Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poradnik Eweliny Herubin to praktyczny przewodnik dla osób zmagających się z chorobą Leśniowskiego-Crohna. Książka łączy wiedzę medyczną i sprawdzone strategie wspierania organizmu. Zawiera praktyczne, naturalne metody łagodzenia objawów oraz wskazówki dotyczące diety, medytacji i równowagi emocjonalnej.
W poradniku Droga do uzdrowienia. Choroba Leśniowskiego-Crohna czytelnicy znajdą konkretną wiedzę i praktyczne wskazówki. To wartościowa pozycja dla osób poszukujących poradników zdrowotnych i naturalnych metod leczenia.
Książka trafia do szerokiego grona odbiorców – pacjentów i osób dbających o zdrowie. Trafia również do klientów zainteresowanych tematyką chorób autoimmunologicznych oraz przewlekłych problemów jelitowych.
Wprowadzenie tego tytułu do oferty dystrybutora zwiększy zainteresowanie klientów i wesprze sprzedaż poradników zdrowotnych. Pozycja ta będzie również atrakcyjna dla księgarń, które chcą wzbogacić ofertę o poradniki zdrowotne. Jednocześnie może stanowić cenne uzupełnienie asortymentu dystrybutora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 146
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Agnieszka Gortat
Redaktor prowadzący
Monika Bronowicz-Hossain
Korekta
Słowa na warsztatAgata CzaplarskaEwa Ambroch
Opracowanie graficzne i skład
Marzena Jeziak
Projekt okładki
Pamela Sienkiewicz
© Copyright by Ewelina Herubin© Copyright for this edition Borgis 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2025
ISBN 978-83-68322-47-7ISBN (e-book) 978-83-68322-81-1
Wydawnictwo nie ponosi odpowiedzialności za treść i skuteczność porad zawartych w książce.
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Wydrukowano w Polsce
Druk: Sowa Sp. z o.o.
Podziękowania
Przedmowa
Rozdział I.
Droga do akceptacji
Table of Contents
Cover
Podziękowania
Dziękuję moim dzieciom, Jocelyne i Joel, że swoją niewinnością pokazały mi piękno i prawdziwość życia. Dziękuję mamie i tacie, że podarowali mi doświadczenia, dzięki którym mogłam rozpoznać sens i głębię mojego istnienia.
Przedmowa
Napisałam tę książkę, aby podzielić się z Tobą moim doświadczeniem związanym z chorobą Leśniowskiego-Crohna. Większość zawartych w niej informacji dotyczy tego, jak sprawić, aby ta choroba zatrzymała się i odeszła na zawsze z naszego życia. Świadomie ominęłam stricte medyczne opisy zarówno jej przebiegu, jak i objawów, jestem bowiem przekonana, że każdy, kto sięgnie po tę książkę, doskonale będzie wiedział, czym jest to schorzenie. Chciałam zatem bardziej skupić się na przekazaniu treści, które dla wszystkich cierpiących na tę dotychczas nieuleczalną chorobę być może nie są łatwe do znalezienia i zrozumienia.
Książka ta, oprócz licznych przykładów i faktów naukowych, zawiera przede wszystkim historię mojego życia. Własne doświadczenia związane z tą chorobą starałam się opisać dokładnie tak, jak wówczas całą sobą je przeżywałam. Przedstawiłam więc moje wszystkie myśli, emocje oraz odczucia fizyczne.
Mam nadzieję, że w ten sposób będę mogła opisać chociaż część mechanizmów powstawania nie tylko tej choroby, ale też uzdrowienia. To schorzenie nie ma jedynie wymiaru fizycznego. Jest przede wszystkim chorobą duszy.
Ważne było też dla mnie podkreślenie, jak istotną rolę odgrywa świadomość prawidłowego odżywiania, które jest nośnikiem zdrowej energii dla organizmu.
Poruszyłam tutaj trudne tematy związane z mistycyzmem naszej naturalności – zapewne nurtujące wielu Czytelników. Czym tak naprawdę jest nasza naturalność? Czy może właśnie choroby są rezultatem tego, że nie jesteśmy spójni z naszą naturalnością? Przychodzi mi na myśl pytanie: co tak naprawdę stanowi definicję naturalnego pokarmu dla człowieka? Pokarmu zarówno materialnego, jak i duchowego? I co rozumiem przez słowo „pokarm”? Z mojego punktu widzenia pokarm, czyli to, co odbieramy ze świata zewnętrznego, będzie manifestacją tego, co oddajemy dalej. Jesteśmy transformatorami energii. Obojętne, czy będą to nasze myśli, które zamanifestujemy w postaci emocji, a dalej w postaci uczynków, czy zwykły pokarm, który albo nas odżywia, albo nam to życie w pewien sposób odbiera. Mam świadomość, że dzisiaj te dwa tematy są często poruszane. Nasuwa się wiele pytań, a tak niewiele jest odpowiedzi.
W mojej opinii świat jest fascynującym tworem. Myślę, że absolutnie wszystko, co dzieje się zarówno w mikro-, jak i w makrokosmosie ma głęboki sens. Jestem przekonana, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko ma swój porządek tutaj na Ziemi – i te dobre rzeczy, które się dzieją, i te mniej przyjemne. Wierzę, że nie musimy wszystkiego wiedzieć, i nigdy się to nie zmieni, choć postęp technologii i ludzkie plany są bezgraniczne i fascynujące. Wydaje mi się jednak, że i tak nigdy nie dotrzemy do odpowiedzi na pytanie o sens życia na tej wspaniałej planecie. A co, jeśli wcale nie potrzebujemy zbyt dużo wiedzieć? Co, jeśli wystarczy zwykła uważność? Uważność wobec otaczającej nas natury? Jedynie to: prostota i zwykłość istnienia, obserwacja natury oraz wdrożenie tej niezwykłej prostoty w nasze życie. Myślę, że to jest tym już dawno ujawnionym, ale przez nas zapomnianym sekretem spełnionego życia. My bowiem jesteśmy tą naturą. Jeśli sobie to uświadomimy, nie będziemy musieli cierpieć z powodu chorób. Takie właśnie jest moje zdanie: jesteśmy niesamowitym dziełem natury, dziełem, które dodatkowo może tyle wspaniałych rzeczy na tym świecie stworzyć. Myślę, że nasze piękno natury dopiero od niedawna zaczyna być zauważane lub na nowo odkrywane.
Świadomość własnego potencjału i własnej siły zmienia dosłownie wszystko. Nasza siła bowiem rodzi się zawsze wewnątrz nas. Jej manifestacja objawia się dopiero wtedy, kiedy wypuścimy ją na świat zewnętrzny. Tylko my mamy moc i ponosimy za to odpowiedzialność, aby zmieniać nasze życie tak, abyśmy czuli się spełnieni w każdym jego aspekcie.
Jak się okazuje, nie tylko nasz umysł, ale również nasze ciało, aby mogło się całkowicie uleczyć, potrzebuje resetu. Potrzebuje właśnie takiego czasu na zatrzymanie się, dzięki któremu będzie miało szansę naturalnie się zregenerować – złagodzić wszystkie stany zapalne, uleczyć się. Samoleczenie jest bowiem naturalnym procesem, który potrzebuje jedynie odpowiednich warunków.
W rozdziale piątym opisałam najważniejsze kroki, które podjęłam w kierunku uzdrowienia własnego ciała. Są one naturalne, harmonijne i wydaje mi się, że dla każdego możliwe do zrealizowania. Połączenie aspektów duchowych, cielesnych i odpowiedniej wiedzy na temat naszej natury było dla mnie kluczowym punktem oraz wystarczającym narzędziem do tego, aby na zawsze pozbyć się choroby Leśniowskiego-Crohna z mojego życia.
Minęło dokładnie dziesięć lat od ostatnich objawów mojej choroby. Myślę, że tyle czasu potrzebowałam również, aby odważyć się na napisanie tej książki i na poruszenie tak trudnego tematu uzdrowienia. Dziesięć lat potrzebowałam także na to, aby zgromadzić wystarczająco dużo ciekawych myśli i informacji oraz opisać ogrom doświadczeń, przez które sama przeżyłam, a które pomogły mi zrozumieć, jak uleczyć moje ciało, a także moją duszę.
Książka ta zawiera mój osobisty scenariusz życia i moje dochodzenie do prawdy, którą starałam się odkryć w czasie, kiedy zachorowałam, i w okresie, kiedy już po operacji zaczęłam poszukiwać własnej prawdy. Dzięki doświadczeniu oraz długoletnim poszukiwaniom zrozumiałam, że pozytywna zmiana w każdym z nas może nastąpić dopiero wtedy, gdy będziemy tego świadomi oraz na to gotowi.
Bardzo często jest tak, że tęsknimy za jakąś zmianą, jednak nie potrafimy tej zmiany wdrożyć w życie. W rezultacie jesteśmy niespełnieni i nieszczęśliwi. Towarzyszy nam stagnacja i bierność. Zdarza się również, że za nasze nieszczęście winimy innych, często naszych najbliższych, głównie rodziców, albo dzieciństwo. Takie stany napędzają tylko kolejne nieszczęścia, które nas spotykają. Odważę się powiedzieć, że nie chcemy brać odpowiedzialności za nasze życie. Nie chcemy użyć własnej mocy, aby świadomie zmienić życie dokładnie tak, jak tego pragniemy.
Szósty rozdział tej książki poświęciłam właśnie powyższym trudnym procesom, a zwłaszcza sytuacji wybrania dla siebie tzw. momentu zatrzymania się we własnym życiu. Tu i teraz. W tej przestrzeni bowiem może mieć początek postawa brania odpowiedzialności za swoje życie.
To przestrzeń, która jest w nas, wolna od wszelkich koncepcji i ram. W tej przestrzeni możemy rozpocząć każdą chwilę na nowo. Możemy w niej realizować wszystkie nasze marzenia i cele. I co ważne, zarówno w wymiarze duchowym, jak i fizycznym kroki do podjęcia takiej zmiany są do siebie bardzo podobne. Istotne jest to, abyśmy sami podjęli decyzję, że chcemy iść w kierunku pozytywnych zmian.
Pozwól sobie, Drogi Czytelniku, na całkowitą otwartość wobec siebie samego i swojej choroby. Kieruj się ciekawością. Poszukuj prawdy tak długo, aż ją znajdziesz. Nigdy nie przestawaj wierzyć w prawdziwość, naturalność i niezwykłość swojej natury.
Zdrowie jest naturalnym stanem, podobnie jak szczęście. Poczucie spełnienia, sensu życia jest naszym prawem bycia tutaj, na Ziemi.
Rozdział I
Droga do akceptacji
„Nie istnieją choroby niewyleczalne, są ludzie, których nie można uleczyć”.
(autor nieznany)
Czym jest uzdrowienie?
Dzisiaj uzdrowienie oznacza dla mnie harmonię z samą sobą we wszystkich wymiarach życia. Przede wszystkim w wymiarze duchowym, mentalnym, socjalnym, fizycznym, ale również w sferach finansowych, zawodowych czy partnerskich. Myślę, że we wszystkich tych obszarach powinna pojawić się harmonia lub przynajmniej do tej harmonii powinniśmy świadomie dążyć. Wszelkie nieprzyjemne doświadczenia ukazują nam być może tylko tę nierównowagę. My jednak często nie zważamy na najmniejsze jej oznaki, ignorujemy je. Często akceptujemy taką nierównowagę i tłumaczymy ją, jakby była normalna. Normalne staje się to, że chorujemy. Normalne jest to, że czujemy się samotni. Normalne jest to, że odczuwamy niezadowolenie w pracy, w naszych związkach czy ogólnie w życiu.
„Normalność”, czyli przynależność do ogólnie przyjętych norm i standardów życia, może dać nam w pewien sposób poczucie bezpieczeństwa i przynależności do społeczeństwa. Niezależnie od tego, czy taki stan nas uszczęśliwia, czy nie. Normalność nie jest bowiem naszym stanem naturalnym, lecz tylko zaakceptowanym. Nie ma to jednak nic wspólnego z naszą pierwotną, czystą, ludzką naturą egzystencji, esencją naszej istoty.
Instytucje, takie jak: pomoc socjalna, szpitale, domy dla bezdomnych, coraz to większe koncerny farmaceutyczne i spożywcze wskazują tylko na to, jak bardzo zapomnieliśmy o tym, kim tak naprawdę jesteśmy. I jak bardzo oddaliliśmy się od nas samych. Napędzamy nienaturalny rynek, aby uwolnić się od zakorzenionych w nas wzorców normalnego życia. Tylko czy to ma sens?
Oddaliśmy instytucjom nasze życie i naszą moc, a tym samym swoją wolność. To wszystko daje nam tylko złudne poczucie bezpieczeństwa. Narzekamy co prawda na ten stan, ale nie widzimy innej perspektywy. Dekorujemy więc nasze życie kolejnymi złudnymi dodatkami – tak, aby było bardziej dla nas komfortowe. Konsumujemy coraz więcej rzeczy, również w formie niezdrowego jedzenia. Zażywamy luksusów pod postacią jeszcze droższego samochodu czy ekskluzywnego urlopu. Chcemy podzielić się naszym chwilowym szczęściem z innymi na social mediach, ale to wszystko jest tak naprawdę mozaiką niebezpiecznej fatamorgany na pustyni naszego życia, w tęsknocie za spokojem i harmonią.
Nie byłoby w tym nic złego, gdyby w naszych oczach palił się prawdziwy płomień namiętności wobec własnego życia. Gdybyśmy żyli „prawdziwością” naszego istnienia i czerpali z niego wszystko to, co najlepsze. Jednak często, zamiast tego żywego płomienia, widać w nas pewnego rodzaju zmęczenie i znużenie. Krzywdzimy samych siebie, bo ozdabiamy nasze wnętrza kłamstwem o nas samych.
To jest smutne, że tak bardzo przyzwyczailiśmy się do tej złudnej i krzywdzącej nas „normalności”. I to tak bardzo, że nie widzimy już innego sposobu na życie. Ciężko nam jest potem cokolwiek zmienić, nawet jeśli odczuwamy tęsknotę.
Spędzanie czasu na łonie natury, jedzenie zdrowego i nieprzetworzonego (naturalnego) pokarmu, harmonia i spokój oraz wewnętrze szczęście i zadowolenie z siebie są niezbędnymi dla człowieka czynnikami potrzebnymi do rozwoju osobistego, dla zdrowia psychicznego i fizycznego. Te czynniki są wykładnikiem pierwotnego stanu zgodnego z rytmem natury. Tylko w takim stanie możemy dać życiu z powrotem to, co sami otrzymaliśmy.
„Naturalność” jest więc zdefiniowana jako niezmienna harmonia, równowaga i spełnienie życia na wszystkich jego polach: zawodowym, fizycznym, zdrowotnym i duchowym.
Naturalność odbija się w naturze w sposób tak subtelny jak cisza. Ona po prostu jest i my możemy do niej wrócić, jeśli tylko tego zapragniemy.
Będzie naukowo
W Słowniku języka polskiego PWN termin „zdrowie” znaczy tyle, co: „stan żywego organizmu, w którym wszystkie funkcje przebiegają prawidłowo”. Nasuwa się więc pytanie, czy bycie zdrowym oznacza fakt nieodczuwania absolutnie żadnych dolegliwości? Czy bycie zdrowym człowiekiem oznacza posiadanie idealnych wyników badań?
Jak zatem zdefiniować zdrowie? Czym jest w ogóle to pojęcie? Słowo to znaczy w języku łacińskim restitutio ad integrum, czyli „powrót do jedności”. A jedność oznacza niepodzielność. Nieprzerwaną spójność.
W jednej z pierwszych religii monoteistycznych, zaratusztrianizmie, przywrócenie jedności było powrotem do boga Ahura Mazda, do boga Mądrości. Jedną z ważniejszych cnót, które bóg ten posiadał, był żeński aspekt Haurvatat, czyli aspekt zdrowia, integralności, jedności. Choroba natomiast była postrzegana jako odejście od boga, czyli zaprzeczenie tym trzem wymienionym wyżej aspektom.
W starożytnej Grecji na uzdrowienie używano słowa neomai, dosłownie oznaczającego „ucieczkę od niebezpieczeństwa”, ucieczkę od zła i nieczystości.
W Starym Testamencie w Księdze Rodzaju opisane jest powstanie świata. Miejsce, w którym pierwszym ludziom było dane żyć, zostało nazwane rajem. A tam panowały miłość, spełnienie, szczęście. Pierwsi ludzie byli szczęśliwi, żyli w ogrodzie Bożym, jedli owoce z drzew i roślin, jakie tylko chcieli. W raju wszystko było piękne i dobre, jak przekazuje nam Biblia, aż do momentu, w którym ludzie skosztowali zakazanego owocu z drzewa poznania dobra i zła. Od tego czasu pojawiły się u nich wstyd i poczucie winy. Zostali zbrukani, poczuli się więc nadzy. Na koniec zostali wypędzeni z raju za złamanie Bożego zakazu.
W różnych odłamach chrześcijaństwa obecne są rytuały na rzecz czystości duchowej, m.in. obmywanie świętą wodą. W religii żydowskiej czystość jest integralną częścią wiary. W wykładni Prawa Mojżeszowego jednym z ważniejszych nakazów i zakazów jest aspekt czystości. W tekstach rabinicznych, głównie w Misznie w porządku Tohorot, opisane jest bardzo dokładnie, jak można zrozumieć czystość rytualną, co ona oznacza i jakie ma dla ludzi znaczenie.
Przykładem jest traktat Machszirin, który zawiera opis, jak zachować czystość w spożywaniu pokarmów. Istnieje wiele pism, które dotyczą czystości w różnych aspektach, na przykład Mikwaot o konieczności zażywania kąpieli w mykwach, wodach świętych czy Nidda – traktat przeznaczony wyłącznie dla kobiet, mający na celu oczyścić ich ciała.
Czystość jest symbolem jedności z Bogiem, zatem także symbolem nieśmiertelności i doskonałości. Paradoksalnie pochodzimy z jednego źródła – Boga lub obojętnie, jak chcemy to źródło nazwać. Paradoksalnie, ponieważ mimo wszystko nasza doskonałość posiada odcienie niedoskonałości. Choroby, ból, cierpienie i śmierć…
Każdy z nas posiada jakąś swoją niedoskonałość. Czy ma to głębszy sens w naszym życiu? Myślę, że tak właśnie jest. Skoro natura wszechświata w swojej doskonałości nas tak właśnie stworzyła, musi mieć to głęboki sens.
Nawet Achilles, heros znany z mitologii greckiej, niezwyciężony bohater wojny trojańskiej, symbol nieśmiertelności i doskonałości, jak się okazało, też miał swoją słabość. Jego ciała nie dało się zranić z wyjątkiem jednego miejsca – pięty. To za nią trzymała go jego matka Tetyda, kiedy zanurzała niemowlę w rzece Styks. To pięta była miejscem śmiertelnym, niedoskonałym, taką ludzką słabością. Achilles ostatecznie zginął raniony z łuku Parysa w piętę, właśnie w miejsce swojej słabości.
Pozwolę sobie na przypuszczenie, że każdy z nas ma taką piętę Achillesa. Moją było jelito. Dla jednych jest to serce, dla innych może być to wątroba, krew czy skóra.
Jeden z najstarszych systemów medycznych znany na Wschodzie – ajurweda, to medycyna indyjska rozwinięta w starożytności, jednak jej korzenie sięgają aż 10 tysięcy lat wstecz. Pierwsze skrypty na jej temat pojawiły się około trzech tysięcy lat przed Chrystusem. Były to „Agnivesha Tantra” i „Agnivesha Samhita”. Jej mitologiczne źródła powstania datuje się na okres działalności mistycznego lekarza bogów nazywanego Dhanvantari.
W tłumaczeniu ayurveda (sanskryt) oznacza „wiedzę życia”. Ayur to „życie”, a veda – „wiedza”. Filozofia ajurwedy postrzega człowieka jako coś więcej niż tylko zautomatyzowany twór natury – w przeciwieństwie do medycyny konwencjonalnej. Według niejczłowiek, aby mógł zachować swoje zdrowie, musi utrzymywać w równowadze wszystkie aspekty, z których powstał. Ajurweda mówi, że człowiek składa się z ciała: fizycznego (sthula sharira), mentalnego (manas sharira) i duchowego (atmahan).
W najstarszym medycznym piśmie „Ayurveda, Charaka Samhita” pierwszy raz pojawia się wzmianka o tzw. doszy, co w sanskrycie oznacza konstytucję (sanskryt prakriti) w ciele, która jednocześnie tworzy indywidualną formę człowieka, zarówno cielesną, jak i duchową. Jej nierównowaga może wywołać w organizmie problemy zdrowotne. Taki stan nierównowagi wywołany przez nieodpowiednie dla typu doszy pokarmy czy nawet zbyt duży stres nazywany jest vikriti. W ajurwedzie szczególną uwagę poświęca się zatem stanowi równowagi i harmonii poprzez dostrojenie doszy.
Istnieją trzy aspekty składające się na tę absolutną równowagę w życiu człowieka i są to tzw. dosze vata, pitta, kapha. Pierwsza z nich oznacza element eteru, wiatru, powietrza. Vata jest odpowiedzialna za ruch i zmianę zarówno cielesną, jak i duchową. Z kolei pitta jest elementem ognia i odpowiada za wszelką transformację. Jak się okazuje, ludzie ze zwiększoną aktywnością pitta mogą mieć problemy z chorobami układu trawiennego. Natomiast kapha jest elementem ziemi i wody. Jest odpowiedzialna za stabilność i równowagę. Cechy matczyne, na przykład troskliwość, odgrywają w kapha przeważającą rolę.
Każdy z nas ma indywidualne połączenie tych trzech doszy. Bardzo pomocne jest zatem posiadanie wiedzy, gdzie w naszym ciele i w jakim punkcie danego elementu występuje dysharmonia i w jaki sposób można ją zharmonizować.
W aspekcie psychologicznym termin „zdrowie” oznacza wewnętrzną harmonię i spokój ducha. Dosłownie taki wewnętrzny porządek.
Zygmunt Freud, austriacki psychoanalityk, stworzył koncepcję szkieletu ludzkiej psychiki, która składa się – podobnie jak ujmuje to ajurweda –z trzech instancji: To, Ja i Nad-Ja.
Ten wybitny twórca psychoanalizy stworzył tzw. topiki – teorię o szkielecie ludzkiej psychiki, według której człowiek nie jest zdolny do podejmowania własnych decyzji, ponieważ kierują nim te trzy aspekty. I to właśnie owe instancje, zdaniem Freuda, powodują, że człowiek jest niczym innym jak mechanizmem podporządkowanym prawom natury i nie posiada własnej woli.
Z jego badań wynika, że instancja To jest częścią nieświadomą, umiejscowioną w rejonie naszego brzucha. Tutaj znajdują się tzw. motylki w brzuchu lub nasza intuicja. Ten aspekt posiadają bardzo rozwinięte zwierzęta, które czują z daleka, który osobnik jest dla nich groźny, a który nie.
Jak się okazuje, niemowlęta i dzieci w wieku do około czterech-pięciu lat są całkowicie podporządkowane tej właśnie instancji. Dziecko dokładnie wie, czego chce, a czego nie chce, i pokazuje to w sposób bardzo donośny. Również dorośli mają tę instancję bardzo aktywną. Cechują ją takie czynności, jak: kompulsywne objadanie się, różnego typu nałogi, ale również pozytywne aspekty życia, m.in. zakochanie się czy posiadanie intuicji. I wszystko to znajduje się w naszym brzuchu. Nasz układ pokarmowy jest zatem ściśle związany z tą instancją.
Nad-Ja jest również nieświadomą częścią nadaną dziecku przez rodziców, społeczeństwo oraz kulturę. Są to wszystkie tzw. normalne zachowania akceptowane w danej kulturze. W pojęcie to wpisuje się też bardzo dobrze rozsądek.
Przykładowo, w kulturze żydowskiej mali chłopcy są poddawani obrzezaniu. Naturalnie instancja To nie chce odczuwać bólu, podobnie jak rodzice małego dziecka nie chcą przysparzać mu cierpienia. Pomimo to decydują się na ten obrzęd, ponieważ ich decyzja wynika z instancji Nad-Ja, która uważa ten rytuał za ważny, święty i konieczny w kontekście życia religijnego. Widać to jeszcze wyraźniej na przykładzie obrzezania dziewczynek w wielu krajach afrykańskich. Poddawane temu obrzędowi, stają się niejednokrotnie jego ofiarami, często bowiem go nie przeżywają. Mimo wszystko plemię działające w zgodzie z Nad-Ja zgadza się na to okrucieństwo.
Jak zatem widać, pojęcie rozsądku jest bardzo relatywne. Nawet takie prozaiczne i monotonne czynności jak codzienne chodzenie do pracy czy do szkoły również są częściej motywowane rozsądkiem niż chęcią wynikającą z naszej dobrej woli i świadomości potrzeby tego rodzaju działania. Ale oczywiście i taka czynność może wielu osobom sprawiać radość i przyjemność.
Instancja Ja była przez Zygmunta Freuda uważana za instancję filtrującą dwie poprzednie, jednak również mało świadomą.
Raphael Bonelli – wiedeński neuronaukowiec, psychiatra, psychoterapeuta – nie podważając autorytetu Freuda, dodaje, że trzecia instancja jest instancją serca. Tylko serce może zadecydować, czy powyższe instancje są dobre, czy też złe; czy dla dobra całości pewne decyzje bardziej szkodzą innym, czy jednak im pomagają. Instancja serca jest świadomą instancją, która w danej chwili (tu i teraz) decyduje o naszym wyborze.
Każdy z nas posiada w sobie te trzy instancje. Są to mechanizmy nierozerwalnie połączone, które współgrają ze sobą i tworzą indywidualny świat wewnętrzny każdego człowieka. Jednym słowem te trzy wewnętrzne instancje tworzą w nas wewnętrzną całość poprzez czucie, zrozumienie i doświadczenie prawdy w tym, co odczuwamy i rozumiemy.
Zwierzęta mają bardzo rozwiniętą instancję To, w której znajdują się instynkt oraz uczucia, takie jak strach czy radość. Prawdopodobnie nie posiadają instancji Nad-Ja. Nie można też jednoznacznie stwierdzić, czy mają instancję serca. Wiemy tylko tyle, że wszystkie istoty ludzkie podporządkowane są prawom natury.
Tak czy inaczej, człowiek staje się całością, kiedy świadomie połączy te trzy aspekty. Tylko w ten sposób nie będzie czuł niespójności w sobie, a stanie się jednością ze swoją naturą.
Każdy z nas ma mechanizm pozwalający zintegrować te aspekty, który stworzony jest po to, aby móc wykreować życie, jakiego w danej chwili pragniemy.
Jesteśmy istotami żywymi i fizycznymi, poddanymi wszystkim prawom natury. Należymy do świata duchowego i w tym aspekcie również jesteśmy poddani prawom.
Jeżeli zsynchronizujemy nasze trzy aspekty – jeśli pojawi się w nas pragnienie zrealizowania czegoś (aspekt pochodzący z instancji To), jeśli uwierzymy w realizację zamierzonego celu (aspekt pochodzący z instancji Nad-Ja) i jeśli poczujemy prawdziwość tej realizacji w sobie (jej realność) z poczuciem wdzięczności i radości – wówczas wykreujemy taką rzeczywistość, jaką chcieliśmy uzyskać. Mechanizm ten działa również w odwrotny sposób, dlatego świadomość tego jest tak bardzo ważna.
* * *
Nasz świat wewnętrzny jest ściśle zależny od świata zewnętrznego i odwrotnie. Instancja serca świadomie łączy w nas te dwa pozostałe aspekty i tworzy spójną całość. Może właśnie to jest ta cząstka boskiego pierwiastka w człowieku? Kiedy bowiem świadomie poczujemy taką pełnię, jesteśmy w stanie również świadomie kreować nasze życie. Powrót do zdrowia wewnętrznego i zewnętrznego także jest odpowiedzią na upragnioną harmonię z naszą ludzką naturą. Te trzy wartości, które w sobie mamy, odkrywają niezwykły sens w naszym życiu, bowiem to one je tworzą. Wszystko zależy tylko od tego, czy kształtujemy swoje życie świadomie, czy nieświadomie.
Moja historia choroby i uzdrowienia
Drogi Czytelniku, moją historię postrzegam jako drogę. Proces, który pozwolił mi dostrzec w każdym doświadczeniu prawdę.
Dzisiaj wiem, że wszystko to, czego doświadczyłam, miało sens. Poprzez własne turbulencje ostatecznie odnalazłam w sobie spokój, jakiego być może nigdy bym nie doświadczyła i nie poznała, gdyby moje życie było zwyczajne.
* * *
Urodziłam się i wychowałam w małej miejscowości niedaleko Poznania, dużego miasta znajdującego się na zachodzie Polski. Moi rodzice stracili swoich ojców w bardzo wczesnym wieku. Oboje mieli wtedy zaledwie 17 lat. Mama bardzo szybko wzięła zatem odpowiedzialność za rodzinne gospodarstwo, a tata przejął rolę opiekuna swojej mamy i rodzeństwa. Już w bardzo młodym wieku zarabiał na utrzymanie całej rodziny, grając w okolicznych kościołach, na weselach czy regionalnych koncertach. Był muzykiem i artystą. Prowadził przez długie lata własny zespół muzyczny, co sprawiało mu ogromną radość. Jak sam opowiadał, czuł się wtedy spełniony.
Wychowałam się pośród natury, z muzyką w tle. Wiele aspektów mojego dzieciństwa było naprawdę pięknych, przede wszystkim nierozłączny kontakt z przyrodą. Mieszkaliśmy zawsze bardzo blisko lasu. Za każdym razem było to zrządzenie losu, gdyż moja mama bardzo chciała żyć w mieście. Ale jej życzenie nigdy się nie spełniło. Muszę dodać, że dzisiaj jest za to wdzięczna. Jednak wtedy, przynajmniej jako młoda matka, pragnęła wyjść trochę poza przypisaną jej rolę, co okazywało się trudne w tamtych okolicznościach.
Natomiast dla nas, dzieci, życie praktycznie w lesie miało tylko pozytywne aspekty. Pamiętam, że większość swojego wolnego czasu spędzałam właśnie tam. To był mój najważniejszy i najciekawszy plac zabaw. W naturze czułam się najlepiej. Chodziłam po lesie całymi dniami, a nawet wieczorami. Nie bałam się dzikich zwierząt ani ciemności. To było dla mnie takie naturalne. Pamiętam korony drzew chwiejących się majestatycznie, szumiących wokół mnie. Do dziś to kocham. Często kładłam się na liściach i obserwowałam drzewa, niebo, chmury podróżujące nieustannie po niebie. Zabawy z moim rodzeństwem w lesie były po prostu piękne! Budowaliśmy wspólnie szałasy, domki na drzewach. Zimą, kiedy spadł śnieg, potrafiliśmy do późnego wieczora bawić się wspólnie w śniegu, ślizgać się po zamarzniętych kałużach. To był naprawdę piękny wspólny czas.
Jednak w natłoku codziennych spraw oraz zwyczajnych problemów dorosłych między moimi rodzicami zaczął narastać konflikt. Pamiętam, że mój tata coraz częściej przychodził do domu pijany. Od momentu, kiedy rozwiązał swój zespół muzyczny dla pracy, która dawała więcej komfortu finansowego, zaczął popadać w stany depresyjne.
Mama po latach opowiadała nam, że tata nie mógł poradzić sobie ze stresem i obowiązkami, które na niego spadły. Jako ojciec pięciorga dzieci pragnął stworzyć dom, w którym niczego nie brakowało. Jednak jako artysta mający bardzo wrażliwą duszę nie potrafił sprostać temu zadaniu. Jego wrażliwość emocjonalna poddawana była zawsze wielkiej próbie.
Z jednej strony pamiętam, jak opowiadał nam o swoich marzeniach i planach, ale z drugiej strony nie był w stanie udźwignąć otaczającej go rzeczywistości. Jego frustracja i stany depresyjne były powodem konfliktów z naszą mamą.
Mama nie wiedziała, jak mu pomóc. Nie potrafiła również zrozumieć przyczyn jego ciągłych nerwów. Zawsze była pragmatyczną osobą, starała się widzieć życie takim, jakie ono naprawdę jest, i odpowiednio reagować na daną sytuację. Miała jeden cel – wychować nas na ułożonych, kulturalnych i szczęśliwych ludzi. Prawdopodobnie nie znalazła w sobie zbyt dużo zrozumienia dla postępowania taty, gdyż wychowanie piątki dzieci całkowicie ją absorbowało. Skupiła się tylko na tej roli. Stąd też w ojcu rosła frustracja, która z kolei powodowała coraz liczniejsze konflikty i więcej bardzo bolesnych sytuacji w naszym domu.
Pamiętam mój strach, kiedy budziłam się w nocy, a mój tata krzyczał rozpaczliwie na mamę. Ich rozmowy były pełne wzajemnych oskarżeń. Z roku na rok było coraz ciężej. Gdy mama, chroniąc nas, wycofywała się z każdej kłótni, mój tata pozwalał sobie na coraz więcej. Postawa mamy niewiele jednak pomagała. Konflikty trwały latami.
Ja i moje rodzeństwo musieliśmy to wszystko w jakiś sposób przepracować, przetrawić w nas samych, aby móc potem normalnie funkcjonować w społeczeństwie, zwłaszcza w szkole i w otoczeniu rówieśników. Pomimo prawie codziennego stresu w domu moje rodzeństwo i ja zawsze staraliśmy się mieć najlepsze oceny. Walczyliśmy o to, żeby być zaakceptowanymi, lubianymi i dobrze traktowanymi przez naszych rówieśników.
Dla mnie jednak najgorsze było uczucie, że nie mogę nic zmienić, a zwłaszcza sytuacji w domu. Nieważne, jak często prosiłam mojego tatę, żeby nie pił alkoholu, nie miało to żadnego wpływu na jego postępowanie. Ta niemoc i bezsilność towarzyszyły mi niemal przez całe moje dzieciństwo.
Pamiętam, jak pewnego dnia, kiedy wróciłam ze szkoły, mojej mamy nie było w domu. Dopiero wieczorem dowiedzieliśmy się, że miała poważny wypadek – uderzyła ją przyczepa od samochodu ciężarowego i o mało nie umarła. Miała połamane żebra i była w ciężkim stanie. Tata zamiast wziąć wtedy za nas odpowiedzialność, często wracał późno do domu kompletnie pijany. Mnie towarzyszył natomiast strach o mamę oraz o moje młodsze rodzeństwo. Czasem odwiedzała nas babcia, żeby przywieźć coś do jedzenia.
Nawet tak tragiczny wypadek mamy nie zmienił niczego w postępowaniu taty. Czułam się w tym wszystkim opuszczona i zdana na samą siebie. Nie miałam duchowego wsparcia ani zrozumienia wśród rówieśników. Permanentny stres panujący w domu sprawił, że chciałam się jak najszybciej z niego wyprowadzić.
Zależało mi na tym, aby za wszelką cenę odejść z domu. Z tego powodu poszłam na studia. Bardzo szybko też poznałam pewnego chłopaka, przy którym mogłam czuć się bezpieczna i kochana. Ale ponieważ sama nie potrafiłam kochać, nie był to zbyt szczęśliwy związek.
Z jednej strony opuściłam dom, aby zakończyć ten odwieczny horror, z drugiej strony nie czułam wewnętrznego szczęścia. Żyłam tak jakiś czas, oszukując siebie i partnera, który był bardzo wartościowym i kochającym człowiekiem. Myślę, że przez to właśnie, że nie potrafiłam go pokochać, tak naprawdę skrzywdziłam i jego, i samą siebie.
* * *
Po roku studiów, dokładnie miesiąc przed rozpoczęciem kolejnego semestru, zauważyłam u siebie symptomy grypy jelitowej. Gorączka, ból brzucha, wymioty, biegunka… Kiedy po kilku dnia wydawało mi się, że wyzdrowiałam, niektóre objawy się powtórzyły. Bardzo mnie to zaniepokoiło i postanowiłam udać się do lekarza. Nie udało się jednak znaleźć przyczyny pogarszającego się z tygodnia na tydzień mojego zdrowia. Wtedy też musiałam zrezygnować ze studiów i niestety, nigdy już potem nie wróciłam na ten kierunek, a była nim biologia. Miłość do natury miała mi towarzyszyć również w moim przyszłym życiu zawodowym, jednak moje plany zostały pokrzyżowane.
W tym czasie moi rodzice się rozwodzili. Nie miałam siły na naukę i szkołę, jak również na cały ten proces rozwodowy. Brakowało mi energii do życia. Codzienne bolesne skurcze jelit sprawiały, że zwijałam się jak dziecko i czekałam tak długo, aż ból minie. Zimne poty i ostry ból brzucha nie pozwalały mi w tych momentach oddychać.
Kiedy ból ustawał, brakowało mi sił, czasem już od samego rana. Chroniczne zmęczenie towarzyszyło mi zatem każdego dnia. Wchodząc po schodach, czułam się tak, jakbym była starym człowiekiem, a miałam zaledwie 20 lat. Częste potrzeby chodzenia do toalety były nie tylko uciążliwe, ale też bardzo upokarzające. Ciągłe tłumaczenie się innym, aby móc szybko skorzystać z toalety, stało się powodem tego, że powoli wycofywałam się z życia, jakie prowadzili normalni młodzi ludzie. Dopasowałam ostatecznie swoją codzienność do symptomów choroby.
Po rozstaniu moich rodziców bardzo szybko rozpadła się cała nasza rodzina. Mama wyjechała do Niemiec do pracy, aby móc finansować studia moje i mojego młodszego brata. Młodsze rodzeństwo bardzo szybko do niej dołączyło.
Pamiętam dzień, w którym mama wróciła na pierwszą Wigilię do domu i zobaczyła mnie po raz pierwszy po pół roku. Była poważnie zaniepokojona moim wyglądem i tym, że nic nie chciałam jeść. Pojechała ze mną nawet do szpitala. Tam dostałam kroplówkę oraz zrobiono mi rutynowe badania, po czym wysłano do domu, gdyż lekarzom nic nie udało się wykryć. Moja normalna waga ciała wahała się wówczas między 47 a 48 kilogramów, natomiast na początku mojej choroby ważyłam zaledwie 36–37 kilogramów…
Podejrzewano u mnie wrzody żołądka, w związku z czym dostawałam na to odpowiednie leki. Miałam nadzieję, że po tej kuracji wszystko minie. Bóle brzucha jednak nie ustępowały.
Jak się czułam psychicznie? Fatalnie. Nie lubiłam, wręcz nie cierpiałam samej siebie i tej niepełnosprawności. Nie rozumiałam, dlaczego tak naprawdę niczego nie da się w moim ciele wykryć. Dlaczego nie mam postawionej prawidłowej diagnozy i zastosowanego odpowiedniego leczenia? Wówczas nie zdawałam sobie sprawy z tego, że pokarm odgrywa ważną rolę w chorobie, więc niczego nie zmieniałam w moim stylu odżywiania. Nie miałam wtedy świadomości, jak powinno wyglądać prawidłowe dla mnie żywienie, a ówczesny jadłospis powodował coraz poważniejsze stany zapalne w moim ciele. Nie zdawałam też sobie sprawy z tego, że moje samopoczucie również ma duże znaczenie. I że ciało wysyła mi ważne sygnały.
Doszło do tego, że nienawidziłam swojej niezdiagnozowanej choroby i jej symptomów. Nie akceptowałam swojego samopoczucia. Czułam ogromne cierpienie i niemoc.
Dopiero po roku mój stan zaczął się na tyle stabilizować, że zaczęłam znowu przybierać na wadze. Wtedy też pomyślałam, że mogłabym wrócić na studia. To był czas, kiedy moje ciało w miarę się uspokoiło. Wydaje mi się jednak, że byłam bardziej przyzwyczajona do swoich dolegliwości i mogłam je w jakiś sposób kontrolować. Miałam nawet opracowany własny sposób na tę chorobę. Kiedy chodziłam na zajęcia, nic nie jadłam, posiłki spożywałam tylko wieczorami. To była moja najskuteczniejsza strategia, która się zawsze sprawdzała. Im mniej jadłam, tym mniej potem cierpiałam. Wbrew zaleceniom lekarzy ta taktyka bardzo się u mnie sprawdziła. Właśnie to mnie uratowało i pozwoliło ukończyć szkołę.
Po uzyskaniu dyplomu wyjechałam do Niemiec. Tam planowałam pobyć z rodziną oraz odbyć praktykę w aptece we Freiburgu. Jednak po dwóch miesiącach zapragnęłam większego świata. Otrzymałam telefon od bliskiej mi osoby z Wiednia. Podobno czekała tam na mnie ciekawa praca. Długo się nie zastanawiałam. Spakowałam walizkę i po tygodniu byłam już w Austrii.
Otrzymałam bardzo ciekawą pracę i zaczęłam naukę niemieckiego na Uniwersytecie Medycznym w Wiedniu. To miasto, kolebka kultury i sztuki, zafascynowało mnie tak bardzo, że marzyłam tylko o tym, aby zostać w nim co najmniej na rok. W wolnych chwilach chodziłam do teatru i opery z moją najbliższą wtedy koleżanką, Ulą. To ona pokazała mi Wiedeń i sprawiła, że byłam oczarowana pięknem tego urokliwego miasta.
Mój stan zdrowia nie był stabilny. Musiałam więc zawsze dostosowywać się do moich cielesnych dysfunkcji. Pomimo częstego uczucia głodu starałam się jeść małe ilości jedzenia. Jednak gdy tylko skusiłam się na przykład na pizzę, następnego dnia musiałam to odchorować.
Po roku planowałam wrócić do Niemiec, aby tam zająć się moją praktyką w aptece. Ponieważ dobrze opanowałam język niemiecki, ze śmiałością myślałam o znalezieniu pracy w moim zawodzie niedaleko rodziny. Wiedeń skradł moje serce, jednak tęsknota za bliskimi była większa.
Wkrótce po tym, jak złożyłam w pracy wypowiedzenie i został mi ostatni miesiąc do przepracowania, poznałam mojego przyszłego męża. To było bardzo romantyczne spotkanie w małej kafejce w centrum Wiednia. Ten moment zmienił wszystkie moje plany i miał wpływ na dalsze losy.
* * *
Robert na samym początku naszej znajomości okazał się inny niż osoby, które dotąd znałam. Sam fakt, że czułam bardzo intensywnie jego miłość i poczucie przynależności, przyczynił się do mojej decyzji, że zostanę z nim i nie wrócę do Niemiec.
Najbardziej imponował mi inteligencją i szarmanckim zachowaniem oraz swoją indywidualnością, taką wręcz innością. Był wegetarianinem i od samego początku znajomości opowiadał mi o tym, jak to jest nie jeść mięsa. Mówił mi o powodzie, dla którego zrezygnował z jedzenia mięsnych potraw, a mnie urzekła jego empatia wobec zwierząt. Sama dotąd nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo zwierzęta cierpią z powodu naszych przyzwyczajeń żywieniowych. Jego patrzenie na świat poruszyło mnie i zainspirowało.
Zaczęłam poszukiwać w różnych źródłach prawdy na temat jakości życia wegetarian. Było to dla mnie niesamowicie odkrywcze oraz głęboko poruszające doświadczenie, ponieważ nigdy wcześniej nie uświadamiałam sobie, jak okrutny jest los zwierząt przeznaczonych na ubój. Stopniowa rezygnacja najpierw z mięsa, a potem z produktów pochodzenia zwierzęcego otworzyła we mnie nowy wymiar siebie samej. Duchowo czułam się o wiele lepiej. A jak było z moim ciałem?
Muszę przyznać, że pod względem fizycznym nie czułam się lepiej. Czasem wydawało mi się, że symptomy się pogłębiają. Nie miałam jednak pojęcia o tym, że alternatywne produkty mięsne mogą mieć z tym coś wspólnego. Robert jako doświadczony wegetarianin bardzo często kupował produkty zastępujące mięso. Były to przede wszystkim produkty z białka pszenicy lub soi.
Nasz związek był na początku pełen namiętności, radości i wzajemnego szacunku. Po kilku miesiącach postanowiliśmy, że zamieszkamy razem. Nasze mieszkanie znajdowało się w pięknej dzielnicy Wiednia, w starej, ale bardzo zadbanej kamienicy. Każdego dnia po pracy cieszyliśmy się sobą i wspólnie spędzonym czasem. Z tej miłości zrodziło się coś więcej. Po kilku miesiącach zaszłam w ciążę. Ponieważ czuliśmy się ze sobą szczęśliwi, postanowiliśmy wziąć ślub.
W połowie ciąży pojawiły się niewielkie problemy. Miałam zalecenie, aby jak najwięcej odpoczywać. Stosowałam się do tego, jednak komplikacje nie ustępowały. W końcu musiałam poddać się zabiegowi podtrzymującemu ciążę, a potem po prostu cały czas leżeć. Nie było to dla mnie łatwe, ale z ufnością, że będzie lepiej, stosowałam się do zaleceń. Zajęłam się czytaniem książek oraz dbaniem o siebie – dla dzidziusia.
W tym trudnym czasie zamieszkaliśmy u rodziców Roberta. Dla mnie była to możliwość poznania jego ciepłej rodziny, jak również przyjęcia ogromnej pomocy z ich strony. Muszę dodać, że z perspektywy mojej historii nie byłam jednak do końca gotowa na oddanie swojej niezależności. Wtedy tak to właśnie odczuwałam. W tym aspekcie czułam powoli rosnący niepokój oraz frustrację, że nie mogę wrócić do życia ułożonego przeze mnie, w mojej własnej przestrzeni. Ponieważ byłam osobą, która zawsze ceniła sobie własną strefę wolności, zaczęły się tworzyć we mnie niewielkie konflikty – mimo że zarówno Robert, jak i jego rodzina chcieli dla mnie jak najlepiej.
Wszystkie moje objawy chorobowe ustąpiły dopiero w drugim trymestrze ciąży. Jest to zbieżne z nauką „Germańskiej Nowej Medycyny” doktora Hamera, który na podstawie swoich obserwacji wywnioskował, że choroby zazwyczaj ustępują w późniejszym okresie ciąży i jest to naturalny proces.
Ciąża i mój wyjątkowy stan przyczyniły się do tego, że nasze małżeństwo nieoczekiwanie stanęło przed pewnego rodzaju próbą. Często czułam się samotna i niezrozumiana przez męża. Robert pracował, a wieczorami studiował, co nie ułatwiało nam naszej i tak trudnej sytuacji. Również mieszkanie z jego rodzicami stawało się dla mnie coraz bardziej obciążające. Czułam pewnego rodzaju wewnętrzną presję. Miałam wrażenie, że moje osobiste granice robią się transparentne. Nagle zgadzałam się na rzeczy, na które nigdy wcześniej bym się nie zgodziła. Z poczucia wdzięczności starałam się iść na kompromisy, jednak w środku czułam, że tracę kontrolę nad moimi wewnętrznymi granicami. Mimo to nie potrafiłam tego artykułować w taki sposób, aby być dobrze zrozumianą. Nie chodziło wcale o język, ale o mój brak asertywności. Być może wynikało to z mojej niedojrzałości, być może z nieumiejętności radzenia sobie z przytłaczającymi mnie sytuacjami. Z jednej strony niczego mi nie brakowało. Miałam wszystko, czego zapragnęłam. Z drugiej strony w przestrzeni duchowej czułam się, jakbym była okradana z własnej osobowości, co oczywiście może być teraz błędnie rozumiane. Ja sama nie potrafiłam pogodzić się z sytuacją, w której nagle musiałam być od kogoś zależna. To uczucie bardzo przypominało mi sytuację z mojego dzieciństwa, a w efekcie utrudniało mi dobre relacje z mężem i ostatecznie z jego rodzicami.
Nadszedł ten moment, kiedy powitaliśmy na świecie nasze pierwsze wymarzone dziecko. Jocelyne miała tak piękne, duże oczy. To w nich zatraciłam swoje serce. Była malutka, ponieważ urodziła się dwa tygodnie wcześniej, niż wskazywał planowany termin. Była dla mnie maleńką kruszynką mojego wielkiego szczęścia. Nie odrywaliśmy od niej wzroku, wpatrzeni nieustannie w naszą maleńką miłość.
Po urodzeniu Jocelyne szybko wróciliśmy do naszego mieszkania w Wiedniu. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że moje ciało odmawiało posłuszeństwa. Ponownie pojawiły się silne bóle brzucha i pleców, skurcze jelit, których nie potrafiłam już ignorować. Wiele razy byłam w szpitalu, jednak jak zwykle niczego nie znaleziono. Ze względu na ból nie mogłam spać. Chciałam być taką prawdziwą mamą, która ma siłę i motywację do opieki nad własnym dzieckiem i dawać mu to, czego ono potrzebuje. Nie potrafiłam. Chciałam być dobrą, wesołą żoną, która ma siłę i energię również dla swojego męża. Zwyczajnie nie miałam na to sił. Nie wychodziłam na spacery z Jocelyne do około godziny 15:00, ponieważ dopiero po południu uspokajał się mój brzuch. Nie musiałam wtedy tak często chodzić do toalety. Zarówno ja, jak i Robert nie mogliśmy znaleźć wytłumaczenia dla mojego chronicznego wyczerpania. Nasz związek zaczął na tym cierpieć.
Znów poczułam się osamotniona, nie czułam wsparcia i pomocy ze strony bliskich. Zupełnie tak samo jak wtedy, gdy rezygnowałam ze studiów. Zupełnie tak samo, jak kiedy byłam dzieckiem. Czułam bezsilność.
Dopiero mniej więcej po roku wszystko zaczęło się stabilizować. Powoli nabierałam sił. Fakt, że miałam malutkie dziecko, dawał mi motywację, aby w miarę mojej ówczesnej wiedzy zdrowo się odżywiać i mobilizować swoją energię.
Ponieważ nadal nie otrzymałam właściwej diagnozy, próbowałam żyć tak, jak wszyscy dookoła mnie. Zaczęłam marzyć nawet o tym, aby mieć drugie dziecko.
Po dwóch latach pojawił się Joel. W ciąży z moim synkiem czułam się znacznie lepiej niż za pierwszym razem. Nie mieszkaliśmy już w Wiedniu. Ze względu na potrzebę spokoju i kontaktu z naturą postanowiliśmy wyprowadzić się na wieś. Codzienne długie spacery z córeczką dawały nam wiele energii. Ciąża była zatem bardzo przyjemna, a sam poród – magiczny. Moje dzieci urodziłam naturalnie, ale ze znieczuleniem zewnątrzoponowym. Takie doświadczenie jest zwyczajnie piękne, ponieważ czułam wszystko oprócz bólu. A ponieważ ból towarzyszył mi przez długie lata, zapragnęłam go w tych momentach po prostu uśmierzyć. Dla mnie była to najlepsza decyzja.
Kiedy trzymałam maleńkiego Joela w moich ramionach, czułam, że ponownie dotykam nieba. Ta cisza między nami, to zdumienie… Nie ma słów, które opiszą miłość między matką a jej nowo narodzonym dzieckiem. Po raz kolejny szczęście wypełniało całe moje ciało. Czułam się spełniona. Moje marzenie o posiadaniu córeczki i synka spełniło się.
Kilka dni po urodzeniu Joela sytuacja z moim zdrowiem zaczęła się powtarzać, dokładnie tak jak po narodzinach Jocelyne. Tym razem o wiele intensywniej. O wiele gorzej. Nocą w trakcie snu pociłam się tak mocno, że przebierałam się dwa, a czasem nawet trzy razy. Łóżko i piżama były całe mokre. Podkładałam sobie duży ręcznik, aby nie zamoczyć materaca. Bóle pleców budziły mnie co kilka minut. To był ból tępy, głęboki, promieniujący od okolicy krzyża aż po płuca. Nie potrafiłam zlokalizować jego źródła. Myślałam, że to kamienie w nerkach, może wrzody na żołądku…
Poza tym każdej nocy budził mnie płacz głodnego maleństwa. Pierwszy miesiąc po przyjściu Joela na świat był chyba najgorszym w moim życiu doświadczeniem związanym z chorobą. Już sam brak snu spowodował u mnie całkowite wyczerpanie. Moja córeczka Jocelyne czuła, że nie miałam dla niej zbyt wiele sił. Przestała w tym czasie jeść. Starałam się być obecna również dla niej na tyle, na ile potrafiłam. Ale wiem, że przeżywała wtedy bardzo ciężkie chwile. Nie żądała uwagi, była spokojna, cichutka i bardziej wycofana. I tak codziennie.
Z dnia na dzień było ze mną coraz gorzej. Ponieważ czułam, że dzieje się coś poważnego, prosiłam Roberta, żeby zawiózł mnie do szpitala. Ale jak zawsze nic nie wykryto. Czułam bezsilność.
Robert kończył wtedy studia. Był bardzo zajęty egzaminami i pracą. Nie mogłam na niego liczyć, byłam sama z maleństwami. Z pomocą przyjechała wtedy z Niemiec moja mama. Była przerażona moim wyglądem. Poprosiła mnie, żebym szukała pomocy w innym szpitalu bądź u innych lekarzy, ponieważ czuła, że dzieje się ze mną coś złego. Posłuchałam jej. Jednak znów wróciłam do domu bez diagnozy. Kiedy po dwóch tygodniach mama wyjechała, moje objawy osiągnęły szczyt.
Gdy przeglądałam się w lustrze, widziałam spuchnięte, przymknięte oczy i siną twarz. Patrzyłam na siebie i wiedziałam, że potrzebuję ratunku. Kiedy czasem nie byłam w stanie się umyć, nie byłam w stanie wstać z łóżka, dzwoniłam do mojej teściowej Liliany z prośbą o pomoc. Zanim jednak zdążyłam coś powiedzieć, padało: „Czego chcesz, Ewelina?”. Potem zawsze mówiła, że ma dużo pracy. Taka odpowiedź padała za każdym razem, kiedy znów – pomimo bolesnych słów – prosiłam o pomoc. Nigdy nie miała dla mnie czasu.
Nikt nie brał mojego stanu na poważnie, więc i ja starałam się przymykać oko na moją bezsilność. Codziennie przypominałam Robertowi: „Proszę, dzwoń do mnie często, jeśli nie będę odbierać, przyjedź”.
Często chciałam, aby Robert po prostu został w domu. Jednak wiedziałam, że nie może tego zrobić, a ponieważ lekarze nie byli w stanie postawić diagnozy, to być może i on myślał, że nie jest to nic poważnego.
To był czas tak bolesny i tak obnażający moją słabość, jak żaden inny w moim życiu. Czułam całą sobą, że odchodzę z tego świata, pozostawiona sama sobie z maleńkimi dziećmi. Kiedy wokół mnie świat się kręcił całkiem normalnie, całkiem zwyczajnie, ja czułam, że umieram.
* * *
Pewnej nocy zaczął boleć mnie brzuch na dole, po prawej stronie. Ten rodzaj bólu był czymś nowym dla mnie: ostry, palący i bardzo intensywny. W porównaniu z codziennymi bólami pleców i brzucha, które do tej pory odczuwałam, był inny. Następnego ranka nie mogłam ruszać prawą nogą. Tym razem już nie prosiłam, tylko zażądałam od Roberta, aby szybko wrócił do domu. Wiedziałam, że po raz kolejny muszę jechać do szpitala. Pomyślałam o wyrostku robaczkowym, gdyż tydzień wcześniej mój brat Dawid zadzwonił do mnie, żeby powiedzieć, że miał operację jego wycięcia. Myślę, że gdybyśmy nie rozmawiali wtedy, nie wzięłabym swojego stanu na poważnie i aby dać spokój najbliższym, zostałabym w domu z dziećmi.
Robert przyjechał po mnie, a jego rodzice zajęli się maleństwami. Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy po raz kolejny do szpitala, tym razem do Wiener Privat Klinik w Wiedniu. W drodze do kliniki ból mijał. Pomyślałam wtedy, żeby zawrócić. Przeczuwałam, że dzieje się ze mną coś poważniejszego, dlatego może byłoby lepiej wrócić do dzieci. Całą drogę towarzyszyły mi lekki niepokój i drżenie w sercu.
Wchodząc do gabinetu lekarskiego, ciągnęłam za sobą prawą nogę. Nie czułam jej już wcale. Profesor Funovicsspojrzał na mnie, milczał. Chciał zobaczyć objętość mojego brzucha. Był spuchnięty i wyglądał, jakbym znowu była w ciąży, przynajmniej w czwartym miesiącu. Niepokój ogłuszał moje zmysły. Nie potrafiłam już nawet mówić. Czułam strach, że nie wrócę do moich dzieci.
W bardzo krótkim czasie znalazłam się na sali operacyjnej. W trakcie operacji miałam sen. Niby zwyczajny, ale chyba niósł ze sobą przesłanie. Widziałam Roberta trzymającego za ręce nasze dzieci. Były już troszkę większe, mogły stać na własnych nóżkach. Wszyscy troje patrzyli na mnie wymownie, jakby chcieli powiedzieć, że na mnie czekają, że muszę do nich wrócić. Do dzisiaj mam ten obraz przed oczami… był taki wyraźny, taki dosadny.
Kiedy się obudziłam, nie mogłam oddychać. Dusiłam się. Krzyczałam o pomoc! Wokół były pielęgniarki i trzymały mnie za ręce, mówiąc, że wszystko jest dobrze. Dostałam tlen. Budziłam się może na minutę, potem znowu zasypiałam. Przebudziłam się dopiero następnego dnia wieczorem. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się dookoła siebie. Na rękach i w szyi miałam wejścia do kroplówek. Wisiał nade mną szereg wlewów z antybiotykami podłączonych do moich żył. Nie mogłam się ruszyć, w całym ciele czułam ból, nie mogłam oddychać.
Mój brzuch był na pół rozcięty i zszyty, nie wyglądało to dobrze. Kiedy zaczęło do mnie docierać, że w tym wszystkim, co widzę i co czuję, nadal żyję, poczułam spokój i ulgę, że w końcu wydarzyło się coś dobrego w kierunku rozwiązania tej wieloletniej tajemnicy. Wszystko mnie bolało, a po policzkach spływały mi łzy… Czułam pokorę, niezmierną pokorę. „Moje dzieci są w domu, czekają na mnie, potrzebują mnie” – myślałam sobie.
Po jakimś czasie przyszedł profesor Funovics, spojrzał na mnie z uśmiechem i pogratulował mi, że się obudziłam. Powiedział, że połowę drogi mamy już za sobą. Teraz tylko muszę odpoczywać i być silna. Tak też się stało. Potrzebowałam aż sześciu transfuzji krwi! Dopiero w tym momencie uświadomiłam sobie, jakimi wielkodusznymi ludźmi są ci, którzy oddają krew. Że krew, ta właśnie krew płynąca w moich żyłach, ratuje mi życie. Poruszyła mnie świadomość tego.
Z dnia na dzień nabierałam sił. Po około trzech dniach mogłam wypowiedzieć swoje pierwsze słowo. Czy można to sobie w ogóle wyobrazić? Nie mieć siły na to, aby mówić? Nie mieć siły nawet na uśmiech ani na płacz?
Pewnego dnia przyjechał Robert z dziećmi. Jocelyne patrzyła przez chwilę na mnie, potem pobiegła do taty, żeby z nią coś narysował. Przy mnie leżał malutki Joel, słodko spał. Byli u mnie może dwie godzinki – dłużej byłoby to trochę męczące dla dzieci.
Robert przebierał Joela na sofie, którą miałam w pokoju. Kiedy tak patrzyłam, jak zajmuje się dziećmi, jest im całkiem oddany, poczułam prawdziwą, naprawdę głęboką miłość do niego. Niewiele było sytuacji, w których mogłam zobaczyć w Robercie człowieka oddającego siebie całkowicie dzieciom czy mnie. Nasze pierwsze wspólne lata były pełne wyzwań. Nie były łatwe. Jednak ten moment wymazał wszystko w jednej chwili.
Z dnia na dzień czułam się silniejsza. Kiedy wróciłam z kliniki do domu, kolejne trzy miesiące musiałam leżeć w łóżku. Nie mogłam dźwigać dzieci, długo stać, gotować ani zrobić zwyczajnie prania. Z tego względu codziennie przyjeżdżała do mnie pielęgniarka. Była to przemiła kobieta, która towarzyszyła mi we wszystkich pracach domowych oraz opiekowała się dziećmi. Chodziła z nimi na spacery, bawiła się z Jocelyne. Była osobą, z którą mogłam porozmawiać, podzielić się przemyśleniami czy zainspirować w temacie macierzyństwa.
W każdy piątek miałam wizytę u profesora Funovicsa. Cotygodniowe kontrole oraz rozmowy z nim dawały mi w pewnym sensie duchową podporę. Profesor był bardzo temperamentnym człowiekiem, konkretnym i pewnym siebie. Bardzo mi się to podobało. Jego osobowość dawała mi siłę, inspirowała mnie. Spotkania z nim były dla mnie jak źródło, dzięki któremu mogłam zwiększyć swoją wewnętrzną energię.
Mojego synka wzięłam na ręce dopiero po mniej więcej trzech miesiącach od operacji. Córeczki jeszcze przez długi czas nie mogłam dźwigać.
Długo nie potrafiłam zrozumieć faktu, że to wszystko, co wydarzyło się po urodzeniu Joela, jest i było realne. Miesiącami wpadałam nieoczekiwanie w płacz, coś w rodzaju reakcji potraumatycznej. Często myślałam, że to obudzenie się po operacji jest snem, że tak naprawdę nadal śpię. To były realne myśli, które mnie bardzo pochłaniały. Z jednej strony czułam ulgę, że dowiedziałam się, iż choruję na chorobę Leśniowskiego-Crohna. Z drugiej miałam wrażenie, że część mnie umarła. Czułam, że jest inaczej, niż było przed operacją. Tak czuję do dzisiaj: coś się zmieniło i to na zawsze. Prawdopodobnie pozostanie to już dla mnie nieodkrytą tajemnicą. Jakaś część mnie odeszła.
* * *
Po operacji stałam się jeszcze wrażliwsza. Już od dzieciństwa byłam osobą wrażliwą, lecz po tym doświadczeniu uświadomiłam sobie, że stan ten się pogłębił. Zauważyłam też, że o wiele intensywniej odbieram uczucia oraz intencje innych ludzi, również obcych. Bardzo powoli odkrywałam siebie samą i moją nową wrażliwość wobec otoczenia. Zauważyłam, że stresuje mnie pobyt w dużych miastach. Doskonale pamiętałam, jakim ukojeniem były dla mnie spacery z dziećmi po lesie. Przypomniało mi się też moje dzieciństwo, kiedy potrafiłam cały dzień przebywać w lesie, nawet nie wiedząc dlaczego. Najwyraźniej jako dziecko byłam bliżej siebie, niż kiedy dorosłam. Dzisiaj uświadamiam sobie, że właśnie to było powodem mojej choroby. Odejście od siebie samej.
Mijały miesiące. Moje samopoczucie było stabilne, ale nie optymalne, ponieważ jadłam wszystko to, co do tej pory. W tym aspekcie wiele się nie zmieniło. Czasem miewałam silne bóle brzucha, jak również musiałam częściej chodzić do toalety. Ponieważ ciężko mi było znaleźć taką pracę, która byłaby dostosowana do moich objawów chorobowych, zdecydowałam się na bycie pełnoetatową mamą do czasu, kiedy dzieci będą mnie mniej potrzebowały. Ta decyzja niosła za sobą wiele konsekwencji. Jedną z nich było to, że całkowicie oddałam mojemu mężowi odpowiedzialność finansową. Utraciłam również możliwość powrotu do zawodu. Bycie mamą zajmującą się wyłącznie dziećmi nie zostało do końca zaakceptowane przez rodzinę Roberta, a mój mąż nie zawsze stał po mojej stronie. Nikt nie rozumiał mojej choroby. Nie czułam się również rozumiana przez moich najbliższych. Często za to czułam się winna oraz myślałam, że znajduję się w sytuacji bez wyjścia.
Ten wewnętrzny stres spowodował coraz więcej dolegliwości, które pojawiały się w moim ciele. Bałam się, że choroba powróci. Obawiałam się, że moje życie już nigdy nie będzie takie jak dawniej, że nie będę mogła normalnie pracować. Bałam się, że już zawsze będę zależna finansowo od mojego męża.
Te i inne myśli jeszcze bardziej nadwyrężały moje zdrowie i powodowały, że nie byłam szczęśliwa w swojej roli. Mimo iż kochałam moje dzieci ponad wszystko, czułam, że nie mogę jednocześnie spełniać się w innych rolach, które pozwolą mi na niezależność finansową.
Myślę, że sama nakładałam na siebie presję, której wtedy nie potrafiłam udźwignąć. Wiele zmieniło się również w relacjach z mężem, ponieważ zależność od niego pociągnęła za sobą wiele konfliktów.
Minął rok od operacji, kiedy zdecydowałam się na rutynowe badania jelit. Wyniki bardzo mnie przeraziły. Zapalenia w jelicie powróciły.
Nie zdawałam sobie wtedy jeszcze sprawy z tego, jak duże znaczenie przy chorobie ma moje duchowe samopoczucie. Tak naprawdę po operacji niewiele zmieniło się w moim myśleniu. Sabotowałam moją najpiękniejszą rolę w życiu na rzecz jakichś wizji bycia osobą niezależną. Nie potrafiłam przyjąć rzeczywistości, zaakceptować jej i stać się w niej najlepszą wersją siebie.
Ta presja, którą sama sobie stwarzałam, prowadziła do tego, że nie potrafiłam żyć w harmonii i wewnętrznym spokoju, a to spowodowało, że moje ciało również nie potrafiło się zharmonizować. Stres degradował mnie od wewnątrz, a ja pozwalałam na to.
Dzisiaj myślę, że to był jeden z kluczowych powodów, dla których moja choroba po prostu się utrzymywała. Mocny wstrząs po tym, jak dowiedziałam się, że zapalenia wróciły, spowodował, że rozpoczęłam poszukiwania ostatecznego rozwiązania moich problemów.
Mając zaledwie 30 lat, czułam się, jakbym już była na skraju mojego życia. Postanowiłam pożegnać się z moją chorobą na zawsze. Nie wiedziałam jeszcze, gdzie szukać rozwiązania, gdzie w tym chaosie bezsilności i braku pojęcia rozpocząć własną ścieżkę ratującą moje życie. Chociażby tylko dla dzieci, aby dla nich być. Rozpoczęłam więc od tego, żeby zbudować zaufanie w to, że każda podjęta próba poprowadzi mnie w kierunku uzdrowienia.
Na początku zaczęłam rozglądać się za książkami, które zawierały wiedzę na tematy dotyczące moich dolegliwości. Śledziłam również wszelkie informacje i ciekawostki poświęcone zdrowiu w internecie. Szukałam ludzi, którzy zajmują się uzdrawianiem, od medycyny konwencjonalnej po szamanizm. Byłam tak pochłonięta znalezieniem rozwiązania, poszukiwaniem odpowiedzi na swoje wątpliwości, że nie interesowało mnie, czy coś jest naukowo potwierdzone, czy też nie. „Kto szuka, ten znajdzie”. Mocno trzymałam się tej prawdy.
Po jakimś czasie spotkałam kobietę, która zajmowała się energetycznym uzdrawianiem i – jak mi się wydawało – mogłaby mi pomóc. Na imię miałaAnelis. Jeździłam do niej co tydzień. Nasze sesje wyglądały tak, że kładłam się na specjalnym łóżku do masażu, w tle płynęła muzyka medytacyjna, Anelis trzymała mnie za stopy i powtarzała coś, co brzmiało jak modlitwy. Po niedługim czasie czułam się bardzo zrelaksowana.
Anelis często opowiadała mi o uzdrowicielu z Brazylii, który podobno przywrócił zdrowie setkom tysięcy ludzi cierpiących na najcięższe choroby. Uzdrowiciel nazywa się João de Deus. Odnalazłam go zatem w tym samym dniu, w którym się o nim dowiedziałam, w internecie. Przeczytałam artykuły o nim i obejrzałam dokumenty na temat jego pracy. João jest kontrowersyjną postacią w mediach, jednak jego działania duchowe przyczyniły się do ogromnej transformacji w mojej głowie.
Anelis wspomniała, że João będzie niedługo w Austrii, w Salzburgu. Obiecałam sobie, że muszę tam pojechać. Mój mąż zaproponował, że pojedziemy do Salzburga z dziećmi. Czekałam niecierpliwie na to wielkie wydarzenie, bardzo wierzyłam, że ta forma uzdrowienia może mi pomóc.
Nadszedł ten dzień, pojechaliśmy do Salzburga. Spotkanie zorganizowane było w wielkiej hali. Około pięciu tysięcy ludzi czekało przy wejściu do budynku. My razem z nimi.
Czułam energię tych osób. Chorzy, osoby na wózkach inwalidzkich, matki, które miały na rękach chore dzieci czekające z nadzieją na ten dzień. Wszystko to, co działo się już przed wejściem, było dla mnie tak wzruszające, że nie potrafiłam powstrzymać łez. Moje dzieci grzecznie stały z nami i czekały cierpliwie na otwarcie drzwi wejściowych.
W końcu mogliśmy wejść, usiąść i czekać na João. Nie wiedzieliśmy, co nas tak naprawdę spotka. João posiada swoją klinikę Casa de Dom Inacio w małej miejscowości Abadiania w stanie Goias, około 120 km od stolicy Brazylii. Tam również wykonuje zabiegi u ludzi, którzy tego chcą, zabronione w Salzburgu. Wkłada długie nożyce przez nos w stronę zatok górnych, wykręcając je we wszystkie strony i wyciągając część tkanek. Pacjent jest całkowicie przytomny, nie znajduje się pod żadną narkozą, nie ma również podanego znieczulenia miejscowego. Chory po takim zabiegu jest trochę słaby, ale nie potrzebuje dodatkowej opieki medycznej. W Europie, ze względów higienicznych, nie wolno przeprowadzać zabiegów chirurgicznych bez użycia profesjonalnych urządzeń medycznych oraz bez udziału kompetentnych lekarzy. Wszystko to ma na celu zapewnienie bezpieczeństwa pacjentom i minimalizację ryzyka infekcji.
Każdy z uczestników spotkania mógł jedynie przejść obok João i tylko poprzez spojrzenie w oczy i dotknięcie ręki było możliwe uzdrowienie.
Myślę, że każdy, kto stracił nadzieję na wyzdrowienie, szuka innych możliwości wyleczenia. I dlatego kieruje się nieraz w stronę duchowego uzdrowienia, skoro ciało samo nie potrafi się zregenerować. Jedni rezygnują i nie walczą. Inni nie poddają się i wszędzie szukają rozwiązania i pomocy.
Całodzienne sesje z João trwały trzy dni. Były połączone z występami pięknej piosenkarki Kany i towarzyszyły im emocjonalne i wzruszające świadectwa ludzi z całego świata, którzy doświadczyli uzdrowienia. Trzy dni z dziećmi były dla nas dość męczące, ale kiedy wracaliśmy do domu, czuliśmy się spokojnie i błogo. To uczucie pamiętam do dziś.
Ja i Robert byliśmy wypełnieni mocą tej energii. Czuliśmy się zmęczeni, ale jacyś inni. W trakcie tych kilku dni było tyle medytacji, modlitwy, muzyki, płaczu i śmiechu, ile nie przeżyliśmy jeszcze nigdy wcześniej ze sobą.
W drodze powrotnej dzieci szybko zasnęły w samochodzie. My jechaliśmy w milczeniu. To był czas, w którym mogliśmy wspólnie dotknąć chyba innego wymiaru. Czy to przyczyniło się do ustania choroby? Nie wiem. Wiem tylko jedno. To był czas, w którym zaczęły następować radykalne zmiany w moim życiu.
* * *
Od tego momentu zaczęło zmieniać się wszystko. Przede wszystkim moje myśli, dotychczasowe przekonania. Umilkły moje sabotujące mnie przeświadczenia na temat tego, jaką mam być osobą. Zaczęłam widzieć w tym, co robię, pewną zgodność z samą sobą.
Mimo że nie wróciłam do zawodu i nie zdecydowałam się na pracę, zaczęłam rozkoszować się rolą mamy dla swoich dzieci. Czułam również szczerą wdzięczność za to, że mogę nią być tak naprawdę. Tak w pełni, jak nigdy dotąd. Zgodziłam się całkowicie ze swoją rolą, dzięki czemu więcej nie odczuwałam wewnętrznej presji. Nie muszę chyba wspominać o tym, że dzieci również stały się o wiele spokojniejsze i szczęśliwsze.
Pojawiało się we mnie coraz częściej uczucie wdzięczności, tak zwyczajnie za wszystko, co mnie spotkało. Za dzień, który mogłam wspaniale przeżyć z moją rodziną. Za wszystko, co mogliśmy wspólnie zrobić. Wyjazdy w góry, smaczne jedzenie czy wspólny urlop i razem spędzony czas.
Każdego ranka, zanim wstałam, wsłuchiwałam się w śpiew ptaków. Kiedy padał deszcz bądź wiał silny wiatr, potrafiłam rozkoszować się tą chwilą, leżąc jeszcze pod ciepłą kołdrą. To uczucie wdzięczności, które odkrywałam we wszystkim, co mnie spotykało w życiu, jak się okazywało, leczyło nie tylko moją duszę, ale również ciało.
Zmieniłam też styl żywienia. Zrezygnowałam z pełnego ziarna, serów, alkoholu. Był czas, w którym oczyszczałam swoje ciało, nie spożywając niczego.
Był również czas, kiedy odżywiałam się tylko surowymi pokarmami. Bardzo dobrze się wtedy czułam. Miałam mnóstwo pozytywnej energii, którą wykorzystywałam dla rodziny, a nawet na sport, spacery, wędrówki po górach. Czułam się, jakbym była oczyszczona od środka. Zaczęłam odczuwać lekkość, czystość wewnętrzną i mentalną. Zauważyłam ogromną różnicę pomiędzy tym, jak było ze mną kiedyś, a jak jest teraz, gdy zaczęłam jeść surowe warzywa i owoce lub tylko pić soki.
Oczyszczanie jako proces trwało jakiś rok, z niewielkimi przerwami, kiedy jadłam wszystko, co chciałam. Tutaj muszę dodać, że dla mnie jedzenie wszystkiego oznaczało wszystkie rodzaje warzyw i owoców, również gotowanych. Ryż, makarony bezglutenowe, ziemniaki, sosy. Zrezygnowałam jedynie z produktów przetworzonych, mlecznych, glutenowych i mięsnych.
Ten sposób życia, jak również higiena duchowa stworzyły przestrzeń, w której przestałam chorować na cokolwiek. Do tej pory nie choruję na grypę, nie mam alergii ani ataków choroby od wielu lat. Mogę z pełną świadomością powiedzieć, że jestem zdrowa i pełna energii. Również moje dzieci i mój mąż przestali zapadać na różnego typu infekcje.
Dzisiaj wiem, jak istotny jest aspekt duchowy i jak istotne jest pożywienie. W gruncie rzeczy to jest to samo. To, czym się żywimy, zarówno energetycznie, jak i fizycznie, odzwierciedla nasz stan ducha i ciała. Tym właśnie jesteśmy.
Jestem dzisiaj świadoma tego, jak istotne jest oczyszczenie ciała, zanim zdecydujemy się na zmianę stylu życia. To jest tak, jakbyśmy mieli dom, w którym żyjemy już jakieś 30 lat i sprzątamy w nim tylko to, co znajduje się na powierzchni, czyli sam kurz. Przez trzy dekady zbieramy w nim wszystkie rzekomo ważne i potrzebne rzeczy. Po tylu latach bez gruntowego sprzątania ten dom nie będzie piękny, nie będzie czysty i harmonijny. Wtedy niewiele pomoże zapalenie świeczki czy kupienie nowego kwiatka doniczkowego. Nie pomoże wstawienie nowej kanapy. Dlatego uważam, że gruntowne sprzątanie, przynajmniej raz w roku, bardzo ułatwia odnawianie harmonii i spokoju w takim domu. Myślę, że każde ciało tego potrzebuje. I właśnie takim łatwym sposobem udało mi się uciszyć chorobę Leśniowskiego-Crohna.
Dziś wiem, że choroba Leśniowskiego-Crohna nie ma miejsca, ale również sensu w moim życiu. Bo dziś jestem zdrowa zarówno duchowo, jak i fizycznie. Ale to nie wszystko. Za moją drogę jestem wdzięczna światu i ludziom. Dzięki temu, co dotychczas wydarzyło się w moim życiu, widzę, jak bardzo to wszystko było mi potrzebne. Wydaje mi się, że było to też spójne z moim przeznaczeniem.
Dziś jestem przekonana, że wszystko, co dzieje się w życiu, ma głęboki sens. We wszystkim, czego doświadczamy, jest przesłanie w kierunku naszego serca, w kierunku rozpoznania, kim jesteśmy. Kim jesteśmy naprawdę, a kim myślimy, że powinniśmy być, i jak ważny jest moment rozpoznania tego procesu.
Wtedy, gdy najbardziej potrzebowałam pomocy, a o nią nie prosiłam, straciłam niemal życie, a moje dzieci prawie straciły mamę. Nauczyłam się więc wyrażać swoje potrzeby w komunikacji z bliskimi. To spowodowało we mnie rezygnację z przeświadczenia, że muszę być zawsze silna i niezależna. To nieprawda. Wszyscy jesteśmy zależni od siebie i potrzebujemy siebie. Wszyscy potrzebujemy ciepła drugiej osoby.
Nauczyłam się rozumieć swoje ciało. Czego ono potrzebuje, a czego nie potrzebuje. Nauczyłam się widzieć życie takim, jakie ono jest, i umieć je za to kochać. Po prostu kochać i być wdzięcznym za to proste istnienie.
Po operacji obudziłam się, ale się nie przebudziłam. Wszystkie bolesne doświadczenia były dopiero zaproszeniem do życia. Przez wiele lat nie miałam świadomości tego. Na początku walczyłam z bólem i chorobą. Ten proces trzymał mnie w niewoli. Dziś rozumiem to, czego wtedy nie widziałam. Byłam ślepcem, który walczył ze swoją ślepotą.
Myślę, że takie wyrażenia, jak „walczyć z chorobą” czy „pokonanie choroby” niewiele pomogą nam w uzdrowieniu. Choroby się nie pokonuje, z chorobą się nie walczy. Choroba jest odzwierciedleniem naszej dysharmonii, jej manifestacją. Nie powinniśmy zatem zwalczać symptomu, lecz odnaleźć jego przyczynę. To jest najistotniejsza prawda.
Każda nasza duchowa trauma, negatywne przekonania, niszczące myśli wpływają na naszą duszę, a także na nasze ciało. Dopiero gdy zdamy sobie z tego sprawę, mogą pojawić się impulsy i działania istotne dla naszego uzdrowienia.
Uzdrowienie stało się dla mnie zrozumieniem istoty i esencji życia. Zrozumieniem otaczających nas praw natury.
Głębokie spojrzenie w oczy Bogu, miłości i życiu. Ukłon w kierunku surowych praw natury i radykalne dostrojenie swojego życia do nich pozwoli nam żyć w zdrowiu, spełnieniu, wolności. Pozwoli nam poczuć, że jesteśmy bezpieczni, że jesteśmy na właściwej drodze.
