Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Powieść wyróżniona prestiżową Nagrodą literacką Rady Nordyckiej.
Eva i Simon spędzili razem większość dorosłego życia. On jest lekarzem, ona nauczycielką, mają trzy dorosłe córki i przestronny dom. Łączą ich jednak nie tylko uczucia, lecz także milczący pakt, że nie będzie rozmawiać o swojej przeszłości. Simon z biegiem lat coraz bardziej zamyka się w sobie, Eva zaś próbuje wyrwać się z izolacji i ciszy. Kim była gospodyni, która nagle zniknęła z ich życia, skąd wziął się tajemniczy intruz, który wtargnął do nich pewnego dnia, jakie tajemnice z dzieciństwa skrywa Simon?
Dni w historii ciszy to dramat rodzinny o tym, co ukryte i przemilczane, subtelna powieść o miłości dwojga ludzi, dziedzictwie wojny, uprzedzeniach i strategiach przetrwania. Przeszłość nie powraca, ona jest z nami zawsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Merethe Lindstrøm
Dni w historii ciszy
z norweskiego przełożyła Karolina Drozdowska
To ja go wpuściłam do domu.
Później nazywałam go intruzem, chociaż nie włamał się do nas ani nie wtargnął. Zadzwonił do drzwi, jak każdy normalny człowiek, a ja mu otworzyłam. Na tę myśl wciąż czuję niepokój. To chyba właśnie ten fakt nie daje mi spokoju. On zadzwonił, a ja otworzyłam.
Takie zwykłe zdarzenie.
Możliwe, że tego samego ranka mignął mi w ogrodzie, gdy Simon wychodził do pracy. Że stał tam między drzewami. Młody mężczyzna, najwyżej dwadzieścia lat.
Gdy otworzyłam, on po prostu stał na schodach, czekając, aż zostanie wpuszczony do domu. Jak ktokolwiek inny, naprawdę mógł być kimkolwiek.
Dzień dobry pani, powiedział. Chciałbym skorzystać z telefonu.
W tym „dzień dobry pani” było coś dziwnego. Dziś niewiele osób rozpoczyna rozmowę tymi słowami, ale wtedy, w połowie lat sześćdziesiątych, ludzie często się tak do siebie zwracali. Tyle tylko, że on powiedział to zupełnie bez przekonania, jakby nie sądził, że dzień jest dobry, albo jakby mi tego nie życzył. Słowa po prostu padły z jego ust, mogły być skierowane do wszystkich albo do nikogo.
Miałam ochotę mu odpowiedzieć, że nie mamy telefonu. Ale byłoby to ewidentne kłamstwo.
Z salonu dochodziły głosy dzieci. Helena była wtedy jeszcze noworodkiem, leżała w bujaku, a pozostała dwójka bawiła się na podłodze tuż obok. Usłyszałam piknięcie radia oznaczające pełną godzinę, za plecami intruza leżał ogród, o tak wczesnej godzinie powietrze jeszcze stoi, deszcz z poprzedniego wieczora kładzie się na liściach cienką warstewką wilgoci, trawa zielenieje, świat się dopiero budzi, ospale, coś drga w przestrzeni między cieniem a gwałtownym dotykiem słonecznych promieni. Nie wiedziałam, za czym się tak rozglądam, może szukałam wymówki, żeby zamknąć mu drzwi przed nosem.
Mamy tu nie najlepszą jakość połączenia, powiedziałam.
On na to, że nic nie szkodzi. Zastanawiałam się, czy to on ma prawo do podjęcia takiej decyzji. Czy nie powinna ona przypadkiem należeć do mnie?
