Dom w środku lasu - Andrzej Kuchta - ebook

Dom w środku lasu ebook

Andrzej Kuchta

3,5

Opis

Nowy właściciel przyjeżdża do wioski z zamiarem rozpoczęcia nowego życia. Na miejscu zastaje zabytkowy budynek, w którym miał zamieszkać, w kompletnej ruinie. Zmuszony jest wynająć pokój po sąsiedzku i podjąć walkę o swój dom. okazuje się, że budowla jest nie tylko interesującym obiektem architektonicznym, skrywa również kilka tajemnic, których odkrycie wymagać będzie ofiar…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (4 oceny)
1
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Kuchta

Dom w środku lasu

© Andrzej Kuchta, 2017

Nowy właściciel przyjeżdża do wioski z zamiarem rozpoczęcia nowego życia. Na miejscu zastaje zabytkowy budynek, w którym miał zamieszkać, w kompletnej ruinie. Zmuszony jest wynająć pokój po sąsiedzku i podjąć walkę o swój dom, ścigając ludzi, którzy go niszczą. Z czasem okazuje się, że budowla jest interesującym obiektem architektonicznym, jednak skrywa kilka tajemnic, których odkrycie wymaga ofiar…

ISBN 978-83-8104-581-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Andrzej Kuchta

Tekst © copyright by Andrzej Kuchta

Wyłączne prawa do niniejszej publikacji oraz do treści i fabuły posiada autor. Kopiowanie, publiczne odtwarzanie, przesyłanie drogą elektroniczną, zamieszczanie na nośnikach elektronicznych oraz umieszczanie w Internecie, może odbywać się wyłącznie za osobistą zgodą autora. Wszelkie tego rodzaju działania, będą z całą mocą ścigane z mocy przepisów o Prawie Autorskim i Prawach Pokrewnych. Decydując się na powielanie treści niniejszej publikacji, narażasz się na konieczność uiszczenia opłat autorskich.

© Wydawca, skład: mfm.pl

Redakcja: e-korekta.pl

Druk: eikon.net.pl

Okładka: Andrzej Kuchta

Media-marketing: brand24.pl

Wydanie I

Międzychód 2017

ISBN: 978-83-946976-1-7

www.domwsrodkulasu.pl

facebook.pl/domwsrodkulasu

I

— STOOOOP! Cholera jasna! Co ty robisz?! — krzyknąłem, ale było już za późno.

Mur runął z głośnym łoskotem. Terenówka stanęła w miejscu i ucichła. Zgasły światła i zrobiło się tak cicho, że było słychać przepłoszone dzikie kaczki w pobliskim stawie. Ruszyłem biegiem w kierunku tego samochodu, co jednak nie było takie łatwe, bo cegły rozsypały się na kilka metrów wokoło budynku, spadając też na drogę. W niemal całkowitej ciemności trudno je było omijać.

Nagle rozległ się dźwięk uruchamianego silnika, a po chwili odgłos opon toczących się po szutrowej drodze. Zorientowałem się, że samochód się oddala. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej. Ledwo go widziałem. Wydawało mi się, że jedzie z wyłączonymi światłami, ale być może ich nie zauważyłem z powodu tumanów kurzu, unoszących się wciąż w powietrzu. Przestraszyłem się, bo tuż obok mnie coś ślizgało się po ziemi. Po odgłosie poznałem, że to stalowa linka. Była zapewne przyczepiona do terenówki i prawdopodobnie posłużyła do zburzenia ściany. Wyciągnąłem komórkę, żeby zadzwonić na policję. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że kompletnie nie ma tutaj zasięgu.

Na jakikolwiek pościg nie miałem szans. Było już zbyt ciemno, a terenówka wjechała do lasu. Najwyraźniej kierował nią ktoś, kto znał ten las i tę drogę na tyle dobrze, że mógł się po nich poruszać nawet po ciemku. Natomiast ja tego miejsca kompletnie nie znałem. Byłem tu pierwszy raz. Z bezsilności zacząłem nerwowo kopać cegły leżące na drodze, które przeszkodziły mi w pościgu. Tworzyły one zadziwiająco skuteczną barierę pomiędzy mną a znikającą pomiędzy drzewami terenówką. Bezpieczny przejazd moim zwykłym rodzinnym vanem okazał się niemożliwy. Nieco się uspokoiłem, kiedy zacząłem odczuwać wyraźny ból stóp.

Cegły były większe i cięższe od tych, których zwykle używa się do budowy domu. Różniły się między sobą kształtem i wielkością, więc zapewne były kiedyś robione na specjalne zamówienie. Szkoda — pomyślałem. Ciekawe, ile będzie kosztowało odbudowanie tej ściany i czy w ogóle da się ją odbudować w dotychczasowym kształcie… Sprawa nie była taka prosta. Budynek był bardzo stary i zabytkowy. Zbudowany metodami, których już dawno się nie stosuje. Wymagał szczególnej troski i ochrony. A teraz, akurat dzisiaj — kiedy tu przyjechałem — został pozbawiony sporego fragmentu ściany. Kto to mógł zrobić? Po co? Co za ludzie?

Doszedłem do wniosku, że to miejsce jest chyba zbyt niebezpieczne, by przeczekać tu noc. Zawróciłem kilkadziesiąt metrów w kierunku wsi, nieco bliżej zabudowań. Siedziałem w samochodzie, w miejscu, które wydawało mi się bezpieczne, bo w zasięgu światła ostatniej latarni we wsi. Myśli kołatały mi się po głowie aż do świtu, kiedy zupełnie niepostrzeżenie zasnąłem, zmęczony długą podróżą.

Obudziłem się po kilku godzinach w sąsiedztwie pięknych, starych drzew i wśród niesamowitego śpiewu dziesiątków, a może setek ptaków. Tak. Tego właśnie było mi trzeba po bardzo wielu latach życia w miejskiej dżungli. Pierwszy raz od ostatnich wakacji nie obudził mnie dźwięk tramwaju przejeżdżającego pod oknem. Tutaj było zupełnie inaczej. Było po prostu… świetnie! Wysiadłem z samochodu, żeby rozprostować nogi, i wszedłem na teren, który z całą pewnością jakiś czas temu był parkiem. Zacząłem dostrzegać charakterystyczne elementy kartograficzne, które zapamiętałem z oglądanej przed wyjazdem mapy geodezyjnej. Nie miałem jej ze sobą, ale zapamiętałem staw, kościół, układ dróg i najbliższe wiejskie zabudowania. Niewątpliwie oglądałem właśnie teren, który… należał już teraz do mnie. Nie mogłem wprost uwierzyć, że okazałem się aż takim szczęściarzem i udało mi się tak wspaniałą nieruchomość kupić za tak małe pieniądze.

To wielkie szczęście nie trwało jednak długo. Gęstwina leciwych drzew skutecznie przesłaniała budynek, który był najważniejszym, najbardziej wartościowym elementem tej nieruchomości. W miarę zbliżania się do niego zacząłem powoli zdawać sobie sprawę z jego fatalnego stanu. W końcu stanąłem przed wysokim na dwa piętra pałacem z tak zwanym wysokim podpiwniczeniem. Budynkiem kompletnie pozbawionym futryn w drzwiach i oknach, ale też drewnianych i ceglanych stropów. Stała oto przede mną spękana skorupa dawnego pałacu, ogołocona ze wszystkiego, co tylko dało się wynieść lub zniszczyć. Z resztkami dachu, które uratowały konstrukcję przed ostatecznym rozpadem. W ścianie frontowej zionęła wielka, zupełnie świeża dziura.

Kiedyś było ładne — pomyślałem i zacząłem się od razu zastanawiać, gdzie teraz zamieszkam… Tak, to było zdecydowanie lekkomyślne. Niemądrze było sprzedać mieszkanie w dużym mieście i przenieść się w ciemno na wieś zaszytą głęboko w puszczy. Niemądrze, bo kupionej nieruchomości nawet wcześniej nie widziałem na oczy. Jedyne informacje o tym miejscu zaczerpnąłem z internetu. Niestety nie dotarł tutaj samochód Google’a, więc nie można było budynku zobaczyć w Street View. Można go było jedynie obejrzeć z kosmosu — na satelitarnych zdjęciach map Google’a. Było na nich widać nieźle zachowany dach, więc wszystko wydawało się w porządku. Jakoś niespecjalnie miałem czas i ochotę na kilkusetkilometrową podróż. Teraz pożałowałem, że nie zdecydowałem się na samodzielną weryfikację stanu nieruchomości. Polegałem na bogatej dokumentacji budynku, w której znalazłem uzgodnienia prac budowlanych z konserwatorem oraz opis zakresu wykonanych prac. Powinienem tu zastać całkiem przyjemny budynek w stanie — według terminologii budowlanej — „surowym zamkniętym”. Powinien mieć nie tylko stropy, ale też drzwi, okna i instalacje. A tymczasem… ruina! Miałem nadzieję, że w budynku będzie można zamieszkać. Może bez wygód, z całą pewnością bez takich wygód, jakie miałem w mieście, ale przynajmniej w jednym niewielkim, suchym i ciepłym pomieszczeniu. A tu nawet nie ma zaledwie kilkunastu metrów kwadratowych nadających się do jako takiej egzystencji.

Nie miałem już dokąd wracać. Nowy właściciel mojego starego mieszkania rozpoczął jego remont, zanim zdążyłem porządnie spakować walizki. Nie pozostało nic innego, jak poszukać miejsca na nocleg gdzieś w okolicy. Choćby na jedną noc, żeby porządnie się wyspać. Najlepiej z opcją przedłużenia pobytu o kilka kolejnych dni. Doszedłem do wniosku, że nie powinienem stąd wyjeżdżać. Skoro już tę nieruchomość kupiłem i wydałem na nią sporo pieniędzy, to powinienem przynajmniej rozeznać się w sytuacji. Zbadać, dlaczego budynek znalazł się w takim stanie, a to może trochę potrwać. Poza tym naprawdę mi się tu podobało.

Jadąc tutaj, nie natknąłem się na ani jeden przydrożny hotel lub choćby pensjonat. Nawet jeśli były jakieś w pobliżu, to nie miałem specjalnie ochoty jeździć po okolicy i ich wypatrywać. Miałem nadzieję, że przynajmniej niektórzy mieszkańcy wsi wynajmują kwatery grzybiarzom. Ostatecznie, to przecież sam środek lasu. Zastukałem do jednego z domów, lecz warunki, jakie mi zaoferowano, nie spełniały choćby minimalnych standardów. Nie spodziewałem się luksusów, ale przynajmniej bieżącej wody i ubikacji w budynku. A z tym również w kolejnym odwiedzonym przeze mnie domu był kłopot. Aż nie chciało się wierzyć, że tak mieszkają ludzie w XXI wieku!

Trochę już zrezygnowany, zapukałem do trzecich drzwi. Otworzyła mi zadbana, szczupła kobieta, nieco po czterdziestce. Za jej plecami dostrzegłem całkiem schludny przedpokój, a w głębi skromną, ale uporządkowaną kuchnię. Wnętrze robiło całkiem przyjemne wrażenie i pozytywnie wyróżniało się na tle dwóch poprzednich. Spodobało mi się. Dom miał dodatkowy, bardzo ważny atut — stał niemal w sąsiedztwie mojej posesji.

— Dobry wieczór. Nie wynajęłaby mi pani pokoju na kilka dni? — spytałem bez zbędnych wstępów.

— Pan na grzyby? — odpowiedziała pytaniem, uśmiechając się przyjaźnie. — Ma pan pecha, bo w tym roku jakoś wyjątkowo kiepsko obrodziły.

— Na początek chciałbym trochę wypocząć i się przespać. Urządzi mnie jakiś kąt, choćby na jedną noc. — Nie chciało mi się tłumaczyć, że sprowadzają mnie tu zupełnie inne powody niż zbieranie grzybów. Byłem za bardzo zmęczony.

— W takim razie zapraszam — powiedziała, nie przestając się uprzejmie uśmiechać.

Zaprowadziła mnie do pokoju urządzonego przytulnie, choć nieco po staroświecku. Na środku okrągły stół, wokół niego stare krzesła z giętego drewna. Jedno leciwe, ale porządne łóżko pod oknem, nieco nowocześniejsza kanapa przy przeciwległej ścianie. Poza tym porządne biurko i kilka szaf.

— To gabinet mojego męża. Jeśli panu odpowiada, to może się pan wprowadzać — zaproponowała.

— A nie będzie mężowi potrzebny?

— Od lat stoi nieużywany. Widzi pan, mój mąż odszedł.

— Bardzo mi przykro. Moje kondolencje…

— A, nie, nie. Źle mnie pan zrozumiał. Po prostu z nami nie mieszka. Wyprowadził się.

— Cóż, bardzo mi przykro — powtórzyłem.

— Nie ma powodu. Wie pan, ja już się do tej sytuacji przyzwyczaiłam. Poza tym mam prawie dorosłego syna, więc razem świetnie dajemy sobie radę. Niestety teraz do domu przyjeżdża tylko w weekendy, bo uczy się w szkole z internatem. W sumie niedaleko i mógłby codziennie dojeżdżać, ale niestety autobusy do naszej wsi nie kursują.

Nie przerywałem. Dało się wyczuć, że rzadko miała okazję z kimś rozmawiać.

— Pan na długo? — spytała jakby z nadzieją w głosie. A może tylko odniosłem takie wrażenie.

