. Zamykam za sobą drzwi i czuję ukłucie niepokoju, że zamykam nieznane mi drzwi nieznanym kluczem w nieznanym miejscu. Zamek klika, a ja kilka razy naciskam klamkę i popycham skrzydło, aby upewnić się, że są zamknięte. Później je otwieram, żeby nabrać pewności, że będę mogła wejść z powrotem, znów zamykam, parokrotnie popycham i naciskam klamkę, a kiedy słyszę dźwięki dochodzące z głębi korytarza, powtarzam czynności jeszcze raz.
Jakieś dziesięć drzwi dalej zauważam rozmawiającą przez telefon kobietę z kaskiem rowerowym zawieszonym na nadgarstku, stojącą przed wejściem do swojej pracowni. Jest bardzo wysoka i szczupła, ma ciemną skórę i włosy ciasno owinięte chustą. Uśmiecha się do mnie.
– Hej – mówi, a ja jej odpowiadam. Wtedy kobieta żegna się z osobą na linii, macha do mnie i znika w pracowni.
Niedługo potem przeglądam Facebooka, stojąc w kolejce do rzeźnika. Ktoś wrzucił post zatytułowany „UWAGA, WŁAŚCICIELE PSÓW!” o nowym maśle orzechowym z obniżoną zawartością cukru, które zawiera składnik szkodliwy dla czworonogów. Inna osoba prosi o polecenie wegańskiego białka nadającego się do smoothies, a gość, z którym chodziłam do szkoły, dodał coś o ordynacji proporcjonalnej. Wydaje mi się, że ma ona sens i że już kiedyś o tym myślałam, ale czasem moje własne przemyślenia mylą mi się z tymi, które ludzie wrzucają na swoje media społecznościowe. Wykres wrzucony przez tego gościa pokazuje jak, dzięki ordynacji proporcjonalnej, Partia Konserwatywna straciłaby cztery procent poparcia, a Partia Pracy zyskałaby trzy, czy coś takiego. Dane zaprezentowane na wykresie są jednak niejasne, a ja i tak jestem już przekonana, więc przeglądam dalej.
– Co dla pani? – pyta sprzedawca, a jego wzrok zawisa w okolicy moich obojczyków.
– Przepraszam. – Wrzucam telefon do kieszeni i się uśmiecham.
Mężczyzna przygląda mi się z ręką na biodrze, wydaje się zniecierpliwiony.
– Co podać? – pyta ponownie. Z opinii w internecie dowiedziałam się, że ten rzeźnik jest niezwykle przyjazny, a sklep mięsny przekazywany z pokolenia na pokolenie, więc zaskakują mnie jego szorstki ton i poważny wyraz twarzy.
– Hm… – Patrzę na produkty w lodówce: paszteciki, słone przekąski, jajka po szkocku[3], wędliny i różne rodzaje mięs pokrojone na kawałki.
– Poproszę jajko po szkocku i… – Sprzedawca sięga po jajko, zawija je w cienką folię i kładzie na ladzie. – Przekąskę z serem i… boczkiem. – Kiedy na nią wskazuję, mężczyzna sięga za siebie po małą papierową torbę, a następnie łapie przekąskę szczypcami. – Jedną z tych kiełbas i może kilka tych mniejszych kiełbasek, trochę sałatki ziemniaczanej i… czy ma pan może świńską krew? – Przestępuję z nogi na nogę i odchrząkuję.
Mężczyzna nieruchomieje z ręką wyciągniętą w stronę stosu kiełbasek ułożonego na ladzie. Po chwili prostuje się ze zdezorientowanym wyrazem twarzy.
– Zajmuję się performance'em – mówię bardzo cicho.
– Czym się pani zajmuje? – pyta.
– Performance'em.
Mężczyzna zaczyna się we mnie wpatrywać.
– Nie sprzedajemy tu nic takiego – odpowiada opryskliwie, jakbym chciała kupić performance, a nie krew. Słyszę, że dwoje innych klientów szepta między sobą, a później zaczyna się cicho śmiać.
– Aha.
Odchodzę od lady. W Margate było łatwo, bo rzeźniczka codziennie miała nadmiar świńskiej krwi i nie zadawała pytań. Wycofuję się w stronę drzwi, po drodze rzucając: „Przepraszam”.
– Ej! A co z zakupami? – woła za mną sprzedawca.
Zatrzymuję się na chodniku. Przez chwilę wydaje mi się, że się rozpłaczę, ale się powstrzymuję. Stoję obok latarni. Są godziny szczytu, mijają mnie spieszący się do domu ludzie, którzy idą od strony stacji i mostu. Staram się opanować i skupić na gruncie pod nogami oraz tym, co dalej.
Robi się coraz ciemniej. Słońce już jakiś czas temu schowało się za budynkami, ale wciąż majaczy gdzieś za horyzontem. Czuję jego obecność pomimo otaczającego mnie betonu. Niebo ma przyjemnie pomarańczowy kolor. O tej porze dnia mogę na nie patrzeć bez obaw, że światło jest zbyt jasne.
Idę ulicą, aż docieram pod wiadukt kolejowy. Na ścianach przejścia podziemnego namalowano wariacje na temat obrazów Williama Blake’a. Sądząc po nazwach ulic, artysta musiał mieszkać gdzieś w tej okolicy. Na samym środku muralu znajduje się obraz Duch pchły[4]: potworny człowiek z niepokojąco, odrażająco wręcz umięśnionymi plecami i nogami oraz długimi paznokciami u stóp. Odwracam się twarzą w stronę obrazu, na którym widnieje postać większa od normalnych rozmiarów człowieka i który jest o dwadzieścia razy większy od oryginalnego płótna. Postać ma zwinięty język, przypominający odwróconą do góry nogami trąbkę pchły. Głodnymi, wybałuszonymi oczyma wpatruje się w pustą miskę, w której prawdopodobnie była wcześniej świeża krew jakiegoś zwierzęcia – duch pchły właśnie ją wypił. Może nawet zostało jej trochę na dnie. Czuję zawroty głowy, patrząc na tę miskę. Zazdroszczę pchle, bo może niezauważenie ugryźć zwierzę i się nim pożywić, a jej brzuch prawdopodobnie jest pełen.
Przyglądam się jej, kiedy docierają do mnie czyjeś kroki – męskie buty – a wraz z nimi pijacki bełkot i przekleństwa dodawane pomiędzy niezrozumiałymi wyrazami. Zawracam więc w stronę pracowni.
Później, w przechowalni na stacji St Pancras, czekam na swoją walizkę. W kieszeni koszuli mam klucze do pracowni. Czuję, jakby otwierały one nowy rozdział mojego życia, podczas gdy stary leży schowany w walizce.
– Hej – zagaja mijający mnie mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziałam.
– Ee… hej? – odpowiadam, marszcząc brwi. Zbliżam się do lady, wyobrażając sobie, że otacza ją bańka, w której jestem bezpieczna.
Gość pracujący w przechowalni wychodzi z zaplecza. Ma małą, wąską głowę i pulchne ciało schowane pod luźną koszulą. Patrzy na bilecik, który mu dałam, kiedy przyszłam.
– To na pewno dobry bilecik? – pyta, nie patrząc na mnie.
– Tak. – Przestępuję z nogi na nogę. – To znaczy… taki dostałam.
Czuję, że wpadam w lekką panikę. W walizce nie ma nic wartościowego, bo laptopa już zaniosłam do pracowni. Ale komputer nie zastąpi mi tych kilku rzeczy, przynoszących mi pokrzepiające poczucie swojskości: książki czytane w dzieciństwie, ubrania, w których przechodziłam większość dorosłego życia, stary szkicownik, no i akt urodzenia. Moja mama złożyła go na osiem części i wszyła w podszewkę wiekowych rękawiczek, które zachowała sprzed przemiany. Nie jest cenny, ale to dowód na to, że urodziłam się człowiekiem, że przyszłam na świat normalna i śmiertelna, zanim, kilka dni po moim urodzeniu, mama zamieniła mnie w to, czym jestem. Teraz, kiedy zaczynam wyglądać zbyt młodo jak na swój wiek, to mój mały sekret, pamiątka po moim w pełni ludzkim życiu, którą zachowam na zawsze. A przynajmniej taki miałam zamiar.
– Nie ma mojej walizki? – pytam piskliwym głosem. – Taki bilecik dostałam. Dała mi go pani, która tu pracuje. Oderwała końcówkę i zaniosła ją tam. – Wskazuję na zaplecze.
– Nie ma tam żadnej walizki z tym numerem. – Przenosi na mnie wzrok. – Mam sprawdzić jeszcze raz?
– No… tak – odpowiadam z irytacją. Patrzę na swoje leżące na ladzie dłonie. Trochę się trzęsą, ale nie wiem, czy to przez sytuację z walizką, czy raczej przez głód, którego w tym momencie nie czuję, ale wiem, że gdzieś się czai.
– Okej – mówi mężczyzna i wraca na zaplecze, powłócząc nogami. Czekając, staram się przypomnieć sobie, jakie przedmioty były w walizce, jakbym dzięki temu mogła je zachować przynajmniej w pamięci. Wraca z pustymi rękoma.
– Przepraszam panią, walizki nie ma. To się czasem zdarza, jak jest zamieszanie. Dam pani formularz reklamacyjny do wypełnienia, a teraz zwrócę pani… – Zerka na świstek papieru. – Dwadzieścia dwa pięćdziesiąt.
– Do kurwy nędzy – mówię. – Serio?
Mężczyzna podnosi głowę i świdruje mnie swoimi małymi oczkami. Kiedy to robi, pokazuje się jego szyja, która wydaje się mówić: „Cześć, miło mi cię poznać”.
– Przepraszam – mówi.
Odwracam wzrok.
– Nieważne – odpowiadam i wyciągam swój portfel.
– Czyli przyjmuje pani zwrot, tak?
– Tak, poproszę – odpowiadam bez emocji, podając mu kartę debetową. Kiedy przechodzi na drugi koniec lady, kręcę głową i mruczę pod nosem: – Ja pierdolę.
Taki sposób okazania niezadowolenia, nawet jeśli skierowany wyłącznie do mnie samej, sprawia, że czuję się odrobinę lepiej. Może wcale nie potrzebuję tych książek, ubrań ani aktu urodzenia. Czego mój akt urodzenia w ogóle dowodzi? Że się kiedyś urodziłam, że byłam w pełni człowiekiem? Wiem to wszystko bez jakiegoś papierka, którego nawet nie mogę przeczytać, bo jest wszyty w rękawiczkę, a na zbieranie książek i ubrań mam całe życie.
Planuję kiedyś mieć swoją własną bibliotekę w jednym z pokojów w moim własnym domu. Będę miała też swoją własną galerię. Sama ją założę i będę ją przez kilka lat prowadziła, a później zatrudnię kogoś, kto przejmie moje obowiązki i usunę się w cień, aby obserwować wszystko z dystansu. Wtedy zacznę tworzyć pod pseudonimem, aby w końcu wypuścić komunikat prasowy, że odeszłam spokojnie w swoim domu i że przekazuję galerię oraz majątek swojej dorosłej córce, czyli mnie. A później zrobię to jeszcze raz, i jeszcze raz. Będę miała dzieła sztuki, książki i budynek z widniejącym na nim moim imieniem.
– Gotowe – mówi mężczyzna. – Bardzo przepraszam za zaistniałą sytuację.
– Dziękuję – odpowiadam i odchodzę.
Po drodze na przystanek metra wchodzę do sklepu z organiczną żywnością i kawą. Jego lekko przyciemnione wnętrze przyjemnie kontrastuje z białym światłem na hali peronowej. Dodatkowym źródłem oświetlenia są mieniące się na pomarańczowo grzejniki. Kiedy się do nich zbliżam, moja skóra na chwilę robi się cieplejsza, ale ten stan nie utrzymuje się długo. Jak ze skórzanym materiałem przyłożonym do grzejnika: wystarczy odsunąć go od źródła ciepła, a dość szybko zrobi się chłodny. Ale wyobrażanie sobie, że moje ciało ma normalną temperaturę, sprawia mi przyjemność.
Podchodzę do lodówki i, tak jak klientka obok mnie, sięgam po kilka produktów. Odwracam opakowanie jednego z nich, aby sprawdzić wartości odżywcze. Lubię czytać te informacje i analizować, jak ludzki organizm przetwarza to, co trzymam w ręce. Sałatka, której nazwa obiecuje, że jest „superdietetyczna” i „superodżywcza”, prezentuje się następująco: wartość energetyczna: 326 kcal, tłuszcz: 16 g, węglowodany: 38 g, białko: 11 g, zawiera: ziarna, pestki granatu, cebulę dymkę, oliwę z oliwek, ziarna gorczycy, czosnek i cytrynę.
Następnie odwracam opakowanie jogurtu z ziarnami i czytam informacje zamieszczone na małej, białej etykietce. Odkładam go z powrotem na półkę, jakby coś mi w nim nie pasowało. Patrzę, jak inny klient sięga po gotowane jajko ułożone na szpinaku w małym, okrągłym, plastikowym pojemniku i po kawę mrożoną. Podchodzi z jedzeniem do kasy, płaci i wkrótce koło mnie pojawia się kolejna osoba, która wybiera coś z lodówki, a później to odkłada. W końcu i ja podchodzę do kasy i pytam, czy sprzedają może kaszankę. Sprzedawczyni kręci jednak głową ze zdumieniem i powtarza:
– Kaszankę?
– Tak. – Żałuję, że nie kupiłam jej u rzeźnika, bo widziałam ją na wystawie wśród innych przetworzonych mięs. – Wygląda jak kiełbasa.
Kobieta znów kręci głową. Dopytuję, czy wie, gdzie mogłabym ją kupić.
– Może będzie w Marks and Spencer?
Wychodząc, dostrzegam gościa, który kupił jajko. Siedzi pod ogrzewaczem w części kawiarnianej. Odgryzł czubek jajka, a pozostałą część trzyma w ręce.
Idę do innego sklepu, bo muszę znaleźć śpiwór albo coś miękkiego do spania, ale wszystko jest zbyt drogie. Chcę iść do Marks and Spencer, ale nie mogę znieść myśli o tym, że miałabym ponownie wchodzić w interakcje z ludźmi, które skończą się rozczarowaniem, więc idę na stację.
Zjeżdżając ruchomymi schodami, odczuwam jakąś dziwną radość. Jest coś wyzwalającego w utracie całego swojego dobytku. Nawet jeśli dzisiaj nie będę miała na czym spać, czuję się lekko i optymistycznie. Jednak ten stan szybko mija, bo w drodze do południowego odgałęzienia Northern Line czuję, że ktoś za mną idzie. Nie zauważyłam nikogo, kto zachowywałby się dziwnie. Wszyscy ludzie wyglądają, jakby po prostu chcieli zdążyć na pociąg, jednak mam podskórne wrażenie, że czyjś wzrok dźga mnie w plecy. Kiedyś wydawało mi się, że takie przeczucia to kolejna rzecz odróżniająca mnie od ludzi, jednak kiedy jako nastolatka zapytałam o to mamę, powiedziała, że tak naprawdę odpowiada za to ludzka część mojej natury. To coś, co ma większość kobiet, dodatkowy zmysł, którego mężczyźni nie mają, czy może raczej – którego nie potrzebują.
Skręcam na peron, a później przechodzę na jego koniec, gdzie zebrało się kilka osób. To grupka kobiet wybierających się na wieczór panieński. Po akcencie zgaduję, że są z Manchesteru. Kiedy podjeżdża pociąg, wsiadam razem z nimi, aby ukryć się za balonami i boa z piór. Jednak gdy ruszamy, przez okno prowadzące do drugiego wagonu dostrzegam osobę, która musiała mnie śledzić. To mężczyzna z pociągłą twarzą, wielkimi oczyma i ciemnymi, nakrapianymi siwizną włosami. Przygląda mi się, a ja odwzajemniam się wrogim spojrzeniem, żeby wiedział, że też go widzę i nie podoba mi się, że się gapi. Ale on nie przestaje i w końcu unosi kąciki ust w lekkim uśmiechu.
Zgubiona walizka ciąży mi teraz bardziej niż wcześniej. Kiedy mężczyzna tak mi się przygląda, już sama nie wiem, kim jestem. W pewnym sensie moje życie zacznie się jutro, wraz z rozpoczęciem praktyk w galerii sztuki. Na razie wciąż jeszcze jestem zarodkiem. Moja skóra jest cienka i pomarszczona od wody, jeszcze nie otworzyłam oczu. Spojrzenie mężczyzny zadziałało jak reflektor, uwidoczniło fakt, że poza wyglądem nie mam niczego, co dowodziłoby, że istnieję i mam jakąś tożsamość. Potrząsam głową, żeby bujne włosy zasłoniły część mojej twarzy. Chowam dłonie w rękawy, tak jak żółw chowa głowę w skorupę i odwracam się w lewo, w kierunku przeciwnym do mężczyzny, wyobrażając sobie, że widzi tylko moje włosy, mimo że cała reszta ciała jest wciąż odkryta. Zamykam oczy, a kiedy otwieram je ponownie i się odwracam, już go nie ma.
Wracam do pracowni po dziesiątej. Wydaje mi się, że wszyscy już wyszli z budynku, bo panuje w nim taka cisza, że słychać jedynie moje kroki. Kluczem otwieram drzwi do pracowni A14 – do mojego nowego domu – i wślizguję się do środka. Drzwi zamykają się z głośnym szczęknięciem. Pomieszczenie pachnie obco.
Czuję się mała, pokonana przez miasto. Moje poszukiwania okazały się bezowocne. Nie mam niczego, co wiązałoby mnie z Margate lub z mamą, tylko pępek i drobną bliznę na szyi. Nie mam też nic do jedzenia. Mój żołądek głośno mi o tym przypomina.
[1] Gra słów. Otter, czyli wydra, czytane z brytyjskim akcentem, brzmi łudząco podobnie do OTA. (Wszystkie przypisy pochodzą od Tłumaczki, chyba że zaznaczono inaczej).
[2] Mowa konkretnie o black pudding, którego skład nieznacznie różni się od polskiej kaszanki (przypis redakcyjny).
[3] Jajka po szkocku – smażone na głębokim tłuszczu jajka na twardo zawinięte w mięso mielone i obtoczone w panierce z bułki tartej.
[4] William Blake, The Ghost of a Flea, 1819–1820.