Staliśmy tak już dobrych parę minut, w końcu pomyślałam, że zachowuję się niegrzecznie, więc otworzyłam drzwi na oścież i się odsunęłam. Gdy go wpuściłam do środka, a on mnie minął, poczułam, że ciągnie się za nim jakiś zapach. Była to woń obcego człowieka, kogoś, kto przesadnie się do ciebie zbliża, to wrażenie zostało dodatkowo wzmocnione przez mój niepokój. Chłopak rozejrzał się w korytarzu, szukając telefonu albo czegoś innego. Wskazałam mu skinieniem głowy stolik, ale on tylko podniósł słuchawkę, rozległ się w niej sygnał, intruz trzymał ją chwilę nad tarczą telefonu, po czym odłożył z powrotem na widełki.
Nie miał zamiaru nigdzie dzwonić. Teraz było jasne, że wcale nie obchodził go telefon. Rozglądał się za czymś innym, mogło to być cokolwiek.
Piękny dom, stwierdził.
Tak, odrzekłam.
Mój wzrok padł na futerał, który miał przy pasku, mały futerał mogący zawierać cokolwiek, jakieś narzędzie, a może składany nóż? W tamtym momencie musiał już dostrzec dzieci. Gretę leżącą na brzuchu, pochyloną nad wielkim arkuszem na podłodze, skupioną na rysunku, obok niej walały się na dywanie kredki. Sukieneczka Kirsten podjechała jej do pasa, odsłaniając pieluchę, którą wtedy jeszcze nosiła, Kirsten budowała wieżę z klocków, ustawiała je jeden na drugim. Intruz musiał się im przyglądać, stać tak i patrzeć na nie przez dłuższą chwilę, aż one zwróciły na niego uwagę, a ja poczułam, że wzbiera we mnie niepokój. Pomyślałam, że powinnam otworzyć drzwi i kazać mu wyjść, ale nie dało się tego zrobić.
Z radia dochodził cichy szmer głosu spikera, za oknem poruszały się długie gałęzie, sprawiające wrażenie, że coś się zbliża, a potem znów wycofuje. Często leżałam bezsennie i o tym myślałam: dzieci podnoszące wzrok, zerkające niepewnie na niego, a potem na mnie. Wymachujące rączki Heleny widoczne nad skrajem bujaka. Helena nie spała już od jakiegoś czasu, wiedziałam, że zaraz zacznie płakać, z nudy albo z głodu.
Mijam go i wchodzę do salonu, jakiś odruch sprawia, że podnoszę bujak i stawiam go na szerokim jadalnianym stole, dalej od niego. Na samym końcu pokoju.
A on idzie za mną, robi kilka kroków, po czym zatrzymuje się ze wzrokiem wbitym w dziewczynki, kreski na rysunku Grety tworzą duży dom, dziewczynkę z trójkątną sukienką, słońce w prawym górnym rogu. Mała trudzi się teraz nad kwiatkiem.
Czemu one siedzą na podłodze? – zapytał mężczyzna.
Bawią się, odpowiedziałam.
Nie o to pytałem, rzucił. W jego głosie pobrzmiewała irytacja. Słyszałam ją wyraźnie. Zbliżamy się do czegoś, pomyślałam, może do tego, po co on tu przyszedł. Może chce, żebyśmy byli właśnie tu, to w tym miejscu cały czas pragnął się znaleźć, w tym konkretnym punkcie.
Napije się pan kawy? – spytałam, próbując uniknąć tej konfrontacji, zrobić krok w tył, cofnąć się ku temu, czym te odwiedziny mogłyby być.
Ale on pokręcił głową. Nie, dziękuję, niczego nie chcę.
To, że niczego nie chciał, było kłamstwem, tyle zdążyłam już pojąć.
Machające rączki Heleny, mała próbowała złapać swoje własne paluszki. Greta zerwała się z podłogi, stała teraz i na nas patrzyła.
Postanowiłam zaryzykować.