— Szczerze mówiąc, sam nie wiem. Może tylko na jedną noc, może na kilka dni. — I w tym momencie zauważyłem wyraźnie wypisane zadowolenie na jej twarzy. Chcąc nie chcąc, potwierdziłem, że skorzystam z jej oferty.

Wypakowałem swoje toboły z samochodu i upychałem je w szafach, a moja gospodyni słała mi w tym czasie łóżko pod oknem. Najwyraźniej postanowiła wykorzystać ten moment, by czegoś się o mnie dowiedzieć.

— Coś mi się wydaje, że pan chyba nie wybrał się na grzyby — stwierdziła, patrząc wymownie na moje bagaże. — Sporo tego, jak na kilkudniowy wyjazd. Jakby pan cały dom ze sobą zabrał — żartowała.

— Szczerze mówiąc, niespodziewana sytuacja zmusiła mnie do nagłej zmiany planów. Kiedy tu jechałem, miałem nadzieję, że noc spędzę w tym oto pięknym budynku. — Mówiąc to, wychyliłem się przez okno i wskazałem wzrokiem w kierunku majaczącego w oddali pałacu.

— To pan jest tym nowym właścicielem? — spytała, nie kryjąc zaskoczenia.

— Pani wie, że pałac zmienił właściciela? Widzę, że wieści szybko się rozchodzą.

— A owszem. Przecież to mała wieś. Tutaj nic się przed nikim nie ukryje. Ech, jak mi przykro, że zastał pan budynek w takim kiepskim stanie. A taki był ładny. Dopiero, co świeżo wyremontowany.

— No właśnie. To może pani wie też, co się stało, że on teraz tak wygląda? — Skoro tutaj wszyscy wszystko wiedzą, to miałem nadzieję, że powie mi coś na ten temat.

— Cóż. Właściciel popadł w jakieś kłopoty. Podobno spore kłopoty finansowe. A potem nagle zniknął. Słyszałam, że ukrył się przed wierzycielami. Nie wiem, czy to prawda, ale tak mówią. Budynek został bez gospodarza, no to go miejscowi zaczęli dewastować.

— Miejscowi? — Nie kryłem zaskoczenia. — A gdzie lokalna solidarność? Dlaczego niszczą coś, co należy do ich sąsiada?

— Sąsiada? Dla miejscowych to był zupełnie obcy człowiek. Przyjechał nie wiadomo skąd i prawie z nikim nie utrzymywał kontaktów. Był właścicielem tej nieruchomości ledwie wszystkiego ze dwa lata. To nawet gdyby ludzie chcieli, trudno by im było go poznać. I tak między nami mówiąc, nie był to życzliwy człowiek. A na tych terenach żaden patriotyzm lokalny nie działa. Będzie okazja, to panu wytłumaczę. Bo pan, widzę, chyba też z daleka.

— I nikt nawet palcem nie ruszył, żeby ten piękny budynek uratować? — Nie dowierzałem.

— A niby jak? Ja mieszkam najbliżej niego. Niemal po sąsiedzku, a i tak niewiele widzę. A jak już coś zobaczę, to przecież sama, jedna nic nie zrobię. Telefony komórkowe tu nie działają. Ale nawet jak uda się dodzwonić po policję, to zanim z miasteczka dojedzie, jest już po wszystkim. Tu trzeba prawdziwego właściciela. Takiego z krwi i kości, który się konkretnie tym pałacem zaopiekuje.

— Cóż. Bardzo bym chciał i zrobię, co tylko będę mógł, ale obawiam się, że to może się okazać ponad moje siły — powiedziałem z rezygnacją w głosie.

— To może niech pan to po prostu sprzeda. Na co panu taka ruina? — zaproponowała, zaskakując mnie swoim pomysłem.

— W takim stanie? Przecież tego nikt nie kupi! No, może grunt wokół budynku, bo tylko on ma może jeszcze jakąś wartość. Ale pałacu nie będzie można wyburzyć, bo nie zgodzi się na to konserwator zabytków. Więc po co komu taka działka z ruiną? Potencjalny kupiec musiałby się zdecydować na odbudowę, a to nie będzie tanie.

— Jeśli dobrze poszukać, to jakiś chętny by się znalazł — obstawała przy swoim. — Mnie już kilkakrotnie pytano, czy ten pałac jest na sprzedaż — powiedziała z pełnym przekonaniem.

— Ta nieruchomość w obecnym stanie jest dużo mniej warta, niż za nią zapłaciłem. Jeśli ją teraz sprzedam, to ewidentnie stracę. A na to nie mogę sobie pozwolić — podsumowałem, uważając dyskusję za zakończoną.

— Niech pan przynajmniej spróbuje. — Najwyraźniej nie zamierzała przestać mnie namawiać. — Może jednak ktoś się skusi i ją kupi.

— Proszę mi wierzyć, że znam się na nieruchomościach. Ktoś, kto by zapłacił odpowiadającą mi cenę, byłby, za przeproszeniem, zwykłym idiotą. — Uciąłem. — W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem jest remont budynku, a właściwie jego odbudowa. Powinienem spróbować się tego podjąć. Łatwo nie będzie, ale muszę się postarać.

— Ale przecież to oznacza kolejne wydatki. I to całkiem spore. Stać pana na to? — spytała z wyraźną troską.

— Szczerze mówiąc, nie. W każdym razie nie stać mnie, żeby przywrócić mu jego dawną świetność. Jednak każda zainwestowana w niego złotówka zwróci się przynajmniej kilkakrotnie. Mam czas. A nawet sporo czasu. Mogę się temu poświęcić.

— W takim razie życzę panu powodzenia. Będę trzymała kciuki, żeby się interes udał. Czyli jak rozumiem, zatrzyma się pan u mnie na dłużej. — Wyraźnie się ucieszyła.

— Nie chciałbym się narzucać. Myślę, że w ciągu kilku dni znajdę jakieś lokum, najlepiej z restauracją.

— Ależ absolutnie się pan nie narzuca. Będzie mi miło pana u siebie gościć. Założę się, że i tak nic lepszego pan w okolicy nie znajdzie. Najbliżej w miasteczku, a jak pan będzie stamtąd swojej posesji pilnował? Tutaj będzie pan mieszkał po sąsiedzku. Będzie pan miał ją na oku. A i kuchnię mają tam nie najlepszą. Ja i tak codziennie gotuję, więc gotować dla jednej osoby więcej to dla mnie żaden problem. Do tego po domowemu! No i cena. U mnie będzie znacznie taniej niż w hotelu — przekonywała.

— Dobrze. Zostaję — powiedziałem z uśmiechem. — Muszę przyznać, że potrafi pani przekonywać. Ma pani handlowe zacięcie…

— W takim razie zapraszam na nieco spóźniony obiad. Czekam w kuchni. Obok jest łazienka — poinformowała, opuszczając pokój.

Miałem teraz okazję nieco lepiej przyjrzeć się wnętrzu domu. Może nie było nowoczesne, może nie najlepiej wyposażone, ale za to schludne i zadbane. Dało się zauważyć, że był prowadzony kobiecą ręką. Było w nim jednak coś, co mi trochę przeszkadzało. Mianowicie brak domowej atmosfery. Można było odnieść wrażenie, jakby przebywało się w muzeum. Jakby w tym domu nikt nie mieszkał…

Usiedliśmy we dwoje za solidnym, starym kuchennym stołem, na którym czekał już na mnie smakowity i obfity posiłek. Moja gospodyni towarzyszyła mi pro forma, bo najwyraźniej zjadła już wcześniej. Mieliśmy teraz sposobność nieco się poznać. Okazała się całkiem inteligentną, młodą kobietą. Z pewnością nieczęsto miała możliwość z kimś porozmawiać, więc mówiła dużo. O ulubionych książkach, aktorach, gotowaniu, modzie, a nawet trochę o polityce. Ja głównie milczałem, zajęty jedzeniem, nie angażując się w dyskusję, która delikatnie mówiąc, średnio mnie interesowała.

Zacząłem się nawet zastanawiać, czy Marzena — bo tak się przedstawiła — czasem nie dostrzega we mnie kogoś więcej niż tylko nieznajomego na kilka noclegów. Wyraźnie czułem w niej przyjazną duszę. A może mi się tak tylko wydawało? Może ona po prostu czuła się w tych lasach samotna i każdego gościa darzyła taką atencją? Powiedziała mi o swoim życiu tak wiele, że aż niezręcznie było mi tego słuchać.

— A pana co właściwie skłoniło do przeprowadzki w nasze strony? — Zaskoczyła mnie tym pytaniem.

— Spokój. Generalnie to święty spokój. Mam dosyć miasta! — wypaliłem, nie zastanawiając się nawet przez moment nad odpowiedzią.

— Oj, zatęskni pan jeszcze, zatęskni. U nas żyje się zupełnie inaczej. Zupełnie.

— Nie sądzę, żebym zatęsknił. Swoje życie też planuję zmienić, i to najlepiej gruntownie.

— A skąd taki pomysł? Pan wybaczy pytanie, jeśli okaże się zbyt wścibskie. Stało się coś? — spytała delikatnie, ściszając głos, prawie szepcząc…

— Owszem. Straciłem rodzinę. Zostałem całkiem sam. Wpadłem w depresję, straciłem pracę… — Sam nie wiem, dlaczego zdecydowałem się opowiedzieć coś tak osobistego zupełnie obcej osobie.

— No to, że tak powiem, jedziemy na tym samym wózku — oświadczyła Marzena.

— Niezupełnie — pośpieszyłem z wyjaśnieniem. — Moja najbliższa rodzina zginęła w strasznym wypadku. Niestety czasu nie da się już cofnąć, a tragicznych wydarzeń odwrócić. I na szczęście w porę to zrozumiałem, bo nie mam pojęcia, jak bym skończył. Proszę się nie gniewać, ale nie mam ochoty o tym mówić. Chciałbym zacząć zupełnie nowe życie i odciąć się od przeszłości. Na ile oczywiście będzie to możliwe.

— Och, to rzeczywiście musi być panu teraz bardzo ciężko. Przepraszam za ciekawość, ale wie pan, taka głupia, dociekliwa natura.

— Nie szkodzi. Sam się dziwię, że o tym mówię, ale to chyba znak, że mam do tych spraw coraz większy dystans. Na szczęście pomogli mi przyjaciele i jakoś stanąłem na nogi po tej wielkiej traumie.

— Tak, w takich sytuacjach najważniejsze to mieć kogoś, na kogo można liczyć. Ja niestety nie miałam tyle szczęścia, choć to oczywiście nieporównywalna sytuacja. Musiałam sobie radzić sama.

— To właśnie przyjaciółka pracująca w biurze nieruchomości zarezerwowała dla mnie ten dom w samym środku lasu, kiedy tylko pojawił się w ofercie. A inni przyjaciele pomogli mi zorganizować pieniądze na jego kupno. Sprzedałem wszystko, co miałem, no i jestem. I wie pani co? Wcale nie żałuję, choć zastałem nie to, czego się spodziewałem.

— Kupił pan go przez biuro nieruchomości? — Wyglądała na mocno zaskoczoną. — A mnie się wydawało, że właściciel przepadł.

— Chyba przepadł, bo dom sprzedawał ktoś, kto podobno przejął go za długi. Trzeba się było szybko decydować, bo cena była atrakcyjna, więc mogło się pojawić wielu potencjalnych chętnych. Moja przyjaciółka nie wprowadziła go nawet do publicznej oferty sprzedaży. Nawet nie miałem czasu obejrzeć, w jakim jest stanie. No, ale okazja to okazja, prawda?

— Zaraz, chwileczkę. — Marzena się zreflektowała. — Ale przecież to biuro nieruchomości wprowadziło pana w błąd. Zdaje się, że należy się panu po prostu jakieś odszkodowanie. Co innego panu zaproponowali, a co innego pan otrzymał.

— Ech, to niestety nie jest takie proste. Transakcja odbyła się już cztery miesiące temu. Nie udowodnię, że on popadł w ruinę, zanim go kupiłem.

— No nie. Prawda. Tego pan nie udowodni — potwierdziła z rezygnacją w głosie. — W takim razie nie pozostaje nic innego, jak zakasać rękawy i brać się ostro do roboty. Trzeba jak najszybciej ten pałac odbudować i przywrócić mu dawną świetność. Może pan na mnie liczyć — zaoferowała niespodziewanie, zaskakując mnie swoim zaangażowaniem.

Czułem się świetnie, leżąc w ciemnym pokoju na wygodnym starodawnym łóżku, pamiętającym zapewne jeszcze poprzednich właścicieli domu. Absolutną leśną ciszę przerywały tylko od czasu do czasu odgłosy nocnych ptaków. Przez uchylone okno wdzierało się przesycone tlenem rześkie powietrze. Tak — zdecydowanie właśnie o to chodziło. To właśnie dla takich momentów warto było wyprowadzić się z miasta i przenieść na wieś. Nie przeszkadzało mi nawet natrętne brzęczenie komarów, którym udało się przedrzeć przez gęstą firanę.

Ale nagle w tej absolutnej ciszy dało się słyszeć regularne uderzenia, jakby metalu o metal. Pomyślałem, że to pewnie taka specyfika wsi. Może coś się stało w którymś z gospodarstw i może coś trzeba było natychmiast naprawić. W takich okolicznościach nikt przecież nie myśli o ciszy nocnej. Starałem się nie zwracać uwagi na te odgłosy, choć trochę jednak przeszkadzały zasnąć. To musiało być gdzieś całkiem blisko. Na szczęście długa podróż, emocje związane z tym, co zastałem na miejscu, i wyczerpująca rozmowa z Marzeną na tyle mnie znużyły, że nawet trąbka grająca bezpośrednio nad uchem nie przeszkodziłaby mi zasnąć.

II

Wstałem późno. Odwiedziłem pobliskie miasteczko, głównie po to, żeby przedwczorajszy akt niebywałego wandalizmu zgłosić na policję. Znudzony dyżurny wysłuchał, co miałem do powiedzenia, po czym od niechcenia stwierdził, że powinienem problem zgłosić dzielnicowemu. Oczekiwanie na „audiencję” u dzielnicowego trwało grubo ponad pół godziny. Za to, kiedy już dostałem się do jego gabinetu, byłem pod wrażeniem sprawności policji.

— A więc to pan jest tym nowym właścicielem Kutowa? — spytał, budząc moje ogromne zdziwienie.

— No, może nie od razu całego Kutowa, jedynie jego niewielkiej części.

— I zapewne przychodzi pan do mnie z czymś bardzo ważnym — stwierdził, jakby chciał mi dać od razu do zrozumienia, żebym nie zawracał mu głowy głupotami.

— Owszem. Przedwczoraj, kiedy po raz pierwszy tutaj przyjechałem, zastałem zadziwiającą sytuację. Ktoś bezczelnie zniszczył sporą część budynku. Zawalił jedną ze ścian. Szkody są na tyle istotne, że należałoby schwytać sprawców, żeby przynajmniej spróbować wywalczyć od nich w sądzie jakieś odszkodowanie!

— Ale odszkodowanie za co? — spytał retorycznie policjant, czym wprawił mnie w jeszcze większe osłupienie. — Przecież sam pan wie, że ten budynek to praktycznie tylko sterta cegieł. Gruz właściwie, który się jeszcze trzyma kupy na słowo honoru. Może po prostu ten, powiedzmy, nieznany sprawca potrzebował cegieł. Żaden sąd go za to nie skarze. Wie pan — za mała wartość. Poza tym nie wiadomo nawet, czy coś ukradł, bo przecież pan tych cegieł wcześniej nie liczył. Prawda?

— Nie liczyłem. Prawda. A budynek? Wartość budynku, która została w ten sposób obniżona? — Nie odpuszczałem.

— Przecież ten budynek jest już od jakiegoś czasu w takim stanie, że wie pan. Na moje oko, to on już nie ma żadnej wartości. Tylko wyburzyć, to przynajmniej wartość ziemi wzrośnie. Jeżdżę tam niemal regularnie, no może od czasu do czasu i za każdym razem widzę, jak czegoś mu ubywa…

— Jak to „ubywa”? I nie interweniuje pan? Przecież na pańskich oczach ktoś jawnie rozkrada moją własność! No tak, w sumie moją, to dopiero od kilku miesięcy. A o to, co się działo z budynkiem wcześniej, powinien mieć pretensje poprzedni właściciel… Ale koniec końców to przecież czyjaś własność, a i policja jest przecież od tego, żeby reagować. Czyż nie?

— Szanowny panie. Nawet gdybym bardzo chciał, to ja sam jeden tego budynku nie upilnuję. Mój rewir obejmuje co prawda stosunkowo niewiele ludzi, ale za to ogromny teren. Nie mogę być wszędzie o każdej porze. To jest fizycznie niemożliwe. To jak? Chce pan złożyć oficjalne doniesienie? Bo nie mam już zbyt dużo czasu. Kończę dyżur.

Owszem, zażądałem sporządzenia protokołu i nawet z satysfakcją się przyglądałem, jak dzielnicowy niewprawnie posługuje się wysłużoną maszyną do pisania. Szło mu to na tyle kiepsko, że chcąc nie chcąc, musiał mi poświęcić trochę czasu już po oficjalnym zakończeniu pracy. Protokół z przesłuchania kończył się stwierdzeniem, że pokrzywdzony (czyli ja) nie zauważył żadnych charakterystycznych cech mogących przyczynić się do zidentyfikowania i ujęcia sprawcy. Spodziewałem się, że sprawa zostanie niestety po prostu umorzona.

III

Przed powrotem na kwaterę musiałem jeszcze zrobić drobne zakupy, jak to na kwaterze z dala od cywilizacji. Wyposażyłem się przy okazji w odzież nadającą się do chodzenia po lesie — mocne spodnie i porządne buty. Chciałem też kupić parę akcesoriów charakterystycznych dla grzybiarzy. Ostatecznie zamiast zwykłego kozika zdecydowałem się na podstawowy zestaw survivalowy. Kupiłem go, na wypadek gdybym ja — typowy mieszczuch — zgubił się w lesie. Właściciel niewielkiego sklepu z militariami sprzedawał je zapewne z myślą o tych, którzy mieli odwagę zapuszczać się w tutejsze lasy. I tak na razie nie miałem wiele do roboty, więc brałem pod uwagę wyprawę na grzyby. Ostatecznie to przecież świetna rozrywka. Las dobrze robi na nerwy.

Przy drodze wyjazdowej z miasteczka stało kilka osób, które najwyraźniej liczyły na podwiezienie. Przypomniałem sobie słowa Marzeny, że autobusy już na tej trasie nie jeżdżą, a jak się zdaje, trafiłem akurat na porę końca pracy. Postanowiłem podwieźć jedną z kobiet, którą wybrałem wedle starszeństwa. Po drodze rozmowa zeszła na historię tych okolic. Dziwiły mnie tak ogromne połacie lasów, które — co było widać gołym okiem — zostały wiele lat temu posadzone przez człowieka. Ta puszcza nie wyrosła sama. Drzewa stały niemal w równych rzędach i były mniej więcej w podobnym wieku.

— Sporo tutaj tych lasów — zagadnąłem. — I żadnych pól.

— I tak by ich nie miał kto uprawiać. Tutaj już od lat prawie nikt nie mieszka. Po dawnych wsiach przetrwały do dzisiaj ledwo widoczne pozostałości — wyjaśniła moja pasażerka. — A my, którzy tu teraz mieszkamy, to za pracą do miasta, jak pan widzi, jeździmy.

— Czyżby jakaś zaraza? Jakiś pomór?

— Nie. To właściciel Kutowa miał taką ideę. Stopniowo rozszerzał swoje włości, wykupując ziemie od sąsiadów. A zaraz potem sadził na nich las. Nawet jeśli gleba była całkiem dobra i nadawała się pod uprawę.

— To chyba trochę dziwne, prawda? — spytałem retorycznie. — Przecież w tamtych czasach to właśnie rolnictwo było podstawą ekonomii.

— Zgadza się. Ale kto wie. Może on myślał perspektywicznie i zamierzał zbić fortunę na drewnie? Mówi się też, że podobno planował utworzenie tutaj wielkich terenów łowieckich.

— Tylko, że w obu tych przypadkach na tej inwestycji zyskaliby chyba raczej dopiero jego potomkowie. — Zaśmiałem się.

— No tak. Ma pan rację. W każdym razie ludzi stąd stopniowo wysiedlano, zalesiono uprawiane przez nich pola, a wkrótce zniknęły też nieużywane już śródpolne drogi.

— To musiało całkiem sporo kosztować — stwierdziłem, zdając sobie sprawę z ogromu tej inwestycji. — Skądś musiał brać na to pieniądze. A skąd, jeśli nie z rolnictwa…?

— Podobno miał gdzieś jeszcze jakieś inne posiadłości, które przynosiły mu regularny dochód. To możliwe, bo przy pałacu, to znaczy przy domu, w którym mieszkał nie ma ani śladu zabudowań gospodarczych. Tam były tylko niewielkie stajnie, które po wojnie rozebrano na cegły. Żadnych obór, chlewni czy stodół.

— To by nawet miało sens. Po prostu w jakiś sposób zarabiał pieniądze i inwestował je długoterminowo w grunty i las. Tak. To ma sens — powtórzyłem. — Tak czy inaczej, całkiem spore musiał mieć te dochody, skoro udało mu się wykupić tak wielkie połacie terenu. Bardzo jestem ciekaw, jakiż to interes mu je zapewniał. Musiał być bardzo dochodowy.

— Z całą pewnością — potwierdziła, jak się okazuje, bardzo inteligentna pani. — Ale niektórzy mówią, że on się tych pieniędzy nie dorobił własną pracą. Cóż, to pewnie tylko takie głupie ludzkie gadanie. Gusła i zabobony po prostu… Jak ludzie czegoś nie wiedzą na pewno, to zaczynają wymyślać. Wie pan, tworzą plotki.

— Gusła i zabobony? — spytałem. Chciałem od niej wyciągnąć nieco więcej informacji, bo w końcu stawałem się teraz częścią tych okolic. Dawny właściciel Kutowa mieszkał w budynku należącym teraz do mnie. Może jakieś niecodzienne historie z nim związane przyciągnęłyby turystów i pozwoliłyby zarobić na remont? Trochę się rozmarzyłem.

— Aaaa, takie tam zwykłe ludzkie gadanie. Miejscowi mówią, że on podobno miał pakt z diabłem.

— Mieli do takiego gadania jakieś podstawy? — Wątek zaczynał mnie coraz bardziej ciekawić.

— Gdzież tam! Dla ludzi w tamtych czasach każdy, kto zachowywał się trochę inaczej, od razu był podejrzany o siły nieczyste. Pałac na odludziu, w samym środku lasu, chcąc nie chcąc, musiał wzbudzać zainteresowanie. A otaczała go szczególna aura tajemniczości.

— Tajemniczości? — powtórzyłem pytająco, mając nadzieję, że za chwilę dowiem się czegoś, z czego uda mi się zrobić świetną lokalną atrakcję.

— A tak, bo mało kto wiedział, co się w nim naprawdę dzieje. Wszyscy mieszkańcy wsi, czyli zaledwie kilka rodzin, pracowali tylko dla niego. Wie pan, kucharki, pokojówki, ogrodnicy. Ci wszyscy ludzie mieszkali w swoich domach, które do dzisiaj stoją w Kutowie. Pan ich utrzymywał, a oni byli jego jedynymi poddanymi. Wszyscy obcy nie byli mile widziani. No to zaczęły się niezdrowe domysły.

— A jakie konkretnie? — dociekałem nieco zniecierpliwiony.

— O tym to ja już, szanowny panie, nie mam pojęcia. Ja jestem emerytowaną nauczycielką i moja wiedza obejmuje wyłącznie fakty. Sprawy pozaempiryczne to już nie moja domena. — Ucięła.

— Ech, no tak. Nauczycielka. A już myślałem, że wiedza o Kutowie i jego byłym właścicielu jest w tych stronach aż tak powszechna, że wystarczy porozmawiać z pierwszą lepszą napotkaną na drodze osobą — zażartowałem. Jednak mojej towarzyszce podróży jakoś nie było do śmiechu. Trochę trwało, zanim się zorientowałem, że nazwanie jej pierwszą lepszą było, delikatnie mówiąc, niezbyt uprzejme. — To znaczy — próbowałem wybrnąć z sytuacji — chodziło mi o to, że pierwszą napotkaną osobą… Ja tutaj, wie pani, dopiero wczoraj przyjechałem.

— Rozumiem. Ale wiedza o Kutowie i historii tych lasów jest tutaj dość powszechna. To jest po prostu spory wycinek przeszłości tych ziem. Każdy ją panu opowie. Nie wypada tego nie wiedzieć. — Na szczęście przez grzeczność przemilczała moją słowną niezręczność.

— Pani też mieszka w Kutowie? — spytałem, zdając sobie sprawę, że nie wiem, gdzie zamierza wysiąść.

— Nie. Ja mieszkam trochę dalej, w sąsiedniej wsi. Jeśli pan skręca z głównej drogi do Kutowa, to ja poproszę, żeby mnie pan wysadził na tym właśnie skrzyżowaniu. Mały spacerek mi nie zaszkodzi. Spacery w moim wieku są nawet wskazane. — Uśmiechnęła się.

— Ależ w żadnym razie, szanowna pani. Te kilka kilometrów nie zrobi mi żadnej różnicy, a przy okazji poznam trochę okolice — zaprotestowałem, chcąc się choć trochę w jej oczach zrehabilitować.

— Cóż. Skoro pan tak uprzejmy… Ale naprawdę nie musi pan. Ja już jestem przyzwyczajona do pokonywania całej tej trasy na piechotę. Bywało, że PKS odwołali albo mężowi popsuł się samochód i nie mógł po mnie przyjechać. Przyzwyczajona jestem…

— I nie boi się pani tak sama wędrować w tych lasach?

— Niby czego? Co najwyżej dzikiej zwierzyny. Ale jak się jest ostrożnym, to nawet dziki niestraszne. A wilków i niedźwiedzi tutaj nie ma. — I znów się życzliwie uśmiechnęła. — Chociaż muszę przyznać, że tutaj po drodze jest jedno takie miejsce, którego zawsze się trochę bałam. No, w każdym razie przyprawiało mnie zawsze o dreszcze. Z wiekiem mi to jednak przeszło.

— Pewnie jakieś uroczysko — zażartowałem.

— Nie. Dawny obóz koncentracyjny.

— Tutaj? Nigdy bym nie przypuszczał… — Zdziwiła mnie ta dość niespodziewana informacja.

— Bo to tylko taki niewielki podobóz. Ledwie kilka baraków, po których do dzisiaj zostały betonowe fundamenty, i dawna łaźnia przy strumieniu pod gołym niebem.

— Przecież tutaj nie ma żadnego przemysłu, żadnych kamieniołomów ani kopalń. Po co tutaj więźniowie? Chwila, a może oni pracowali przy wycince drzew?

— Dokładnie odwrotnie, drogi panie. Dokładnie odwrotnie. Zalesiali dalsze tereny. Niemcy w czasie wojny wysiedlali stąd kolejne rodziny, a nawet całe wioski. Domy burzyli, a pola obsadzali drzewami zamiast kartoflami i burakami, chociaż przecież żywności w trakcie wojny wciąż brakowało.

— Dziwne. Nawet bardzo dziwne. Wiadomo przynajmniej, po co to robili?

— Podobno chcieli tu stworzyć tereny łowieckie dla swoich prominentów. Ale to niepotwierdzone informacje. Miejscowi z kolei są przekonani, że to właściciel Kutowa wykorzystał okazję i dogadał się z hitlerowcami, żeby powiększyć swój las.

— A jaki oni mieli interes, żeby mu pomagać? — Nie przestawałem się dziwić.

— Pieniądze. Niemcy sprzedawali siłę roboczą nawet zwykłym chłopom, na parobków. A właściciel Kutowa dostał niewolników do prac leśnych. Pewnie nie za darmo.

— No tak. To się nawet trzyma kupy — podsumowałem. — Po wojnie chyba niewiele się tutaj zmieniło, prawda?

— No, poza tym, że wszyscy dawni mieszkańcy stąd wyjechali. Co do jednego. Uciekli przed frontem. Ze wsi wszyscy, a z miasteczka zdecydowana większość. Bo to byli, wie pan, Niemcy, a teraz tu była Polska. Wszystko zostało upaństwowione. I ten las, i całe Kutowo łącznie z pałacem. Do domów po Niemcach dostali przydziały przesiedleńcy zza Buga. Od tego czasu aż do dzisiaj nic się tu właściwie nie zmieniło. Sam się pan szybko przekona, że to bardzo nudne okolice. — Zdumiało mnie jej stwierdzenie.

— Skąd pani wie, że ja tutaj zamierzam pozostać dłużej? — zapytałem, nie kryjąc zdziwienia.

— To akurat nietrudno zgadnąć — odparła, filuternie się uśmiechając. — Proszę uważać, bo ja zaraz będę wysiadać.

— Szkoda. Tak się ciekawie rozmawiało. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będziemy mieli okazję dokończyć tę rozmowę — zaproponowałem, nie skrywając nadziei w głosie.

— Obawiam się, że to niestety nie będzie możliwe. Właśnie wracam z dworca. Kupiłam bilet i wyjeżdżam za kilka dni na stałe do córki. Niedawno pochowałam męża, a życie samotnej kobiety na wsi do łatwych nie należy. — Choć mówiła to zupełnie zwyczajnie, zabrzmiało jakoś smutno. — Bardzo proszę mnie łaskawie wysadzić zaraz na początku wsi. Szkoda pańskiego czasu, a ja sobie spacerkiem być może ostatni raz ją zwiedzę.

Wysiadła tuż przy tablicy z nazwą miejscowości. Podziękowała bardzo wylewnie, a ja żałowałem, że tracę ciekawie zapowiadającą się znajomość. Zapewne niewiele podobnych osób uda mi się spotkać na tym odludziu.

— Oczywiście, że znam. Chyba wszyscy ją tu znają. Pani Maria uczyła wszystkie tutejsze dzieci, póki szkoły w sąsiedniej wsi nie zlikwidowano. Ale niech pan nie wierzy we wszystko, co mówi, bo to już leciwa kobieta i z jej pamięcią nie najlepiej. — Stwierdziła Marzena, kiedy przy kolacji podzieliłem się z nią informacją o napotkanej nauczycielce.

— A ja myślę, że jak na swoje lata, całkiem nieźle się miewa. Szkoda, że wyjeżdża.

— Tak to jest, że stąd więcej ludzi wyjeżdża, niż tutaj przyjeżdża. Ja już się do tego przyzwyczaiłam. No bo kto by chciał mieszkać w takich lasach? Na kilka dni, no, nawet kilka tygodni, to może i każdy, kto na co dzień tutaj nie mieszka. Ale na dłużej to chyba tylko prawdziwi amatorzy. Wiem coś o tym. Przyjechaliśmy z moim świeżo poślubionym mężem na wieś, bo chcieliśmy mieć własny mały domek z ogródkiem, samodzielnie uprawiać warzywa i jeść jajka od hodowanych samodzielnie kur. Wydawało nam się, że życie z dala od miasta będzie takie… wolne i romantyczne.

— Wygląda na to, że się udało. Jest i dom, i ogródek… — Zauważyłem nie bez satysfakcji.

— Tak, ale bardzo trudno się żyje na odludziu, kiedy nie ma się o takim życiu pojęcia. Z warzywami tyle roboty, że lepiej kupić w markecie. A żeby doczekać się jaj od własnych kur, to najpierw trzeba odchować pisklaki, a to też trzeba umieć. Życie weryfikuje marzenia. Poza tym to kulturalna pustynia. Mało tego, że z dala od sklepów, to jeszcze dalej od bibliotek, kin, teatrów…

— Nie może być aż tak źle, jeśli się pani jednak zdecydowała tutaj pozostać.

— Nie miałam innego wyjścia. Pojawiło się dziecko i tworzyliśmy prawdziwą rodzinę. Trudno by było wrócić do rodziców i się przyznać, że w życiu nie wyszło. Poza tym nasi rodzice nie mieli warunków, żeby nas przyjąć. Najbardziej potrzebne były pieniądze. No to mąż wyjechał na kilka miesięcy za granicę. Tyle że to już trwa kilkanaście lat. Nie powiem, bo pieniądze na życie od czasu do czasu przysyła, ale syna musiałam sama wychować, a nadal przecież jesteśmy małżeństwem.

— Czyli wciąż ma pani nadzieję, że wróci — stwierdziłem, choć zabrzmiało to nieco jak pytanie.

— Skąd… Już dawno straciłam nadzieję. Ale muszę sobie jakoś radzić. Na szczęście coraz bardziej mogę liczyć na syna.

— Nigdy nie rozważała pani wyjazdu?

— Pewnie, że tak. Ale wciąż czekałam na męża, z nadzieją, że kiedyś wróci. W końcu się zorientowałam, że tutaj utknęłam. Na tej wsi na końcu świata, który popędził do przodu tak bardzo, że w moim wieku już go nie dogonię. Więc chyba zostanę tu już do końca życia. — Uśmiechnęła się kwaśno.

— Ale co też pani?! — zaprotestowałem. — Przecież każdy moment w życiu jest dobry, by zacząć wszystko od nowa… Sam jestem tego najlepszym przykładem. — Zaśmiałem się.

— Pan jest jeszcze młody.

— Pani, zdaje się, równie młoda — zrewanżowałem się komplementem.

— Może nie mówmy o wieku, bo to dla kobiety zawsze niezręczny temat. — Ucięła filuternie. — Teraz może porozmawiajmy trochę o panu, co?

— Nie ma o czym. Zanudziłbym panią, a to, co najważniejsze, chyba już powiedziałem. Wolałbym porozmawiać o pałacu — zaproponowałem.

— Niewiele o nim wiem. Wie pan, jeszcze w czasie wojny Niemcy się stąd wyprowadzili, więc wiedzy o nim nie miał kto przekazać. A krótko po wojnie przesiedleńcy zza Buga po prostu dostawali przydział i byli zadowoleni, że zamieszkali w porządnych, murowanych budynkach. O dawnych mieszkańcach nikt nawet nie wspominał, bo i po co? O dawnym życiu tej wsi nikt już w Kutowie nie pamięta.

— Trudno. Szkoda — powiedziałem z wyraźną rezygnacją.

— Na to niestety wygląda. Próbowałam się czegokolwiek dowiedzieć w sąsiednim miasteczku. Tam po wojnie zostało kilku przedwojennych Polaków. Ale właściwie bez rezultatu. Dowiedziałam się tylko tyle, że mieszkańcy Kutowa byli podobno bardzo dziwni. Nie utrzymywali kontaktów z mieszkańcami innych wsi. Pan zbudował im nawet kościół, więc przestali wyjeżdżać na msze do pobliskiego miasteczka. Krótko mówiąc, z rzadka ich widywano. Do Kutowa też nikt nie przyjeżdżał, ponieważ nie było po co. Żadnych tu atrakcji, bo to w końcu był prywatny majątek. Kto by sobie życzył nieproszonych gości?

— Czyli najdalsze czasy, do których możemy sięgnąć, to koniec wojny — podsumowałem.

— Nawet gdybyśmy nie znali szczegółów, to moglibyśmy się domyślić. — Uśmiechnęła się. — Po wojnie wszystkie takie majątki automatycznie przeszły na własność państwa. A Kutowo przekazano PGR-owi z sąsiedniej wioski.

— I jak się domyślam, budynek nie stał pusty… Bo inaczej dawno by już popadł w ruinę.

— Nie stał. Ma pan rację. Przeznaczono go na mieszkania. Próbowano tam od czasu do czasu kogoś zakwaterować, ale bez rezultatu, bo za każdym razem lokatorzy się po jakimś czasie wyprowadzali.

— No bo kto by chciał mieszkać w tych lasach? — ze śmiechem zacytowałem jej słowa.

— Taka była oficjalna wersja. Faktem jest, że ludziom bardzo niewygodnie mieszkało się w tym domu. Z jedną wspólną łazienką i przechodnimi pokojami. Ale to chyba nie to było głównym powodem, bo czasem wyprowadzali się w takim pośpiechu, że nie zdążyli się pożegnać z sąsiadami.

— A to dlaczego?

— Nieoficjalnie wszyscy wiedzą, że tam zwyczajnie podobno coś straszy.

— Straszy? — Nie kryłem zaskoczenia.

— A tak. Straszy. Jednak dyrekcja PGR-ów twierdziła, że lokatorzy te strachy specjalnie wymyślają, żeby dostać inne, lepsze mieszkanie. Gdzieś bliżej cywilizacji. Takie duchy trudno przecież zweryfikować, więc to idealny powód. Ostatecznie, kiedy PGR-y upadły, wystawiono pałac na sprzedaż. Zgłosił się podobno tylko jeden chętny, ale z zagranicy, a cudzoziemcy nie mogli w Polsce kupować nieruchomości. W końcu przekazano budynek nadleśnictwu, które tam urządziło leśniczówkę.

— Nooo, czyli udało się roztoczyć nad zabytkiem właściwą opiekę, bo rządową… — zażartowałem.

— Niezupełnie. Już po roku leśniczy trafił do zakładu psychiatrycznego. Jego matka nawet wytoczyła nadleśnictwu proces o odszkodowanie. Że to niby z powodu pracy nagle zachorował. Podobno jego życie to były tylko praca, dom, praca, dom, więc jedynie w pracy mógł zwariować. Co ciekawe, nadleśnictwo przegrało proces, ale w ramach ugody, jako rekompensatę za poniesione szkody, przekazało ten budynek swojemu leśniczemu. Ten podobno za żadne skarby nie chciał tam dalej mieszkać. Zdecydował się na wystawienie pałacu na sprzedaż. I nawet dość szybko znalazł kupca przez ogłoszenie w ogólnokrajowej prasie.

— Domyślam się, że to był mój poprzednik. Nie ukrywam, że o nim także chętnie bym się czegoś dowiedział…

— My niestety tutaj we wsi też niewiele o nim wiemy. Podobno był dość bogaty i chciał w pałacu urządzić hotel. Rozpoczął nawet z kopyta spory remont i już mieliśmy nadzieję, że jakaś praca w końcu we wsi będzie. Że Kutowo zacznie wreszcie żyć. Ale potem wszystko ucichło. A po jakimś czasie jakby w niego coś wstąpiło i zaczął ten budynek dewastować. Na szczęście nie zdążył go zrównać z ziemią, bo nagle zniknął.

— Tak po prostu? Zniknął?

— Zdaje się, że wyjechał. W każdym razie nikt go już tutaj więcej nie widział. Ludzie mówią, że zbankrutował, a ten pałac kupił tylko po to, żeby generował koszty. Wie pan. Taka pralnia brudnych pieniędzy. A potem próbował wyłudzić odszkodowanie. Ale to tylko plotki i chyba nawet nie powinnam ich powtarzać.

W miarę jak przekazywała mi kolejne informacje, coraz bardziej zasychało mi w gardle. Starałem się niepostrzeżenie przełknąć resztki śliny, które udało mi się zebrać. Sytuacja robiła się dziwna. Uciekający lokatorzy, leśniczy szaleniec i znikający w niejasnych okolicznościach poprzedni właściciel. Zastanawiałem się, co mnie może tutaj spotkać — następnego w kolejności mieszkańca. Myślałem teraz o tym budynku zupełnie inaczej. Nie jawił mi się już jako przyjazne miejsce, idealne do życia, do pracy i do spędzania wolnego czasu. Zacząłem go od teraz postrzegać jako miejsce co najmniej tajemnicze, jeśli nie wręcz wrogie. Nawet się cieszyłem, że nie spędziłem w nim dotąd jeszcze ani jednej nocy. Ale z drugiej strony ta tajemnicza budowla stawała się coraz bardziej intrygująca. Doszedłem do wniosku, że im lepiej poznam jej historię, tym dokładniej poznam ją samą.

IV