64,00 zł
Pierwszy na polskim rynku wydawniczym tom dzieł zebranych Maxa Blechera – artysty, który dzięki intensywności tego, co stworzył w ciągu niespełna trzydziestoletniego życia zapisał się jako jeden z najwybitniejszych pisarzy rumuńskich XX wieku i najważniejszych twórców literatury europejskiej swoich czasów.
Niebywałe połączenie surrealnej wyobraźni, wyrafinowanego, poetyckiego języka i okrutnej precyzji w opisie doświadczenia choroby i cielesności czynią jego pisarstwo unikalnym: oniryzm splata się tu z bezwzględnym hiperrealizmem, który osiąga poziom osobliwej abstrakcji, niczym z dramatów Becketta. Blechera porównuje się z Franzem Kafką i Brunonem Schulzem. Rumuński prozaik ma obok nich swoje własne, szczególne miejsce w literackim panteonie.
Na tom składają się prozy: Zdarzenia w bliskiej nierzeczywistości, Zabliźnione serca, Rozświetlona jama, opowiadania i aforyzmy publikowane za życia pisarza i po jego śmierci, a także wiersze pochodzące ze zbioru Przezroczyste ciało i teksty rozproszone. Tom uzupełniają kalendarium i obszerne posłowie, przygotowane przez biografa artysty Dorisa Mironescu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 592
Rok wydania: 2025
Redaktor prowadząca
Elżbieta Brzozowska
Redakcja
Joanna Gil-Siemińska
Redakcja utworów poetyckich
Jakub Kornhauser
Korekta
Monika Baranowska
Projekt okładki i stron tytułowych
Mimi Wasilewska
© Copyright for the Polish translation by Joanna Kornaś-Warwas
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2025
Wydanie pierwsze, Warszawa 2025
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 228260201
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN978-83-8196-926-0
Doris Mironescu
190917 września1 (stary styl) / 30 września (nowy styl) w Botoszanach (rum. Botoşani) przychodzi na świat Max Blecher, syn Belli (z domu Vital) i Lazăra Blecherów. Max jest synem żydowskiego handlarza porcelaną i szkłem, jednego z filarów silnej społeczności żydowskiej w dawnym mołdawskim mieście Roman.
Dorasta w tym prowincjonalnym miasteczku, z krętymi uliczkami schodzącymi do rzeki Mołdawy (rum. Moldova), z domostwami kryjącymi się za podwórkami pełnymi wybujałej roślinności i z ruchliwymi ulicami handlowymi. Roman, zamieszkiwane przez liczną społeczność żydowską, jest miastem z ambitnym lokalnym mieszczaństwem oraz rozległym wiejskim zapleczem, które także nadaje ton lokalnym rozrywkom dzięki sierpniowemu jarmarkowi – będzie to źródło rozmarzeń bohaterów w późniejszych książkach.
1920–1928 Uczęszcza do miejscowego liceum „Roman Voda” do klasy matematyczno-przyrodniczej. Nastoletni Max, entuzjasta sportu i miłośnik kina, przejawia ponadprzeciętne zdolności intelektualne; zdaje egzamin maturalny jako pierwszy na liście ze swojego rocznika w czerwcu 1928 roku.
Być może, aby podążać swoją literacką drogą w kulturze cieszącej się uznaniem, być może w ramach odwetu na prowincji, z której się wywodził, a może także celem uniknięcia antysemickich manifestacji na rumuńskich uniwersytetach, dość nasilonych w latach dwudziestych, wybiera się do Francji na upragnione studia medyczne.
1928 Zapisuje się na medycynę, prawdopodobnie na uniwersytecie w Rouen, ale zaraz po przybyciu do Francji dowiaduje się z konsultacji lekarskiej, że bóle pleców, które dokuczają mu od jakiegoś czasu, są spowodowane chorobą kręgosłupa o tajemniczej, wyszukanej nazwie, niczym przedmiot z jego powieści: „morbul lui Pott”. Choroba Potta zaatakowała stawy kostne, w tym przypadku kręgi, powodując martwicę, która prowadziła do powstawania ropni, wymagających przeprowadzania punkcji.
Przebywa na hospitalizacji w Villi Normande, sanatorium leczniczym w uzdrowisku Berck, na wybrzeżu Atlantyku, w otoczeniu długich plaż i piaszczystych wydm. Spędzi tu ponad trzy lata, unieruchomiony w pozycji horyzontalnej, mogąc poruszać się po ulicach miasta jedynie dzięki gutierze.
1930 Czasopismo „Bilete de papagal”, wydawane przez znamienitego modernistycznego poetę Tudora Argheziego, drukuje szkic Herrant, który stanowi debiut Blechera.
W Berck Blecher zaprzyjaźnia się z innym chorym, pisarzem Pierrem Minetem (1909–1975), poetą i powieściopisarzem z surrealistycznej, dysydenckiej grupy Le Grand Jeu. To prawdopodobnie pod jego wpływem Blecher czyta surrealistyczne lektury i zaraża się fascynacją dla twórczości Lautréamonta. Nadal próbuje swoich sił w poezji i prozie w języku rumuńskim i francuskim.
W czerwcu przenosi się z sanatorium do odosobnionej prywatnej willi, podobnie jak jego bohater z powieści Zabliźnione serca, ale musi wrócić do środowiska szpitalnego z powodu komplikacji związanych z chorobą.
1932 Na początku roku Blecher opuszcza Berck, gdzie nie udało mu się wyzdrowieć, i udaje się do innego ośrodka leczącego gruźlicę kości, Leysin w szwajcarskich Alpach. Pozostanie tam, w sanatorium Les Sapins, do maja następnego roku. Nowatorstwem leczenia w Leysin było to, że pacjenci z gruźlicą byli zachęcani do chodzenia i zażywania ruchu.
1933 Prawdopodobnie za namową Pierre’a Mineta Blecher wysyła wiersz Nierozwiązywalna pozycja do André Bretona, do magazynu „Le Surréalisme au service de la révolution”, który publikuje utwór w numerze 6. W lutym przenosi się do innego sanatorium w Leysin, La Valerette.
W maju wraca do Rumunii. Jest hospitalizowany w sanatorium C.T.C.2 w uzdrowisku Carmen-Sylva (Techirghiol-Eforie). Tam zaprzyjaźnia się z malarką Lucią Demetriade-Bălăcescu, z którą prowadzi długie rozmowy o literaturze i sztuce. Pod koniec sezonu letniego poznaje Marie Ghiolu, w której się zakochuje.
1934 Zbliża się, za pośrednictwem korespondencji, do swoich kolegów z pokolenia bliższego awangardzie (Sașa Pană, Geo Bogza), którym Blecher mógł, od teraz, przedstawiać przekonujące referencje.
Opuszcza Techirghiol w maju i udaje się na wakacje do górskiego miasteczka Braszów. Tam osobiście poznaje Geo Bogzę, z którym połączy go przyjaźń trwająca aż do jego śmierci.
W czerwcu publikuje tomik wierszy Przezroczyste ciało z dedykacją „Dla Marii”.
Blecher stara się zaistnieć, wysyłając recenzje książek naukowych i zagranicznych do „Viața românească” i „Adevărul literar și artistic”. Zgodnie z sugestią Bogzy pisze reportaż Berck, miasto potępionych. Ukazuje się on w czasopiśmie „Vremea”, z którym Blecher podejmie stałą współpracę, publikując pod koniec roku wiersz Paryż. W październiku wraca do rodzinnego miasta Roman.
1935 Osiadłszy we własnym domu, gdzie może przyjmować odwiedzających go przyjaciół, pisze swoją pierwszą powieść Zdarzenia w bliskiej nierzeczywistości, którą ukończy we wrześniu. Jej entuzjasta, przyjaciel Blechera, Geo Bogza zrobi wszystko, co w jego mocy, aby powieść została opublikowana w wydawnictwie Vremea.
Przez cały rok Blecher publikuje zapiski i eseje na tematy filozoficzne i literackie w ważnym czasopiśmie o tej samej nazwie, co pokazuje jego intelektualną przynależność do kolegów z pokolenia, takich jak Mircea Eliade, Geo Bogza czy Constantin Noica, którzy współpracowali z tym periodykiem.
1936 Pod koniec stycznia ukazuje się powieść Zdarzenia w bliskiej nierzeczywistości. Książka cieszy się niezwykłym uznaniem krytyki literackiej.
Zachęcony tym sukcesem, Blecher już w lutym deklaruje Geo Bogzie, że chce ponownie zacząć pisać i do czerwca napisze prawie 500 stron. Jest to pierwszy wariant nowej powieści, zatytułowanej roboczo Zabliźniona tkanka. Latem stworzy drugą wersję, która będzie nosić tytuł zasugerowany przez wydawcę: Zabliźnione serca. Zachwycony Zdarzeniami, które okazały się literacką rewelacją, pisarz Mihail Sebastian dopilnuje publikacji nowej powieści Blechera pod koniec roku w wydawnictwie Universala. Sebastian pozostanie do końca dobrym przyjacielem Blechera, poświęcając mu kilka wzruszających zapisków w swoim słynnym Dzienniku, który ukaże się drukiem długo po śmierci obu pisarzy.
W maju Blecher przestanie współpracować z czasopismem „Vremea”, które stało się wyraźnie profaszystowskie.
1937 Powieść Zabliźnione serca zostaje bardzo dobrze przyjęta przez sporą część krytyków. Mihail Sebastian organizuje istną osobistą „kampanię” promocyjną. Jednak nie wszystkie głosy krytyków podzielają ten entuzjazm.
W marcu Blecher jest hospitalizowany przez cztery miesiące w sanatorium Saint-Vincent de Paul w Bukareszcie z powodu komplikacji, które nasilały jego cierpienie.
Coraz bardziej schorowany, tamtego roku pisarz nie publikuje niczego, mimo że od jakiegoś czasu pracuje nad francuską wersją swojej pierwszej powieści. Od początku jesieni pisze natomiast swoją ostatnią książkę Rozświetlona jama, która zostanie opublikowana pośmiertnie dopiero w 1971 roku. W grudniu czyta jej fragmenty Mihailowi Sebastianowi; jest zadowolony z efektu swojej pracy.
1938 Na początku marca ukazuje się w Kiszyniowie tłumaczenie na jidysz Zdarzeń w bliskiej nierzeczywistości. Pracę nad Rozświetloną jamą Blecher kontynuuje do ostatnich chwil życia.
30 maja Blecher umiera. Zostaje pochowany następnego dnia w mieście Roman, w deszczu.
Rok 1938 jest rokiem, w którym w Rumunii rozpoczyna się ciąg antysemickich rządów, z coraz bardziej restrykcyjnymi i upokarzającymi dla żydowskich obywateli prawami. Z tego powodu również żydowscy pisarze będą zmarginalizowani (niepublikowani, niezauważani przez krytyków, „tolerowani” w obraźliwy sposób w syntezach historyczno-literackich). Mimo że pod koniec lat trzydziestych Max Blecher zaczął zyskiwać uznanie, będzie musiał czekać do końca stalinowskiego okresu rumuńskiego komunizmu, czyli do połowy lat sześćdziesiątych, aby odzyskać zainteresowanie krytyków i wydawców. Międzynarodowy sukces przyjdzie – dzięki dużej liczbie wydań za granicą i tłumaczeniom na ponad 20 języków – dopiero po roku 2000.
I pant, I sink, I tremble, I expire3
P. B. Shelley
Gdy długo patrzę w stały punkt na ścianie, zdarza mi się niekiedy, że nie wiem już ani kim jestem, ani gdzie się znajduję. Odczuwam wtedy brak mojej tożsamości z oddalenia, jakbym stał się, przez chwilę, całkowicie obcą osobą. Ta abstrakcyjna istota i moja realna postać rywalizują o moje przekonanie.
Po chwili moja tożsamość odnajduje się, jak w tych trójwymiarowych widokówkach, gdzie czasem przez pomyłkę dwa obrazy oddzielają się i dopiero gdy operator ustawi je odpowiednio, nakładając jeden na drugi, tworzą nagle iluzję wypukłości. Pokój wydaje mi się wówczas świeży jak nigdy dotąd. Powraca do swojej poprzedniej konsystencji, jego przedmioty zaś wracają na swoje miejsca, tak jak w butelce z wodą rozkruszona bryła ziemi osadza się warstwami odmiennych elementów, ściśle określonych i różnokolorowych. Elementy pokoju nawarstwiają się na własne kontury i barwy mojego dawnego o nich wspomnienia.
Wrażenie oddalenia i osamotnienia, w chwilach gdy moja codzienna postać rozpłynęła się w niekonsystencji, różni się od wszelkich innych wrażeń. Gdy trwa dłużej, staje się strachem, obawą, że już nigdy nie będę mógł się odnaleźć. W oddali promieniuje ze mnie niepewny kształt, otoczony wielką światłością, tak jak jawią się niektóre przedmioty we mgle.
Uporczywe pytanie „kim właściwie jestem?” żyje wtedy we mnie jak całkiem nowe ciało, które urosło w moim wnętrzu, z obcą mi skórą i organami. Odpowiedzi na nie domaga się jasność głębsza i istotniejsza niż jasność mojego umysłu. Wszystko, co może burzyć się w moim ciele, burzy się, miota i buntuje mocniej i żywiej niż w codziennym życiu. Wszystko błagalnie domaga się rozwiązania.
Kilkakrotnie odnajduję pokój taki, jaki znam, jakbym zamknął i otworzył oczy; za każdym razem jest on wyraźniejszy, tak jak pojawiający się w lunecie pejzaż staje się coraz lepiej uporządkowany, w miarę jak, dostosowując odległości, przekraczamy wszystkie woale obrazów pośrednich.
W końcu rozpoznaję siebie i odnajduję pokój. Mam wrażenie lekkiego upojenia alkoholem. Pomieszczenie jest nadzwyczajnie skondensowane w swej materii, a ja z powrotem bezbłędnie osadzony na powierzchni rzeczy: im głębsza była fala niejasności, tym wyższy jej szczyt; nigdy, w żadnych okolicznościach, poza tymi chwilami, nie jest dla mnie bardziej oczywiste, że każdy przedmiot powinien zajmować miejsce, które zajmuje, a ja powinienem być tym, kim jestem.
Moje miotanie się w niepewności nie ma żadnej nazwy; jest zwykłym żalem, że nic nie znalazłem w jej głębi. Zaskakuje mnie jedynie to, że całkowity brak znaczenia mógł być tak ściśle związany z moją osobistą materią. Teraz, gdy odnalazłem siebie i poszukuję wyrazu dla mojego wrażenia, zdaje mi się ono całkowicie bezosobowe: zwyczajna przesadność mojej tożsamości, która urosła niczym nowotwór z własnej substancji. Ramię meduzy, które wyciągnęło się ponad miarę i szukało, rozdrażnione, czegoś pośród fal, aż w końcu powróciło pod galaretowaty parasol. W kilka chwil niepokoju przemierzyłem wszystkie pewności i niepewności własnej egzystencji, by powrócić ostatecznie i boleśnie do mojego osamotnienia.
Jest to samotność czystsza i bardziej patetyczna niż kiedykolwiek. Wrażenie oddalenia świata jest bardziej klarowne i intymne: przejrzysta i delikatna melancholia jak sen, o którym przypominamy sobie w środku nocy.
Tylko ona przypomina mi jeszcze coś z misterium i lekko smutnego uroku moich „kryzysów” z dzieciństwa.
Jedynie w tych nagłych zanikach osobowości odnajduję moje upadki w niegdysiejsze przestrzenie przeklęte i jedynie w chwilach gwałtownego olśnienia, które towarzyszą powrotom na powierzchnię, świat jawi mi się w tej niecodziennej aurze bezużyteczności i zapomnienia, która powstawała wokół, gdy ostatecznie powalały mnie halucynacyjne transy.
Zawsze te same miejsca na ulicy, w domu albo w ogrodzie powodowały u mnie „kryzysy”. Ilekroć wchodziłem w ich przestrzeń, ogarniało mnie to samo omdlenie i zawroty głowy. Prawdziwe niewidzialne pułapki, zastawione w mieście tu i tam, nieróżniące się niczym od otaczającej je aury, czyhały drapieżnie, bym padł ofiarą ich szczególnej atmosfery. Jeden krok, wystarczył tylko jeden krok, bym wszedł w „przeklętą przestrzeń” i „kryzys” powracał nieuchronnie.
Jedna z takich przestrzeni znajdowała się w miejskim parku na małej polanie na końcu alejki, którą nikt nigdy nie spacerował. Okalały ją krzaki dzikiej róży i karłowate wierzby, otwierające się z jednej strony na zasmucający pejzaż pustego pola. Nie istnieje bardziej przygnębiające i opuszczone miejsce na świecie. Milczenie rozścielało się, gęste, na zakurzonych liściach, w zastygłym upale lata. Od czasu do czasu dobiegało tam echo wojskowych trąbek. Te przeciągłe daremne wołania były przeraźliwie smutne… W dali rozgrzane słońcem powietrze drgało zwiewnie jak przezroczyste obłoki pary unoszące się nad wrzącą cieczą.
Miejsce było dzikie i odosobnione; jego osamotnienie zdawało się nie mieć końca. Tam upał dnia męczył mnie bardziej, a powietrze, którym oddychałem, było cięższe. Zakurzone krzaki prażyły się na żółto w słońcu, w aurze bezkresnej samotności. Dziwne wrażenie bezużyteczności unosiło się nad tamtą polaną, która istniała „gdzieś w świecie”, gdzieś, gdzie ja sam trafiłem bez celu pewnego letniego popołudnia, także bez znaczenia. Popołudnie, które błądziło chaotycznie w słonecznym cieple, pośród jakichś krzaków zakotwiczonych w przestrzeni „gdzieś w świecie”. Wówczas odczuwałem boleśniej i głębiej, że nie mam nic do zrobienia na tym świecie poza włóczeniem się po parkach – po zakurzonych, spalonych słońcem polanach, pustych i dzikich. Było to włóczęgostwo, które ostatecznie rozdzierało mi serce.
Inne przeklęte miejsce znajdowało się dokładnie na drugim końcu miasta, pomiędzy wysokimi i szczeliniastymi brzegami rzeki, w której kąpałem się wraz z towarzyszami zabaw.
Brzeg osuwał się w jednym miejscu. Na górze, na jego skraju wybudowano fabrykę oleju słonecznikowego. Łuski ziaren były wrzucane w osuwisko, z czasem ich stos urósł tak, że utworzył zbocze z łusek ciągnące się od skraju wysokiej linii brzegowej do linii wody.
Moi towarzysze schodzili do wody po tym zboczu, ostrożnie, trzymając się za ręce, wkraczali głęboko w dywan zgnilizny.
Ściany wysokiego brzegu, po jednej i drugiej stronie zbocza, były naderwane i pełne niezwykłych nieregularności. Deszcz wyrzeźbił długie pasma delikatnych pęknięć jak jakieś arabeski, obrzydliwe jak źle zabliźnione rany. Były to prawdziwe strzępy glinianego ciała, okropne otwarte pęknięcia.
Musiałem i ja zejść do wody pomiędzy tymi nad wyraz zadziwiającymi mnie ścianami.
Jeszcze w oddali, zanim dotarłem do brzegu rzeki, moje nozdrza wypełniał zapach zgniłych łusek. Przygotowywał mnie na „kryzys” jak na rodzaj krótkiego okresu lęgowego; był to zapach niemiły i słodki zarazem. Takie były też „kryzysy”.
Mój zmysł powonienia rozszczepiał się we mnie na dwoje, fale zgniłego zapachu sięgały obszarów odmiennych wrażeń. Galaretowata woń rozkładających się łusek dominowała i różniła się znacznie – choć zapachy występowały jednocześnie – od miłego, ciepłego i domowego zapachu prażonych orzechów.
Ów przyjemny zapach, gdy tylko go poczułem, zmieniał mnie w mgnieniu oka, krążąc obficie we wszystkich mych wewnętrznych fibrach, które zdawał się rozpuszczać, by zastąpić je materią bardziej zwiewną i ulotną. Od tamtego momentu nie mogłem już niczego uniknąć. Zaczynałem czuć w klatce piersiowej przyjemne i obezwładniające omdlenie, które nakazywało mi przyspieszyć kroku w kierunku brzegu, miejsca mojej ostatecznej klęski.
Schodziłem w szaleńczym pośpiechu do wody, po zboczu z łusek. Powietrze przeciwstawiało mi gęstość ostrą i twardą jak ostrze noża. Pomieszczenie świata staczało się chaotycznie w ogromną dziurę o nieodgadnionych siłach przyciągania.
Koledzy patrzyli z przestrachem na mój szaleńczy bieg. Żwirowisko poniżej było bardzo wąskie i wystarczył jeden źle postawiony krok, bym wpadł do rzeki, w miejscu, gdzie wiry na powierzchni wody odsłaniały pokaźne głębiny.
Ja natomiast nie bardzo wiedziałem, co robię. Dotarłszy nad wodę, w tym samym pędzie omijałem kopiec z łusek i biegłem brzegiem w dół rzeki, aż do miejsca, gdzie znajdowało się niewielkie wyżłobienie.
W jego głębi utworzyła się mała grota, chłodna i zacieniona jama, niczym wykuty w skale pokoik. Wchodziłem tam i padałem na ziemię spocony, konający ze zmęczenia, drżąc na całym ciele.
Kiedy powoli dochodziłem do siebie, odkrywałem wokół intymny i niewymownie przyjemny wystrój groty, ze źródełkiem, które wypływało leniwie ze skały i rozlewało się na ziemi, tworząc pośrodku żwirowiska zbiornik z przejrzystą wodą, nad którym pochylałem się, by oglądać, zawsze z tym samym zainteresowaniem, cudowne koronki zielonego mchu, robaki przyczepione do drewnianych odłamków, pokryte szlamem kawałki starego pordzewiałego żelaza, niezwykle piękne zwierzęta i rozmaite rzeczy na dnie wody.
Oprócz tych dwóch przeklętych miejsc reszta miasta ginęła w masie jednolitej banalności, z domami, które można było zamienić jedne na drugie, drzewami rozpaczliwie nieruchomymi, psami, majdanami i kurzem.
W zamkniętych pomieszczeniach „kryzysy” powstawały o wiele łatwiej i częściej. Zazwyczaj nie potrafiłem znieść samotności w nieznanym pokoju. Jeśli musiałem czekać, za chwilę przychodziło straszliwe i przyjemne omdlenie. Pokój natomiast przygotowywał się na nie: ciepła i gościnna bliskość przesączała się przez ściany, rozlewając się na wszystkich meblach i wszystkich przedmiotach. Nagle pokój stawał się wyjątkowy, a ja czułem się bardzo szczęśliwy w jego wnętrzu. Ale było to jedynie zwodnicze działanie „kryzysu”; jego wdzięczna i delikatna przewrotność. W kolejnej chwili mojego upojenia wszystko odwracało się i mieszało. Patrzyłem szeroko otwartymi oczami na to, co dzieje się wokoło, ale przedmioty traciły swe pospolite znaczenie: zalewała je nowa egzystencja.
Jakby ktoś rozpakowywał je nagle z delikatnych i przezroczystych papierków, w które były zawinięte, przez co zyskiwały niezwykle nowy charakter. Zdawały się stworzone do wyższych i szczególnych celów użytkowych, których odnalezieniem na próżno bym się trudził.
Ale to nie wszystko: przedmioty były owładnięte prawdziwą frenezją wolności. Stawały się niezależne nawzajem od siebie, ale ta niezależność była czymś więcej niż zwykłym odizolowaniem, towarzyszyło jej ekstatyczne uniesienie.
Ich entuzjazm, by istnieć w nowej aurze, ogarniał i mnie: mocne zrosty łączyły mnie z nimi za pomocą niewidzialnych anastomoz, czyniąc ze mnie przedmiot pokoju podobny do pozostałych, tak jak przeszczepiony organ w żywym ciele, poprzez subtelne zmiany substancji, integruje się z nieznanym organizmem.
Pewnego razu podczas jednego z „kryzysów” słońce rzuciło na ścianę maleńką kaskadę promieni, jak nierealną złocistą wodę z uchwyconymi w marmurze świetlistymi falami. Widziałem także róg biblioteczki z grubymi, oprawionymi w skórę tomami za szybą, i te realne szczegóły, które postrzegałem z perspektywy zamroczenia, potrafiły mnie odurzyć i powalić niczym ostatnia inhalacja z chloroformu. To, co było dla mnie w tych przedmiotach pospolite i znane, poruszało mnie wówczas żywiej. Nawyk oglądania ich tak wiele razy prawdopodobnie przyczynił się do zużycia ich zewnętrznej skóry, jawiły mi się niekiedy odarte aż do krwi: żywe, niezmiernie żywe.
Szczytowy moment „kryzysu” wyczerpywał się w płynięciu, przyjemnym i bolesnym zarazem, poza wszelkim światem. Kiedy dało się słyszeć odgłosy kroków, pokój odzyskiwał szybko swój dawny charakter. Pomiędzy ścianami zaczynał się natychmiastowy spadek, nieznaczne, prawie niedostrzegalne, pomniejszenie jego egzaltacji; to przekonywało mnie, że poczucie pewności, w którym żyłem, oddzielała od świata niepewności zaledwie cienka błonka.
Budziłem się w znanym na wskroś pomieszczeniu, spocony, zmęczony i przepełniony uczuciem bezużyteczności otaczających mnie rzeczy. Zauważałem w nich nowe detale, tak jak zdarza się odkrywać jakiś nieznany szczegół w przedmiocie, którym całe lata posługujemy się na co dzień.
Pomieszczenie zachowywało mgliste wspomnienie katastrofy, jak przykry zapach siarkowodoru po eksplozji. Patrzyłem na oprawione książki w przeszklonej szafce, w ich bezruchu dostrzegałem, nie wiem jak, przewrotny charakter tajności i knowania. Przedmioty z mojego otoczenia nigdy nie rezygnowały z sekretnej postawy, którą ukrywały drapieżnie w swym surowym bezruchu.
Zwykłe słowa nie oddają w pełni pewnych stanów duszy. Próbuję dokładnie zdefiniować moje „kryzysy”, ale potrafię je określić wyłącznie za pomocą obrazów. Magiczne słowo, które mogłoby je wyrazić, musiałoby zapożyczyć coś z esencji innych wrażliwości życia, wydestylowanej z nich jak nowy zapach wyszukanej kompozycji perfum.
By istnieć, słowo musiałoby zawierać coś z oszołomienia, które mnie ogarnia, gdy patrzę na jakąś osobę w rzeczywistości, a potem uważnie śledzę jej gesty w lustrze, oraz coś z nierównowagi zapadania w sen z syczącym przerażeniem, które w tej niezapomnianej chwili przenika kręgosłup; albo coś z mgły i przejrzystości dziwacznych aranżacji zamieszkałych w kryształowych kulach.
Nienawidziłem ludzi z mojego otoczenia, hermetycznie zamkniętych w swoich tajemnicach i odseparowanych od tyranii przedmiotów. Byli uwięzieni pod płaszczami i paltami, a więc nic z zewnątrz nie mogło ich prześladować i pokonać, nic nie przenikało do ich pięknych więzień. Pomiędzy mną a światem nie istniał żaden podział. Wszystko, co mnie otaczało, zalewało moją osobę od stóp do głów, jakby moja skóra była podziurawiona. Uwaga, bardzo zresztą rozproszona, z jaką obserwowałem otoczenie, nie była zwykłym aktem woli. Świat znalazł we mnie, w naturalny sposób, przedłużenie dla swych macek, przenikały mnie tysiące ramion hydry. Musiałem ze smutkiem stwierdzić, że żyłem w tym świecie, który widziałem. Nic nie dało się z tym zrobić.
„Kryzysy” przynależały tak samo do mnie, jak i do miejsc, w których powstawały. To prawda, że niektóre zawierały „osobistą” złośliwość, ale pozostałe trwały w transie jeszcze przed moim przybyciem. Takie były na przykład niektóre pomieszczenia, gdzie czułem, że moje kryzysy krystalizują się z melancholii ich bezruchu i bezkresnej samotności.
Przekonanie – jak rodzaj sprawiedliwego wyrównania między mną a światem (sprawiedliwości, która zatapiała nas jeszcze bardziej nieodwracalnie w jednolitej surowej materii) – że przedmioty mogą być nieszkodliwe, stało się jednoznaczne z grozą, którą czasem we mnie budziły. Ich nieszkodliwość brała się z uniwersalnego braku siły.
Czułem mgliście, że nic na tym świecie nie może dojść do końca, że nic nie może się dopełnić. Drapieżność przedmiotów, ona także się wyczerpywała. W ten sposób narodziła się we mnie idea niedoskonałości wszelkich manifestacji na tym świecie, nawet tych nadnaturalnych.
W wewnętrznym dialogu, który nigdy się nie kończył, urągałem nieraz złowróżbnym siłom z mojego otoczenia, a innym razem schlebiałem im podle. Praktykowałem różne dziwne rytuały, jednakże nie bez przyczyny. Jeśli wyszedłem z domu i podążałem różnymi drogami, wracałem zawsze po śladach moich kroków. Robiłem tak, by nie zataczać kręgu, w którym zostałyby zamknięte domy i drzewa. W ten sposób moje chodzenie było podobne do szpulki z nicią; jeśli po jej rozwinięciu raz nie nawinąłbym jej znowu w trakcie tej samej drogi, przedmioty uchwycone w węzeł wędrówki pozostałyby na wieki, nieodwracalnie i głęboko, związane ze mną. Jeśli podczas deszczu uważałem, by nie dotknąć kamieni zalewanych strugami wody, czyniłem to, by nie dodawać nic do jej działania i by nie przerywać wypełniania się jej elementarnych sił.
Ogień oczyszczał wszystko. Miewałem zawsze w kieszeni pudełko zapałek. Kiedy byłem bardzo smutny, zapalałem jedną i przesuwałem dłonie przez płomień ognia, najpierw jedną dłoń, potem drugą.
Był w tym wszystkim rodzaj melancholii istnienia i rodzaj męki wpisanej zwyczajnie w ramy mojego dziecięcego życia.
Z czasem „kryzysy” zniknęły same z siebie, jednak pozostawiły we mnie na zawsze silne wspomnienie.
Kiedy wkroczyłem w wiek dorosłości, nie miewałem już „kryzysów”, ale ów stan zamroczenia, który je poprzedzał, i następujące po nim uczucie głębokiej bezużyteczności świata stały się poniekąd moim naturalnym stanem.
Bezużyteczność wypełniła zakamarki świata niczym płyn, który rozlewa się we wszystkich kierunkach, a niebo nade mną, niebo wiecznie poprawne, absurdalne i nieokreślone, przybrało własny kolor rozpaczy.
W owej bezużyteczności, która mnie otacza, i pod tym niebem przeklętym na wieki włóczę się do dziś.
W sprawie moich „kryzysów” zasięgnięto porady lekarza, a ten wypowiedział dziwne słowo: „paludyzm”. Byłem bardzo zaskoczony, że moje tak intymne i sekretne lęki mogą mieć swoją nazwę i do tego nazwę tak dziwaczną. Lekarz przepisał mi chininę: kolejny przedmiot zdumienia. Nie potrafiłem pojąć, jak można wyleczyć chore przestrzenie, je, chininą, którą zażywałem ja. Najbardziej jednak niepokoił mnie sam lekarz. Jeszcze długo po konsultacji istniał i miotał się w mojej pamięci ze swymi drobnymi i automatycznymi gestami, których niewyczerpanego mechanizmu nie potrafiłem zatrzymać.
Był człowiekiem niskiego wzrostu, z głową w kształcie jajka. Wyostrzony koniec jaja przedłużała czarna bródka, stale w ruchu. Małe aksamitne oczka, krótkie gesty i usta wyciągnięte do przodu sprawiały, że przypominał mysz. Owo wrażenie było od pierwszej chwili tak silne, iż wydało mi się czymś bardzo naturalnym, że gdy zaczął mówić, usłyszałem, jak przeciąga długo i dźwięcznie każde „r”, jak gdyby podczas mówienia stale coś ukradkiem chrupał.
Chinina, którą mi dał, wzmocniła moje przekonanie, że lekarz miał w sobie coś mysiego. Weryfikacja tego przekonania dokonała się w tak dziwny sposób i ma związek z tak ważnymi faktami z dzieciństwa, że zdarzenie zasługuje na to, by je choć częściowo opowiedzieć.
W pobliżu naszego domu znajdował się sklep z maszynami do szycia, do którego chodziłem codziennie i gdzie przesiadywałem całymi godzinami. Jego właścicielem był młody chłopak, Eugen, który właśnie odbył służbę wojskową i znalazł zajęcie w mieście, otwierając ten sklep. Miał młodszą o rok siostrę, Klarę. Mieszkali razem gdzieś na przedmieściach i w dzień zajmowali się sklepem; nie mieli żadnych znajomych ani krewnych.
Sklep był zwykłym prywatnym pomieszczeniem, wynajętym po raz pierwszy pod handel.
Ściany zachowały jeszcze salonową farbę, z fioletowymi girlandami bzu oraz prostokątnymi, wyblakłymi śladami miejsc, gdzie niegdyś wisiały obrazy; pośrodku sufitu pozostała lampa z brązu osłonięta pokrywą z ciemno-czerwonej majoliki, zdobioną na brzegach zielonymi listkami akantu z porcelany. Był to przedmiot pełen ornamentów, dawny i staroświecki, jednakże imponujący, coś sprawiało, że przypominał pomnik nagrobny lub generała weterana, noszącego na paradzie swój stary mundur.
Maszyny do szycia stały równo w trzech rzędach, tworząc dwie szerokie aleje prowadzące na zaplecze. Eugen dbał o to, by codziennie rano skropić podłogę wodą przy użyciu starej puszki po konserwach z podziurkowanym dnem. Wypływająca strużka wody była bardzo cienka i Eugen manewrował nią zręczne, rysując na podłodze spirale i uczone ósemki. Niekiedy podpisywał się i kreślił datę dzienną. Farba ze ścian wyraźnie wymagała podobnych subtelności.
W głębi sklepu parawan z desek oddzielał od pozostałej części pomieszczenia coś w rodzaju kabiny; zielona zasłona zasłaniała wejście. Tam przebywali przez cały czas Eugen i Klara, tam jadali obiady, aby nie opuszczać sklepu w ciągu dnia. Nazywali ją „kabiną artystów” i słyszałem, jak Eugen mawiał: „to jest prawdziwa kabina artysty. Kiedy wychodzę na sklep i opowiadam przez pół godziny, by sprzedać maszynę do szycia, czyż nie odgrywam komedii?”.
I dodawał bardziej uczonym tonem: „życie to, w gruncie rzeczy, czysty teatr”.
Za zasłoną Eugen grywał na skrzypcach. Trzymał nuty na stole i siedział nad nimi zgarbiony, rozszyfrowując cierpliwie splątane pięciolinie, jakby próbował rozplątać zwój nici z licznymi węzłami, aby wyciągnąć z nich jedno cienkie pasmo, pasmo utworu muzycznego. Całe popołudnie paliła się stojąca na kufrze lampka naftowa, wypełniając pomieszczenie martwym światłem, deformującym na ścianie ogromny cień skrzypka.
Przychodziłem tam tak często, że z czasem stałem się kimś w rodzaju gościa-mebla, przedłużeniem starej, obitej ceratą kanapy, na której siedziałem nieruchomo, rzeczą, którą nikt się nie zajmował i która nie wadziła nikomu.
W głębi kabiny Klara robiła sobie popołudniową toaletę. Trzymała sukienki w szafie i przeglądała się w pękniętym lustrze, opartym o lampę stojącą na kufrze. Lustro było tak stare, że cała jego powłoka była tu i ówdzie przetarta, a przez przezroczyste plamy wyłaniały się rzeczywiste przedmioty zza lustra, mieszając się z lustrzanymi odbiciami, jak na fotografii odbitej z nałożonych na siebie klisz.
Niekiedy rozbierała się prawie do naga i spryskiwała wodą kolońską pachy, podnosząc bez skrępowania ramiona, nacierała też piersi, wtykając rękę pomiędzy bluzkę i ciało. Bluzka była krótka i gdy się pochylała, widziałem w całości jej bardzo piękne nogi obciśnięte dobrze naciągniętymi pończochami. Przypominała we wszystkim na wpół nagą kobietę z pocztówki pornograficznej, którą pokazał mi kiedyś w ogrodzie sprzedawca obwarzanków.
Powodowała we mnie to samo niezrozumiałe omdlenie co obsceniczne zdjęcie, rodzaj pustki, która tworzyła się w piersiach, i jednocześnie straszliwe pożądanie seksualne, które ściskało moje podbrzusze jak jakieś pazury.
Siadałem w „kabinie” zawsze w tym samym miejscu na kanapie, za Eugenem, i czekałem, aż Klara skończy toaletę. Wówczas wychodziła na sklep, przeciskając się pomiędzy mną a swoim bratem w tak wąskiej przestrzeni, że musiała ocierać łydkami o moje kolana.
Na tę chwilę wyczekiwałem codziennie z jednakowym zniecierpliwieniem i męką. Zależała od wielu drobnych okoliczności, które ważyłem i obserwowałem z rozdrażnieniem i niezwykle wyostrzoną wrażliwością. Wystarczyło, by Eugen poczuł pragnienie, stracił ochotę do gry czy w sklepie pojawił się klient, żeby opuścił miejsce przy stole, a przestrzeń stała się wystarczająco otwarta, by Klara mogła przejść dalej ode mnie.
Gdy szedłem tam po południu i zbliżałem się do drzwi sklepu, długie i wibrujące czułki wychodziły ze mnie i badały powietrze, by wychwycić dźwięk skrzypiec; gdy słyszałem, że Eugen gra, przepełniał mnie spokój. Wchodziłem jak najwolniej i już od progu wypowiadałem głośno moje imię, aby nie pomyślał, że wszedł klient i przez to przestał grać choćby na sekundę; mogłoby się zdarzyć, że w tej sekundzie ustałaby nagle inercja i miraż melodii, a Eugen, odłożywszy skrzypce, nie zagrałby już wcale tego popołudnia. Na tym jednak nie kończyła się możliwość nieprzychylnych zdarzeń. Było jeszcze tak wiele rzeczy, które działy się w kabinie… Przez cały ten czas, gdy Klara robiła toaletę, nasłuchiwałem najdrobniejszych szmerów i śledziłem najmniejsze ruchy z obawy, by nie wynikła z nich katastrofa popołudnia. Eugen mógł na przykład zakasłać lekko, przełknąć ślinę i powiedzieć nagle, że jest spragniony i że wychodzi do kawiarni, by kupić ciasto, a z czynów niezmiernie drobnych jak ten kaszel wychodziło monstrualne i potworne, stracone popołudnie. Cały dzień tracił wówczas znaczenie, a nocą, w łóżku, zamiast rozmyślać powoli (zatrzymując się kilka minut nad każdym szczegółem, by go „zobaczyć” i przypomnieć sobie lepiej) o chwili, kiedy moje kolana musnęły pończochy Klary – drążyć, rzeźbić i pieścić tę myśl – rzucałem się rozpalony w pościeli, nie mogąc spać, czekając niecierpliwie na następny dzień.
Pewnego dnia zdarzyło się coś bardzo niezwykłego. Rozpoczęło się od aury katastrofy, a zakończyło niespodzianką, ale tak nagle i gestem tak drobnym, że cała moja uprzednia spoczywająca na niej radość była niczym rusztowanie nieregularnych obiektów, utrzymywane w równowadze przez kuglarza w jednym punkcie.
Klara drobnym gestem zmieniła całkowicie treść moich odwiedzin, nadając im inny sens i nowe emocje, jak w tym chemicznym doświadczeniu, w którym kawałeczek kryształu zanurzony w naczyniu z czerwoną cieczą zmienia go momentalnie w zachwycająco zielony płyn.
Siedziałem na kanapie w tym samym miejscu, czekając jak zawsze z jednakowym zniecierpliwieniem, gdy drzwi otworzyły się i ktoś wszedł do sklepu. Eugen natychmiast opuścił kabinę. Wszystko wydawało się stracone. Klara, niewzruszona, nadal robiła sobie toaletę, podczas gdy rozmowa w sklepie dłużyła się w nieskończoność. Mogło było się jednak zdarzyć, że Eugen wróci, zanim jego siostra skończy się ubierać.
Śledziłem boleśnie wątek tych dwu zdarzeń: toalety Klary i rozmowy w sklepie, myśląc, że mogłyby odbywać się równocześnie aż do chwili, gdy Klara wyjdzie na sklep, lub odwrotnie, mogłyby spotkać się w jakimiś stałym punkcie kabiny, jak w filmach, gdzie dwie lokomotywy mknące ku sobie z zawrotną prędkością albo wpadną na siebie, albo miną się bokiem, zależnie od tego, czy w ostatniej chwili zainterweniuje tajemnicza ręka, przekładając zwrotnicę. W tych chwilach oczekiwania czułem wyraźnie, jak rozmowa obiera własny tor, a na równoległej drodze Klara w dalszym ciągu się pudruje…
Próbowałem naprawić fatalizm sytuacji, wyciągając kolana możliwie najbliżej stołu. Aby mogły zetknąć się z nogami Klary, musiałbym siedzieć na samym skraju kanapy w pozycji jeśli nie dziwacznej, to co najmniej komicznej.
Wydawało mi się, że Klara spogląda na mnie w lustrze i uśmiecha się.
Wkrótce skończyła obrysowywać karminem kontur ust i przeciągnęła po twarzy po raz ostatni puszkiem do pudru. Zapach, który roztaczał się w kabinie, oszałamiał mnie pożądaniem i rozpaczą. W chwili gdy przeszła obok mnie, zdarzyła się rzecz, której najmniej się spodziewałem: otarła łydkami o moje kolana jak co dzień (a może jeszcze mocniej? ale to z pewnością było złudzeniem), z miną obojętną, jakby między nami nic się nie zdarzyło.
Istnieje zmowa występku dużo głębsza i szybsza niż jakiekolwiek porozumienie za pomocą słów. Przenika natychmiast całe ciało niczym wewnętrzna melodia i całkowicie przemienia myśli, ciało i krew.
W ułamku sekundy, w którym nogi Klary musnęły mnie, zrodziły się we mnie ogromne nowe oczekiwania i nowe nadzieje.
Z Klarą zrozumiałem wszystko od pierwszego dnia, od pierwszej chwili; była to moja pierwsza kompletna i normalna przygoda seksualna. Przygoda pełna udręk i oczekiwań, pełna niepokojów i zgrzytania zębami, coś, co mogłoby przypominać miłość, gdyby nie było zwyczajną kontynuacją bolesnego zniecierpliwienia. Tak jak ja byłem porywczy i śmiały, Klara była spokojna i kapryśna; miała gwałtowny sposób prowokowania mnie i rodzaj psiej radości, gdy widziała, że cierpię – radość, która zawsze poprzedzała akt seksualny i stanowiła jego część.
Pierwszy raz, gdy zdarzyło się między nami to, na co czekałem tak długo, jej prowokacja miała w sobie tyle z elementarnej prostoty (niemalże brutalnej), że to ubogie zdanie, które wtedy wymówiła, i ten bezbarwny czasownik, którym się posłużyła, dziś nadal wywołują we mnie coś z dawnej zjadliwości. Wystarczy, że pomyślę o nich dłużej, aby moja teraźniejsza obojętność została nadżarta jak przez kwas, a zdanie stało się równie gwałtowne jak wtedy.
Eugen wyszedł do miasta. Siedzieliśmy oboje w sklepie w milczeniu, Klara, w popołudniowej sukience, z nogą na nogę za oknem wystawowym, robiła w skupieniu na drutach. Minęło kilka tygodni od zdarzenia w kabinie i między nami wytworzył się nagle nieznany mi srogi chłód, sekretne napięcie, które objawiało się skrajną obojętnością z jej strony. Siedzieliśmy naprzeciw siebie całymi godzinami bez słowa, a jednak w tym milczeniu unosiło się, niczym zapowiedź wybuchu, doskonałe tajemne porozumienie. Brakowało mi tylko tajemniczego słowa, które zburzyłoby osłonę konwencji; wymyślałem co wieczór kilkadziesiąt projektów, ale następnego dnia napotykały na najbardziej elementarne przeszkody: robienie na drutach, którego nie można było przerwać, brak korzystniejszego światła, cisza albo te trzy rzędy maszyn do szycia, zbyt równo ustawione, by pozwolić na jakąś znaczącą zmianę w sklepie, choćby nawet natury sentymentalnej. Miałem stale zaciśnięte szczęki; było to potworne milczenie, milczenie, które we mnie miało wyrazistość i zarys krzyku.
To Klara je przerwała. Przemówiła niemalże szeptem, nie podnosząc wzroku znad robótki:
– Gdybyś przyszedł dziś wcześniej, mogliśmy to zrobić,Eugen zaraz po obiedzie wyszedł do miasta.
Dotychczas do naszego milczenia nie wdarł się nawet cień seksualnej aluzji i oto teraz z kilku zaledwie słów tryskała między nami nowa rzeczywistość, tak cudowna i niezwykła jak marmurowy posąg, który wzniósłby się pośród maszyn do szycia, wyrastając spomiędzy desek podłogowych.
W jednej chwili byłem przy Klarze, chwyciłem jej rękę i pieściłem ją gwałtownie, całując. Wyrwała mi ją.
– Ej, zostaw mnie – powiedziała zdenerwowana.
– Proszę cię chodź, Klaro…
– Teraz już za późno, Eugen zaraz wróci, zostaw mnie, zostaw mnie.
Dotykałem gorączkowo jej ramion, piersi, nóg.
– Zostaw mnie – protestowała Klara.
– Chodź teraz, mamy jeszcze czas – błagałem.
– Gdzie?
– Do kabiny… no chodź… tam jest dobrze.
I gdy powiedziałem: „dobrze”, moje serce wypełniła ciepła nadzieja, ponownie całowałem jej rękę i pociągnąłem ją siłą z krzesła. Z trudem pozwalała się prowadzić, powłócząc nogami po podłodze.
Od tamtego dnia popołudnia zmieniły swoje „zwyczaje”: nadal chodziło o Eugena, nadal o Klarę i o te same sonaty, ale odtąd gra na skrzypcach stała się dla mnie nie do zniesienia i z niecierpliwością wyczekiwałem na moment, gdy Eugen musiał wyjść. W tej samej kabinie moje niepokoje stawały się inne, jakbym rozgrywał nową grę na planszy z liniami wyrysowanymi do gry już mi znanej.
Gdy Eugen wychodził, zaczynało się prawdziwe czekanie. Było to oczekiwanie trudniejsze i bardziej nieznośne niż dotychczas; milczenie sklepu przemieniało się w bryłę lodu.
Klara siadała przy oknie wystawowym i robiła na drutach: taki był codziennie „początek” i bez początku nasza przygoda nie mogła się zdarzyć. Niekiedy Eugen wychodził, pozostawiając Klarę w kabinie prawie nagą: myślałem, że to może przyspieszyć bieg zdarzeń, ale myliłem się. Klara nie dopuszczała innego początku niż ten w sklepie. Musiałem bezużytecznie czekać, aż się ubierze i wyjdzie do witryny sklepowej, by otworzyć księgę popołudnia na pierwszej stronie.
Siadałem przed nią na stołeczku i zaczynałem do niej mówić, prosić ją, błagać przez długi czas. Wiedziałem, że to bezużyteczne; Klara zgadzała się rzadko i nawet wtedy uciekała się do podstępu, by nie dać mi zupełnego przyzwolenia:
– Idę do kabiny zażyć proszek, potwornie boli mnie głowa, nie idź za mną.
Obiecywałem, składałem przysięgę, a za sekundę szedłem za nią. W kabinie zaczynała się prawdziwa walka, w której, w sposób oczywisty, siły Klary były skłonne się poddać. Padała wówczas na kanapę jak kłoda, jakby się o coś potknęła. Następnie kładła dłonie za głowę i zamykała oczy, jakby spała. Nie byłem w stanie zmienić nawet o centymetr pozycji jej ciała; tak jak leżała na biodrze, musiałem wyszarpnąć jej sukienkę spod łydek i przylgnąć do niej. Klara nie stawiała moim gestom żadnego oporu, ale też nie ułatwiała mi sprawy. Była nieruchoma i obojętna jak kawałek drewna i tylko jej intymne i sekretne ciepło zdradzało, że jest świadoma i że „wie”.
Mniej więcej w tym samym czasie zasięgnąłem porady lekarza, który przepisał mi chininę. Weryfikacja wrażenia, że miał w sobie coś mysiego, odbyła się w kabinie i, jak już powiedziałem, całkowicie absurdalnie i zaskakująco.
Pewnego dnia, gdy leżałem przytulony do Klary i rozpalonymi ruchami zdzierałem z niej sukienkę, poczułem, że coś dziwnego poruszyło się w kabinie i – bardziej za pomocą niejasnego, lecz wyostrzonego instynktu ekstremalnej przyjemności, której byłem bliski, a która nie dopuszczała żadnej obcej obecności niż za sprawą moich prawdziwych zmysłów – odgadłem, że patrzy na nas jakaś żywa istota.
Odwróciłem głowę i wystraszony dostrzegłem na kufrze za pudełkiem z pudrem mysz. Zatrzymała się obok lusterka na skraju skrzyni i patrzyła wprost na mnie swoimi małymi czarnymi oczkami, w których światło lampy odbijało dwie połyskujące złotem krople, przeszywające mnie na wskroś. Przez kilka sekund patrzyła mi w oczy z taką przenikliwością, że czułem, jak spojrzenie dwóch szklanych punktów świdruje mój mózg. Wydawało się, że myśli nad jakąś ciężką inwektywą pod moim adresem albo tylko jakimś wyrzutem. Nagle jednak fascynacja skruszała i mysz dała drapaka, znikając za kufrem. Byłem pewien, że lekarz przyszedł mnie szpiegować.
Tego samego wieczoru przy zażywaniu chininy moje przypuszczenie zostało wzmocnione rozumowaniem perfekcyjnie nielogicznym, jednakże, jak dla mnie, słusznym. Chinina był gorzka; lekarz był w kabinie świadkiem rozkoszy, jaką dawała mi Klara; w rezultacie, także dla ustalenia właściwej równowagi, przepisał mi lekarstwo najbardziej nieprzyjemne z możliwych. Słyszałem, jak chrupał w myślach: „im większa rrrrrozkosz, tym barrrrdziej gorzkie musi być lekarrrrrstwo!”.
Kilka miesięcy po konsultacji lekarza znaleziono martwego na strychu w jego domu; strzelił sobie w skroń.
Moje pierwsze pytanie, gdy usłyszałem tę posępną wieść, brzmiało:
– Czy na tym strychu były myszy?
Musiałem mieć pewność.
By lekarz był naprawdę martwy, sfora myszy powinna dopaść zwłok, wydrążyć je i wydobyć z powrotem mysią materię pożyczoną przez niego za życia, by wieść swoją nielegalną egzystencję „człowieka”.
Kiedy poznałem Klarę, miałem, jak sądzę, dwanaście lat. Jak daleko sięgam pamięcią w głąb wczesnego dzieciństwa, odnajduję wspomnienia związane z poznaniem seksualnym. Jawi mi się ono równie nostalgiczne i czyste jak przeżycie nocy, strachu lub pierwszych przyjaźni. W niczym nie różni się od innych melancholii i innych oczekiwań, na przykład nudnego czekania na moment, kiedy stanę się „duży”, co odmierzałem konkretnie, ilekroć podawałem rękę osobie starszej ode mnie, próbując określić różnicę w wadze i wielkości mojej drobnej dłoni, ginącej pomiędzy sękatymi palcami olbrzymiej dłoni tego, kto ją ściskał.
W żadnym momencie mojego dzieciństwa nie ignorowałem różnicy między kobietami a mężczyznami. Może był taki czas, kiedy wszystkie żywe istoty zlewały mi się w niepowtarzalną przejrzystość ruchów i bezwładności; nie mam o tym żadnego dokładnego wspomnienia. Tajemnica płci była zawsze pozorna. Chodziło o „tajemnicę”, jakby miało chodzić o jakiś przedmiot: stół czy krzesło.
Kiedy jednak analizuję uważnie najodleglejsze wspomnienia, „ich brak aktualności” ukazuje mi się przez błędne rozumienie aktu płciowego. Mylnie wyobrażałem sobie narządy kobiece inaczej, a sam akt dużo bardziej wyszukany i dziwniejszy niż ten, którego zaznałem z Klarą. We wszystkich jednak interpretacjach – błędnych, a potem coraz bardziej słusznych – unosiła się niewypowiedziana aura tajemniczości i rozgoryczenia, która udoskonaliła powoli swoją konsystencję, jak obraz malarza wyłaniający się z bezkształtnych szkiców.
Widzę siebie bardzo małego, w koszuli do kostek, jak płaczę rozpaczliwie na progu drzwi, na podwórzu pełnym słońca, którego brama jest otwarta na pusty plac, plac w godzinach popołudniowych, ciepły i smutny, z psami śpiącymi na brzuchu i ludźmi leżącymi w cieniu baraków z jarzynami.
W powietrzu unosi się ostry zapach gnijących warzyw, kilka dużych fioletowych much bzyczy głośno obok mnie, spijającego łzy spadające na ręce, zataczając frenetyczne kręgi w gęstym i rozgrzanym świetle podwórza. Wstaję i z uwagą oddaję mocz na pył. Ziemia wchłania łapczywie ciecz, a w tamtym miejscu pozostaje tylko ciemna plama, niczym cień jakiegoś nieistniejącego przedmiotu. Ocieram twarz koszulą i zlizuję łzy z kącika ust, delektując się ich słonym smakiem. Ponownie siadam na progu i czuję się bardzo nieszczęśliwy. Dostałem lanie.
Mój ojciec dopiero co wymierzył mi w pokoju kilka klapsów na gołe pośladki. Niezupełnie wiem dlaczego. Zastanawiam się. Leżałem w łóżku obok dziewczyny w moim wieku, gdzie ułożono nas oboje do spania, podczas gdy nasi rodzice poszli na spacer. Nie wyczułem, kiedy wrócili, i nie wiem, co dokładnie robiłem dziewczynie pod kołdrą. Wiem tylko, że gdy mój ojciec podniósł nagle kołdrę, dziewczyna właśnie zaczynała się na to godzić. Mój ojciec poczerwieniał, rozgniewał się i spuścił mi lanie. To wszystko.
Teraz stoję w słońcu na progu, wytarłem mokre od płaczu oczy, rysuję palcem w pyle kręgi i linie, przechodzę do bardziej zacienionego miejsca, siadam po turecku na kamieniu i czuję się lepiej. Na podwórko przyszła dziewczyna zaczerpnąć wody i obraca zardzewiałe koło pompy. Słucham uważnie skrzypienia starego żelaza, przyglądam się, jak woda tryska do wiadra, przypomina okazały srebrzysty ogon konia, patrzę na wielkie i brudne stopy dziewczyny, ziewam, bo nie spałem wcale i od czasu do czasu próbuję złapać muchę. Jest to proste życie, które zaczyna się ponownie po płaczu. Na podwórze słońce wlewa nieprzerwanie swój przytłaczający żar. Jest to moja pierwsza przygoda seksualna i moje najstarsze wspomnienie z dzieciństwa.
Od tej chwili mroczne instynkty nadymają się, rosną, zniekształcają się i wnikają w swoje naturalne granice. To, co powinno było być dodatkowo wzmacniane, oraz stale rosnąca fascynacja były dla mnie pasmem rezygnacji i okrutnych ograniczeń do banału; ewolucja od dzieciństwa do okresu dojrzewania oznaczała ciągły upadek świata i w miarę jak rzeczy organizowały się wokół mnie, ich niewymowny aspekt znikał niczym lśniąca powierzchnia, która zachodzi parą.
Ekstatyczna, cudowna postać Waltera także dziś zachowuje swoje fascynujące światło.
Gdy go spotkałem, siedział w cieniu wierzby na pniu drzewa i czytał zeszyt z życia Buffalo Billa. Jasne światło poranka sączyło się spomiędzy zielonych i grubych liści w szeleście orzeźwiających cieni. Jego ubranie nie było wcale zwyczajne: nosił wiśniową tunikę z rzeźbionymi guzikami z kości, spodnie z sarniej skóry, a na bosych stopach sandały wyplecione z delikatnych białych rzemyków. Kiedy chcę czasami ponownie przeżyć nadzwyczajną chwilę tego spotkania, patrzę długo na starą pożółkłą okładkę fascykułu o Buffalo Billu. Jednak realna obecność Waltera, jego czerwona tunika na zielonkawym tle w cieniu akacji były czymś zupełnie innym.
Pierwszy jego gest to rodzaj elastycznego skoku na palcach, przypominający skok zwierzęcia. Zaprzyjaźniliśmy się natychmiast. Rozmawialiśmy chwilę i nagle złożył mi zdumiewającą propozycję, byśmy zjedli kwiaty akacji. Po raz pierwszy spotkałem kogoś, kto jadł kwiaty. W kilka chwil Walter był na drzewie i zebrał ogromny bukiet. Potem zszedł i pokazał mi, jak należy delikatnie oddzielać kwiat od korony, by ssać jedynie jej wierzchołek. Spróbowałem i ja; kwiat z przyjemnym trzaskiem pękł lekko pod zębami, a w ustach rozpłynął się słodki i orzeźwiający zapach, jakiego nie zaznałem nigdy dotąd.
Milczeliśmy jakiś czas, jedząc kwiaty akacji. Nagle chwycił mnie mocno za rękę:
– Chcesz zobaczyć siedzibę naszej bandy?
W spojrzeniu Waltera pojawiły się iskierki. Bałem się trochę.
– Chcesz czy nie chcesz? – zapytał mnie ponownie.
Wahałem się chwilę.
– Chcę – odpowiedziałem głosem, który nie był już mój, i z pragnieniem ryzyka, które wybuchło nagle we mnie, a które, czułem wyraźnie, nie było moje.
Walter ujął moją dłoń i poprowadził przez furtkę w głębi podwórza na opuszczony plac. Trawa i chwasty rosły tam swobodnie. Pokrzywy parzyły mi nogi i musieliśmy odgarniać rękami grube łodygi cykuty i łopianu. W głębi placu dotarliśmy do rozpadającego się muru. Przed murem znajdował się rów i głęboka dziura. Walter wskoczył do środka i zawołał, bym szedł za nim; dziura otwierała się w murze i tamtędy weszliśmy do opuszczonej piwnicy.
Stopnie były zniszczone i pełne zielska, ściany przepuszczały wilgoć, a przed nami panowała całkowita ciemność. Walter ścisnął mi mocno rękę i pociągnął za sobą. Zeszliśmy powoli jakieś dziesięć stopni. Tam się zatrzymaliśmy.
– Musimy tutaj zostać – powiedział. – Nie możemy iść dalej. W głębi są ludzie z żelaza, z metalowymi rękami i głową, wyrastają z ziemi. Stoją nieruchomo i jeśli nas złapią w ciemności, uduszą nas.
Odwróciłem głowę i spojrzałem rozpaczliwie na otwór piwnicy nad nami, skąd dochodziło światło z prostego i jasnego świata, w którym nie istnieli ludzie z żelaza i gdzie widać było z dużej odległości rośliny, ludzi i domy.
Walter przyniósł skądś deskę, na której usiedliśmy w milczeniu. W piwnicy panował przyjemny chłód; powietrze miało duszący zapach wilgoci i mógłbym tam siedzieć tak godzinami w odosobnieniu, z dala od rozgrzanych ulic, nudnego i smutnego miasta. Dobrze się czułem zamknięty między zimnymi ścianami, pod ziemią, która wrzała w słońcu. Bezużyteczne brzęczenie popołudnia dochodziło jak odległe echo przez otwarte wejście do piwnicy.
– To tutaj przyprowadzamy dziewczyny, które złapiemy – powiedział Walter.
Mgliście rozumiałem, o co chodzi. Piwnica zyskała nieoczekiwaną atrakcyjność.
– I co z nimi robicie?
Walter roześmiał się.
– Jak to, nie wiesz? To, co wszyscy mężczyźni robią z kobietami, kładziemy się przy nich i… piórkiem…
– Piórkiem? Jakim piórkiem? Co robicie z dziewczynami?
Walter ponownie się zaśmiał.
– Ile ty masz lat? Nie wiesz, co mężczyźni robią z kobietami? Nie masz piórka? Spójrz na moje.
Wyjął z kieszeni tuniki małe czarne pióro ptaka.
W tamtej chwili poczułem, że ogarnia mnie jeden z moich zwyczajnych „kryzysów”. Może gdyby Walter nie wyciągnął z kieszeni pióra, zniósłbym całkowite i przygnębiające odosobnienie piwnicy do końca. W jednym momencie jednak to odizolowanie zyskało bolesne i głębokie znaczenie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak daleko piwnica jest od miasta i jego zakurzonych ulic. To było tak, jakbym ja sam, pewnego letniego dnia, oddalił się od siebie w samotności podziemnej głębi. Czarne połyskujące pióro, które pokazał mi Walter, oznaczało, że nic już nie istnieje w moim znanym świecie. Wszystko popadło w omdlenie, a piórko połyskiwało niezwykle pośrodku dziwnego pomieszczenia z mokrymi trawami, w ciemności, która wchłaniała światło niczym zimne usta, łapczywe i upojne.
– Ej, co ci jest? – zapytał Walter. – Opowiem ci, co robimy piórkiem…
Niebo na zewnątrz, widziane z otworu piwnicy, stawało się coraz bielsze i zwiewne. Słowa odbijały się od ścian i przenikały mnie miękko jak jakąś płynną istotę.
Walter mówił nadal. Był jednak tak daleko ode mnie i tak ulotny, że wydawał się prostą jasnością w ciemności, plamą mgły miotającą się w cieniu.
– Najpierw głaszczesz dziewczynę – słyszałem jak we śnie – a potem także piórkiem głaszczesz siebie… Powinieneś wiedzieć takie rzeczy…
Nagle Walter zbliżył się do mnie i zaczął mną potrząsać, jak gdyby wybudzał mnie ze snu. Powoli zacząłem wracać do siebie. Gdy otworzyłem na dobre oczy, Walter siedział pochylony nad moim podbrzuszem, z ustami przywartymi do moich genitaliów. Nie byłem w stanie zrozumieć, co się dzieje.
Walter wstał.
– Widzisz, dobrze ci to zrobiło… Indianie na wojnie budzą tak rannych, a my w naszej bandzie znamy wszystkie indiańskie czary i lekarstwa.
Obudziłem się zamroczony i znużony. Walter wybiegł i zniknął. Wspinałem się po schodach bardzo ostrożnie.
Przez następne dni szukałem go wszędzie, jednak daremnie. Nie pozostało mi nic innego, jak spotkać go w piwnicy, ale kiedy tam poszedłem, plac wydał mi się całkiem odmieniony. Wszędzie walały się stosy śmieci, martwe zwierzęta i zgnilizna, które cuchnęły przeraźliwie w słońcu. Przy Walterze nie widziałem nic z tych rzeczy. Zrezygnowałem z pójścia do piwnicy i już nigdy go nie spotkałem.
Zdobyłem dla siebie piórko, które, zawinięte w kawałek gazety, trzymałem w największej tajemnicy w kieszeni. Wydawało mi się czasami, że wymyśliłem całą tę historię z piórkiem i że Walter nigdy nie istniał. Od czasu do czasu odwijałem piórko i spoglądałem na nie długo: jego tajemnica była nieprzenikniona. Gładziłem się po policzku jego jedwabiście miękką taflą i ta pieszczota przyprawiała mnie o lekki dreszcz, jakby niewidzialna, a jednak realna istota dotykała czubkami palców mojej twarzy. Użyłem go po raz pierwszy pewnego pięknego wieczoru w okolicznościach dość niezwykłych.
Lubiłem zostawać do późna na dworze. Tamtego wieczoru rozszalała się ciężka i gwałtowna burza. Całe ciepło dnia zgromadziło się w przytłaczającej atmosferze pod czarnym niebem przecinanym błyskawicami. Siedziałem na progu domu i oglądałem grę elektrycznego światła na murach ulicy. Wiatr huśtał żarówką, która oświetlała drogę, a koncentryczne kręgi kuli, rzucając cień na ściany, kołysały się jak wzburzona w naczyniu woda. Długie wstęgi kurzu wzbijały się na drodze i unosiły spiralnie.
Nagle zdało mi się, że w podmuchu wiatru biały marmurowy posąg wzbija się w powietrze. W tamtym momencie była to niekontrolowana pewność, jak każda pewność. Blok białego kamienia unosił się szybko w górę, ukośnie niczym balon, który wymknął się z ręki dziecka. W kilka chwil posąg stał się zwykłą białą plamą na niebie wielkości mojej pięści. Wyraźnie widziałem dwie białe postaci trzymające się za ręce i ślizgające się po niebie jak narciarze.
Wtedy zatrzymała się przede mną jakaś dziewczynka. Musiałem stać z rozdziawionymi ustami i z szeroko otwartymi oczami skierowanymi ku górze, bo zapytała mnie zdziwiona, co takiego widzę na niebie.
– Spójrz… latający posąg… patrz szybko… bo zaraz zniknie…
Patrzyła uważnie, marszcząc brwi, i powiedziała, że nic nie widzi. Była to dziewczynka z sąsiedztwa, grubiutka, z czerwonymi policzkami jak guma medyczna i zawsze wilgotnymi rękami. Dotychczas bardzo rzadko z nią rozmawiałem. Tak jak stała przede mną, nagle zaczęła się śmiać:
– Wiem, dlaczego mnie oszukałeś… – powiedziała – …już ja wiem, czego chcesz…
Zaczęła oddalać się ode mnie, skacząc na jednej nodze. Wstałem i pobiegłem za nią; zawołałem ją do ciemnego korytarza, a ona przyszła bez sprzeciwu. Tam podwinąłem jej sukienkę. Pozwoliła się dotykać, potulnie trzymając się moich ramion. Być może była bardziej zaskoczona tym, co się dzieje, niż świadoma nieprzyzwoitości tego czynu.
Najbardziej zaskakujące następstwo tego zdarzenia było kilka dni później w samym środku placu. Kilku murarzy gasiło wapno w skrzyni. Patrzyłem na gotujące się wapno, gdy nagle usłyszałem, jak ktoś woła mnie po imieniu i mówi głośno:
– Piórkiem, co… piórkiem… tak?
Był to chłopak około dwudziestu lat, rudy i nieznośny dryblas. Wydawało mi się, że mieszkał w domu z ciemnym korytarzem. Widziałem go tylko przez chwilę, jak krzyczał na mnie zza skrzyni, wyłaniając się fantastycznie z oparów wapna, niczym piekielna zjawa przemawiająca pośród ognia i błyskawic.
Może powiedział do mnie coś innego, a moja wyobraźnia nadała jego słowom znaczenie, którym zajmowałem się w tamte dni; nie mogłem uwierzyć, że rzeczywiście dojrzał coś w gęstym mroku korytarza. Kiedy jednak zastanawiałem się nad tym dłużej, przyszło mi na myśl, że może korytarz wcale nie był tak ciemny, jak mi się wydawało, i wszystko było widać (być może staliśmy w świetle)… tyle przypuszczeń wzmacniało moje przekonanie, że podczas aktu płciowego byłem pochłonięty marzeniem, które mąciło moje zmysły i wzrok. Narzuciłem sobie większą ostrożność. Kto wie, jakich aberracji byłem skłonny się dopuścić w biały dzień, pod wpływem ekscytacji, opętany nią jak ciężkim snem, w którym poruszałem się nieświadomie?
W ścisłym wspomnieniu z piórkiem powraca w mej pamięci czarna książeczka, bardzo przejmująca. Znalazłem ją pewnego razu na stole i przejrzałem z dużym zainteresowaniem. To była zwykła powieść, Frida André Theurieta, wydana z licznymi rysunkami. Na każdym z nich przewija się obraz chłopca z kręconymi blond włosami, w zamszowym ubraniu, i pulchnej dziewczynki w falbaniastych sukienkach. Chłopiec przypominał Waltera. Dzieci pojawiały się na rysunkach niekiedy razem, niekiedy osobno; było widać, że się spotykały zwłaszcza w zakamarkach parku lub przy ruinach muru. Co robiły? Oto co chciałbym wiedzieć. Czy chłopiec miał, tak jak ja, piórko, które trzymał w kieszeni? Na rysunkach nie było tego widać, a nie miałem czasu, by ją przeczytać. Po kilku dniach czarna książeczka zniknęła bez śladu. Szukałem jej wszędzie, pytałem w księgarniach, ale wydawało się, że nikt o niej nie słyszał. Musiała to być książka pełna tajemnic, skoro nigdzie nie można było jej dostać.
Pewnego dnia zebrałem się na odwagę i wszedłem do sali jednej z bibliotek publicznych. Wysoki, blady pan w okularach, co drżały mu lekko na nosie, siedział w głębi sali na krześle; spojrzał na mnie, gdy wszedłem. Nie mogłem już zawrócić. Musiałem podejść do stołu, a tam wymówić wyraźnie nadzwyczajne słowo „Fri-da”, jakbym wyznawał przed krótkowzrocznym panem moje ukryte wady.
Zbliżyłem się do pulpitu i wymamrotałem zgaszonym głosem tytuł książki. Okulary bibliotekarza zaczęły drżeć silniej na nosie, przymknął oczy, jakby szukał czegoś w pamięci, i powiedział, że „nie słyszał” o niej. Drżenie okularów, jak mi się zdawało, zdradzało jednak wewnętrzne poruszenie; teraz byłem pewien, że Frida zawierała najbardziej sekretne i sensacyjne rewelacje.
Wiele lat później znalazłem książkę na półce jednej z księgarń. Nie była to moja książeczka oprawiona w czarne płótno, ale skromna i żałosna broszurka z żółtawą okładką. Przez chwilę chciałem ją kupić, ale rozmyśliłem się i odłożyłem ją z powrotem na półkę. Zachowuję w ten sposób do dziś nienaruszone wyobrażenie czarnej książeczki, w której spoczywa odrobina autentycznego zapachu mojego dzieciństwa.
W małych i nieznaczących przedmiotach: czarne pióro ptaka, banalna książeczka, stara fotografia z kruchymi i staroświeckimi postaciami, które jakby cierpiały na ciężką chorobę wewnętrzną, delikatna popielniczka z zielonego fajansu, uformowana w kształcie liścia dębu, wiecznie pachnąca starym popiołem; w prostym i elementarnym wspomnieniu okularów z grubymi soczewkami starego Samuela Webera, w takich drobnych ozdobach i przedmiotach codziennego użytku odnajduję całą melancholię mojego dzieciństwa i ową zasadniczą tęsknotę bezużyteczności świata, który otaczał mnie zewsząd, niczym woda ze skamieniałymi falami. Surowa materia – w jej głębokich i ciężkich masach ziemi, skałach, niebie czy wodzie – lub w jej najbardziej niezrozumiałych formach, papierowych kwiatach, lustrach, szklanych bombkach z tajemniczymi wewnętrznymi spiralami lub malowanych posągach – trzymała mnie zawsze, zamkniętego w więzieniu, które rozbijało się boleśnie o jej ściany i utrwalało we mnie bezsensownie dziwaczną przygodę bycia człowiekiem.
W którąkolwiek stronę kierowałem myśl, napotykała ona obiekty i bezruch jak jakieś mury, przed którymi musiałem paść na kolana.
Myślałem, prześladowany ich różnorodnością, o nieskończonych formach materii i całymi nocami rzucałem się, poruszony serią przedmiotów, które przewijały się w mojej pamięci bez końca, jak ruchome schody rozwijające nieustannie tysiące i tysiące stopni. Czasami, aby powstrzymać falę rzeczy i kolorów, które zalewały mój mózg, wyobrażałem sobie ewolucję pojedynczego konturu lub pojedynczego przedmiotu.
Wyobrażałem sobie na przykład – i to jako właściwy repertuar świata – łańcuch wszystkich cieni na ziemi, dziwny i fantastyczny szary świat, drzemiący u podnóża życia.
Czarny człowiek, położony na trawie jak welon, z cienkimi nogami, co się rozlały jak woda, z ramionami z ciemnego żelaza, przemieszczający się pomiędzy poziomymi gałęziami znanych drzew.
Cienie statków sunących po morzu, cienie niestałe i wodne, jak jakieś smutki, które przychodzą i odchodzą, ślizgając się ponad pianą.
Cienie ptaków w locie niczym czarne ptaki przybywające z głębi ziemi, z ponurego akwarium.
I samotny cień, zagubiony gdzieś w przestrzeni naszej okrągłej planety…
Innym razem myślałem o jaskiniach i norach: od przepaści i gór, z ich oszałamiającą wysokością, po jaskinię elastyczną i ciepłą, niewymowną, jaskinię seksualną. Zdobyłem, nie wiem skąd, małą latarkę elektryczną i nocą w łóżku, oszalały z bezsenności i przedmiotów, które wypełniały mój pokój, stale napływając, wsuwałem się pod kołdrę i śledziłem ze szczególną uwagą, jak rodzaj intymnego studium bez celu, fałdy prześcieradła i drobne wgłębienia formujące się między nimi. Potrzebowałem takiego zajęcia, precyzyjnego i drobnego, by się jakoś wyciszyć. Mój ojciec, zastawszy mnie pewnego razu, o północy, pełzającego pod poduszkami z latarką, zabrał mi ją. Nie zrobił mi jednak żadnej uwagi ani nie nakrzyczał na mnie. Myślę, że dla niego to odkrycie było na tyle dziwne, że nie znalazł odpowiednich słów ani morału, jakie można by w tym przypadku zastosować.
Kilka lat później zobaczyłem w książce do anatomii zdjęcie woskowego odlewu wnętrza ucha. Wszystkie kanały, zatoki i dziury były z pełnej materii, tworząc ich ścisły obraz.Ta fotografia robiła na mnie niesamowite wrażenie, doprowadzając niemal do omdlenia. W jednej chwili zdałem sobie sprawę, że świat mógłby istnieć w prawdziwszej rzeczywistości, w pozytywnej strukturze swoich jam, tak, by wszystko, co jest wydrążone, stało się pełne, aktualne wypukłości zaś przemieniły się w pustki o identycznej formie, bez żadnej treści, niczym delikatne i dziwaczne skamieniałości, które odtwarzają w kamieniu ślady muszelki lub liścia i które z upływem czasu zacierały się, pozostawiając tylko głęboko rzeźbione drobne odbicia ich konturów…
W takim świecie ludzie nie byliby już kolorowymi i mięsistymi naroślami, pełnymi skomplikowanych i gnijących organów, lecz czystymi pustkami, płynącymi, niczym pęcherzyki powietrza, po wodzie przez ciepłą i miękką materię całego wszechświata. Było to wrażenie intymne i bolesne, które odczuwałem ponownie w okresie dorastania, kiedy podczas włóczęg bez końca budziłem się nagle w samym środku straszliwych stanów odosobnienia, jakby ludzie i domy wokół mnie skleiły się nagle w zwartą i jednolitą masę jednej materii, w której ja istniałem tylko jako zwykła próżnia, przemieszczająca się tam i z powrotem bez celu.
W swych ogólnych zarysach przedmioty tworzyły dekoracje. Wrażenie spektakularności towarzyszyło mi wszędzie z poczuciem, że wszystko ewoluuje w środku smutnego i sztucznego przedstawienia. Gdy wyzbywałem się niekiedy nudnej i matowej wizji bezbarwnego świata, pojawiał się jego teatralny, emfatyczny i staroświecki aspekt.
W ramach tego ogólnego spektaklu istniały inne spektakle, które zachwycały i pociągały mnie bardziej, dlatego że ich sztuczność i aktorzy, którzy je odgrywali, zdawali się rzeczywiście rozumieć sens mistyfikacji świata. Oni jedyni wiedzieli, że w spektakularnym i pełnym dekoracji wszechświecie należało odgrywać życie w sposób fałszywy i ozdobny. Tego typu spektaklami było kino i panoptikum.
Och! długa i ciemna sala kina B., niczym zanurzona łódź podwodna! Drzwi wejściowe, pokryte kryształowymi lustrami, w których odbijała się część ulicy, były rodzajem bezpłatnego spektaklu na wejście, poprzedzającym spektakl w sali, z niesamowitym ekranem, na którym ulica pojawiała się w zielonkawym świetle snu, z ludźmi i dorożkami poruszającymi się somnambulicznie w jego wodach.
W sali panował stęchły zaduch toalety publicznej. Podłoga była wycementowana i krzesła wydawały przy każdym ruchu zgrzyty przypominające krótkie i zdesperowane okrzyki. Przed ekranem galeria sprzedawców obwarzanków i łobuzeria rozgryzała nasiona i komentowała głośno filmy. Kilkadziesiąt ust jednocześnie sylabizowało napisy na ekranie jak jakieś teksty w szkole dla dorosłych. Tuż pod ekranem grała orkiestra złożona z pianistki, skrzypka i starego Żyda, który zawzięcie szarpał kontrabas. Starzec miał dodatkowo za zadanie wydawać różne dźwięki korespondujące z akcją na ekranie. Krzyczał „kukuryku”, gdy na początku filmu pojawiał się kogut firmy kinematograficznej, i pamiętam, że raz, gdy przedstawiano życie Jezusa, w chwili jego zmartwychwstania zaczął uderzać gwałtownie w pudło kontrabasu, by naśladować grzmoty na niebie.
Przeżywałem epizody filmowe z niezwykłą intensywnością, wczuwając się w akcję jak prawdziwa postać dramatu. Wielokrotnie zdarzało mi się, że film wciągał mnie tak bardzo, że wyobrażałem sobie nagle, jak przechadzam się po parkach z ekranu albo stoję wsparty o balustradę włoskich tarasów, na których odgrywała patetycznie swe role Francesca Bertini, z rozpuszczonymi włosami i uniesionymi ramionami jak powiewające szale.
Ostatecznie nie istniała żadna ugruntowana różnica pomiędzy naszą prawdziwą osobą a różnymi wyobrażonymi postaciami w naszym życiu wewnętrznym. Kiedy w przerwie zapalało się światło, sala wyglądała tak, jakby wracała z daleka. Było coś sztucznego i chwiejnego w atmosferze, coś dużo bardziej niepewnego i ulotnego od spektaklu na ekranie. Zamykałem oczy i czekałem, aż mechaniczny trzask aparatu zapowie kontynuację filmu; wtedy ponownie odnajdywałem salę w ciemności i wszystkie osoby z mojego otoczenia, oświetlone pośrednio ekranem, blade i zmienione, przypominające galerię marmurowych posągów muzealnych oświetlanych księżycem o północy.
Pewnego dnia kino stanęło w płomieniach. Taśma filmowa pękła i zapaliła się natychmiast, tak że w kilka sekund na ekranie pojawiły się płomienie pożaru niczym uczciwe ostrzeżenie, że kino się pali, i jednocześnie logiczna kontynuacja jego roli przedstawiania „aktualności”, które w ten sposób wypełniło swoją misję i przedstawiło, w nadmiarze perfekcjonizmu, ostatnią i najbardziej emocjonującą aktualność, własny pożar. Ze wszystkich stron wybuchały piski i krótkie okrzyki „pali się! pali się!”, jak wystrzały z rewolweru. W jednej chwili na sali było tyle hałasu, jak gdyby widzowie dotąd w ciszy i ciemności tylko gromadzili w sobie wrzaski i huk, niczym spokojne i nieszkodliwe akumulatory, które wybuchają, gdy ich pojemność zostanie gwałtownie przekroczona.
W kilka chwil, zanim zdołano ewakuować połowę sali, pożar został ugaszony. Widzowie jednak nadal krzyczeli, jakby mieli do wyczerpania pewną ilość energii, kiedy ta została już uwolniona. Panienka o upudrowanej gipsowej twarzy krzyczała przeraźliwie, patrząc mi prosto w oczy, nie wykonując żadnego ruchu ani kroku w kierunku wyjścia. Muskularny sprzedawca obwarzanków, przekonany o przydatności swoich sił w podobnych przypadkach, nie wiedząc jednak, jak je wykorzystać, chwytał po kolei drewniane siedzenia i rzucał je w kierunku ekranu. Nagle dało się słyszeć pełne i bardzo dźwięczne dudnienie: krzesło trafiło w kontrabas starego muzykanta. Kino było pełne niespodzianek.
Latem przychodziłem wcześnie na poranek i wychodziłem wieczorem, gdy zapadał zmierzch. Światło na zewnątrz już się zmieniało, dzień w końcu gasł. Stwierdzałem wtedy, że podczas mojej nieobecności zdarzyło się w świecie coś ogromnego i istotnego, niczym rodzaj smutnego obowiązku stałego kontynuowania – przez zapadanie zmroku na przykład – regularnej, subtelnej i widowiskowej pracy. Wchodziłem w ten sposób ponownie w środek pewności, która przez swój codzienny rygoryzm zyskiwała charakter nieskończonej melancholii. W takim świecie, poddanym najbardziej teatralnym efektom i zmuszonym przedstawiać co wieczór bezbłędny zachód słońca, ludzie z mojego otoczenia jawili mi się jako biedne istoty, godne współczucia z powodu powagi, z jaką byli stale zajęci i naiwnie wierzyli w to, co robią i co czują. Istniała tylko jedna istota w mieście, która rozumiała te rzeczy i dla której żywiłem pełen szacunku podziw: była to miastowa wariatka. Ona jedyna wśród ludzi sztywnych i wypełnionych po czubek głowy uprzedzeniami i konwencjami zachowała dla siebie wolność, by krzyczeć i tańczyć na ulicy, kiedy tylko miała na to ochotę. Chodziła po ulicach obdarta, niechlujna, szczerbata, z rozczochranymi rudymi włosami, trzymając w ramionach z matczyną czułością starą skrzyneczkę wypełnioną skórkami chleba i rozmaitymi przedmiotami wygrzebanymi ze śmietnika.
Pokazywała przechodniom swoje przyrodzenie takim gestem, że gdyby został wykonany w innym celu, można by go nazwać „pełnym elegancji i stylu”. Jak wspaniale, jak wzniośle jest być obłąkanym! Mówiłem do siebie i stwierdzałem z niewyobrażalną przykrością, ileż silnych głupich zwyczajów rodzinnych i jakże druzgocząca racjonalna edukacja oddzielają mnie od skrajnej wolności życia szaleńca.
Myślę, że kto nigdy nie miał podobnego odczucia, jest skazany na to, by nigdy nie poczuć prawdziwego wymiaru świata.
Ogólne i elementarne wrażenie widowiskowości stawało się prawdziwym terrorem, jak tylko wchodziłem do panoptikum z figurami woskowymi. Był to rodzaj strachu przemieszanego z mglistą przyjemnością i poniekąd z tym dziwnym uczuciem, które miewa czasami każdy z nas: że żył już kiedyś w podobnej scenerii. Myślę, że jeśli kiedykolwiek narodziłby się we mnie instynkt jakiegoś celu w życiu i gdyby ta skłonność musiała mieć związek z czymś, co rzeczywiście jest we mnie głębokie, istotne i nieodwracalne, wówczas moje ciało powinno stać się woskowym posągiem w panoptikum, a moje życie zwykłą i niekończącą się kontemplacją wystaw muzeum figur woskowych.
W ponurym świetle lampek karbidowych czułem, że naprawdę przeżywam swoje życie w jedyny i niepowtarzalny sposób. Wszystkie moje codzienne czynności mogły być przetasowane jak gra karciana, nie przywiązywałem wagi do żadnej z nich; nieodpowiedzialność ludzi za ich najbardziej świadome czyny była faktem oczywistym, który rzucał się w oczy. Jakie to miało znaczenie, czy popełniałem je ja czy ktoś inny, w chwili gdy różnorodność świata pochłaniała je w tej samej jednorodnej monotonni? W panoptikum, i tylko tam, nie istniała żadna sprzeczność między tym, co robiłem, i tym, co się działo. Woskowe postaci były jedyną autentyczną rzeczą na świecie, tylko one ostentacyjnie falsyfikowały życie, stanowiąc, za sprawą swojego dziwnego i sztucznego bezruchu, część prawdziwego obrazu świata. Mundur podziurawiony kulami i splamiony krwią jakiegoś austriackiego arcyksięcia o smutnej i żółtej twarzy był o wiele bardziej tragiczny niż jakakolwiek realna śmierć. W kryształowej trumnie leżała kobieta z bladą, błyszczącą twarzą, ubrana w czarną koronkę. Oszałamiająco czerwona róża leżała wetknięta pomiędzy piersiami, blond peruka zaczęła się odlepiać na skraju czoła, w jej nozdrzach migotało różowe barwidło, a niebieskie oczy, przejrzyste jak szkło, patrzyły na mnie nieruchomo. Było wręcz niemożliwe, by kobieta z wosku nie miała głębszego i poruszającego sensu, którego nikt nie znał. Im bardziej ją kontemplowałem, tym jej znaczenie wydawało się jaśniejsze, trwając gdzieś mgliście we mnie jak jakieś słowo, które chciałem sobie przypomnieć, a z którego uchwyciłem jedynie odległy rytm.
Miałem zawsze dziwny pociąg do kobiecych świecidełek, sztucznych przedmiotów, tandetnie zdobionych. Mój przyjaciel kolekcjonował najrozmaitsze rzeczy. W mahoniowym pudełku trzymał wstążkę z czarnego jedwabiu, z cienką koronką na obrzeżach, obszytą kilkoma błyszczącymi cekinami ze strasu. Była z pewnością oderwana od jakieś starej sukni balowej; miejscami jedwab zaczął już pokrywać się pleśnią. Aby ją zobaczyć, dawałem mu znaczki, a nawet pieniądze. Prowadził mnie do staroświeckiego saloniku, gdy jego rodzice spali, i pokazywał mi ją. Pozostawałem z kawałkiem jedwabiu w dłoni, niemy z oszołomienia i rozkoszy. Mój przyjaciel stał w drzwiach i pilnował, by nikt nie wszedł; po kilku minutach przychodził, zabierał mi jedwab, wkładał do pudełka i mówił: „dosyć, koniec, więcej nie można”, jak czasami mówiła Klara, gdy zwlekania w kabinie trwały zbyt długo.
Inny przedmiot, który wstrząsnął mną niezmiernie, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy, to cygański pierścionek. Myślę, że był to najfantastyczniejszy pierścień, jaki mógł wymyślić mężczyzna, by ozdobić rękę kobiety. Nadzwyczajne ornamenty, maskarady ptaków, zwierząt i kwiatów, mające odegrać rolę seksualną, stylizowany, ultranowoczesny ogon rajskiego ptaka, utlenione pióra pawia, histeryczna koronka płatków petunii, nieprawdopodobny błękit małpich worków są jedynie bladymi próbami seksualnej ornamentacji przy oszałamiającym cygańskim pierścionku. Był to wspaniały przedmiot z cyny, drobny, groteskowy i odrażający. Przede wszystkim odrażający: atakował miłość w najciemniejszych obszarach, u podstaw. Prawdziwy seksualny krzyk.
Oczywiście artysta, który nad nim pracował, czerpał także z wizji panoptikum. Kamień pierścienia, który był zwykłym kawałkiem zatopionego szkła grubości soczewki, przypominał we wszystkim lupy, przez które w olbrzymim powiększeniu oglądałem zatopione statki, bitwy z Turkami i zamachy królewskie. W pierścionku widać było bukiet kwiatów wyrzeźbiony w cynie lub ołowiu, barwiony na wszystkie jaskrawe kolory z obrazów panoptikum.
Fiolet zmarłych przez uduszenie ciał obok pornograficznej czerwieni kobiecych pończoch, ołowiana bladość wzburzonych fal wewnątrz makabrycznego światła niczym półmrok krypt przykrytych szkłem. Wszystko było otoczone drobnymi miedzianymi listkami i tajemniczymi znakami. Halucynacyjne.
Takie wrażenie robi na mnie wszystko, co jest imitacją. Sztuczne kwiaty na przykład i wieńce pogrzebowe, zwłaszcza wieńce pogrzebowe, zapomniane i zakurzone w swoich owalnych skrzyniach ze szkła w cmentarnej kaplicy, otaczające ze staroświecką delikatnością stare anonimowe imiona, zanurzone w wieczności bez oddźwięku.
Powycinane zdjęcia, którymi bawią się dzieci, i tanie figurki z jarmarków. Z biegiem czasu figurki tracą głowy lub ręce i ich właścicielka, naprawiając je, owija im szyje białymi bandażami z gipsu. Brąz na pozostałej części figurki nabiera wówczas znaczenia tragicznego acz szlachetnego cierpienia. I są jeszcze figury Jezusa naturalnych rozmiarów w kościołach katolickich. Witraże rzucają na ołtarz ostatnie refleksy czerwonego zachodu słońca, podczas gdy lilie o tej porze dnia wydzielają u stóp Chrystusa pełnię swej ciężkiej i grobowej woni. W tej atmosferze, pełnej ulotnej krwi i odurzającego omdlenia, młody blady organista gra na organach ostatnie akordy rozpaczliwej melodii.
Wszystko to emigrowało do życia z panoptikum. W jarmarcznych wozach odnajduję miejsce wspólne dla wszystkich tęsknot rozproszonych po świecie, które, zgromadzone w jednym miejscu, same tworzą jej istotę.
Pozostaje mi w życiu niepowtarzalne i najwyższe pragnienie: by asystować przy pożarze panoptikum; widzieć powolne i odrażające topienie się woskowych ciał, patrzeć z przerażeniem, jak żółte i piękne nogi panny młodej ze szklanej skrzyni zwijają się w powietrzu i chwytają między uda prawdziwy płomień, który pali jej podbrzusze.
Oprócz panoptikum sierpniowy jarmark przynosił mi wiele innych smutków i egzaltacji. Jego szeroko zakrojony spektakl nabrzmiewał jak symfonia od preludium osobnych baraków, które przybywały na długo przed wszystkimi i ukazywały ogólny ton jarmarku jak pojedyncze i wydłużone nuty, które zapowiadają na początku koncertu temat całej kompozycji, aż po dzień wielkiego finału eksplodującego krzykami, hukiem i fanfarami, po którym następowało przemożne milczenie opustoszałego pola.
Te kilka baraków przybywających wcześniej obejmowało w istocie cały jarmark i ukazywało jego charakter. Wystarczyło, że zamontowano tylko pierwszy, by cały koloryt, cały blask i karbidowy zapach kompletnego jarmarku rozeszły się po mieście.
Wśród multum odgłosów dnia powszedniego wyłaniał się nagle brzęk, który nie przypominał ani skrzypienia blach, ani pobrzękiwania pęku kluczy, ani huku silnika, dźwięk łatwy do wychwycenia spośród tysiąca innych, a który należał do „Koła Fortuny”.
Pod wieczór w mroku bulwaru zapalał się diadem kolorowych szklanych światełek niczym pierwsza konstelacja Ziemi. W niedługim czasie pojawiały się kolejne i bulwar stawał się jasnym korytarzem, wzdłuż którego chodziłem osłupiały ze zdumienia, tak jak chłopiec w moim wieku, którego widziałem w ilustrowanym wydaniu Julesa Verne’a, wsparty o okno łodzi podwodnej, oglądał zza szyby w podoceanicznych ciemnościach wspaniałe i tajemnicze morskie fosforescencje.
Po kilku dniach jarmark był zainstalowany. Półokrąg baraków organizował się, dopełniał i stawał się nagle ostateczny.
Ustalone strefy dzieliły go na obszary światła i cienia – te same każdego roku. Był to najpierw ciąg restauracji z dziesiątkami łańcuchów kolorowych żarówek, następnie gabinety osobliwości, pijana światłem fasada cyrku i w końcu ciemne i ubożuchne baraki fotografów. Ludzie spacerowali w kółko, przechodząc kolejno przez najwyższe iluminacje i zaciemnione obszary, jak księżyc na rysunku z mojej książki do geografii, przemierzający na przemian czarno-białe strefy typograficzne.