Mam trochę pieniędzy, powiedziałam. I poczułam, jak coś zaciska się w moim podbrzuszu, z początku zdawało mi się, że on mnie nie usłyszał albo się zupełnie nie przejął, jakby pieniądze również nie miały dla niego żadnego znaczenia. Pomyślałam sobie: Gdyby tylko zechciał wziąć pieniądze… A on podszedł do okna z widokiem na ogród. Dom wyglądał wtedy tak samo jak teraz, prawie niczego od tamtego czasu nie zmieniliśmy. Tyle tylko, że ogród był mniejszy, rosło w nim więcej drzew, które potem wycięliśmy, las wdzierał się na naszą działkę.
A ile pani ma, zapytał intruz i się odwrócił, stał plecami do słońca, tak że widziałam tylko kontur jego sylwetki, twarz była ukryta w cieniu.
Gdy poszłam po leżącą w korytarzu torebkę, on ruszył za mną.
Dwadzieścia koron, odrzekłam. To wszystko.
Wetknęłam mu pieniądze do ręki. Miał bladą dłoń, dobrze to zapamiętałam, chyba już zawsze będę ją pamiętać. Wyciągnął ją tak, jakby wcale nie miał zamiaru zabrać mi tych dwudziestu koron, po prostu je ode mnie przyjmował, jakby to była duża różnica. Zwróciłam na to uwagę. Wtedy nie była to ani duża, ani mała kwota. Włożył sobie pieniądze do kieszeni, a ja na niego zerknęłam i po raz pierwszy stwierdziłam, że patrzy mi w oczy. Jakbym wcześniej nie zasługiwała na to, by odwzajemnił moje spojrzenie. Poczułam, że wali mi serce, musiało trochę wypaść z rytmu, obijało się o żebra, łomotało coraz szybciej i nie dawało się uspokoić.
Chyba oboje odwróciliśmy się równocześnie, gdy to się zaczęło dziać. Greta wspina się na krzesło przy stole, może chce uspokoić małą, która zaczęła płakać. Przyciąga do siebie lekki bujak, krzesło się przechyla i Greta upada na podłogę, o mały włos nie pociąga bujaka za sobą. Zaczyna wyć, łapie się za nogę i ryczy. Helena, wystraszona, płacze jeszcze głośniej. Pocieszam Gretę, przytulam ją do siebie, obmacuję jej goleń, na której pojawia się czerwony ślad. Zdejmuję bujak ze stołu. Zupełnie zapominam o młodym mężczyźnie, zapominam, że on stoi tuż za mną.
A kiedy się odwracam, stwierdzam, że nie, wcale tam nie stoi. Zniknął, Kirsten też nigdzie nie ma. Na chwilę zapada cisza. Dzieci przestały płakać, spiker w radiu robi pauzę, tylko gałąź za oknem porusza się nadal spokojnie.
Chcę krzyczeć, ale tuż obok mnie jest Greta. Dlatego muszę uważać. Kirsten, wołam cicho, Kirsten. Zaczynam jej szukać, rozglądam się dookoła, jakby to tylko moje własne rozkojarzenie sprawiło, że nigdzie jej nie widzę. Mam już zbiec po schodach do piwnicy, ale w tym momencie dostrzegam otwarte drzwi tarasu.
W ogrodzie wieje lekki wiatr, nie wiem, w co jestem ubrana, chyba w cienki sweter i spodnie albo w sukienkę, może mam na wierzchu fartuch, w tamtym okresie często go wkładałam. Ogród zdaje się promienieć, czuję pod stopami wilgotną trawę. Na samym końcu działki mamy maleńką leśną polanę. W nadchodzących latach wytniemy otaczające ją drzewa, ale kilka z nich zostawimy, bo uważamy, że dzieci powinny oglądać drzewa, że to coś, czego potrzebują. Przeciskam się między krzakami i wchodzę na tę polanę.
A ona siedzi tam na obalonym przez wichurę pniu, można odnieść wrażenie, że czemuś się przygląda. W chwili, gdy ją dostrzegam, siedzi tak nieruchomo, że ogarnia mnie strach, wypowiadam jej imię. Ona zaś się odwraca, patrzy na mnie i wskazuje palcem na krzaki. Może tu za nim przyszła, może on ją zabrał ze sobą.
Ale wydaje się cała i zdrowa. Siedzi na pniu obalonego drzewa i wskazuje palcem w głąb lasu. Zupełnie jakby on ją tu zostawił i poszedł sobie dalej, zniknął wśród gęstych gałęzi.
Później nazywałam to epizodem, tak mówiłam, opowiadając o tym zdarzeniu innym: Simonowi i naszym dzieciom, gdy już dorosły. Zupełnie jakby cała ta historia przyszła do nas z jakiegoś nieznanego miejsca, podobnie jak sam intruz, z jakiejś innej przestrzeni. Używam greckiego słowa zbudowanego z kilku członów, jeden z nich oznacza otwarcie, niczym rozpoczęcie historii, życia, ale także coś, co zostaje wtrącone, w tragedii antycznej chodzi o dialog umieszczony między pieśniami chóru. Epizod pociąga za sobą oczekiwanie czegoś więcej. Tyle że nic więcej się już nie stało, intruz zadzwonił tamtego dnia do drzwi, a potem zniknął.
Nic o nim nie wiem. Później widziałam wzmiankę w gazecie, opis młodego mężczyzny, który wtargnął do kilku domów w sąsiedztwie, z tego opisu można było wnioskować, że jest niepoczytalny. W pewnym sensie nic się nie stało, Kirsten była cała i zdrowa. Ale nie mogłam przestać o nim myśleć. O tym, kim był. Zdarza się, że się budzę z przeczuciem, że przed chwilą stał w drzwiach, a ja znów go wpuściłam do domu. Czuję w takich chwilach, że on nigdy sobie nie pójdzie, że chce zostać u nas na stałe. Z biegiem lat jego sylwetka coraz bardziej się zamazuje. Musiałam chyba zastąpić jego twarz twarzami innych ludzi. Ale zdarzenie samo w sobie stało się wyraźniejsze, konkretniejsze, zupełnie jakby z czasem stopniowo się do mnie zbliżało.
Epizod, kiedy o nim myślę, ma w sobie coś twardego i niezmiennego. Zupełnie jakby został w czymś albo z czegoś wykrojony. Niczym rozcięcie, jest jak dziura w grubym płótnie, w całkiem zwyczajnym dniu, a przez tę dziurę wygląda coś, co nie powinno wystawać, nie powinno być widoczne.
Myślałam o tym często też później, gdy zaczęłam uczyć młodych ludzi. Intruz był w wieku moich podopiecznych. Pracowałam w liceum w centrum miasta, w dość starej szkole. Jednej z tych, których nazwa niesie za sobą renomę i tradycję, a gmach zdążył wrosnąć w te wszystkie przekonania tak samo jak w bruk czy asfalt i tkwił sobie w nich niewzruszony. Mijały lata, a ja wiedziałam, że pewnego dnia ten budynek mnie z siebie wyciśnie, wydali. Że szkoła jest samowystarczalnym organizmem. Chodziłam korytarzami, chyba faktycznie poruszałam się w tych przestrzeniach, podejrzewając, że gmach ma mnie za element zbędny.
Uczyłam norweskiego i przez chwilę również historii literatury, przedmiotu dodatkowego, który cieszył się wśród uczniów dużą popularnością. Sama natomiast czułam się coraz bardziej niepewnie. Miałam w zwyczaju omiatać moją klasę wzrokiem, patrzeć na uczniów, słuchałam własnych kroków rozbrzmiewających w korytarzach i myślałam sobie, że czas płynie, a uzasadnienia mojej tu obecności są coraz mniej racjonalne. Ale mimo wszystko składało się to na moją tożsamość. Byłam nauczycielką, pedagożką. Stosownie do tego się ubierałam, poruszałam, ta rola kształtowała mój zasób słownictwa, moje ograniczenia. Zupełnie jakby nie można mnie było zastąpić. Z biegiem lat szeregi kolegów i koleżanek w moim wieku coraz bardziej się przerzedzały, a jednocześnie trwał nieustanny napływ ludzi młodszych i lepiej wykształconych. Simon pracował niedaleko mojej szkoły, jeśli tylko była ładna pogoda, zazwyczaj spotykaliśmy się na lunchu. Szłam Nygaten, mijałam rzędy sklepów, potem Allehelgensgate i Markesmauet, wreszcie do końca Peter Motzfeldts gate i aż do parku miejskiego, nad brzeg Lille Lungegårdsvannet, siadaliśmy tam na ławce z widokiem na fontannę. Jedliśmy w pośpiechu, cały czas ze sobą rozmawiając, a potem wracaliśmy do pracy. On do swoich pacjentów, a ja – uczniów. Często po mnie przyjeżdżał w drodze do domu. Słuchaliśmy w aucie muzyki klasycznej, rozmawialiśmy o tym, jak nam minął dzień.
Jeśli ja akurat miałam okienko, a jego pacjent odwołał wizytę, szliśmy do cukierni w gmachu telegrafu, a gdy po wielu latach ją zamknięto, przenieśliśmy się do kawiarni, w której żadnemu z nas się właściwie nie podobało.
Nie wiem, czy tęsknię za pracą, ale chciałabym być częścią czegoś większego, cały czas mam to wrażenie życia na zewnątrz, stania za oknem i zaglądania do środka. Zwłaszcza teraz, gdy nasze dzieci nie są już dziećmi, lecz dorosłymi kobietami, które widujemy tylko od święta. Zdarzały się takie okresy, że utrzymywaliśmy dobre kontakty z byłymi współpracownikami, od czasu do czasu spędzaliśmy wakacje ze znajomymi. Ale od ostatniego takiego wyjazdu minęło już wiele lat.
Przez całą wieczność stałam w sali lekcyjnej, zerkając na uczniów, z pozoru cały czas tych samych, po kilku latach w szkolnym gmachu wszyscy byli odlani w tej samej, genialnej formie, gotowi na uniwersytet. Udawałam, że biorę w tym udział, tak to przynajmniej teraz odczuwam. Niektórzy uczniowie się wyróżniali, może co drugi rok zdarzał się ktoś szczególnie zainteresowany tematem, ktoś, kto nie uważał konieczności czytania dzieł Olava Duuna za obrazę. Może po trzech latach ci ludzie stawali się też bardziej dojrzali, może dawałam się ponieść wrażeniu, że są tak do siebie podobni. Postrzegałam ich jako świadectwo miejsca, z którego się wywodzili, tego wszystkiego, z czego sama nie potrafiłam się wyrwać, w czym trwałam z roku na rok. A tkwiłam w pracy, do której – jak zaczęłam dużo wcześniej podejrzewać – nie pasowałam, której tak naprawdę wcale nie chciałam wykonywać. I nie miałam pojęcia, co z tym zrobić. Zawsze sobie mówiłam, że jestem szczęściarą, bo mogę tam być i pracować. Powtarzałam, że mi się tam podoba.
No i pewnego dnia dostałam kwiaty, uczniowie kupili mi luksusowe wydanie Bliźnich Duuna. Dyrektorka powiedziała parę słów, do lunchu była kawa i ciasto. Gdy odeszłam z pracy, moje dni zaczęły wyglądać zupełnie inaczej. Z początku było miło spędzać czas tylko z Simonem. Jego stopniowa przemiana zaczęła się kilka lat temu. Ale może niepokój siedział w nim jeszcze wcześniej, niczym wyraz odczuwanej od dawna potrzeby: by sobie pójść i już nie wrócić.
Potrafię się obudzić z przekonaniem, że słyszę głos Simona, głos, który zaciera mi się w pamięci w miarę, jak zastępuje go milczenie. Budzę się i do mnie dociera, że musiałam go słyszeć we śnie. On tak rzadko coś mówi.
Oto starość z widokiem na ponury, mroczny krajobraz. Helena, nasza najmłodsza córka, zadzwoniła kilka tygodni temu i powiedziała, że spotkała przypadkiem swojego ojca na przystanku. Wyglądał, jakby studiował rozkład jazdy autobusów.
Tato, zawołała do niego. Gdzie się wybierasz?
Gdzie on się wybierał? – zapytała mnie, odwiózłszy go do domu.
Nie potrafiłam udzielić jej odpowiedzi. Nie wiem, odparłam. To niepokojące, szepnęła Helena, by Simon jej nie usłyszał. Mógł sobie przecież po prostu gdzieś odjechać.
Kilka dni później zajrzała do nas z kopertą i formularzem podania. Położyła go na stoliku w korytarzu.
Kładę to tutaj, mamo, powiedziała. Widziałam, jak staje w korytarzu, w półmroku. Helena, która w dniu, w którym miał miejsce epizod, była noworodkiem. Zapomniałam włączyć światło. Odnalazłam przełącznik na ścianie.
Jest taki ośrodek dla starszych osób, w którym by mu się bardzo podobało. Trzeba go gdzieś umieścić, wskazała palcem na kopertę, jakby dla podkreślenia swoich słów.
W jakimś miejscu, gdzie ktoś by się nim zajął, ciągnęła. Nie mogę pozwolić, żeby cała odpowiedzialność spoczywała na tobie. Zwłaszcza teraz, kiedy on ciągle gdzieś wychodzi, ciągle milczy.
Mówiła jeszcze długo, jej słowa odbijały się echem od ścian w korytarzu. Nie ma zbyt donośnego głosu, ale wyglądało na to, że dobrze przemyślała to, co chce mi powiedzieć. Przed wyjściem mnie jeszcze przytuliła. Zawsze to robi.
Ośrodek dla starszych osób.
Spojrzałam na formularz. Zostawiłam go w korytarzu i leży tam sobie od tamtego dnia.
Będzie okupował moje myśli, choćbym nie wiadomo co zrobiła.
Są dni, kiedy nie pamiętam melodii jego głosu, czy był tak niski, jak mi się wydaje, nie potrafię przywołać go w myślach. To jego milczenie. Słów jest stopniowo coraz mniej, jakby coś usychało, nie otrzymując dość substancji odżywczych. Po przejściu na emeryturę Simon lubił chodzić na samotne spacery, jeździć autobusem do miasta i wspinać się na wzgórze, na którym mieścił się kampus uniwersytecki. Siedzieć w starym ogrodzie przy Muzeum Historii Naturalnej, słuchać dobiegających z ulicy głosów studentów, patrzeć na rośliny, krzewy i drzewa, których nazwy widniały wypisane na tabliczkach. Przez nikogo nie niepokojony, niewzruszony. To tu siedzi, gdy dzień przemija nad miastem i wreszcie dobiega końca, słońce zachodzi za drzewami, za jedną z gór, a on być może czyta albo tylko patrzy na swoje palce trzymające książkę, na studentów mijających go za wysokim, zielonym ogrodzeniem, które sprawia, że ich ruchy wydają się urywane.
Gdy wychodził z domu, to z reguły do niego dzwoniłam, łapałam za telefon już po kilku godzinach, a potem następowała rozmowa o tym, co ma przynieść do domu, bo w drodze powrotnej zazwyczaj wstępował do sklepu. Wymieniałam produkty, których potrzebowałam, a on nie musiał niczego zapisywać, wszystko potrafił spamiętać.
Nigdy nie lubił rozmawiać przez telefon, to ja z reguły gadałam. Ale potem nastąpiła jakaś zmiana, z początku nie zwróciłam na nią uwagi, przez pierwsze tygodnie albo miesiące wpełzała w nasze życie niemal niezauważalnie. Pauzy, cisza. Simon kończył nasze rozmowy tak nagle, że czasem dzwoniłam do niego ponownie, pytając, czy powiedziałam coś nie tak.
Nie, co niby miałaś powiedzieć, mówił. I to właśnie te słowa mnie martwiły. Bo on cały czas powtarzał to samo. Zupełnie jakby miał krótką listę z reakcjami do wyboru i za każdym razem podnosił ją do oczu, szukając odpowiedzi właściwych do sytuacji. Przy czym one niekiedy wcale nie pasowały.
Potrafił wrócić do domu z zakupami albo zupełnie o nich zapomnieć. Mówiłam, że chcę zrobić obiad, jesteś głodny, pytałam, a on czasami odpowiadał, że nie, ale dziękuję za troskę, albo: nie zastanawiałem się nad tym. Siadał z książką i tkwił tak, aż stawiałam przed nim jedzenie, przełykał może kęs, po jakimś czasie kolejny, w końcu wszystko stygło i robił się późny wieczór.
Jego milczenie wzbierało stopniowo przez kilka miesięcy, może pół roku. Teraz Simon mówi co najwyżej „dziękuję” i „do widzenia”. Stał się oficjalny jak gość hotelowy, pozornie chłodny niczym przypadkowy pasażer, którego potrąca się w autobusie. Tylko czasami widuję, jak stoi przy oknie i wygląda na świat albo uśmiecha się pod wpływem czegoś, co przeczytał lub zobaczył w telewizji, i myślę sobie wtedy, że on wrócił. Jakby faktycznie wypuścił się w jakąś podróż. Ale gdy go pytam, co ogląda, co go tak rozbawiło, on tylko posyła mi nierozumne spojrzenie. Lekarz, jeden z jego młodszych kolegów, mówi, że może po prostu Simon się zestarzał. Rozwiązaniem, bo takie problemy mają oczywiście swoje rozwiązania, gdyby było inaczej, to po co byśmy szli do lekarza, a więc rozwiązaniem jest ośrodek opieki dziennej, w którym Simon przebywa dwa razy w tygodniu.
Wożę go tam. Zawsze ja go wożę. A on wsiada do auta i czeka, aż przyjdę. Gdy pojechaliśmy tam po raz pierwszy, rozmawiała z nami kierowniczka, zostaliśmy poprowadzeni przez korytarze przywodzące na myśl tunele o plastikowych ścianach, utrzymane w instytucjonalnych bielach i szarościach, na tych ścianach wisiały grafiki z neutralnymi motywami, drewniane wychodki i okienka w kształcie serduszek, a na końcu jednego z korytarzy czekał pokój z przeszklonymi drzwiami. Było to coś w rodzaju świetlicy i przebywała tam niewielka grupka ludzi. Gdy weszliśmy, nikt nawet nie podniósł wzroku. Najstarsi siedzieli przy stole, dwie osoby z personelu rozmawiały ściszonymi głosami. Simon dostał krzesło przy stole. Nie przestawał się uśmiechać. Ale gdy chciałam odejść, powiódł za mną spojrzeniem. Jego oczy, dłonie na stole, skulone plecy, w tym pokoju, w tym miejscu. To nie jest przestrzeń, w której powinieneś być.
Gdy wychodzę z tego budynku, przy wejściu stoi często dwoje młodych opiekunów palących papierosy. Mijając ich, widziałam czasem, jak rzucają pety na ziemię i je w nią wdeptują. Jest w tym ruchu coś przybijającego. Wielokrotnie stałam na parkingu, jak jakaś mitologiczna postać, pełna zwątpienia, w tym miejscu przebiega granica między światem podziemnym a naszym, przechodzę na drugą stronę małego wyasfaltowanego placyku, Simon błądzi po korytarzach tam w środku, jeśli się odwrócę, to on przepadnie na zawsze. Czuję potrzebę, by komuś o tym powiedzieć, jak to jest, jakie to trudne mieszkać z kimś, kto nagle zamilkł. Nie chodzi tylko o uczucie, że jego już nie ma. Bo człowiek zaczyna myśleć, że sam też gdzieś przepadł.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Karolina Drozdowska
Tłumaczka literacka i literaturoznawczyni. Przekładem z języka norweskiego zajmuje się od 2008 roku. Ma na koncie ponad dziewięćdziesiąt opublikowanych przekładów, tłumaczyła m.in. Larsa Myttinga (Płyń z tonącymi, Smak Słowa, 2016), Ninę Lykke (Nie, po prostu nie, Muza, 2018; Ostatnie stadium, Pauza, 2020), Helgę Flatland (Współczesna rodzina, Wydawnictwo Poznańskie, 2019), Johana Harstada (Gdzie się podziałeś, Buzzie Aldrinie?, Smak Słowa, 2019), Marie Aubert (Dorośli, Pauza, 2020) czy Klarę Hveberg (Oprzyj swoją samotność o moją, Marpress, 2021). Dla ArtRage przełożyła powieści: Moi mężczyźni Victorii Kielland, Chwile wieczności Kjersti Anfinnsen oraz Nigdy, nigdy, nigdy i Kurwa, kurwa, kurwa Linn Strømsborg. Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury (od września 2020 jest sekretarzynią zarządu centralnego Stowarzyszenia) oraz Bałtyckiego Stowarzyszenia Tłumaczy. Laureatka norweskiej nagrody dla tłumaczy literackich Oversetterprisen za rok 2021. W 2014 roku obroniła rozprawę doktorską o teatrze epickim Jensa Bjørneboe, rok później została zatrudniona w Instytucie Skandynawistyki i Fennistyki UG. Jej zainteresowania naukowe obejmują m.in. najnowszą prozę norweską oraz teorię i praktykę przekładu. Uwielbia dydaktykę i swoich studentów. Mieszka w Gdyni.
Kontakt:
Z prozy współczesnej w ArtRage do tej pory ukazały się:
Verena Kessler
Duchy z miasteczka Demmin
w tłumaczeniu Małgorzaty Gralińskiej
Victoria Kielland
Moi mężczyźni
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Nona Fernández
Strefa mroku
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Aleksandra Pakieła
Oto ciało moje
Margaryta Jakowenko
Przemieszczenie
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Charles Yu
Ucieczka z Chinatown
w tłumaczeniu Agi Zano
Andrea Abreu
Ośli brzuch
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Linn Strømsborg
Nigdy, nigdy, nigdy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Mohamed Mbougar Sarr
Bractwo
w tłumaczeniu Jacka Giszczaka
Claudia Salazar Jiménez
Krew o świcie
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Jessica Au
Mógłby spaść śnieg
w tłumaczeniu Agi Zano
Kjersti Anfinnsen
Chwile wieczności
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Jonas Eika
Po słońcu
w tłumaczeniu Macieja Bobuli
Aleksandra Tarnowska
Wniebogłos
Nick Cave
Gdy oślica ujrzała anioła
w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego
Sebastian Barry
Tysiąc księżyców
w tłumaczeniu Krzysztofa Cieślika
Adda Djørup
Kot Bułhakowa
w tłumaczeniu Zuzanny Zywert
Michał Michalski
Gruby
Linn Strømsborg
Kurwa, kurwa, kurwa
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Santiago Roncagliolo
Noc szpilek
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Tytuł oryginału: Dager i stillhetens historie
Redaktor inicjujący: Michał Michalski
Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik
Projekt okładki: Kamil Rekosz
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Michał Trusewicz, Tomasz P. Bocheński
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
© Merethe Lindstrøm
© First published by H. Aschehoug & Co. (W. Nygaard) AS, 2011
© Polish edition by ArtRage, 2024
This translation is published in agreement with Oslo Literary Agency and Book/lab Literary Agency
This translation has been published with the financial support of NORLA, Norwegian Literature Abroad
Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
ISBN 978-83-67515-53-5
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek