Doggerland. Sztorm. Tom 2 - Maria Adolfsson - ebook

Doggerland. Sztorm. Tom 2 ebook

Adolfsson Maria

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2021
Opis

W Boże Narodzenie na Noorö, najbardziej na północ wysuniętej wyspie archipelagu Doggerland, zostają znalezione zwłoki mężczyzny. Wszystko wskazuje na to, że jego śmierć nie była wcale nieszczęśliwym wypadkiem. Po długiej rehabilitacji komisarz Karen Eiken Hornby ochoczo wraca do pracy i rzuca się w wir śledztwa, bo dzięki temu ominie ją świętowanie w gronie najbliższych. W miejscowym komisariacie nie czeka jej jednak ciepłe przyjęcie.

Kiedy w okolicy dochodzi do kolejnego morderstwa, trop prowadzi do lokalnej destylarni wódki, Karen boi się, że w sprawę może być zamieszany jej dość swobodnie traktujący przepisy prawa kuzyn. Śledztwo zmienia się w balansowanie między zobowiązaniami wobec rodziny a pracą w policji.

Doggerland #2. Sztorm to druga książka w serii z komisarz Karen Eiken Hornby w roli głównej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 516

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MARIA

ADOLFSSON

DOGGERLAND. SZTORM

Przełożyła Agata Teperek

Tytuł oryginału: Stormvarning

Copyright © Maria Adolfsson, 2019

First published by Wahlström & Widstrand, Stockholm, Sweden

Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Rights, Stockholm, Sweden and Macadamia Literary Agency, Warsaw, Poland

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXI

Copyright © for the Polish translation by Agata Teperek, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Pobożny modli się przy flaucie,

grzesznik przy przeciwnym wietrze,

a rybak przy sztormie

– doggerlandzkie przysłowie

Prolog

Patrzy na komórkę z wyrazem lekkiego obrzydzenia. Odchyla się do tyłu, jakby już sam widok telefonu stanowił zagrożenie. Podnosi się i robi pół rundki wokół stołu, staje w progu kuchni i spogląda na salon. Potem rundka w drugą stronę. Okrążając stół po raz kolejny, unika wzrokiem telefonu, udaje, że nie widzi niemych wezwań czarnego wyświetlacza.

W drodze do przedpokoju zatrzymuje się w pół kroku i stoi tak, wlepiając puste spojrzenie w okno. Jakże prosto by było najzwyczajniej odpuścić. Posłuchać uwodzicielskiego głosu, który szepcze jej, że nie musi, że w zasadzie nie powinna. Że to niewłaściwe. Ten głos upomina ją teraz trochę surowiej, żeby była rozsądna, ryzykuje, że wszystko trafi szlag.

Waha się. Odwraca się i zerka na spiżarnię. Tak kuszącą, chciałoby się po prostu wziąć z niej butelkę czerwonego wina, usiąść przed telewizorem i spróbować zapomnieć o tym całym koszmarze.

Oczywiście, tak byłoby najlepiej. Tak byłoby właściwie.

Mimo wszystko wie, że zaraz sięgnie po komórkę i wykona ten przeklęty telefon. Telefon, który – jeśli ktoś się o nim dowie – będzie ją kosztować utratę pracy. Telefon, który będzie ją kosztować dużo więcej, jeśli ten, kto go odbierze, dojrzy w tym szansę, żeby pozbyć się innego problemu. Jej.

Nie, nie jest to właściwe, myśli komisarz kryminalna Karen Eiken Hornby i podnosi komórkę.

Zdecydowanie niewłaściwe, ale to jedyna szansa.

1

Cztery tygodnie wcześniej

Dzień Bożego Narodzenia

Jest tylko kilka stopni na minusie, mimo to zimne powietrze rozsadza płuca i Gertrud Stuub musi się zatrzymać, żeby zaczerpnąć powietrza przez szalik. Przerażona spostrzega, jak bliska była tego, żeby zakląć, i wykonuje znak krzyża. Jej wzrok, coraz bardziej spanikowany, błądzi między lasem, grzbietem górskim a wąską żwirową drogą, po której się wspina. Szybkie spojrzenie w przeciwnym kierunku. W stronę tego, o czym ledwie ma odwagę pomyśleć.

Tylko ci się wydaje, upomina samą siebie i czuje, jak żelazna obręcz wokół klatki piersiowej trochę się rozluźnia. W zasadzie Fredrik wcale nie obiecywał, że się zjawi, wychodziłaś tylko z założenia, że przyjdzie. I teraz latasz tu jak stara wariatka. Gertrud zmusza się, żeby stać spokojnie, bierze jeszcze kilka oddechów przez wełniany materiał, potem – najszybciej, jak tylko się waży – pędzi dalej po wyboistej drodze, gdzie kałuże wody zastygły w lustra zdradzieckiego lodu.

Na lewo wznosi się zbocze z nagimi pniami drzew, między nimi widać niebieski zarys Getryggen. Stromego i niedostępnego dla kogoś w jej wieku. Dla kogoś w wieku Fredrika. Aż tak głupi by chyba nie był, przekonuje samą siebie Gertrud i stara się unikać tej myśli. To, co po drugiej stronie drogi, jest jeszcze gorsze. Kilka metrów dalej na prawo ziemia gwałtownie się urywa.

Gertrud niechętnie odwraca głowę. Tak długo, jak trzyma wzrok utkwiony przed sobą, wygląda to jak zwykłe, przyjazne jezioro, rozciągające się w pierwszych bladych porannych promieniach grudniowego słońca. Lekko zmrożone jezioro pośrodku lasu. Ale jeśli zejdzie z drogi i zrobi ledwie kilka kroków, wyciągnie szyję i spojrzy w dół, ściany kopalni opadną stromo i niemiłosiernie, prosto w ciemną czeluść. Gertrud nie zbacza ze ścieżki. Nic jej nie skłoni, żeby dobrowolnie zbliżyła się do brzegu.

– Przecież on chodzi tędy każdego dnia – mówi do siebie i wstydzi się, gdy słyszy swój słaby głos i martwą ciszę, która pożera jej słowa. Nie jest w stanie zawołać go po imieniu, nie chce słyszeć, jak by to zabrzmiało. Jeśli tutaj jest, ona i tak go znajdzie.

On przecież zna te tereny, przekonuje samą siebie. Wie doskonale, gdzie stawiać stopy, Sammy tak samo. Zapewne wrócili już do domu, Fredrik siedzi oczywiście w ciepłej kuchni z kawą i resztkami szafranowego ciasta z wczoraj. Bezbożnie, wcale się nie przejmując niebem i piekłem. To byłoby właśnie w jego stylu. Nie, zawracam i kończę z tymi wygłupami, myśli Gertrud i rzuca okiem przez ramię na przebytą drogę. Niechętnie jednak uświadamia sobie, że droga powrotna jest równie długa co rundka wokół szkody górniczej.

Głęboko wzdycha i idzie dalej, jeszcze raz się żegna, w głębi duszy przeklina brata za jego ogólny brak troski o cokolwiek, w szczególności za kompletne wyzucie z bogobojności. Fredrik nie przekracza progu kościoła, tego jest aż nazbyt świadoma, zwykle jednak przychodził chociaż na julottan. Z jakiegoś powodu nawet najwięksi bezbożnicy – ci, których stopa nie postanie w domu bożym przy innych okazjach jak tylko podczas ślubów i chrzcin – zjawiają się na porannej mszy w dniu Bożego Narodzenia. Może najzwyczajniej zaspał.

Trochę dalej przed sobą widzi zawrotkę, gdzie zaczyna się szersza droga prowadząca do szosy krajowej. Zaczyna się lub kończy. Wiele lat minęło, odkąd docierały tu transporty, ale z roku na rok pęknięcia na asfalcie robią się coraz większe i szersze. Nie ma najmniejszego powodu, żeby reperować tę drogę w górach; używają jej jedynie ci, którzy wyrzucają śmieci i graty przy zawrotce, zamiast skorzystać z punktu odbioru odpadów w Valby. Skąpi, nieuczciwi ludzie, którzy zrobią wszystko, żeby zaoszczędzić kilka marek i szylingów. Ale nawet oni nie ośmielają się przyjeżdżać tutaj w samo Boże Narodzenie, myśli Gertrud. Nikt nie jest aż tak głupi, żeby się tu zapuszczać, nikt poza Fredrikiem. Zdaje się, że zakazana kąpiel w szkodliwej dla zdrowia wodzie w rowie nie pociąga dzisiejszej młodzieży już nawet w lecie. Gertrud maca instynktownie ręką po kieszeni kurtki, sprawdza, czy wciąż ma komórkę. Nikt by jej tu nie znalazł, gdyby się wywróciła i uderzyła, zwłaszcza o tej porze roku.

W zasadzie Fredrik powinien dostać porządną nauczkę, przewrócić się i zrobić sobie krzywdę, myśli Gertrud. Nic poważnego, tylko tak, żeby wreszcie do niego dotarło, że jest za stary na drałowanie samemu po pustkowiu. Odruchowo Gertrud znów podnosi rękę do piersi jakby w ramach pokuty za tę zakazaną myśl i woła:

– Halo! Fredrik!

Sekundę później staje jak wryta.

Nieszczęśliwe zawodzenie czy też ujadanie sprawia, że zimny pot występuje jej na czoło. W chwili, gdy Gertrud dostrzega kawałek dalej biało-czarnego border collie, dopuszcza do siebie tę myśl. Długa smycz ciągnie się po ziemi, a Sammy zrozpaczony biega tam i z powrotem przy brzegu kopalni, kładzie się na kilka sekund, potem znów podnosi i dalej człapie bez wytchnienia, niebezpiecznie blisko, wystarczyłoby źle postawić łapę. Przez moment wygląda to tak, jakby pies miał zamiar zejść po urwisku, ale na dźwięk zbliżającego się człowieka nadstawia uszy i unosi głowę. Sekundę później dostrzega Gertrud i szczekając, biegnie jej na spotkanie. Z wygiętym w łuk grzbietem nieszczęśliwy pies mizdrzy się do Gertrud i biegając między nią a urwiskiem, popędza ją. Gertrud niechętnie idzie za nim, a pod nosem głośno prosi:

– Dobry, łaskawy Boże, nie odwracaj się teraz ode mnie.

Z drogi, na której stoi, przyciskając rękawicę mocno do ust, nie może dojrzeć brata. Przez zawrotny ułamek sekundy przeszywa ją zwodnicza nadzieja – może to nie Fredrik leży tam na dole. Może to tylko stara, pogryziona piłeczka tenisowa Sammy’ego, którą ten uparcie ze sobą nosi. Może Fredrik rzucił ją niedbale w przeciwnym kierunku, nie w górę zbocza, jak zwykł to robić. I kiedy Gertrud Stuub z łomoczącym sercem zbliża się do krawędzi i wyciąga szyję, dalej nic nie widzi.

Dopiero gdy z ostatnią daremną modlitwą na ustach kładzie się na brzuchu, ostrożnie przysuwa do krawędzi i spogląda w dół urwiska, gaśnie jej ostatnia nadzieja.

2

Karen Eiken Hornby zamyka za sobą drzwi i szuka w kieszeni kurtki paczki papierosów. Opierając łokcie o zimną poręcz schodów, głęboko się zaciąga i czuje, jak puls powoli spowalnia. Ślepo wpatruje się przed siebie.

Zapadła już ciemna noc, choć dochodzi dopiero wpół do piątej, a grudniowe powietrze jest niezwykle łagodne. Strumień światła wylewający się z kuchni przez okno pada na ziemię pod dużą jarzębiną. Z zeszłotygodniowych dziesięciu centymetrów śniegu ostało się ledwie kilka plam topniejących w okamgnieniu. To, co te kilka stopni mrozu da radę ściąć w nocy i we wczesnych godzinach rannych, topi się równie szybko pod tą szarą warstwą samodziału, którą niebo przypominało w ostatnich dniach. Z domu przez zamknięte okno dobiega dzwonienie talerzami, śmiechy i kolejna zaśpiewka do toastu.

Gdy rybaka suszy,

ryba się w morzu dusi,

niczym wybawienie

przychodzi Boże Narodzenie

– wesołych świąt!

Nie oglądając się za siebie, Karen wie, że te siedem osób przy stole w głębi unosi teraz kieliszki na wysokość oczu, a potem je opuszcza i równocześnie wychyla. Czeka na hałas, z którym kieliszki znów trafiają na stół. I ten nadchodzi.

Jak ja wytrzymam, do cholery, jeszcze dwa dni, zastanawia się.

W domu nie ma możliwości, żeby gdzieś się ukryć i pobyć samej, w spokoju. Jej matka i Harry zajęli dużą sypialnię, Karen z mieszanymi uczuciami odstąpiła im podwójne łóżko. Sama przeniosła się do pokoju gościnnego za ścianą i niedługo – trzecią noc z kolei – będzie starać się ignorować odgłosy zza ściany.

Zdawało się, że to dobry pomysł, gdy przed kilkoma tygodniami planowali to wspólnie przy winie w pubie Kopalnia w Dunkerze. Wigilia i pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia w domu u Karen w Langevik, obchodzone wspólnie z najbliższymi przyjaciółmi. Mama i tak miała przyjechać z Harrym, a im więcej ludzi, tym weselej. Marike zaklinała się, że może spać na sofie w salonie i że przywiezie kruchy pieczony schab i czerwoną kapustę. Kore i Eirik mieli zająć rozkładaną sofę w budynku gospodarczym u Leo i przynieść śledzie w chrzanie, wędzonego łososia i domową musztardę. Mama obiecała przez telefon, że upiecze ciasto szafranowe i żytni chleb, gdy tylko znajdzie się na miejscu. Samej Karen przypadło więc tylko zrobienie dużej partii piwa jałowcowego i ziołowej wódki. Miały to być dwa dni objadania się smakołykami w miłym towarzystwie z przerwami na długie spacery po śniegu, bo ten przecież musi w końcu spaść!

Teraz Karen przysłuchuje się śmiechom z głębi domu. Oj tak, jest dokładnie tak miło, jak zakładali. Wszystko jest tak, jak powinno być. Poza tym, że ona chciałaby być sama. Że – choć na krótką chwilę – chce się wsłuchać w ciszę.

Jeszcze tylko jedna noc, dasz radę, przekonuje samą siebie i kolejny raz głęboko się zaciąga. Prawdopodobnie Kore, Eirik i Marike pojadą jutro zaraz po śniadaniu. Ale mama i Harry zostaną jeszcze na jedną noc, przypomina sobie. Ich samolot do Hiszpanii odlatuje dopiero pojutrze. Jeszcze dwa poranki i będzie mogła przestać udawać, że nie widzi, jak Harry delikatnie i czule poklepuje jej mamę po pupie, że nie słyszy odgłosów skradanych pocałunków, gdy tylko odwróci się do nich plecami. Jeszcze półtora dnia dławienia w sobie gorzkich komentarzy, które grożą, że wymskną się z jej ust za każdym razem, gdy matka mówi o blisko siedemdziesięciodwuletnim Harrym Lampardzie jako o swoim nowym „chłopaku”.

I jeszcze Sigrid.

Dlaczego ta smarkula nie mogła zostać w domu u swojego ojca? Teraz, kiedy wreszcie znów zaczęła z nim rozmawiać po latach utrzymywania chłodnych stosunków. Jest przecież, do diabła, Boże Narodzenie, powinno się siedzieć w domu z rodziną, myśli poirytowana Karen i tak mocno zaciąga się papierosem, że parzy sobie czubki palców.

– Nie zostanę długo – zapierała się Sigrid radosnym głosem, gdy niezapowiedziana zjawiła się w kuchni blisko trzy godziny temu. – Chciałam tylko zajrzeć na chwilę.

I ten gorąc, który oblał Karen, zanim zdążyła go powstrzymać. Niemądra, przerażająca radość, która ogarnia ją całą, gdy spotyka Sigrid. To wszystko, na co w jej życiu nie ma już miejsca.

„Nie zostanę długo”. W to, jak Sigrid – po dwóch kuflach piwa jałowcowego i przynajmniej jednym kieliszku wódki – ma zamiar pokonać dwa kilometry do swojego domu po drugiej stronie wsi, Karen nie zamierza się mieszać. Tego wieczoru nie jest policjantką. Jest tylko zmęczona.

I jeszcze to przeklęte kolano. Stale ćmiące wspomnienie o tym, co się stało i co mogło się stać. Karen przenosi ciężar ciała na prawą nogę i czuje, jak ciągnie ją w biodrze. Już ponad dwa miesiące, a wciąż nie wróciła do formy. Cztery tygodnie w szpitalu w Thysted, a potem rehabilitacja w domu. Bolesne wizyty na fizjoterapii w Dunkerze trzy razy w tygodniu. Robiła dokładnie to, co jej kazano, wykonywała dwa razy dziennie ćwiczenia w domu. Niech to wszystko szlag, nadal nie może obciążać lewej nogi na dłużej niż kilka krótkich chwil. Karen męczy to, że musi ukrywać prawdę przed tymi, którzy siedzą teraz w ciepłej kuchni. To wyczerpujące noszenie maski, przez które sztywnieje jej szyja, stale ćmiący ból, wybór między kolejnym proszkiem przeciwbólowym a kieliszkiem wódki do śledzia, konwulsyjny uśmiech, nie, już nie boli, tylko wciąż jest trochę sztywne. Podejrzliwe spojrzenia mamy.

Karen ma zwolnienie do Trzech Króli, jeszcze tylko dwanaście dni bycia zamkniętą w czterech ścianach z nadmiarem myśli. Od razu po weekendzie wróci do pracy, o ile tylko tam dokuśtyka. Lekarz napomykał coś o przedłużeniu zwolnienia, ale na szczęście udało się jej go powstrzymać. W każdym razie kłamanie idzie mi nieźle, ocenia.

Hałas wzmaga się na kilka sekund, kiedy ktoś otwiera drzwi, a potem je zamyka, trochę zbyt mocno, tak że w oknie kuchni drży szyba. Nie odwracając się, Karen wie, że to Leo. Kącikiem oka widzi płomień zapalniczki, słyszy, jak Leo głęboko się zaciąga, przez chwilę zatrzymuje dym, a potem go wypuszcza. Podaje jej paczkę i Karen bierze papierosa.

– Czas leci – mówi Leo. – Możesz się tym pocieszać.

Czy to aż tak oczywiste? Zastanawia się. A ja myślałam, że mam twarz pokerzysty.

– Oho, filozoficznie – mamrocze Karen. – Jeszcze jakieś mądrości chowasz w rękawie?

– Alkohol, rzecz jasna, też pomaga. Czas i alkohol. Czy nie taki jest właśnie sens Bożego Narodzenia? – drwi Leo.

Karen szybko podchwytuje jego wzrok, powstrzymując uśmiech.

– Tak, ty coś o tym wiesz, lepiej niż ktokolwiek inny – mówi oschle. – Czy to właśnie alkoholem i nieubłaganym biegiem czasu pocieszałeś się, gdy mieszkałeś pod rampą załadunkową?

– Tak, kobiet i śpiewu tam nie było.

Palą w ciszy. Karen odwraca głowę i widzi, że Eirik i Marike zaczęli zbierać rzeczy ze stołu, a Harry wlewa wodę do ekspresu nieumytym dzbankiem. Wzdycha.

– Jest spoko – mówi Leo. – Twój nowy ojczym.

Aż świszczy, kiedy Karen prycha dymem.

– Ojczym! Mógłbyś naprawdę sobie…

– A Eleanor jest szczęśliwa – ciągnie Leo.

– Wielkie dzięki, sama zauważyłam. Cienkie ściany.

Leo zaciąga się i w ciszy spogląda prosto w ciemność.

– Przecież możesz się jutro do mnie przenieść, jak już Kore i Eirik odjadą – dodaje po chwili.

– Do ciebie?

– Tak, podobno kanapa jest naprawdę wygodna, jeśli na stalowych rurkach, które wbijają się w krzyż, położy się kilka poduszek. W najgorszym razie zmieścisz się też w moim łóżku.

Zdziwiona posyła mu ukradkowe spojrzenie; to niepodobne do Leo. W ogóle do niego niepodobne zdaje się obchodzenie świąt Bożego Narodzenia, wznoszenie toastów ze śpiewem na ustach i przysłuchiwanie się wywodom Harry’ego o tym, jak przebudować poddasze czy ocieplić komórkę, żeby mieć więcej miejsca. Napełniając kieliszki i zupełnie nie zdając sobie sprawy z narastającej irytacji, Karen, Leo i Harry snuli plany, jak przebudować jej dom. Jak powinna się do tego zabrać, ile by ją to kosztowało, jak podnieść wartość, kiedy stare siedziby rybackie w Langevik zaczęły właśnie tracić na wartości. Szczególnie takie jak ta Karen, z własnym pomostem i szopą.

Tego typu rozumowanie jest zapewne całkowicie naturalne dla Harry’ego Lamparda: według jej matki przed przejściem na emeryturę i przeprowadzką na słoneczne hiszpańskie wybrzeże z powodzeniem prowadził firmę budowlaną w Birmingham. Ale żeby Leo Friis siedział tam i słuchał tego z zainteresowaniem…

Co on, kurna, wie o izolacji, dachówkach i ścianach nośnych? – myśli Karen, gasząc wypalonego do połowy papierosa o poręcz. Jednak chwilę później przechodzi jej przez myśl: co ona właściwie wie o Leo Friisie? Ledwie kilka miesięcy temu brakowało mu dachu nad głową i włóczył się po Dunkerze z wózkiem sklepowym, szukając pustych butelek.

– A więc proponujesz, żebym się wprowadziła dociebie? – mówi. – Ostatnio, kiedy sprawdzałam, wciąż jeszcze był to mój dom.

Leo wzrusza ramionami, jakby wspaniałomyślnie się z nią zgadzał.

– Który ja od ciebie wynajmuję, tak. Oczywiście za marne grosze i nie żebym miał jakąś prawdziwą umowę – przyznaje Leo. – Ale zakładam, że nie chcesz w to mieszać kontrolerów podatkowych…

Karen gwałtownie łapie powietrze.

– Wyluzuj – dodaje szybko Leo na widok jej przestraszonej miny. – To był żart, Karen.

I Karen przez sekundę się zastanawia, czy ma na myśli to o łóżku, czy o kontrolerze podatkowym.

Potem Leo gasi papierosa o odwróconą do góry dnem glinianą doniczkę, która stoi obok drzwi.

– Wejdziemy?

Karen niechętnie puszcza poręcz.

– Czas i alkohol – wzdycha.

3

Dwadzieścia minut później zmywarka jest pełna, kawa podana, a szafranowe ciasteczka stoją na stole w salonie. Kore i Eirik wrócili po szybkim wypadzie do budynku gospodarczego, a Marike, kiedy widzi, jak nie mogą się od siebie odkleić, napomyka coś o „znalezieniu przestrzeni” i myśleniu o przyjaciołach, którzy mają w życiu mniej farta.

Harry posyła w ich kierunku pospieszne spojrzenie. Jego wzrok świadczy o tym, że w równej mierze jest zaniepokojony co zaciekawiony.

Sama Marike wydaje się w nadzwyczaj dobrym nastroju, tego wieczoru ledwie można wychwycić jej duński akcent. Karen wie jednak, że tę wersję przyjaciółki od przerażającej harpii, syczącej coś w niezrozumiałym północnojutlandzkim szwargocie, dzieli tylko jedno nieudane wypalanie w piecu. Ale tego wieczoru Marike Estrup promienieje, nie widać u niej choćby cienia nerwowości, która z pewnością nadciągnie stopniowo, im bliżej będzie do wernisażu w Nowym Jorku. Karen odchyla się na fotelu. Tu i teraz. Czas i alkohol.

Ktoś wyciągnął butelkę whisky Grotha i drugą likieru z jarzębiny, wszystkim udało się gdzieś znaleźć miejsce – na zielonej sofie albo na którymś z wysiedzianych foteli uszaków, albo na starej skrzyni posagowej, której Karen wciąż nie zataszczyła na strych. Usunięcie stąd tej kobyły było pierwszą rzeczą, którą miała zrobić, kiedy przejęła dom po matce. Od tamtej pory minęło dziewięć lat.

Sigrid siedzi na podłodze po turecku i opiera się łokciami o stolik przy sofie. Karen obserwuje jej długie czarne włosy (farbowane tyle razy, że już całkiem straciły blask), gęsto zdobione tatuażami cienkie ramiona, kolczyk w nosie. Kolczyk błyszczy w świetle świec płonących na mosiężnym świeczniku, kiedy Sigrid energicznie przytakuje czemuś, co mówi Kore. Z wyglądu ona i Kore są w zasadzie zaskakująco podobni, stwierdza Karen. Przynajmniej jeśli chodzi o odcień cery, tatuaże i piercing. Ojcu Sigrid nie spodobałoby się, gdyby to usłyszał, myśli i z satysfakcją sączy trunek z kieliszka.

Eirik z kolei jest istnym przeciwieństwem swojego partnera. Z okazji świąt założył różowy sweterek na białą koszulę i dobrał do tego krawat w szare paski. Kant jego szarych spodni jest ostry jak nóż. Jak zawsze. Stary dobry Eirik, myśli Karen. Równie niezawodny, jeśli chodzi o dobór stroju co o przyjaźń: bez niego bym tu dzisiaj nie siedziała. Ściska ją w gardle i wędruje wzrokiem dalej. Wzdryga się, gdy stwierdza, że mama i Harry znów włożyli jednakowe swetry, tym razem z motywem świątecznym w formie udekorowanego krzaka jałowca. W każdym razie wydają się szczęśliwi, stwierdza Karen.

Fala irytacji gaśnie i zastępuje ją jakaś bezsilna tkliwość. Teraz, w następstwie złości i frustracji, w cieple świec i przy whisky, z rozwalonym na kolanach kotem, nie da rady już dłużej być w ciągłej gotowości do obrony. Nie da rady walczyć z tym wszystkim, o czym wie, że stanie się jej zgubą, jeśli nie będzie uważać.

„Ona nie jest twoją córką, pamiętaj o tym”.

Ostatnie słowa Susanne Smeed wciąż dzwonią jej w uszach.

W ciszy przygląda się córce, która nie jest jej, dziewczynie, którą przygarnęła pod swoje skrzydła ledwie kilka miesięcy temu. Mokra i gorączkująca Sigrid siedziała na schodach przed domem, który musiała przejąć niespodziewanie i wbrew swojej woli. Nie mając nawet siły protestować, pojechała wtedy z Karen do niej, dała się jej napoić ciepłą herbatą, nakarmić sucharami i paracetamolem, aż grypa odpuściła.

I w pewien sposób nigdy się tak naprawdę stąd nie wyprowadziła.

Oficjalnie mieszka wprawdzie w odziedziczonym po matce domu, ale kiedy nie śpi, wciąż większość czasu spędza u Karen. Niby zawsze wpada tylko na chwilę, ale zostaje do późna i zajmuje pokój gościnny tak często, jak tylko odważy się spytać o pozwolenie. Jak kot, którego raz się wpuści, a następnego dnia znów siedzi na schodkach ganku.

Tak jak ty, myśli Karen i głaszcze po brzuchu szarego kocura, znajduje kołtun i rozkojarzona rozczesuje go paznokciami. Rufus też pojawił się ot tak i postanowił zostać. Leo zaprosiła tutaj sama w roli opiekuna domu i kota przed wyjazdem na wakacje. W podróż, którą trzeba było odwołać. Ale zdaje się, że jemu też się nie spieszy z wyprowadzką. Chociaż on nie ma za dużo możliwości do wyboru.

Jak to się właściwie stało? Kiedy mój dom zmienił się w cholerne schronisko dla bezdomnych? – zastanawia się Karen i bierze łyk whisky.

Sama nie słyszała dzwonienia. Marike z kolei poszła do toalety i teraz stoi w drzwiach kuchni z komórką Karen w ręce.

– Miałaś ją w kurtce. Może powinnaś odebrać. – Znacząco zerka na wyświetlacz, a potem podaje jej telefon.

– Jounas Smeed – udaje się Karen przeczytać, zanim dzwonienie ustaje.

Wzdycha ciężko.

– Nie mów tacie, że tu jestem – prosi Sigrid, na co Karen przystaje skinieniem głowy.

– Do ciebie też próbował się dodzwonić? – pyta.

Sigrid wyciąga swoją komórkę z tylnej kieszeni spodni i kręci głową.

– Nie, nie mam żadnych nieodebranych połączeń – jęczy. – Czego on znów może chcieć? Kurna, byłam u niego i wczoraj, i dzisiaj!

– Może chce ci życzyć wesołych świąt – próbuje spokojnie Eleanor.

– Poza tym przecież jutro jedzie do Tajlandii – ciągnie Sigrid. – Już od trzech tygodni ględził mi, żebym z nim pojechała! Czy nie wystarczy, że razem obchodziliśmy święta? Muszę jeszcze siedzieć z nim na plaży pod jakąś cholerną palmą kokosową. Co z nim, do cholery, nie tak?

Sigrid rozkłada ręce i wybałusza szeroko oczy, żeby dodatkowo podkreślić, że zrobiła naprawdę wszystko, czego – w granicach rozsądku – można by wymagać od córki w ramach naprawiania nadszarpniętych relacji z ojcem.

Wygląda raczej na jedenaście lat, a nie na blisko dziewiętnaście, myśli Karen.

Wzdychając, podnosi się i idzie do kuchni. Zwleka dwie sekundy, potem naciska „oddzwoń”. Jeśli nie dotyczy to jego córki, to istnieje tylko jeden powód, dla którego szef Wydziału Kryminalnego Policji w Doggerlandzie mógłby dzwonić do Karen Eiken Hornby w Boże Narodzenie. I to wcale nie po to, żeby życzyć jej wesołych świąt.

4

Nie, musi podejść do tego spokojnie, myśli dwie minuty później. Jounas Smeed pewnie nigdy w życiu nie odczuwał pokory. Ale jego głos po drugiej stronie słuchawki wyraża lekkie zwątpienie, jest zupełnie pozbawiony pouczającego tonu, do którego Karen przywykła.

– Cześć, Eiken, dzięki, że oddzwaniasz. Naprawdę przykro mi, że zakłócam ci Boże Narodzenie. Strzeliłaś już sobie świątecznego kielicha?

– W zasadzie nawet dwa. A ty?

Jounas Smeed jakby jej nie słyszał lub uznał, że to pytanie nie zasługuje na odpowiedź.

– Obiło mi się o uszy, że twoi rodzice wpadli w odwiedziny – ciągnie i teraz Karen zdecydowanie słyszy coś wymuszonego w jego głosie.

– Taa – przyznaje oschle. – Szczerze mówiąc, mój ojciec nie żyje od wielu lat, więc się akurat nie zjawił, ale mama przyjechała ze swoim… dobrym przyjacielem.

– Aha, więc tak się sprawy mają. Rozumiem, że pewnie właśnie świętujecie…

Karen czeka na to, co jeszcze powie, ale wydaje się, że szef uznał, że teraz jej kolej, żeby poprowadzić konwersację.

– Tak – odpowiada. – Ale zakładam, że nie po to dzwonisz, żeby skontrolować zawartość alkoholu w mojej krwi ani moje stosunki rodzinne.

Jounas Smeed się śmieje. Potem chrząka i wraca do zwykłego tonu.

– Oczywiście, że nie – mówi krótko. – Mamy na głowie morderstwo. I to nie byle gdzie, bo na północy, na Noorö.

– Noorö. Hmm, tam pewnie tradycyjnie chodzi o jakieś zabójstwo po pijaku? Czymś takim może się chyba zająć miejscowa policja?

– Najwyraźniej nie. Ofiarą jest stary nauczyciel, jeśli dobrze zrozumiałem, i do morderstwa doszło w czasie julottan.

Karen wysuwa krzesło i ciężko na nim siada.

– W kościele? Jak, do cholery, mogło do tego dojść?

– Nie, nie, nie na samej mszy, ale w tym samym czasie. W każdym razie wczesnym rankiem. A potem tamtejszy lekarz najwyraźniej zobaczył coś, co skłoniło go do tego, żeby nas wezwać. Nie znam jeszcze wszystkich szczegółów.

– A jaki to ma związek ze mną? Jak wiesz, nadal jestem na zwolnieniu.

Zadaje to pytanie, choć już domyśla się odpowiedzi. Chce się jednak nad nim trochę popastwić. W nagrodę słyszy po drugiej stronie głębokie westchnienie.

– Problem w tym, że chwilowo mamy w wydziale nagłe braki personalne. Połowa ludzi leży z grypą, druga połowa wyjechała na święta i Nowy Rok. Szczerze mówiąc, ja sam lecę jutro do Tajlandii. W każdym razie tak planowałem – dodaje zrezygnowanym głosem.

Karen podnosi się i spogląda w mrok za oknem kuchni. Słyszy, jak gałęzie jarzębiny uderzają o szybę, i myśli, że musi pamiętać, żeby je przyciąć, nim nadciągnie kolejny sztorm.

– A więc chciałbyś, żebym poprowadziła śledztwo – podsumowuje. – Uważasz, że powinnam szybciej wrócić do pracy ze zwolnienia i zawiesić na kołku dalsze świętowanie.

Nic w jej głosie nie zdradza ulgi, jaka ją przepełnia. Niech Jounas Smeed sobie wierzy w to, że Karen wyświadcza mu wielką przysługę, może to zaprocentować w przyszłości. Przez moment zastanawia się, czy jednak trochę nie przeholowała.

– Tak, myślę, że warto przynajmniej spróbować – odpowiada jej szef, surowo i bez śladu wcześniejszego ciepła w głosie. Ale oczywiście zrozumiem, jeśli nie…

– Nie ma problemu – przerywa mu Karen. – Wezmę to.

Przez kilka sekund po drugiej stronie panuje kompletna cisza.

– Poważnie? Jesteś tego pewna? Bo mogę jeszcze odwołać wyjazd i sam się tam udać.

Jasne, że możesz, myśli Karen, ale zamiast tego dzwonisz do mnie, chociaż jestem prawdopodobnie ostatnią osobą na świecie, przed którą chciałbyś się płaszczyć. Musisz być potwornie spragniony drinków z parasolkami, jeśli jest to warte tego, żeby wisieć mi przysługę.

– Jedź na wakacje – zapewnia go Karen. – Wezmę to. Ale mówisz poważnie, że nikt inny z kryminalnych nie jest dostępny? Nikt ze mną się tam nie wybierze?

– Żaden śledczy, ale oczywiście rozmawiałem z Brodalem i Larsenem, dzięki Bogu obaj są w domu, zdrowi jak ryby.

Karen wzdycha w głębi duszy. Ani lekarz sądowy, ani szef Sekcji Techniki Kryminalistycznej nie będą szczęśliwi, gdy zostaną oddelegowani na Noorö w trakcie świętowania. Szczególnie Kneought Brodal, myśli Karen. Oj, nie będzie miło z nim tam jechać.

– Wyruszą jutro bladym świtem – ciągnie Smeed. – Nie jest to idealne rozwiązanie, ale teraz i tak jest ciemno, a zgodnie z otrzymanymi informacjami miejsce zdarzenia ogrodzono i jest pod nadzorem. Ciało przewieziono do lokalnego komisariatu policji w Lysvik, gdzie najwyraźniej mają chłodnię. Trochę to dziwne.

– Tak sądzisz? Dlaczego? Muszą ją chyba mieć na wypadek, gdyby prom nie pływał – mówi Karen. – Tam, na północy, mogą być w zasadzie odcięci od świata przez wiele dni.

– Z pewnością – przyznaje Jounas Smeed. – Ale dużo czasu musiało minąć, odkąd zdarzyło się to po raz ostatni. A tak w ogóle, czy ty nie masz tam rodziny? Coś mi świta, że kiedyś o tym wspominałaś.

– Tak, tata stamtąd pochodził, a ja w dzieciństwie często bywałam na Noorö u krewnych, ale dawno już u nich nie byłam. Nie widziałam ich od… hmm, tak czy inaczej od dawna.

– Hmm, to się chyba świetnie składa, że pojedzie ktoś, kto zna tę okolicę – mówi Jounas Smeed, jakby chciał przekonać samego siebie, że po raz kolejny podjął racjonalną decyzję. – Jak prędko możesz się tam udać?

– Tak jak Kneought i Sören, bladym świtem, nie wcześniej. Oczywiście, jeśli nie chcesz wysłać samochodu, który mnie tam zabierze. Mówiłam już, że piłam.

A więc miałeś powód, żeby mnie przesłuchiwać, czy wzniosłam już świąteczny toast, myśli Karen. Cholerny Smeed.

– Nie, wystarczy, jeśli pojedziesz tam jutro – szybko zapewnia ją szef. – Do tego czasu miejscowi będą musieli radzić sobie sami. Przy okazji, odezwij się do Thorsteina Bylego, naczelnika policji odpowiedzialnego za region Noorö. Jeśli możesz, zadzwoń do niego jeszcze wieczorem. Będziesz musiała się zadowolić Bylem i jego ludźmi, zanim znajdę dla ciebie jakieś wsparcie z komendy głównej. To znaczy, o ile się okaże, że to morderstwo.

– Okej, coś jeszcze muszę wiedzieć?

– Tak, mimo że wyjeżdżam, chciałbym, rzecz jasna, żebyś informowała mnie na bieżąco. Zawsze mam włączoną komórkę, więc możesz dzwonić o każdej porze.

– Okej, coś jeszcze?

Karen słyszy, jak szef bierze głęboki wdech, potem znów na kilka sekund zapada głucha cisza. Wreszcie Karen mięknie.

– Sigrid zajrzała na chwilę, ale zaraz ma się zbierać do siebie – mówi. – Pozdrawia cię, tak w ogóle.

Jounas Smeed wypuszcza powietrze.

– Też ją pozdrów – odpowiada. – I… dzięki, Eiken. – Odkłada słuchawkę.

5

– Ależ dobry Boże, nie mają nikogo innego, kogo mogliby tam posłać? Zbyt mało już przeszłaś? I musisz jeszcze jechać w samo Boże Narodzenie!

Eleanor Eiken siada na łóżku i przygląda się córce, która przenosi paczkę granatowych T-shirtów z półki w garderobie do dużej torby na łóżku. Karen pracuje szybko i z determinacją, jej długie ciemne włosy, które związała w koński ogon, smagają ją po twarzy za każdym razem, gdy odwraca się między szafą a łóżkiem.

– Wszyscy są albo chorzy, albo na wyjeździe – mówi, upychając staniki i majtki obok kosmetyczki. – W tej chwili tylko ja jestem dostępna.

– Dostępna! – Poirytowana Eleanor wypluwa z siebie to słowo. – Nie jesteś dostępna, jesteś, do jasnej ciasnej, na zwolnieniu lekarskim. Sądzisz, że nie widzę, że wciąż cię boli?

Karen zatrzymuje się w pół ruchu i patrzy na matkę. Już ma zaprzeczyć, ale mama jej przerywa, zanim w ogóle się odezwie.

– O nie, moja mała owieczko, tak łatwo nie wykiwasz starej owcy. Jeśli nie będziesz uważać, dostaniesz lumbago od ciągłego opierania się na prawej nodze. Ja sama dostałam dyskopatii od noszenia cię cały czas na jednym biodrze, jak byłaś mała, więc coś o tym wiem.

Karen opada na łóżko obok matki.

– Niech ci będzie, nadal mnie czasem pobolewa – mówi. – Ale każdego dnia jest coraz lepiej. A wy i tak już pojutrze jedziecie do domu, więc stracimy tylko jeden dzień razem.

Eleanor ciężko wzdycha.

– Tak, tak, nie należę do tych, którzy rozpamiętywaliby coś takiego, ale nie podoba mi się, że wciąż cię boli. Poza tym wydajesz mi się zdecydowanie zbyt szczęśliwa – dorzuca.

Karen odwraca głowę i patrzy na nią z uniesionymi brwiami.

– Zbyt szczęśliwa?

– Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Chciałabyś wyjechać stąd jak najszybciej. Zostawić tu tych wszystkich, którzy się o ciebie troszczą, i znaleźć się zupełnie sama w pokoju hotelowym.

Karen wzrusza ramionami.

– Wiesz przecież, jaka jestem.

– Nie jaka jesteś, chcesz powiedzieć: jaka się stałaś.

– Ale wiesz dlaczego – ucina krótko Karen.

– Tak, Karen. Wiem to doskonale. Ale powoli nadchodzi już najwyższa pora, żeby coś z tym zrobić. Jeszcze nie umarłaś.

Nie, ja nie, myśli Karen. Ja z tego wyszłam. Podnosi się i wraca do pakowania.

– Jeśli koniecznie musisz jechać do tej zapadłej dziury, zajedź przynajmniej do Ingeborg i Larsa – dodaje po chwili Eleanor. – Inaczej ona ci tego nigdy nie wybaczy. Mnie zresztą też nie.

– A od kiedy ty się niby tak przejmujesz tym, co myśli ciotka Ingeborg? O ile dobrze pamiętam, przeprowadziłaś się na drugi koniec kraju, żeby unikać kontaktów z krewnymi taty z Noorö.

– Bardzo dobrze wiesz, że…

– …przeprowadziliście się do Langevik, bo tata odziedziczył ten dom i prawo połowu ryb po ojcu swojej matki. Ale przyznaj, że była to dla ciebie ulga!

Eleanor mimowolnie się uśmiecha.

– Tak, dobry Boże, to, co się tam działo – mówi. – Dłużej bym już nie wytrzymała… Wyobraź sobie, że musisz mieszkać pod jednym dachem z teściami i zaledwie trzysta metrów od szwagierki. Gdziekolwiek się obrócisz, jest tam jakiś Eiken. Drobni oszuści, cała rodzinka, i chyba zdrowo pędzili samogon w budynkach gospodarczych, ale przy stole zawsze trzeba się było pomodlić, no bo jakże, i do kościoła też musieliśmy chodzić, co niedziela. Najpewniej rzuciłabym się do morza, gdybym nie opuściła tego przeklętego miejsca.

Karen przygląda się matce z uśmiechem na ustach. Eleanor Eiken z domu Wood, w trzech czwartych Brytonka, w jednej czwartej Skandka. Będąc córką prowincjonalnego lekarza z Ravenby, prawdopodobnie nie mogła sobie nawet wyobrazić, jaka czeka ją mordęga, kiedy wyjdzie za Waltera Eikena. Mimo to Karen przez cały okres dorastania nie słyszała ani razu, żeby mama narzekała na los żony rybaka z Langevik. Ze stoickim spokojem znosiła czyszczenie ryb i naprawianie pogryzionych przez foki sieci. Jesienne sztormy, mroźne zimy ani niedochodzące do skutku połowy i stały niepokój o finanse nie skłoniły jej do tego, by dać wyraz niezadowoleniu. Ale okazało się, że pierwsze lata z rodziną Waltera po mieczu, na Noorö, to najwyraźniej więcej, niż była w stanie znieść.

– Pozdrowię od ciebie ciotkę Ingeborg i powiem, że chciałabyś, żeby cię odwiedziła w Hiszpanii – mówi Karen, uśmiechając się szeroko.

– Tylko spróbuj. Kiedy jedziesz?

Karen ugniata zawartość torby, dociska ją dodatkowo jeszcze raz i zasuwa suwak.

– Jutro z samego rana, zanim wstaniecie. Ale teraz wrócimy do pozostałych i będziemy świętować tę resztkę świąt, która nam została.

Kiedy kilka godzin później Karen – po wypaleniu ostatniego papierosa – zamyka za sobą drzwi i spogląda na zegarek, uświadamia sobie, że nie zostało jej zbyt wiele godzin snu. Mama i Harry poszli na górę się położyć blisko godzinę temu i Karen ma nadzieję, że do tej pory już usnęli. Leo, Eirik i Kore zniknęli u siebie i Karen słyszy cichą muzykę dochodzącą z budynku gospodarczego.

Ściąga kurtkę, podchodzi do blatu i wypija szklankę wody. Tuż przed zgaszeniem światła w kuchni zagląda do salonu. Z sofy dochodzą równe oddechy przemieszane z cichym pochrapywaniem w dwóch tonacjach. Po pewnych namowach Sigrid przekonała Marike, żeby ta podzieliła się z nią ciasną przestrzenią, i teraz płaci za to cenę – stopy Sigrid z pomalowanymi na czerwono paznokciami ma przyciśnięte do karku.

Karen zatrzymuje się w progu, a później zamyka przesuwane drzwi. Ostrożnie, żeby nikogo nie obudzić, wchodzi na górę po skrzypiących schodach.

6

Karen Eiken Hornby rzuca okiem na deskę rozdzielczą i wjeżdża na autostradę. Jest dopiero za piętnaście siódma, wyjechała wprawdzie godzinę później, niż planowała, ale po dodatkowej godzinie ciągłego przestawiania budzika czuje się zadziwiająco wypoczęta. Na drogach nie ma śniegu ani lodu po tygodniowej odwilży, a drugiego dnia świąt o tej porze właściwie nie można mówić o jakimkolwiek ruchu. Jeśli w Thorsvik będzie miała szczęście z promem, na miejscu w Lysvik na Noorö powinna znaleźć się przed lunchem.

Włącza w samochodzie radio i kiedy z głośników dobiega dżingiel stacji, natychmiast wyciąga rękę, żeby zmienić częstotliwość. Po kilku sekundach szukania znajduje coś, co jest w stanie znieść, pogłośnia i znów się opiera. Palcami stuka w rytm początkowych riffów w Start Me Up i zagłuszając Micka Jaggera, dodaje gazu.

Ogarnia ją poczucie wolności. Dwa miesiące przymusowego nicnierobienia, pętania się po domu z bolącym kolanem, radzenia sobie z konsekwencjami połamanych żeber i ciężkiego wstrząśnienia mózgu przywodziły myśli i uczucia, które przeważnie ją zanudzały, czasem jednak tak ją przerażały, że nie mogła w nocy spać. Zaledwie w ciągu kilku miesięcy jej uporządkowana egzystencja zmieniła się nie do poznania. Monotonne życie z całymi dniami spędzanymi w pracy, sporadycznymi wypadami do miejscowego pubu i samotnymi wieczorami w domu zastąpiła stała obecność innych i narastające poczucie oblężenia. Sigrid unika własnego domu i nawet nie stara się tego maskować, a o tym, jak długo Leo zamierza u niej zostać, jeszcze w ogóle nie rozmawiali. Sama nie pytała z lęku przed odpowiedzią, bez względu na to, jaka by była. Karen nie jest już sama. Nie wie, czy chce być sama.

Od kilku miesięcy słyszy w domu odgłosy wydawane przez innych, nie tylko przez siebie. Ktoś dzwoni talerzami w kuchni, ktoś przygotowuje kąpiel, przez podwórze dobiega z budynku gospodarczego muzyka. Ktoś z kimś plotkuje w pokoju obok. I zapachy. Świeżo parzona kawa, którą nie ona nastawiła, jedzenie, którego nie przygotowała, pot, który nie jest jej, zapach szamponu z czyichś świeżo umytych włosów. Obecność innych. Małe ukłucia szczęścia. I przyprawiający o zawroty głowy strach, jeśli w porę się przed nim nie obroni. Stałe przypomnienie, że kiedyś miała to wszystko w swoim życiu, a potem to straciła. Tak łatwo wszystko znów może zostać jej zabrane.

Telefon Jounasa Smeeda pojawił się jak wysłana jej szalupa ratunkowa. Wymęczona wolnym czasem powitała powrót do pracy, jakby był to bardzo długo wyczekiwany urlop. Konkretne zadanie, coś, nad czym może zapanować. Wciąż nie odczuwa niepokoju w związku z czekającym ją śledztwem. Te szczątkowe informacje, które dostała o tym, co się stało w Noorö, są zbyt skąpe, żeby na ich podstawie wysnuć jakąś teorię lub obawy. Wciąż utrzymuje się ta oszałamiająca ulga.

Droga otacza miękkim łukiem północną część Dunkeru i Karen korzysta z okazji, żeby popatrzeć na światła stolicy i portu, zanim widok zasłonią jej wysokie, przypominające koszary budynki w Gaardzie i Moerbecku. Przez moment ma przed oczami zdjęcia z napadów, do których doszło tam jesienią. Serii gwałtów z elementami sadyzmu, w wyniku czego jedna z kobiet zmarła w drodze do szpitala w Thysted. Na razie nie złapano sprawcy, ale w ostatnich dwóch miesiącach nie odnotowano kolejnych przypadków. To ostatnie jest zapewne tylko kwestią czasu. Ta świnia prawdopodobnie znów się uaktywni, gdy tylko przyjdzie wiosna, myśli Karen. Jounas Smeed wypowiedział to, o czym wszyscy wiedzieli: „Na mrozie potrafią utrzymać ptaszka w spodniach”. Ona sama nie uczestniczyła w tamtym śledztwie. Zamiast tego prawie zginęła, goniąc mordercę Susanne Smeed.

Wspomnienia tamtych zdarzeń dopadają ją, nim zdąży stłamsić uczucie, że tym razem uratowały ją raptem sekundy i milimetry. Kolejny cierń psuje jej wyśmienity przed chwilą humor, gdy widzi tablicę przed zjazdem do Glitne. Może znów powinna zadzwonić do Aylin. Nie poprzestawać na tej jednej próbie dzień przed Wigilią, gdy nacięła się na pocztę głosową, ale nie zostawiła wiadomości. Zamiast tego wysłała esemesa z życzeniami „Wesołych Świąt” i „do zobaczenia w sylwestra u Eirika i Korego”. Ostatnie słowa – „Pozdrów Bo” – usunęła tuż przed wysłaniem wiadomości. Nie życzy mu wesołych świąt, właściwie nie życzy mu niczego wesołego. Wystarczy, że będzie musiała spotkać tego dupka w sylwestra, myśli. Siedzieć z nim i robić dobrą minę. Ukradkiem przyglądać się Aylin, żeby znaleźć ślady tego, czemu ta tak uporczywie zaprzecza.

– Oczywiście, że jej nie bije.

Może to prawda. Może nie.

Karen spogląda na tablicę przy drodze, która informuje, że do terminalu portowego w Thorsvik zostało jej sto dziewięćdziesiąt kilometrów. Zmusza się, żeby wrócić myślami do tego, co ją czeka. Wczoraj późnym wieczorem skontaktowała się z szefem policji na Noorö Thorsteinem Bylem i uzgodnili, że spotkają się w przychodni w Lysvik o dziewiątej. Z jego głosu wywnioskowała, że wyczekiwał telefonu, dokładnie tak, jak się tego spodziewała. Koledzy z regionu reagują zwykle irytacją połączoną z ulgą, gdy dochodzenia przejmuje doggerlandzka komenda główna. Decyzja, że poważniejsze przestępstwa mają być rozpracowywane pod zwierzchnictwem Wydziału Kryminalnego Policji w Doggerlandzie, WKPD, zapadła jedenaście lat temu. Media relacjonujące tę wiadomość jak zawsze opowiedziały się po „stronie decentralizacji”, ochoczo przytaczając proroctwa demagogów o urażonych policjantach z prowincji. Grożono utratą lokalnego zakotwiczenia, liczba wyjaśnianych spraw również miała spaść. Powszechna opinia głosiła, że to wszystko jest wymysłem urzędasów, którzy ledwie wystawiają nosy poza granice Dunkeru, a wzrok przesłaniają im oszczędności.

Naprawdę jednak decyzja ta była podyktowana katastrofalnie niskim odsetkiem wyjaśnianych spraw. Pijackie bójki, rozboje i zabójstwa pod wpływem alkoholu i narkotyków rozwiązywano wprawdzie w dziesięciu przypadkach na dziesięć i jeśli chodzi o ten typ przestępczości, osadzenie lokalne miało duże znaczenie dla pracy policji. Ale typowe morderstwa z premedytacją zdarzały się tam akurat tak rzadko, że wśród lokalnych zasobów brakowało wystarczających kompetencji. Poza tym – i to okazało się mieć kluczowe znaczenie przy podejmowaniu tej kontrowersyjnej decyzji – jeden z naczelników regionalnej policji świadomie ukrywał informacje w sprawie dotyczącej molestowania seksualnego trójki dzieci w wieku przedszkolnym z Frene trochę na południe od Ravenby. Później okazało się, że sprawcą był jego siostrzeniec.

Krytyka medialna ustała z czasem także dlatego, że według statystyk po przeprowadzeniu reorganizacji procent rozwiązywanych spraw wzrastał z roku na rok. Niestety liczba ciężkich przestępstw podwoiła się w tym samym okresie, co nie dalej jak tydzień temu zaowocowało artykułem w „Kvellsposten” o sporej liczbie niezłapanych przestępców, którzy chodzą wolno po Wyspach Doggerlandzkich. Nawiązanie do starej, wciąż podtrzymywanej bujdy o tym, że Doggerland był niegdyś przystanią dla zbirów uciekających z Wysp Brytyjskich i Skandynawii, było oczywiste, a liczba sprzedanych egzemplarzy prawdopodobnie poprawiła właścicielowi gazety nastrój przed świętami.

Wciąż jednak na prowincji tlił się opór przed nowymi regulacjami i kolegami ze stolicy, którzy przyjeżdżają i obwieszczają rzeczy oczywiste jak prawdy objawione. Karen nie ma złudzeń co do tego, że to dochodzenie nie będzie tu wyjątkiem. Gdyby była w pracy, sprawdziłaby Thorsteina Bylego w intranecie i przygotowała się na wszelkie możliwości. Teraz muszą jednak wystarczyć jej własne uprzedzenia i pobieżne wrażenie po wczorajszej rozmowie telefonicznej: typ ze starej szkoły, jeśli sądzić po tym, jak wypowiadał spółgłoski, mieszkaniec Noorö z dziada pradziada. Wyrażał się bez najmniejszej skazy, ale głos zdradzał, że czuł się zażenowany tą sytuacją.

Mniejsza o to, myśli Karen, byle tylko grał w otwarte karty.

W tej samej chwili dzwoni jej komórka. Karen zdejmuje nogę z gazu i nie patrząc na wyświetlacz, wkłada do ucha słuchawkę. Przekonana o tym, że dzwoni jej mama, odpowiada, podając samo imię. W głosie po drugiej stronie nie ma śladu matczynej troski, rozmówca nie traci czasu na zbyteczne powitania.

– Mówi Brodal. Jak daleko już zajechałaś?

Karen rzuca okiem na mijaną właśnie tablicę i odruchowo odpowiada.

– Właśnie przejeżdżam obok zjazdu na Ferring. A co? Nie mów, że już jesteście na miejscu?

Od razu żałuje, że nie zwlekła się z łóżka wcześniej i nie wyjechała godzinę temu.

– No to musisz zawrócić. Nie mogę uruchomić swojego pieprzonego grata, więc musisz mnie zabrać. Co to za cholerny hałas?

Karen przycisza radio i klnie cicho.

– A co z Larsenem? – próbuje. – On też jest chyba w drodze.

– Jest już w Thorsvik. Wiesz, gdzie mieszkam?

– Coś mi świta, że gdzieś w Lemdal.

– Fyrviksgatan 18, na samym rogu z Sandevägen. Będę czekać przed domem.

– Okej, będę tam za kwadrans – mówi przez zęby Karen i znów rozkręca radio na maksa. You make a grown man cry, wyje Jagger.

7

Resory się uginają i samochodem kołysze, kiedy Kneought Brodal, głośno postękując, zajmuje miejsce na siedzeniu obok Karen. Mamrocząc poirytowany, ciągnie za pas bezpieczeństwa. Karen zwleka chwilę, a później pochyla się, żeby mu pomóc dostosować długość. Nie pamięta, kto jako ostatni siedział na tym fotelu, ale bez względu na to, na pewno był połową lekarza sądowego. W końcu udaje się jej naciągnąć pas wokół jego brzuszyska.

– Okej, no to jedziemy – mówi Karen i słyszy przesadną wesołość w swoim głosie.

Kneought Brodal nie odpowiada.

Karen próbuje dwadzieścia minut, potem się poddaje. Zazwyczaj nie ma problemów, żeby znieść Brodala. Po blisko dziesięciu latach przywykła do krótkich opryskliwych odpowiedzi na pytania mające związek z dochodzeniami toczącymi się w sprawach ze skutkiem śmiertelnym, wyrobiła w sobie rodzaj odporności na te złe nastroje. W jego sposobie traktowania ludzi jak idiotów nie ma nic osobistego, tym samym tonem mówi do wszystkich, od posterunkowych poczynając, na szefie policji kończąc. Kneought Brodal czerpie jakiś pożytek jedynie z rozmów z szefem Sekcji Techniki Kryminalistycznej Sörenem Larsenem. Nie, zazwyczaj Karen nie ma najmniejszego problemu z Brodalem, ale bycie zamkniętą z nim w samochodzie na autostradzie, gdy czeka ich kilka godzin jazdy, to inna bajka.

Po kilku wprowadzających pytaniach o to, skąd podejrzenie, że emerytowany nauczyciel został zamordowany, Karen dochodzi do wniosku, że Brodal nie wie więcej od niej i że wolałby wiedzieć jeszcze mniej, bo wtedy – o czym nie omieszkał jej poinformować rozgoryczonym tonem – mógłby delektować się świąteczną jagnięciną i nalewką na liściach woskownicy, zamiast ganiać po jakimś pustkowiu.

– Ale taka jest kara za to, że człowiekowi udało się ustać na nogach, nie jak ci młokosi, których rozkłada nawet najmniejsza pierdoła. Wszyscy nagle twierdzą, że dopadła ich grypa. Tak jest, cholera, najwygodniej, jeśli chcesz znać moje zdanie.

Karen żongluje tematami, ale pogawędka staje się coraz bardziej wymuszona. Usiłuje skłonić opryskliwego lekarza, żeby odpowiadał bardziej wylewnie niż chrząknięciami. Jednak nawet niezwykle łagodna jak na tę porę roku pogoda ani wiadomość o hojnych środkach na koncie reprezentacyjnym ministra spraw wewnętrznych czy plotki o zbliżającej się reorganizacji policji zdają się go nie interesować. A ponieważ żaden z tych tematów nie interesuje też Karen Eiken Hornby, ta w końcu milknie.

Kiedy zerkając na zegarek, naciska przycisk, żeby włączyć audycję informacyjną w radiu, i już zbiera się w sobie, żeby spytać Brodala, czy słuchał dziś wiadomości, a jeśli tak, to czy była w nich mowa o morderstwie w Skreby, z siedzenia pasażera dobiega ją chrapanie.

Karen jedzie skupiona tak szybko, jak tylko ma odwagę, akompaniuje jej ciężkie pochrapywanie lekarza sądowego, przy czym każdy jego bezdech senny sprawia, że Karen niespokojnie patrzy w bok, aż znów rozlegnie się świszczenie. Dopiero w Thorsvik, gdy wtaczają się na pokład, Kneought Brodal wzdryga się i budzi. Przez osiemnaście minut pozostające do odejścia promu Karen udaje się omijać wzrokiem strużkę śliny, która ściekła z lewego kącika ust lekarza i wylądowała na pasie, zostawiając po sobie obleśny ślad. Teraz Brodal wydaje różne dźwięki świadczące o dezorientacji po przebudzeniu połączonej z bólem zesztywniałego karku. Ostrożnie rozciera tył głowy i ziewa.

– Niech mnie, ale niewygodny ten samochód.

– Nie aż tak, żebyś nie mógł w nim drzemać przez ponad dwie godziny – odpowiada oschle Karen. – Ale zaraz będziemy już na miejscu, przepłynięcie przez cieśninę zajmuje kwadrans. Skorzystam z okazji i zaczerpnę trochę świeżego powietrza.

Nie czekając na odpowiedź, odpina pas i wysiada z wozu. Słyszy, jak Brodal otwiera drzwi po swojej stronie, i z wdzięcznością stwierdza, że nie próbuje nawet wyjść z samochodu. Nie dam już dzisiaj więcej rady zapinać tego gigantycznego bobasa, myśli Karen i zatrzaskuje za sobą drzwi.

Poza jej samochodem na promie są tylko dwa pojazdy: czarne renault i motocykl. Kierowca jednośladu siedzi dalej na harleyu--davidsonie, mocno ściskając wygiętą kierownicę. Karen rozpoznaje logo na jego czarnej skórzanej kurtce: OP.

Wie, że ta kombinacja liter celowo ma podwójne znaczenie: Odin Predators albo One Percenters. Żadną tajemnicą nie jest też to, że ten gang ma kwaterę główną na zachodnim wybrzeżu Noorö. Czymś niezwykłym jest z kolei widok pojedynczej sztuki, myśli Karen, przyglądając się długiemu siwemu warkoczowi, który opada na plecy motocyklisty.

Może był na samotnej misji i śmiertelnie wystraszył jakiegoś biedaka, który nie umiał mu się postawić, przychodzi jej do głowy. A może najzwyczajniej spędzał Boże Narodzenie u swojej matuli. Bez względu na to, czy typ z przodu postrzega siebie jako drapieżnika mającego powiązania z dawną wiarą w Asów, czy chlubi się tym, że należy do jednego procentu subkultury motocyklowej, która odpowiada za poważną przestępczość, gdzieś prawdopodobnie musi mieć nieszczęsną matkę. Kogoś, kto ucieszy się na jego widok przy świątecznym stole. Może to mamusia pomogła mu zapleść ten warkocz, myśli Karen, wygląda niezwykle porządnie.

Podchodzi do dziobu i opiera się o żółty reling. Przed nią piętrzy się łańcuch górski na Noorö, z minuty na minutę coraz bardziej imponujący, ale za bakburtą wciąż rozpościera się otwarte morze. Na wschodzie blade grudniowe słońce właśnie zdążyło wgramolić się nad horyzont i zdaje się, że już dało za wygraną w starciu z wałami chmur, które nadciągają z drugiej strony. Karen walczy z odruchem, żeby wyciągnąć z kieszeni paczkę papierosów. Może tego nie widać, ale rzuciła. W zasadzie. W każdym razie w ciągu dnia. Ależ kurde, jak by było przyjemnie, myśli sobie i sięga ręką do kieszeni.

Z tego ruchu wyrywa ją głośne trąbienie, odwraca się poirytowana do czarnego renault, które stoi za nią. Kierowca rozkłada ręce w geście świadczącym o tym, że to nie on za nie odpowiada, i kiwa głową w stronę jej forda rangera. Kilka szybkich kroków i już jest przy samochodzie.

– Co ty, kurna, wyrabiasz? Dlaczego trąbisz?

Kneought Brodal wzrusza ramionami i wskazuje leżącą na fotelu kierowcy komórkę Karen.

– Twój telefon piknął. A tak w ogóle, czy jako policjantka nie powinnaś go zawsze mieć przy sobie? To naprawdę mogłoby być coś ważnego…

Esemes od mamy.

Pozwoliłam Sigrid wprowadzić się do pokoju gościnnego na kilka dni. Wszyscy cię pozdrawiają.

Karen nawet nie odpisuje.

8

Wszystko wydaje się dużo mniejsze, niż Karen zapamiętała. Wprawdzie była tutaj kilka razy, już jako dorosła, ale mimo to wspomnienia z dzieciństwa wciąż kształtują jej wyobrażenie o tym, jak wygląda Lysvik: port rybacki z doggerlandzkimi łodziami, kutrami, włokami i wędzarniami. Promy towarowe i wielkie pylące hałdy węgla w porcie z kontenerami. Dzisiaj nikt już tu nie wędzi śledzi, łupaczy ani węgorzy, a z hałd węgla, które niegdyś stąd wywożono, widać tylko czarną sadzę wciąż zabarwiającą fasady budynków na brudnoszary kolor. Jakby miało się nie dać tego nigdy zeskrobać.

Karen jedzie powoli główną ulicą ciągnącą się z portu przez całą osadę. Gabinet prowincjonalnego lekarza w żółtym drewnianym domu koło targu z warzywami dawno zastąpiła nowoczesna przychodnia, położona – jak się okazuje – w jednej z dwóch tutejszych nowoczesnych dzielnic. To samo wejście prowadzi do biur pomocy społecznej, Rady Rybackiej, wydziału budowlanego i władz prowincji z lokalami na ostatnim piętrze budynku. Naprzeciwko znajduje się komisariat miejscowej policji. Karen parkuje przed nim, wzdycha i odwraca się do Kneoughta Brodala, który niecierpliwie szarpie pasem bezpieczeństwa.

Thorstein Byle spełnia jej oczekiwania. Wysoki, z przerzedzonymi włosami, ogorzały mężczyzna po sześćdziesiątce o silnym uścisku dłoni i lodowoniebieskim spojrzeniu, które zagubione błądzi między Karen a imponującą figurą Kneoughta Brodala, kiedy wchodzą do poczekalni przychodni lekarskiej. Za nim pojawia się nieco pulchny, posiwiały mężczyzna. Jest swobodnie ubrany w beżową kurtkę sportową, a w ręku trzyma dzbanek z kawą.

– Witam! Sven Andersén, jestem tu lekarzem – mówi z uśmiechem i wyciąga rękę.

Karen przedstawia samą siebie, a po krótkim wahaniu również Kneoughta Brodala, który nie wygląda, jakby miał ochotę w ogóle otworzyć usta.

Mijają recepcję, gdzie ktoś starał się stworzyć świąteczny nastrój, wieszając nad ladą antyalergiczne girlandy z plastikowych gałązek jałowca, i idą dalej do małej kuchni. Na stole pokrytym ceratą w czerwoną kratkę stoją cztery kubki i półmisek ciasteczek. Odsuwają krzesła i gdy w ciszy przysuwają je do stołu, te szurają o podłogę z linoleum.

– Hmm, i jak chcecie to rozegrać? – pyta po chwili Thorstein Byle i przesuwa półmisek w stronę Karen, która bierze ciastko, chociaż nie ma na nie najmniejszej ochoty.

– No więc Kneought przyjechał tutaj, żeby przeprowadzić sekcję i ustalić przyczynę zgonu. Ja zaś będę prowadzić śledztwo, jeśli wynik sekcji potwierdzi, że jest ono potrzebne. Z tego, co zrozumiałam, wynika, że zwłoki zostaną przewiezione na sekcję do Ravenby już jutro?

– Tak, to prawda – potwierdza Sven Andersén. – Transport wyruszy stąd jutro rano, w wydziale medycyny sądowej jesteśmy umówieni na jedenastą. Mówię my, ponieważ mam nadzieję, że będę mógł w tym uczestniczyć. Oczywiście za twoim pozwoleniem.

Sven Andersén nalewa wszystkim kawy, spoglądając pytająco znad okularów na Kneoughta Brodala, który po kilku sekundach wreszcie jakby budzi się do życia.

– Ach, tak, tak, oczywiście, że możesz, jeśli masz ochotę – mamrocze i wyciąga rękę po parę ciasteczek.

– Ty i ja będziemy ściśle współpracować – mówi Karen, zwracając się do Thorsteina Bylego. – Trochę potrwa, zanim dostaniemy posiłki z Wydziału Kryminalnego, a więc bardzo liczę na twoją pomoc. Macie tu na północy pod dostatkiem ludzi?

– Jest nas siedmiu chłopa na tym komisariacie, włącznie ze mną. To znaczy są wśród nas dwie kobiety. Jest jeszcze lokalny posterunek w Skreby i jeden w Gudheim, w każdym po kilkoro ludzi, ale w czasie świąt są zamknięte. Wszyscy mieszkają tu, na wyspie, i oprócz jednej osoby, która przebywa na Kanarach, w zasadzie są do dyspozycji. Dwóch oddelegowano do pilnowania miejsca zbrodni lub znalezienia zwłok, tak to może będę określał, zanim się czegoś dowiemy. Miejsce odgrodzono podręcznikowo – dodaje. – Otrzymało w każdym razie akceptację waszego technika, kiedy go tam zaprowadziłem ponad godzinę temu.

– A jak z miejscem zamieszkania Fredrika Stuuba?

– Tam też umieściłem kilku chłopaków. Tak, to znaczy przed domem, do środka nie wchodziliśmy.

– Wspaniale. To chyba możesz opowiedzieć nam na początek, co wiesz, a potem Sven to uzupełni.

Thorstein Byle chrząka i odzywa się bezdźwięcznym, napiętym głosem, jakby został wezwany do odpowiedzi.

– Ofiarą jest niejaki Fredrik Stuub, emerytowany nauczyciel i wdowiec. Wczoraj rano o dziewiątej jego siostra Gertrud znalazła go martwego w starej, zalanej wodą szkodzie górniczej w Karby. Sam Fredrik Stuub mieszkał w pobliżu, trochę na północ od Skreby.

Niepewnie zerka na Karen. Ta kiwa głową ze zrozumieniem.

– Mam krewnych na wyspie i w dzieciństwie spędzałam tu dużo czasu, więc dość dobrze orientuję się w topografii.

Na twarzy Bylego pojawia się przebłysk czegoś w rodzaju zdziwienia.

– Eiken Hornby, powiedziałaś. A więc jesteś krewną Eikenów z Noorö?

Karen ogranicza się do potwierdzenia tego skinieniem głowy i Thorstein Byle ciągnie, już nieco swobodniej.

– Tak, zatem Fredrika znalazła jego siostra Gertrud Stuub, którą zaniepokoiło to, że nie mogła się do niego dodzwonić. Podobno nie pojawił się na julottan, co miał w zwyczaju robić, i gdy tylko zaczęło świtać, Gertrud pojechała do niego do domu, który znajduje się stosunkowo niedaleko. Kiedy nie zastała tam ani Stuuba, ani jego psa, naprawdę się zaniepokoiła, że mógł się wywrócić i coś sobie zrobić podczas spaceru z czworonogiem. Najwyraźniej każdego ranka robił rundkę wokół kopalni. Tak przynajmniej zrozumiałem to, co mówiła Gertrud Stuub, gdy tutaj przyszła, ale była tak poruszona, że trudno było wydobyć z niej jakieś szczegóły.

Thorstein Byle robi przerwę i upija łyk kawy.

– Tak czy inaczej, poszła i rzeczywiście znalazła najpierw psa, a potem brata. Na szczęście miała ze sobą komórkę i od razu mogła wezwać pomoc. Dyżurujący, który odebrał zgłoszenie, zadzwonił prosto do mnie. Sam mieszkam w Skreby i przybyłem na miejsce pierwszy za dwadzieścia dziesiąta. Chłopcy z pogotowia pojawili się tuż po mnie. A ty, Sven, przyjechałeś chyba koło dziesiątej?

– Kilka minut po – potwierdza lekarz, kiwając głową, a Byle mówi dalej:

– Fredrik Stuub spadł z krawędzi. Jego ciało leżało na występie w ścianie szkody górniczej tuż nad powierzchnią wody. Gdyby spadł dziesięć metrów dalej, runąłby do wody i przepadł jak kamień. Chłopcy z pogotowia zeszli do niego od razu z noszami i go wyciągnęli. Mają w tym pewną wprawę z gór.

Karen waha się przez chwilę, a później zwraca do Svena Anderséna:

– Nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że był już wtedy martwy? To znaczy, zanim go wyciągnęli.

– Najmniejszych – potwierdza z naciskiem Andersén. – Miał roztrzaskaną czaszkę i część substancji mózgowej z niej wypłynęła. Udało mi się to stwierdzić jeszcze na miejscu. Właśnie go wyciągnęli, gdy przyjechałem.

– A kiedy zmarł? Wedle twojej oceny – pyta Karen.

– Powiedziałbym, że ze dwie godziny wcześniej. Plus minus góra pół godziny. Gdyby wpadł do wody, byłoby to trudniej określić.

– Okej – mówi Karen. – To oznacza, że umarł między wpół do ósmej a wpół do dziewiątej. Czyli niedługo przed tym, jak znalazła go siostra.

W pokoju panuje cisza, nikt nie kwapi się, żeby skomentować to podsumowanie. Kneought Brodal bierze jeszcze jedną garść ciasteczek, dwa wkłada sobie do ust, po czym zabiera głos.

– A co w takim razie skłoniło was do tego, żeby odciągnąć nas od uciech świątecznego stołu? – pyta niewyraźnie, przeżuwając. – Facet mógł się chyba poślizgnąć i wywrócić?

– Dwie rzeczy – zaczyna Sven Andersén. – Powiesz ty czy ja?

– Mów ty – odpowiada Thorstein Byle.

– Kiedy przywieźliśmy go tutaj na pogotowie i dokonałem pierwszych oględzin, od razu stwierdziłem, że ma zadrapania na obu dłoniach. Następnie moją uwagę zwrócił brak lewego buta, który mógł się w zasadzie zsunąć przy upadku; nie mówimy tu o zimowych butach, ale o takich na grubych zelówkach. Zauważyłem jednak, że skarpetka się zmarszczyła i trzyma się na śródstopiu, a na pięcie są wyraźne ślady zadrapań.

Wokół stołu daje się wyczuć ciche wyczekiwanie. Wszyscy domyślają się, do czego zmierza Sven Andersén.

– Także na ubraniach i na pięcie buta, który się ostał, widać wyraźne ślady – ciągnie lekarz. – Zaraz sami zobaczycie, ale w mojej ocenie zaciągnięto go tam na plecach. Kiedy to odkryłem, przerwałem oględziny i zadzwoniłem do Thorsteina.

Byle przytakuje.

– Właśnie odgrodziłem to miejsce. Nie dlatego, że podejrzewałem, że było to coś więcej niż nieszczęśliwy wypadek, ale chciałem dać dobry przykład. Mamy kilku nowych chłopaków na komisariacie i to oni, rzecz jasna, sprawowali dyżur w święta. Kiedy Sven zadzwonił parę godzin później, zaczęliśmy szukać drugiego buta i po jakimś czasie go znaleźliśmy. Był na bloku skalnym, niedaleko miejsca, gdzie leżał Stuub. Jednemu z chłopaków udało się go wyciągnąć sznurkiem z kawałkiem drutu kolczastego z ogrodzenia koło zawrotki. Może nie do końca zgodnie z zasadami, ale bałem się, że wiatr go zdmuchnie do wody, jeśli go tam zostawimy. Tak czy inaczej but miał zdartą piętę, dokładnie tak, jak Sten opisał ten drugi. To wtedy postanowiłem się z wami skontaktować. Nie wiem, czy słusznie czy nie, w każdym razie zgodnie z wytycznymi.

– Jak najbardziej słusznie – mówi Karen z uspokajającym uśmiechem.

Zawiadomił centralę już koło drugiej, myśli. A Smeed zadzwonił do mnie dopiero kilka godzin później. Naprawdę musiałam być dla niego ostatnią deską ratunku, jeśli nie chciał odwoływać wyjazdu do Tajlandii.

– Oznacza to, że w zasadzie minęła doba, odkąd Gertrud Stuub znalazła brata – mówi.

Także tym razem stwierdzenie to nie zostaje w żaden sposób skomentowane. Słychać jedynie przeżuwanie Brodala. W końcu to jednak on przerywa milczenie.

– Aha – mówi, podśmiewając się oschle. – A ilu ciekawskich mieszkańców Noorö dreptało do tej pory po potencjalnym miejscu zbrodni? Sören Larsen nie będzie zadowolony…

Nic w głosie Thorsteina Bylego nie zdradza irytacji, którą daje się wywnioskować z zaciśniętej szczęki.

– Żaden – odpiera. – Z kolei Gertrud Stuub mogła naturalnie zniszczyć ewentualne dowody. I pies, rzecz jasna. Zapewne są tam też odciski moich butów. Z drugiej jednak strony nie dało się zobaczyć ciała w linii prostej, to znaczy z miejsca, z którego spadł. Trzeba było odejść kawałek na bok, żeby spojrzeć w dół, więc to raczej tam znajduje się większość odcisków. I to tamtędy zeszli ludzie z pogotowia. Musieli trochę go podciągnąć w bok.

– Tak, zobaczymy to, kiedy tam dotrzemy – mówi Karen.

Ale Kneought Brodal się nie poddaje.

– I gwarantujesz, że teren był cały czas odgrodzony? – pyta. – Że twoi chłopcy nie skorzystali z okazji, żeby wyskoczyć do domu do żoneczki i skosztować pieczonego łba owcy, gdy tylko odwróciłeś się plecami?

Wściekła czerwień podnosi się z szyi Thorsteina Bylego i rozlewa się mu po policzkach, kiedy patrzy prosto w puste kubki po kawie i zbiera się do odpowiedzi.

Karen go uprzedza.

– Daj spokój, Kneought – mówi ostro. – On ma już takie poczucie humoru – dorzuca w stronę Bylego. – Innymi słowy, ani trochę. Zerkniemy więc może szybko na Fredrika Stuuba, a potem pojedziemy do kopalni w Karby?

Fredrik Stuub leży pod płachtą cienkiej folii. Nadal jest w ubraniu i widać jedynie skórę na jego twarzy, szyi, dłoniach i jednej stopie. Głowę ma przekręconą na bok, a twarz niemalże całą pokrytą krwią. Prawdopodobnie przez niedawne słowa Brodala Karen kojarzy się to z zapakowaną w plastik głową owcy, którą ma u siebie w zamrażarce w piwnicy. Pod wpływem tego – oraz temperatury w chłodni położonej w głębi małego komisariatu – na skórze przedramion pojawia jej się gęsia skórka. To wszystko formalność; lekarz sądowy i prowadzący śledztwo powinni przyjrzeć się zwłokom możliwie jak najszybciej po zgonie. Jedynym, który odtąd może dotykać ciała, jest lekarz sądowy. Dopiero rano w Instytucie Medycyny Sądowej w Ravenby Kneought Brodal przeprowadzi pełną sekcję, także w obecności prowadzącego śledztwo. Karen nie czeka z utęsknieniem na kolejny dzień.

Sven Andersén ostrożnie podnosi folię i głową daje znak Brodalowi, żeby podszedł.

– I co powiesz? – pyta, gdy Brodal, szybko obejrzawszy głowę Stuuba, przekręcił jego lewą piszczel, żeby przyjrzeć się równoległym zadrapaniom biegnącym z tyłu od kostki aż do pięty.

Kiwnięciem głową Brodal daje znak Svenowi Andersénowi, żeby ten znów naciągnął folię, a potem zdejmuje z rąk rękawiczki.

– Taa, nie wiem, jakie macie tu na północy nawyki co do spacerów, ale wedle mojej wiedzy takie ślady znaczą zazwyczaj tylko jedno. Oczywiście niczego nie da się wykluczyć definitywnie, dopóki nie przeprowadzimy sekcji i oględzin miejsca znalezienia zwłok, stawiam jednak kilka pilsnerów, że masz rację. Ktoś go sprzątnął.

– Innymi słowy, morderstwo – mówi Karen i przejeżdża dłonią po czole. – Albo w każdym razie zabójstwo.

I po raz pierwszy, odkąd Jounas Smeed do niej zadzwonił i uwolnił ją od dalszego obchodzenia świąt, Karen czuje dobrze znany niepokój, jak potoczy się dalej to śledztwo. Wczoraj przez telefon Smeed obiecywał, że postara się przysłać jej posiłki, ale do tej pory nie słyszała nic, co by wskazywało na to, że mu się udało.

– Tak, szczęśliwego nowego roku, Eiken. – Karen słyszy Kneoughta Brodala, w jego głosie pobrzmiewa coś jakby radość z cudzego nieszczęścia. – Wydaje się, że dłuższy pobyt na tym odludziu będzie nieunikniony.