Dzieciołap - Agnieszka Miela - ebook + książka

Dzieciołap ebook

Miela Agnieszka

4,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedynie naznaczeni przez śmierć są w stanie ocalić żywych.

W Ściekach życie dzieci nie ma żadnej wartości. Sieroty, wyrzutki i kaleki giną brutalnie w niewyjaśnionych okolicznościach, ale nikt nie zdecydował się wytropić ich oprawcy. Nikt nie rzucił mu wyzwania. Do czasu, aż w mieście pojawił się ktoś nowy.

Morderca. Sługa zapomnianej bogini. Strażnik Nieprzekształconej. Ożywieniec.

Samuel Reilig powraca do slumsów Lunde, by rozwikłać tajemnicę morderstw. Wspólnie z Raon, zamkniętą w ciele dziecka demoniczną istotą, przyjdzie mu zmierzyć się ze złem, które zakorzeniło się w Ściekach, toczącą tamtejszą ludność zgnilizną oraz uciekającym czasem. Wszystko wskazuje na to, że niesławny Dzieciołap znad Nestry zbliża się wreszcie do swojej Ostatecznej Śmierci, jego przeciwnik zaś od dawna oczekuje ich spotkania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 434

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Agnieszka Miela Dzieciołap ISBN Copyright © by Agnieszka Miela, 2025 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2025All rights reserved Redakcja Magdalena Ciszewska Korekta Julia Młodzińska, Bartosz Szpojda Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak Opracowanie mapy Mariusz Mamet Projekt okładki Marcin Roczniak Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla mojej córki Lili, bez której nie byłoby Raon, Samuel nie miałby problemów ze stawami, a książka powstałaby w o połowę krótszym czasie. Jak to dobrze, że bunt dwulatka trwa tylko do osiemnastki, prawda?

I

Pierwszy dzień jesieni należał do śmierci.

Skłębione chmury zasnuły tarczę zachodzącego słońca i skryły jego blask pod burzowym całunem. Świat przedwcześnie pogrążył się w mroku, który rozświetlała jedynie krwawa poświata gorejącej gwiazdy i nieliczne płomienie gazowych latarni.

Gęsta mgła ciągnęła od rzeki, zalewając ulice powodzią skondensowanej pary. Nieprzenikniona i żarłoczna, przesycona trupim odorem zgnilizny zdawała się wnikać w każdą szczelinę. Próżno było szukać przed nią ucieczki.

Zmorzone zarazą ryby od kilku dni zaścielały lewy brzeg Nestry, ale nie było nikogo, kto by je sprzątnął. Lunde przywykło do widoku trupów — od lat były częścią krajobrazu miasta.

Cienka wstążka cienia przemknęła nad błotnistymi dróżkami. Szturchnęła w pośpiechu szyldy sklepów, zarzuciła spódnicą przemarzniętej żebraczki i wypadła poza domy, by pochwycić w swe zimne objęcia leciwą szubienicę i powieszonego na niej skazańca.

Jak długo zamierzasz tak wisieć? — wyszeptała słodkim dziewczęcym głosem, gdy mgła dosięgnęła drewnianych słupów. Lodowaty powiew potargał szpakowate włosy starego wisielca, jakby pragnął zbudzić go ze snu. — Dość już odpocząłeś. Najwyższy czas brać się do pracy.

Wiatr zadął raz jeszcze, tym razem mocniej. Trup zatrząsł się na swojej pętli jak jesienny liść, a potem runął z chlupotem w błoto, tak samo martwy jak wcześniej.

Cień gwizdnął gniewnie, wyraźnie niezadowolony.

Samuelu! — fuknął, szarpiąc jego odzieniem. — Och, na ­litość Śmiertnej, wracaj tu i zrób w końcu to, co do ciebie należy!

Na nic się to nie zdało.

Samuelu! — krzyknął mrok, po czym poderwał do góry oporne zwłoki i z całych sił trzasnął nimi o słup szubienicy.

Chrupot kości zabrzmiał jak wystrzał. Nagły ryk gromu zlał się z wściekłym wyciem ożywieńca.

Cień wzburzył powietrze, a to przegoniło mgłę, która kłębiła się wokół ciała mężczyzny, i odsłoniło przed światem zbolałą, poznaczoną bliznami twarz. Samuel Reilig, Dzieciołap znad Nestry, zaklął paskudnie i powoli podniósł sięz ziemi.

— Ostatnio za bardzo ci się spieszy — mruknął, strzepując błoto ze spodni.

Choć starcze oblicze wykrzywiała złość, a zesztywniałe członki walczyły o odzyskanie pełnej sprawności, w jego srebrnych oczach żarzył się dziki ogień, jakby naprawdę nie mógł się już doczekać powrotu między żywych.

Zbliża się Krwawy Księżyc. Powinieneś o tym pamiętać. — Dziewczęcy głos ożywionego mroku był pełen wy-rzutu.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Tak jak i pięćdziesiąt lat temu. I co to zmienia? — Powiódł wzrokiem po ziemi w poszukiwaniu swoich rzeczy, ale zgodnie z przewidywaniami nigdzie nie zauważył leciwego surduta, który miał na sobie, gdy przybył do miasta. Zły na ludzką chciwość wcisnął dłonie do kieszeni spodni tylko po to, by odkryć, że zabrali mu nawet czyściwo do broni. To jeszcze bardziej pogorszyło mu humor. — Wiesz dobrze, że nie mam głowy do dat, Raon. Nie jestem tak pamiętli-wy jak ty.

A powinieneś. — Cień pchnął go w stronę zabudowań. — Za kilka dni poszerzą się szczeliny między światami i demony zyskają na mocy. Mamy mało czasu. Nie trać go na głupoty.

— Od kiedy to śmierć jest głupotą?

W twoim wykonaniu? Zawsze. — Ta, której szept przyniósł cień, nie dała się sprowokować. — A teraz do roboty. Jeden zbłąkany demon i będziemy mogli wziąć się za to, po co tu przybyliśmy. Znajdziesz go przy rzece, Dzieciołapie. I błagam, tym razem nie daj się złapać.

*

Tak jak powiedziała Raon, spotkał ją nad brzegiem Nestry. Stała po kostki w wodzie, naga i piękna jak wiosenny poranek, wpatrzona w gasnące promienie słońca. Nie poruszyła się, gdy usłyszała jego kroki. Nie skryła piersi pod płaszczem złocistych włosów. Tym razem słodka Leanan oczekiwała jego przyjścia.

— Wygląda na to, że się spóźniłem — rzucił, drapiąc się za uchem.

— Jakoś zabiłam czas — odpowiedziała, zwróciwszy twarz w jego stronę.

— Zauważyłem.

Uśmiechnęła się łagodnie, lecz nie dał się zwieść pozorom. Świeża krew nadal plamiła jej twarz, ściekała po drapieżnie wygiętych palcach. Długie paznokcie żłobiły delikatną skórę mlecznych ud. Gdzieś u jej stóp, pośród mgły, musiały leżeć zwłoki nieszczęśnika, który dał się zwieść jej eterycznej urodzie. A może raczej nieszczęśników, przemknęło mu przez myśl, gdy dostrzegł płynący z nurtem splamiony dziecięcy bucik. Samuel był pewny, że nad ranem, kiedy mieszkańcy spostrzegą zerwaną pętlę szubienicy, to właśnie jemu przypiszą obie te zbrodnie. Jak zwykle zresztą. W jakiś sposób musiał sobie zasłużyć na mianoDzieciołapa.

Powoli pokiwał głową, jakby w zadumie nad losem bezimiennego młodzieńca i dziecka, którego jedyną winą było to, że mu towarzyszyło, po czym znów przeniósł wzrok na Leanan. Jego otoczone siateczką zmarszczek oczy zajaśniały jak gazowe latarnie.

— Ten też nie chciał cię pokochać — zauważył, krzywiąc usta w pełnym współczucia uśmiechu. — Ale mogłaś chociaż oszczędzić dziewczynkę. Za młoda chyba była, żeby cię z nią zdradził.

Kobieta wydała z siebie ostrzegawczy syk.

Wisielec nie zwrócił na to uwagi. Nigdy nie zwracał na to uwagi, uprzytomnił sobie, gdy odsłoniła długie zęby, a potem kończył na szubienicy jako huśtawka dla wygłodniałych kruków. Powinien chyba dziękować Śmiertnej, że czasy stosów niemal odeszły w zapomnienie. Smród spalonych płuc potrafił utrzymywać się przy nim tygodniami, zwłaszcza gdy te zapragnęły nagle posmakować powietrza.

Kiedy westchnął boleśnie i poprawił sprzączkę pasa, jasnowłosa zasyczała jeszcze głośniej. Samuel był pewny, że jej język zatrzepotał wtedy jak u żmii. Ruszył ku niej, podwijając rękawy wysłużonej koszuli.

— I tak żyłby góra pięćdziesiąt lat. Powinnaś odpuścić — mówił zajęty walką z mokrym od deszczu materiałem. — Ludzka miłość nie jest dla ciebie, Leanan. Pora, żebyś znów odeszła.

Potknął się w połowie drogi, natrafiwszy stopą na ramię wyrzuconego przez rzekę trupa.

Leanan tylko na to czekała. Nim zdążył odzyskać równowagę, rzuciła się na Samuela i przyparła go do ziemi, nie dając mu szansy, by się przed tym uchronił. Blade ciało kobiety, choć pozornie kruche, przywarło do niego jak zaraza, uniemożliwiając mężczyźnie zrzucenie go z siebie. Szczupłe uda miażdżyły mu przeponę. Długie palce zacisnęły się wokół jego gardła, a szpony przecięły skórę. Nagie piersi zatańczyły tuż przy jego twarzy.

— Więc ty mnie kochaj! Kochaj mnie, Dzieciołapie! — krzyczała ta, którą ludzie ochrzcili niegdyś mianem sídhe.

Starała się go ukąsić, ale Samuel trzymał ją na dystans. Użył wszystkich sił i wbił dłoń w smukły dziewczęcy pod­bródek, unosząc jej głowę. Widział furię w jej złotych oczach, żądzę mordu na delikatnym obliczu. Krople nabiegłej krwią śliny zrosiły jego twarz. Wściekła, że nie pozwala się jej do siebie zbliżyć, jeszcze mocniej zacisnęła dłonie na jego gard­le, zgniatając mu tchawicę.

Świat Samuela zwolnił, zatrzymał się, zamigotał czerwienią i czernią, gdy ten bezskutecznie walczył o oddech. Niedługo później mężczyzna zatrzepotał nogami — krótko, lecz gwałtownie, w ostatnim zrywie pozbawionegotchu ciała.

Minęła chwila, nim zbudzony z długiego snu mózg przypomniał mu, że przecież od dawna nie potrzebuje powietrza.

Och, Samuelu, Idioto znad Nestry!

Twardy uścisk sídhe skutecznie zdusił jego słaby, gardłowy chichot.

Wciąż unieruchomiony, zajęty walką o to, by Leanan nie rozszarpała mu gardła, sięgnął wolną ręką do pasa, aby wydobyć ukryty w nim przedmiot. Z trudem namacał nacięcie pośrodku grubej skóry, ale w końcu udało mu się je rozszerzyć. Zaraz też uśmiechnął się triumfująco, gdy duży zwierzęcy kieł prześlizgiwał się między jego palcami. Chłód szorstkiej kości przyjemnie drażnił mu opuszki. Samuel bez namysłu pchnął go w serce kobiety.

Leanan krzyknęła przeraźliwie, gdy kieł dotknął jej piersi. Zawyła do wtóru z burzą, oszołomiona zdradą, której się wobec niej dopuszczono. Długi ząb rozżarzył żyły pod powierzchnią jej skóry i począł się wtapiać w rozedrgane, miękkie tkanki. Smukłe kobiece ciało runęło na ziemię, wzburzyło gęsty dywan mgły, a potem — nim ktokolwiek zdążył za nią zapłakać — zniknęła jak zwykle tylko po to, by wkrótce znów się odrodzić.

W oddali, przy granicy ze Ściekami, rozległ się krzyk starej żebraczki. Dochodził spod szubienicy, na której podrygiwała resztka zerwanego sznura. Nie potrzeba wiele czasu, by mieszkańcy Lunde zainteresowali się losem tego, który powinien wciąż na nim wisieć.

— Niech to diabli — mruknął skryty pośród mgły męż-czyzna.

Dzieciołap znad Nestry powoli podźwignął się na nogi. Wciąż jeszcze nie odzyskał pełni sił, a zesztywniałe od długiej bezczynności mięśnie stawiały opór przy każdym ruchu. Mógłby jednak przysiąc, że spragniona miłości sídhe była dużo słabsza niż wtedy, gdy spotkał ją po raz pierwszy. Słabsza niż trzysta lat temu, gdy ludzie wciąż lękali się takich jak ona i wierzyli w ich istnienie na tyle mocno, by nie przypisywać popełnianych przez nie zbrodni kalekom czy żebrakom. Teraz jednak sídhe odchodziły w niepamięć. Samuel wątpił, by ktokolwiek w Lunde potrafił przywołać w pamięci imię pięknej Leanan. Być może nawet on widział ją poraz ostatni.

Tuatha Dé Danann, samozwańcze bóstwa Hibernii, wyraźnie traciły swą moc.

Tylko dlaczego to odkrycie nie sprawiło mu przyjemności?

Zły na samego siebie przetarł pospiesznie twarz, by oczyścić ją z resztek śliny Leanan. Jasne smugi jej krwi zaróżowiły jego sękatą dłoń.

Ich czas się kończy, Samuelu — wyszeptał snujący się po ziemi cień, jakby chciał potwierdzić jego domysły. — Niedługo nie będziesz już potrzebny. Będziesz mógł w końcu odejść.

— Ale jeszcze nie teraz.

Mrok zatrzepotał mu z tyłu głowy, wzburzył poprzeplatane siwizną włosy i, wyraźnie niespokojny, szarpnął za przód brudnej od błota kamizelki.

Nie, teraz zrób to, co powinieneś, i zabierz mnie z tego miejsca, zanim do reszty zwariuję. Właśnie przynieśli mi flaczki. Flaczki! Czy ja im wyglądam na zwierzę?!

Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, wyobraziwszy sobie, jak musiała wyglądać w tej chwili Raon. I jak wiele kosztowało ją dalsze utrzymywanie pozorów, uprzytomnił sobie, znając jej awersję do tak pospolitych potraw. Jej usta podrygiwały pewnie w wymuszonym, słodkim uśmiechu, choć skryte pod stołem dłonie walczyły o to, by nie połamać blatu i nie wetrzeć w twarz gospodyni zawartości parującego talerza. Ta wizja rozbawiła go na tyle, że pozwolił sobie na krótki chichot. Przez zmiażdżoną krtań zabrzmiało to bardziej jak szczekanie psa.

To nie jest śmieszne, Samuelu — mruknął nerwowo skłębiony cień. — Jeśli się nie pospieszysz, będę się musiała odsłonić, a wiesz, że jeśli to zrobię…

— Nic nie rób — odpowiedział, ruszając wzdłuż rzeki. — Idę po ciebie. I tak nie mogę tu dłużej zostać — dodał.

Narastające w oddali zamieszanie uświadomiło mu, że pusta szubienica musiała przyciągnąć znacznie więcej osób, niż pierwotnie sądził. Dłuższy pobyt w tym miejscu, zwłaszcza w towarzystwie dwóch kolejnych ciał, byłby skrajną głupotą. Kątem oka spostrzegł leżący przy brzegu męski kapelusz. Niewiele myśląc, schylił się po niego i, dziękując bezimiennemu młodzieńcowi za jego pośmiertny dar, wcisnął go na głowę tak głęboko, że rondo niemal zakryło mu oczy. Tyle powinno wystarczyć, by zapewnić mu spokojne dotarcie do Raon, a potem… Potem zastanowią się, co robić dalej.

II

Lunde cuchnęło.

Smród z podmokłych, ukrytych wstydliwie pod powierzchnią miejskich szaletów snuł się po ziemi niczym gęsta mgła i oblepiał nozdrza nielicznych przechodniów. Porządni mieszkańcy wiedzieli, że nierozsądnie jest błąkać się o tej porze uliczkami wschodnich dzielnic. Po zmroku, gdy księżyc z dumą ogłaszał przejęcie rządów nad pochmurnym niebem, Park Siedmiu Świętych był granicą, której nie odważali się przekraczać zacni mężowie ani cnotliwe damy. Kiedy nadchodziła noc, kamienne rzeźby dawnych męczenników odwracały wzrok od tego, co działo się w dzielnicach biedoty, Małym Królestwie, jak nazywali je ich mieszkańcy. Święci nie pochylali się nad losem głupców, którzy niepomni ostrzeżeń zapuszczali się do Dwumostów, Ścieków czy Dzielnicy Cmentarnej w poszukiwaniu nowych wrażeń. Nie ronili łez nad tymi, którzy igrali ze szczęściem, wciskając rozgrzane od alkoholu twarze w biusty kobiet z Szulerni, ani nie strzegli ich portfeli. Po cóż zresztą mieliby to robić? Małe Królestwo rządziło się własnymi prawami i nawet Siedmiu Świętych wiedziało, że ich moc tamnie sięga.

Jesienne noce stały się wyjątkowo zimne, choć w Lunde nie budziło to przesadnej sensacji. Przecinające miasto szerokie koryto Nestry i mnogość podziemnych wód sprawiały, że gliniasta ziemia wiecznie tchnęła chłodem. Nawet lato zdawało się być tu krótkie i nieprzyjemne, pogrążone w wiecznym mroku deszczowych chmur, z nielicznymi dniami, kiedy słońce przedzierało się przez ich kłębowisko, by spojrzeć na świat swym ognistym okiem. Mieszkańcy Małego Królestwa niespecjalnie cieszyli się z tych dni. Oznaczało to zwykle tylko tyle, że szczury, zamiast jak dotąd kryć się głównie w podziemiach, wypełzały za dnia na ulice, by grzać swe bure grzbiety i atakować mniejsze, pozbawioneopieki dzieci.

Nie, Małe Królestwo zdecydowanie nie było dobrym miejscem, a jednocześnie, cóż za złośliwość losu, najlepszym, jakie mógłby sobie wtedy wymarzyć Dzieciołap. Tak, nic lepszego nie mogło mu się już przytrafić, Samuel wiedział o tym od chwili, gdy zawlekli go na rozklekotaną szubienicę w Dzielnicy Cmentarnej, z dala od zdobionych fasad zachodnich i centralnych dzielnic, poza zasięg czujnego oka sprawiedliwości. Nic lepszego od cuchnącego błota, ciemności i ludzi, których nie obchodziło, kim jest ani czym się zajmuje. Właśnie tego potrzebował, żeby dostać się do Raon.

Nim jednak przyszło mu stanąć oko w oko z tą, która zmusiła go do powrotu do tego przeklętego miasta, musiał jeszcze odwiedzić jedno miejsce. Zimny dreszcz, który przebiegł mu wtedy po plecach, pozostawił jego skórę lekko napiętą, jak po delikatnej pieszczocie. Dobrze wiedział, co to oznaczało. Ava musiała już na niego czekać.

Postawił kołnierzyk koszuli, by zapewnić sobie choć trochę ochrony przed mroźnym wiatrem, po czym przyspieszył, kryjąc się w jednej z ciasnych uliczek.

Mimo upływu lat nie potrafił się przyzwyczaić do tego ponurego miejsca. Lunde w niczym nie przypominało pozostałych, znacznie gościnniejszych miast Hibernii. Brak w nim było przestrzeni, powietrza i tak charakterystycznego dla reszty wyspy spokoju. Rewolucja przemysłowa oraz związany z nią napływ robotników całkowicie zmieniły oblicze miasta — położone na jego obrzeżach parki zaczęły ustępować miejsca kolejnym fabrykom; otoczone zielonymi alejkami dworki obrosły ze wszystkich stron kamienicami, aż wreszcie stały się częścią nowo powstałych dzielnic. Trudno było mówić o jakimkolwiek planowaniu przestrzeni: poza centralnymi, reprezentacyjnymi dzielnicami panowały tłok i chaos, które już dawno wyrwały się spod wszelkiej kontroli. Z dala od siedzib mera oraz rady Lunde, uniwersytetu, opery i dworca głównego miasto zatracało swą szlachetną formę. Jego kilkusetletnia historia przestawała mieć jakiekolwiek znaczenie — tych, którzy przyjechali tam za chlebem, nie interesowało nic poza przeżyciem kolejnego tygodnia, co, biorąc pod uwagę ogromne przeludnienie, nie należało do łatwych zadań.

Dzieciołap nie potrafił sobie wyobrazić spędzenia choćby miesiąca w tym przeklętym miejscu. Odkąd po raz pierwszy opuścił tę ziemię — w odległych czasach, gdy dzielnice były jeszcze wioskami — poprzysiągł sobie, że więcej nie postawi na niej stopy. Nie chciał wracać, przypominać sobie swojej pierwszej śmierci ani tego, co do niej doprowadziło, a jednak złośliwy los nie zamierzał okazać mu litości i kolejny już raz pchnął go w zimne objęcia Lunde. Samuel mógł jedynie żywić nadzieję, że tym razem uda mu się z nich wyrwać szybciej niż poprzednio. Uczepiony tej myśli wcisnął mocniej głowę w ramiona, aby osłonić się przed wiatrem, i skręcił w kolejną uliczkę.

Im bardziej oddalał się od Parku Siedmiu Świętych, tym wyraźniejsza stawała się dla niego posuwająca się ruina otoczenia. Przysadziste pałacyki upadłych szlachciców i przedsiębiorców błyskały wśród mroku pojedynczymi aureolami świec, lecz większość z nich wyglądała na martwą i niezamieszkaną. Wąskie, głębokie okna skutecznie broniły prywatności dzikich lokatorów, którzy zajęli porzucone wnętrza. Po tym, jak powstały Dwumosty, fabryczny dystrykt niemal całkowicie odpowiedzialny za zanieczyszczenie wód Nestry, spokojna Dzielnica Cmentarna zaczęła zapełniać się biedotą, której nie dało się skutecznie przegonić. Poprzedni merowie Lunde ograniczyli liczbę konstabli na tym terenie tak bardzo, że ci, którzy pozostali, nie byli w stanie długo odpierać napływu bezdomnych. Zaniedbywana przez władzę dzielnica z każdym rokiem coraz bardziej traciła na wartości, aż wreszcie stała się częścią Małego Królestwa. Nic więc dziwnego, że niewielu szlachetnie urodzonych decydowało się na pozostanie w swych rodzinnych majątkach. Zresztą czy był sens nazywania tego majątkiem? Jak wielka rodowa spuścizna mogła się kryć w kruszejących od wilgoci ścianach? Jakie wspomnienia były tak cenne, by umierać wraz z nimi w zbutwiałych salonikach, przy kominkach, które nie pamiętały już ciepła płomieni?

A mimo to nie wszyscy odeszli.

Minąwszy płot z żelaznych sztachet, Samuel poczuł, że ktoś mu się przygląda. Zsunął kapelusz na tył głowy i uniósł twarz dokładnie w chwili, gdy zgasło płonące w jednym z okien światło. Duży pokój na piętrze, najpewniej sypialnia, pogrążył się w mroku. Mimo to mężczyzna dostrzegł jeszcze, że ociężała kobieca sylwetka próbowała skryć się przed jego wzrokiem za grubą zasłoną. Kościste biodra przez chwilę poruszały się przy szybie, nim staruszka zniknęła wśród ciemności. Najpewniej wdowa albo jedna z tych smutnych służek, które przeżywszy ostatnich z rodu swego państwa, nie miały już w świecie miejsca, do którego mogłyby powrócić.

Znajoma sytuacja, prawda, Włóczęgo znad Nestry? Ty również nie masz tego, co szczęśliwi nazywają „domem”.

Samuel wzruszył ramionami, by odegnać od siebie niepotrzebne myśli, po czym ruszył dalej, wzburzając stopą jedną z licznych kałuż. Skrzywił się, gdy zimna woda wdarła się do wnętrza jego buta. Wychudły nędzarz, który krył się w najbliższej bramie, zaśmiał się ochryple, najwyraźniej rozbawiony jego pechem, a potem zgiął się boleśnie wpół, gdy śmiech przeszedł w paskudny kaszel. Mysia twarz zniknęła we wgłębieniu potarganego kapelusza, stopy mężczyzny wystukiwały na bruku nierówny rytm. Dzieciołap jeszcze przez chwilę mierzył go wzrokiem, zgadując, że zostało mu może pół roku życia, i zaraz podjął przerwany marsz, kierując się na wschód.

Nikt więcej nie zakłócił jego spaceru. Raz tylko, mniej więcej w połowie dzielnicy, minęła go dorożka wioząca odzianą w czerń kościstą parę starców. Samuel miał okazję im się przyjrzeć, gdy wysiedli przed jednym z domostw i niczym spłoszone zwierzęta biegiem przecięli schody, by dopaść do drzwi. Poły surdutów rozwiały się za nimi jak dwa cienie, a kiedy wreszcie znaleźli schronienie w kamiennym łuku, który wznosił się nad wejściem, wygładzili proste futrzane kołnierze. Pod pachą jednego z nich dojrzał skórzaną, przewiązaną rzemieniem teczkę i domyślił się, że raczej nie wpadli tam z towarzyską wizytą. Kołatka zaklekotała nerwowo, oznajmiając ich nadejście. Zaraz też drzwi otworzyły się z cichym zgrzytem, a w ich szczelinie pojawiła się rozświetlona przez świecę twarz kamerdynera.

— Pani Parlow na nas czeka — odezwał się wysokim głosem ten, który trzymał teczkę.

— Panowie Mynet i Frosc — zaskrzeczał drugi, niższy, praktycznie wpraszając się do środka. — Byliśmy umówieni na wizytę dziś wieczorem. Sprawa pilna, niecierpiąca zwłoki, więc bądź tak łaskaw i prowadź nas do pani, zanim jakie diable wskoczy tu za nami przez te otwarte drzwi.

Jakby na poparcie swych słów odwrócił się przez ramię w tym samym momencie, kiedy Samuel przystanął, by poprawić swój mokry kapelusz. Napotkawszy ciekawe spojrzenie włóczęgi, Mynet zmrużył groźnie oczy, choć przez swą marną posturę nie byłby w stanie nastraszyć nawet myszy.

— O tym właśnie mówię — zwrócił się znów do kamerdynera, potrząsając nieproporcjonalnie dużą głową. — Coraz więcej mętów. Okolica ciągle traci na wartości. Trzeba to będzie uwzględnić w papierach…

Tego, co mówił dalej, Dzieciołap już nie słyszał. Panowie Mynet i Frosc zniknęli w głębinach niszczejącego domu, zostawiając go w towarzystwie czarnych latarni oraz kilku zbyt śmiałych szczurów. Dzielnica Cmentarna na powrót pogrążyła się w ciszy.

A mimo to Samuel nie był wtedy sam.

Ilekroć przenosił spojrzenie na smukłe sylwetki latarni, ich światło zdawało się drgać i rozmywać, jakby umyślnie pogrążało okolicę w nieprzyjaznym mroku. Cienie skakały wokół szklanych kloszy jak czarne płomienie, tłumiąc ich blask. Ogień migotał posłuszny woli ciemności, dawał mu znaki, których jedynie głupiec nie potrafiłby zauważyć. To tylko upewniało go, że podąża we właściwą stronę. Ruszył więc ku ramionom nocy, zagłębił się w plątaninie wysokich domów i coraz to węższych ścieżek. Mijał wsparte na butwiejących belach budynki i pokrzywione sztachety płotów. Przemykał wzrokiem po martwych ogrodach i dosztukowanych dachach, aż wreszcie po trwającej zbyt długo wędrówce zatopił się w ciasnej arterii Dwumostów. Tutaj świat znów zdawał się odżywać, choć nie było to życie, jakiego pragnęli mieszkający tam ludzie.

Dwumosty, choć powstały na długo po centralnych dzielnicach Lunde, sprawiały wrażenie, jakby lata ich świetności już dawno minęły — Samuel nie potrafił sobie jednak przypomnieć, czy kiedykolwiek wyglądały choć trochę lepiej. Zatęch­łe kamienice wyrastały tam jedna obok drugiej tak ciasno, że czasem z trudem dało się między nimi przemknąć. Liche domki pięły się na gruzach zwalonych budowli jak stawiane dziecięcą ręką klocki — każdy kolejny coraz ciaśniejszy, węższy od swego poprzednika. W miejscu, gdzie zapadła się ściana łatanego naprędce budynku, zaraz jakieś sprawne ręce dzieliły pomieszczenie na dwoje, tworząc mieszkanie dla nowych nieszczęśników. Tych zaś, pomimo panującej niedawno zarazy i zimowego pomoru biedoty, było w Dwumostach z każdym rokiem więcej.

Wielu z nich nie pasowało do tego miejsca, uzmysłowił sobie, mijając przestraszonych, zbyt czystych i zdecydowanie nazbyt krągłych mężczyzn. Hazardziści zwykle nie zauważali momentu, kiedy wreszcie sięgnęli dna, naiwnie wierząc, że to tylko chwilowe i zaraz znów wrócą na salony, złożą głowy w sypialniach przegranych w karty domów i ucałują żony, które wyniosły się do krewnych za miasto, by uniknąć ludzkiego gadania. Samuel nie potrafił sobie przypomnieć, by znał choć jednego, któremu udało się wyrwać z sideł nałogu. Karty były bezlitosne. Nawet najtańsze ulicznice wiedziały, że nie warto wdawać się w znajomość z takim typem człowieka. Nie mieli nic, co mogliby przeznaczyć na chwilowe przyjemności.

Pokonawszy wyjątkowo śliskie podejście, Dzieciołap poprawił kapelusz. W tym miejscu ściany znów zdawały się do siebie zbliżać, a wysokie, przygięte przez wiatr budynki, niemal stykały się ze sobą dachami, tworząc nad ulicą posępny łuk. Choć niepokojące, grożące w każdej chwili runięciem, zapewniały ochronę przed deszczem tym, którzy nie mogli tracić czasu na krycie się w domach. Wymizerowane twarze nierządnic czerwieniły się od taniego różu i jeszcze tańszego alkoholu, który rozgrzewał je nocami skuteczniej niż najlepszy kochanek. Oparte o ściany przypatrywały się obcemu ciekawym wzrokiem, jednak żadna z nich nie wykazywała chęci, by się do niego zbliżyć. Nie mógł ich za to winić. Brudny od błota i podrapany przez Leanan musiał być dla nich równie nieatrakcyjnym kąskiem co pozbawieni grosza hazardziści.

— Panie, drogie panie! — krzyknął w ich stronę łysiejący pijak, prezentując w uśmiechu pokruszone zęby. — Może chociaż chwilka zabawy, hmm? Dla przyjaciół, po starej znajomości?

Otumaniony bimbrem nie zwrócił uwagi na zmierzającego naprzeciw niego Samuela, a jeśli nawet go dostrzegł, to i tak nogi niosły go w inną stronę niż oczy.

— Patrz, jak leziesz, baranie — fuknął, odbiwszy się czołem od jego piersi, po czym skręcił ostro i z szeroko rozłożonymi rękoma rzucił się ku najbliższej z kobiet. — Rosaaaaa! — zaryczał przeciągle i zaraz stęknął, trafiony silnym ciosem w żołądek.

— A żeby cię posrało, Rory — warknęła jasnowłosa młódka, masując obolałą pięść. Skrzywiona gniewem twarz połyskiwała od źle nałożonej pomady i wybielającego sińce kremu. — Chłopaki Alreda szukają cię od tygodnia, boś nie zapłacił mu procentów od wygranej, a ty wracasz, jak gdyby nigdy nic, drzesz się jak nadziany na rożen kogut i jeszcze macanek ci się zachciewa! Życie ci niemiłe?

— Ty mi jesteś miła!

To jeszcze bardziej rozjuszyło ulicznicę.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki