Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
“Diablos Dias!” to drugi tom powieści “Do czorta!”.
Kim jest Niebinożna Osoba Dziobakogłowa? Co tu robią zezowaty cyklop i dwugłowy jednorożec?
Co się odbelzebubia w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie?
Stanisława Paptaszka cudem wyszarpano ze szponów kostuchy. W Departamencie Piekła Polskiego trwa przewrót pałacowy. Do gry spisków i intryg wkraczają piekielne służby specjalne, a stronnicy komendanta zaczynają się wykruszać. Tymczasem do czarciej kompanii dołącza tajemniczy truposz Jose Luis Gonzalez. Wszystkie siły piekła i edenitów poszukują zaginionego cyrografu oraz jego sygnatariusza. Trwa wyścig z czasem.
Komu uda się rozwiązać tę niezwykłą zagadkę?
Nad poprawnością polityczną czuwa bezwzględne oko Grubiańskiej Inkluzycji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 367
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jedynie dowcip może nas pogodzić
ze śmiesznością życia.
– Stanisław Jerzy Lec
»Licho – straszydło, specjalizujące się w przynoszeniu ludziom nieszczęścia oraz dostarczaniu rozmaitej udręki. Znane z miotania porcelaną i chorobami oraz wszelkiej plugawej aktywności. Czasem opisywane jako wysoce nieprzystojna starucha, tutaj zaś: wysokie, garbate, porośnięte kosmatą sierścią dziadostwo.
» Polewik – słowiański demon. Niewielki włóczęga, którego główną aktywnością jest wałęsanie się po polach. Inaczej mówiąc – południca w formie chłopa.
» Naye Banshee – osobiszcze demoniczne z rodziny Banshee, charakteryzujące się wyjątkowym zamiłowaniem do eliksirów wysokoprocentowych.
» Jednonożka Dziobakogłowa – dalibóg, nawet diabli nie wiedzą, co to jest.
» Leprechaun (Papryk Oł’Konor) – rodzaj irlandzkiego skrzata, znanego z zamiłowania do raczenia się fajką oraz wyrobu obuwia. Lubi też dziabnąć zacny trunek, a znany jest z wyjątkowego zmysłu do wykrywania skarbów i kosztowności. Gdybyście szukali kiedyś garnka ze złotem, ukrytego na krańcach tęczy – na pewno będzie wiedział, gdzie można go znaleźć. Ale nie powie, albowiem jest to skończony sknera i łapserdak.
– Pańska godność? – zapytała recepcjonistka.
– Proszę sobie nie żartować – odparł oburzony klient. – Nie posiadam. Wypraszam sobie!
W tejże właśnie chwili drzwi na końcu poczekalni rozwarły się z hukiem. Nerwowo krążąca przy nich kobiecina przystanęła i wstrzymała oddech.
– Operacja się powiodła, pacjent nie przeżył. Pełny sukces – rzucił niedbale doktor Giuseppe Mel Nege, ściągając z grubych dłoni zakrwawione lateksowe rękawiczki. – Mąż jest już w zaświatach, może pani spać spokojnie.
– Ach, to cudownie! – pisnęła rozanielona małżonka. – Jak ja się panu odwdzięczę?
Doktor obszedł ją dokoła, taksując krytycznym wzrokiem od stóp po czubek głowy. Zacmokał, pokręcił sceptycznie głową, po czym rzekł:
– No niestety. Na płatność w naturze się pani nie kwalifikuje. Proszę zgłosić się do rejestracji, moja pracownica wystawi paragon. Następny! – zawołał, otwierając drzwi.
W tym samym czasie cztery garbate karły zwaliły nieruchome ciało pacjenta ze stołu operacyjnego i przystąpiły do opakowywania go w czarny worek z mocnej folii. Odliczywszy do trzech, podniosły bagaż i wytargały do chłodni na zapleczu.
W obszernej poczekalni zaś tłoczyli się liczni interesanci.
– Panie doktór, panie doktór! – zakrzyknął rozczochrany chudzielec z kosmatym stworzeniem na smyczy. – Pomóż pan! To samica utopca, ale nie chce się parzyć…
– Panie doktorze profesorze! – załkał jegomość w szarym płaszczu, podtrzymujący ramieniem wyraźnie spłoszonego starca. – Dziadek już niedomaga. Proszę o terapię. Skuteczną – dodał z naciskiem. – I szybką, bo wieczorem gram w squasha.
– Nic mi nie jest, ty niewdzięczny sukinsynu! – wrzasnął dziadek, wymachując laską.
– Proszę go nie słuchać. – Interesant machnął ręką. – Łże jak pies. Jest już jedną nogą w grobie.
– To tylko kaszel! – bronił się starzec.
– Nie kłam – odparował podtrzymywacz dziadka. – Nikogo nie nabierzesz. Panie doktorze, proszę się nim zaopiekować.
– Coś wymyślimy – sapnął medyk. – Do kolejki. Za dużo was tu dzisiaj. Potrzebuję chwili przerwy.
Mel Nege wyszedł z poczekalni do rozległego ogrodu. Tylko tam mógł zapiąć z powrotem pas, który poluźnił się podczas niezwykle pracowitego dnia. Potrzebował do tego dużej przestrzeni, albowiem z racji swych obelżywie opasłych gabarytów jedyną metodą zapięcia pasa było użycie bumerangu.
Uporawszy się z tym zadaniem, otarł pot z czoła i popatrzył na leniwie przemykające po niebie baranki chmur.
Giuseppe Mel Nege wyglądał jak skrzyżowanie Shreka z Bobem Marleyem – zdaniem co bardziej uprzejmych komentatorów. Ci niedostatecznie uprzejmi posługiwali się znacznie mniej przyjemnymi porównaniami. Dość powiedzieć, że trupiozielona, obwisła gęba najzupełniej nie pasowała do pozlepianych w strąki czarnych włosów. A prawdę powiedziawszy, nie pasowała zupełnie do niczego. Giuseppe był hybrydziarzem.
Tym z Państwa, którzy są niezaznajomieni ze stosowną nomenklaturą lub (co byłoby doprawdy skandaliczne) nie czytali pierwszego tomu, spieszę wyjaśnić, że hybrydziarz to jednostka będąca potomkiem istoty wyższej oraz zwykłego człowieka. W przypadku pana doktora było tak, iż ojcu jego, szacownemu Nikodemusowi Mel Nege, powszechnie poważanemu niemieckiemu czortowi, przydarzył się przygodny romans z Beatrice Pomponello, światowej sławy operatorzycą wózków widłowych. Owocem tegoż związku stał się właśnie Giuseppe, który od najmłodszych lat wykazywał wprost niespotykaną fascynację anatomią i medycyną oraz związanymi z tą ostatnią rozmaitymi eksperymentami.
Po wielu latach studiów i podróży otworzył nareszcie klinikę „Jolly Roger”, mieszczącą się na tczewskim osiedlu Staszica, zwyczajowo zwanym Abisynią. Była to bowiem znakomita lokalizacja na rozkręcenie szemranego biznesu.
Jako kontraktowy, niezależny współpracownik Departamentu Piekła Polskiego zajmował się przede wszystkim przyspieszaniem procesów spadkowych oraz uśmiercaniem niewygodnych i trudnych w obsłudze rodziców i dziadków, względnie potomków, których rodziciele uznali za niechcianych lub niezbyt udanych.
Od czasu do czasu – jeśli było to opłacalne – przyjmował również przypadki zoologiczne, to jest rozmaitej proweniencji stwory, potwory, straszydła, maszkary, upiory i inne istoty, których żaden szanujący się człowiek nie życzyłby sobie spotkać w ciemnej uliczce ani nawet na skąpanej w słońcu plaży.
Interes kwitł w najlepsze. Dobrze zorganizowane zaplecze oraz znajomości wśród ludzkich lekarzy, urzędników, prawników, sędziów i innych ważnych person ułatwiały prowadzenie biznesu.
Giuseppe coraz częściej jednak dochodził do wniosku, że się przepracowuje.
Usiadł na drewnianej ławce, a zatrwożone deski zaprotestowały głośnym trzeszczeniem pod jego monstrualnym zadkiem. Wyciągnął cygaretkę, zapalił i zaciągnął się z satysfakcją, rozprostowując zmęczone nogi.
Dokładnie w tej samej chwili przez bujny żywopłot przeskoczyły dwa króliki w hełmach z drugiej wojny światowej. Sprężystymi skokami przemierzyły trawnik, po czym zatrzymały się przed doktorem, wwiercając się w niego pełnym obłędu wzrokiem.
– Tyś jest Józef Mel Nege? – zapytał ten w hełmie z orzełkiem.
– Giuseppe – poprawił zdziwiony, lecz opanowany medyk. – Ale nie jestem weterynarzem. Wypad mi stąd, bo psem poszczuję.
Futrzaki wymieniły między sobą porozumiewawcze spojrzenia. W czasie krótszym niż ćwierć uderzenia serca kuroliszka wyciągnęły broń i przystawiły grubasowi wprost do głowy.
– Nawet nie wiesz, jaki zaszczyt kopnie cię dzisiaj w ten twój tłusty zad, ty łapiduchu z kobylej rzyci – syknął Jędruś, zbliżając się do lekarza tak, że niemal zetknęli się nosami. – Idź i czym prędzej przegoń tę tłuszczę z poczekalni, a my zaraz przyprowadzimy ci pacjenta, którego obsłużysz bezzwłocznie. I lepiej, żeby przeżył, bo w przeciwnym razie zafundujemy ci niezapomniane emocje.
– Coś wam się w dupach poprzewracało – odparł Giuseppe niezbity z tropu i wyraźnie ubawiony pomimo dwóch luf wymierzonych wprost w jego ogorzałą gębę. – Czy wy wiecie, z kim rozmawiacie, wy durne gryzonie?
– Krrrólik – wycedził z wyraźnie niemieckim akcentem Hans – nie jest grrryzoniem. Należymy do rzędu zajęczaków, ty ignorancie.
– Wszystko jedno. – Mel Nege machnął ręką. – Wydaje mi się jednak, że nie zdajecie sobie sprawy, z kim macie do czynienia, komu grozicie i jak to się dla was skończy. W tym mieście znam wszystkich. I mogę wszystko. Już nie żyjecie. Już was nie ma.
– Uuu. – Hans zacmokał sceptycznie. – Jeśli komuś się tu w dupie poprzewracało, to stanowczo nie nam, ale tobie, Untermensch. Zresztą sam zaraz zobaczysz – dodał i połknął białą pigułkę.
I w tejże właśnie chwili, z całą (stanowczo spirytusową) nonszalancją, poprzez drzewa, krzewy i żywopłot do ogrodu wtargnął czołg T-34, zamieniając uroczy zakątek w poligon. Zaparkował tuż przy rozmawiających i wymierzył lufę prosto w siedzącego na ławce opasłego medyka.
Z wnętrza czołgu – niczym pajac z tortu – wyskoczył kolejny królik, tym razem w radzieckim hełmie.
– Zdrastwujtie! – przywitał się jowialnie i popił z piersiówki. – No, to do roboty, towarzyszu! Bo, jak mi czort miły, z przyjemnością zaraz ci prosto w łeb przypier…
– Przy pierwszym kontakcie z nowo poznaną osobą – wszedł mu w słowo Benon Prędki, niezgrabnie gramoląc się na zewnątrz maszyny – przede wszystkim wypada się przedstawić. – Skłonił się, wydostawszy się nareszcie. – Nazywam się Benon Prędki. Jestem adiutantem jego ekscelencji Stanisława Paptaszka, szefa Departamentu Piekła Polskiego. A pan, panie doktorze, dostąpi zaraz największego zaszczytu w pańskim nieprzesadnie zresztą godnym życiu.
Tuż za Benonem z wnętrzności tanku wyłoniła się Balbina von Apfelkuchen, zaraz za nią Marta Kozłowska, następnie zgraja biesów, a na końcu Licho, targające na plecach samego pana komendanta.
– Nie muszę chyba dodawać – dodał jednak Prędki – że od wyniku pańskich działań zależy nie tylko pańska reputacja i dalszy rozwój pańskiej kariery, ale również, a może i przede wszystkim, dalszy pański żywot. Bo kolega Sasza nie zwykł rzucać króliczych słów na wiatr i nie mam wątpliwości, że ze szczerą przyjemnością zdematerializuje pańską obłą egzystencję za pomocą pocisku, który oczekuje już na wystrzelenie w tym tyleż leciwym, co przecież wciąż jednak skutecznym wehikule. W trosce o pana zdrowie i życie proponuję jak najpilniej i jak najskuteczniej zająć się panem Stanisławem.
Giuseppe popatrzył po przybyłych zdezorientowanym wzrokiem. Prawdę powiedziawszy, z jego pewności siebie pozostały zaledwie zgliszcza.
Zgasił cygaretkę, poprawił lekarski kitel i gestem dłoni nakazał kompanii podążyć za sobą. Zamaszystym ruchem rozwarł drzwi poczekalni, a zgromadzeni tam ludzie oraz istoty rozmaitego autoramentu z rozdziawionymi otworami gębowymi obserwowali przemarsz całego kordonu towarzyszącego komendantowi Paptaszkowi.
– Proszę się rozejść – rzucił tyleż lakonicznie, co kategorycznie pan doktor Giuseppe. – Na dzisiaj to by było na tyle. Nikogo więcej nie przyjmę. Proszę się zgłosić jutro. Albo… – dodał, zmierzywszy wzrokiem wciąż jeszcze niedoszłego trupa Paptaszka – …albo za tydzień. No już, precz!
Wielce rozczarowana zgraja interesantów pozbierała przywleczonych ze sobą dziadków, babki, teściowe, mężów, żony oraz inne niepotrzebne im już osoby, po czym opuściła hall.
Licho, targające na garbatych plecach ciało komendanta, zasapało się, spociło i usmarkało, ale ostatecznie dotarło do gabinetu doktora i zrzuciło ciężki balast na stół operacyjny, stojący pośrodku pomieszczenia.
Miejsce pracy pana Giuseppe trudno byłoby określić mianem sterylnego czy choćby nawet zadbanego, ani też – utrzymanego we względnym porządku. Powierzchnią szarej podłogi niepodzielnie władały rozmaite szpargały, śmieci, odpadki i butelki po wysokoprocentowym alkoholu, zresztą całkiem szanowanej i nietaniej marki. Przez jedyne niewielkie i upiornie ufajdane okno nieśmiało wpadały nieliczne promienie słońca. Dyndająca u sufitu zakurzona żarówka również nie zdołała stanowić źródła oświetlenia odpowiedniego do przeprowadzania poważnych operacji.
Giuseppe mógł jednak sobie na to pozwolić, albowiem jego misją – jako się rzekło – nie było ratowanie życia, lecz działalność o zgoła przeciwnym charakterze.
Zdyszane Licho zaklęło z cicha pod bulwiastym nosem, po czym wyszło i już więcej nie przyszło. Niektórzy twierdzili, że poszło do diabła, jednak nie znalazły się żadne dowody, zdolne potwierdzić te przypuszczenia.
Królicze komando tymczasem rozpoczęło klasyczną procedurę rozpoznania terenu i zaglądało w każdy kąt, do każdej szuflady oraz pozostałych pomieszczeń znajdujących się w budynku. Impertynencja ta kategorycznie nie przypadła do gustu właścicielowi owego przybytku, który to fakt łaskaw był wyrazić w następujących słowach:
– Ledworypy chędożone. Obsrajmurki, łachmaniarze!
Futrzana kompania nie zwróciła jednak najmniejszej uwagi na te sromotne obelgi i z entuzjazmem przetrząsała cały budynek.
Wyraźnie zirytowany Giuseppe włożył rękawiczki, po czym pochylił się nad zakrwawionym ciałem komendanta i pokręcił sceptycznie wielką głową.
– A co to się jemu stało? – zapytał, drapiąc się w potylicę.
– Przy goleniu się dziad pochlastał – powiedziała Babka ze śmiertelną powagą.
– Przy goleniu?! – Mel Nege zdawał się nie dowierzać.
– Przy goleniu – potwierdziła staruszka, wybałuszając swe i tak już wybałuszone oko. – Bo taki diaboł, rozumisz, to się goli piłą łańcuchową.
– Nieważne, co się stało – wtrącił się Prędki. – Ważne, żeby go bezzwłocznie i skutecznie odratować. Racz się pan zabrać do pracy.
– Ten czort stracił prawie całą krew. – Medyk westchnął. – Suchy jak dziewicza picza. Tu potrzeba natychmiastowej transfuzji, a nie mam pewności, czy i ona zapewni mu szanse na przeżycie. To stan najkrytyczniejszy z krytycznych.
– Zatem nie ma czasu do stracenia – zawyrokował Benon. – Racz pan natychmiast krew załatwić.
– Da się zrobić – odparł lekarz, po czym zagwizdał na palcach, a do pomieszczenia wtoczyły się garbate karły. – Hej, warchlaki! Zróbcie mi tu migiem kurs po dzielnicy. Potrzebujemy… – zawahał się. Przejechał palcem po Paptaszkowej szyi, zebrał nieco krwi, a następnie z wyraźną przyjemnością oblizał palec. – Potrzebujemy świeżej zero Rh+.
Przetoczył swe cielsko w kierunku biurka, postukał w klawiaturę komputera i zakomenderował:
– Najbliżej będzie Rościsława Melepetka. Mieszka na Wiślanej, w tym brązowym domu. Lećcie no pożyczyć od niej ze trzy wiadra. Tylko nie podpijać mi po drodze, gałgany zafajdane! No już, pędem!
Nieestetyczne stworzenia opuściły lokal w zadziwiająco szybkim tempie, po czym oddaliły się, pozostawiając po sobie odór kiszonego kalafiora.
Zapanowała nieprzesadnie zręczna cisza, którą doktor zdawał się jednakowoż nie przejmować. Przeszukiwał wnętrze dużej szafki, wyrzucając z niej rozmaite specyfiki, aż wreszcie dokopał się do dużej butli z białym emblematem przedstawiającym uśmiechniętego czorta z papierosem w ustach, który to czort pokazywał gest Kozakiewicza.
– A cóż to za medykamentum? – zapytał zaintrygowany Benon.
– Teufelinarium cacatorium– odparł grubas z wyraźną dumą. – Moja autorska receptura. Wyciąg z czorta. Diabla esencja. Wyekstrahowałem kiedyś z pewnego wyjątkowo nikczemnego niegodziwca. Niebywale podły był, w dodatku bardzo wysokiego rodu. Stał się niepotrzebny, a przecież czemużby się miał zupełnie zmarnować po anihilacji.
– I jak to działa? – Adiutant przyglądał się gęstej, czarnej, połyskującej perłowym blaskiem cieczy.
– Toć ja nie wiem. – Giuseppe wzruszył ramionami. – Skąd miałbym wiedzieć? Ale zaraz się dowiemy.
Wyciągnął z szuflady ogromną strzykawkę z zatrważająco grubą igłą, po czym wessał do niej całą zawartość flaszy. Zmierzył ją wzrokiem wyraźnie ukontentowanego szaleńca, a następnie przyłożył do klatki piersiowej Stanisława, dokładnie w miejscu, pod którym tkwiło wciąż jeszcze bijące serce.
– Bądź pan łaskaw to przemyśleć – zasugerował adiutant, wznosząc wskazujący palec prawej dłoni. – Zważ pan wszakże, że jeśli on wyzionie ducha, to pan jesteś następny w kolejce.
– Złego diabli nie biorą. – Mel Nege się wyszczerzył. – A przeca do nieba nie pójdzie – dodał, po czym wybuchnął obłąkańczym rechotem, wyraźnie ukontentowany z własnego dowcipu.
Pochylił się nad szefem polskich czortów, rozerwał resztki poszarpanego kontusza i żupana, po czym jął rozglądać się po podłodze. Analiza przestrzenna trwała chwil kilka, aż w końcu kaprawe oczy Giuseppe zlokalizowały do połowy pełną (a jego zdaniem niewątpliwie do połowy pustą) butelkę dobrej wódki.
Odkręcił korek, oblał tors komendanta, a resztę wytrąbił duszkiem z gwinta.
– Jeśli go uśmiercisz, łapserdaku – syknęła milcząca dotąd Marta – to osobiście się postaram, żebyś długo cierpiał, zanim w końcu zdechniesz.
To powiedziawszy, wymruczała coś pod nosem, a jej dłonie zajęły się żywym ogniem, wypełniając całe pomieszczenie żarem.
– On jest mi bardzo potrzebny – powiedziała z naciskiem.
– Spokojnie, spokojnie. – Medyk uniósł dłonie, wyraźnie zaniepokojony tym, co zobaczył. – Pani musi być żoną, że tak się troszczy. Co prawda zwykle przyspieszam proces wdowienia, ale dzisiaj zrobię wyjątek… – zrobił lekką pauzę – …skoro tak się pani… pali.
Marta zgasiła płomienie i – ku zaskoczeniu zgromadzonych – oblała się rozległym rumieńcem.
Mel Nege natomiast wzniósł strzykawkę, po czym błyskawicznym ruchem wbił ją prosto w serce starszego czorta i wpompował do jego wnętrza połowę zawartości. Ciałem komendanta wstrząsnął potężny spazm, który przeszedł w deliryczne drżenie wszystkich członków, a akompaniowało im straszliwe rzężenie wydobywające się z rozchlastanego gardła.
– A teraz bardzo proszę opuścić pomieszczenie – rzekł stanowczym tonem operator strzykawki. – Jeśli mam doprowadzić go do ładu, potrzebuję samotności i skupienia.
Babka wycelowała w niego wskazujący palec i już chciała powiedzieć coś skrajnie nieuprzejmego, ale powstrzymała ją przed tym jej przytomna wnuczka. Wziąwszy Balbinę pod ramię, wyprowadziła ją z gabinetu. Tuż za nimi podążył Benon, który zamknął za sobą białe drzwi.
Na ścianie poczekalni wisiał zegar, głośnym tykaniem obwieszczający upływanie kolejnych sekund. Nieco poniżej umieszczono sporych rozmiarów telewizor. Marta rozejrzała się, po czym wzięła do ręki leżący nieopodal pilot i uruchomiła urządzenie.
Oczom zebranych ukazał się wybitnie niecodzienny widok. Oto na placu Zamkowym w centrum stolicy do kolumny Zygmunta przykuto łańcuchami pewnego srodze niemłodego, łysego jegomościa o imponująco bujnej brodzie.
– A cóż to za jasełka się tam wyczyniają? – spytał Benon i poprawił monokl.
– To długo wyczekiwane batożenie faszysty, który nienawidzi zwierząt – wyjaśniła tonem pełnym wyższości milcząca dotąd recepcjonistka. – To znany językoznawca, który stwierdził, że pies zdycha, a nie umiera.
– Ty pozbawiony empatii kutafonie! Więcej szacunku dla żyjących stworzeń – wrzeszczał rozhisteryzowany młodzieniec w telewizorze.
– Co z ciebie za człowiek?! To nieludzkie! – darła paszczę podstarzała niewiasta, rzucając w nieszczęśnika pomidorami. W wolnej ręce trzymała transparent z napisem „Empatia miarą człowieczeństwa”.
Podobnych i stukrotnie gorszych sformułowań pojawiały się tam setki, jednakowoż nie nadają się one do zacytowania. Dość powiedzieć, że towarzyszyło im opluwanie i obrzucanie delikwenta czym tylko się dało.
– Iście diabelskie igraszki. – Prędki pokiwał głową z uznaniem. – Jednak nasi robią tu dobrą robotę, może jeszcze nie wszystko stracone.
Tymczasem do wnętrza szparkim krokiem wtargnęły karły doktora Mel Nege, targając w sękatych łapskach wiadra wypełnione karmazynową cieczą.
Prędki wstał bezzwłocznie, po czym skierował się za nimi do gabinetu medyka. Giuseppe kończył właśnie prowizoryczne porządki, za pomocą łopaty przerzucając zalegające wszędzie śmieci w kąt pokoju. Gardło pana komendanta było już zszyte z zadziwiającą jak na te okoliczności precyzją.
– W samą porę, obsrajmurki zafajdane – sapnął Mel Nege do karłów i otarł pot z czoła. – Dawać mi tu zaraz tę juchę, bo ten stary kiep już ledwo zipie.
– Zważałbym na słowa, których pan używasz – zauważył Benon. – Komendant bywa mocno przeczulony w tej materii. A jakież to pan zamierzasz natenczas środki przedsięwziąć? – spytał, patrząc sceptycznie na wypełnione krwią wiadra.
– No jak to: jakie? – zdziwił się medyk i machnął dłonią z lekceważeniem. – Toć juchę mu przetoczę. Trzeba dziada naoliwić, i to migiem, bo jeszcze chwila i go nawet sam pan… nawet sam Lucyfer do zdrowia nie przywróci.
– A jaką to metodą myślisz pan tego dokonać? – drążył dalej Prędki.
– Zdążyłem się w międzyczasie zapoznać z anatomią czortów tej rasy – odpowiedział z dumą tłuścioch i wskazał na księgę leżącą na biurku. – Mistrz Philippus Aureolus Theophrastus Bombastus von Hohenheim łaskaw był ze szczegółami ją opisać w swoim dziele Diaboli per anus, czyli anatomija plugawości wszelakich. Więc wiem, jak się zabrać do roboty.
Adiutant niezwłocznie wziął do ręki leciwy inkunabuł i począł wertować strony tyleż skwapliwie, co ostrożnie. Miał bowiem wyjątkową słabość do starodruków. Zwłaszcza takich, o których nigdy nie słyszał. A trzeba Państwu wiedzieć, że liczbę ksiąg, których nie znał Benon Prędki, można by policzyć na palcach jednej ręki ślepego rzeźnika.
Tymczasem Giuseppe wyciągnął z szafki pod zlewem tęgich rozmiarów miedziany lejek, z którym niezwłocznie zbliżył się do pacjenta. Łyknął dla kurażu tęgi haust gorzały, po czym powiedział:
– Proszę opuścić pomieszczenie. Pacjent będzie potrzebował intymności.
– Intymności? – Benon podrapał się po zarośniętym policzku. – To gdzie pan zamierzasz mu wrazić to instrumentum?
– Racz pan nie zadawać pytań, na które nie chcesz znać odpowiedzi. Nic nie poradzę. Nie ja projektowałem wlew paliwa w tym modelu czorta.
Zrozumiawszy, że dalsza obecność w gabinecie nikomu nie mogłaby się przysłużyć, zarówno Prędki, jak i ciekawie zaglądające mu przez ramię Marta oraz Babka opuścili lokal. Tuż za nimi wylazły karły.
Zaniepokojone towarzystwo przylgnęło do drzwi, nasłuchując wnikliwie. Zapadła pełna trwogi i wyczekiwania cisza, tak głęboka, iż słychać było trzepot doklejonych rzęs recepcjonistki.
Chwila zdawała się nie mieć końca, czas dłużył się jak wesele na trzeźwo.
– Jak pan myślisz, uda się? – spytała Benona zafrasowana Marta. – Wydaje się, że nie jest z nim najlepiej.
– To twardy czort. – Prędki westchnął. – Ale faktem jest, że w tak opłakanym stanie tom go jeszcze nie widział. Będzie tak, jak ma być, pani Marto.
– Tak jak ma być? To znaczy, że istnieje przeznaczenie? – zdziwiła się.
– Nic nie jest wieczne – odparł spokojnie. – Koniec końców nawet i na czorta przyjdzie czas. W ten czy inny sposób. Cóż to ostatecznie za różnica?
– Ale to przecież pański przyjaciel! A pan o tym mówisz zupełnie bez emocji, jakbyś pan rozprawiał o ubijaniu kurczaka.
– A czy emocje coś tu zmienią? – Prędki spojrzał na Kozłowską analitycznym wzrokiem. – Wszak jeśli umrze, to żadne histerie ani łzy mu życia nie przywrócą. Zresztą… – zamyślił się na chwilę – …takie stany czortowi nie przystoją. Jakże by to wyglądało: diabeł mazgaj? Brrrr! – Wzdrygnął się.
– To wy nic nie czujeta, piekielniki? – zagdakała Babka.
– Czym innym jest czuć, czym innym zaś: okazywać te uczucia – rzekł sekretarz. – Diabły czują tak jak ludzie. Jedni mniej, inni więcej. Natomiast stricte ludzką słabością jest okazywać te uczucia lub kierować się nimi w życiu. Całe szczęście zresztą, bo to ułatwia nam pracę. Emocjami łatwo się manipuluje.
– Okropne z was kutafony – skonstatowała Balbina.
– Przez grzeczność nie przeczę. – Adiutant uśmiechnął się lekko. – Ale proszę zauważyć: gdyby nie zło, to jakże moglibyście docenić wartość dobra? Bez nas dobro stałoby się standardem, normą. Rutyną. A rutyna, proszę Babki, jest nie tylko całkowicie bezwartościowa, ale i upiornie nieznośna.
– Coś w tym jest – przyznała Marta. – Chociaż przecież i wy potraficie się zachować przyzwoicie.
– Ach, proszę nie wyciągać pochopnych wniosków. – Benon uniósł środkowy palec. – Dobro jest oczywiście czymś, czym pogardzamy i czego ze wszech miar nie znosimy. Nie oznacza to jednak, że wszystkie diabły wyzute są z honoru czy lojalności. Różnie z tym bywa. W zaufaniu mogę powiedzieć paniom, żeście miały duże szczęście, trafiając właśnie na pana Stanisława. Proszę nie mieć wątpliwości, że w innym przypadku wasz los mógłby być stokroć bardziej tragiczny.
– Czyli nie taki diabeł straszny, jak go malują? – podsumowała Marta.
– Co to, to nie – zaprzeczył stanowczo, kręcąc głową. – Powiedziałbym raczej, że każdy ma takiego diabła, na jakiego zasłużył.
Rozmowę przerwało ciche rzężenie dobiegające zza drzwi. Z początku ledwie słyszalne, przekształciło się w gardłowy gulgot, po czym nastąpiło krtaniowe odchrząknięcie. Imponujące legato zwieńczył głęboki, rozrywający kaszel.
Babka spojrzała na Martę, ta – na Benona, a ten z kolei już miał coś powiedzieć, kiedy nagle rozległ się ryk tak potężny, że cały budynek zadrżał w posadach. Ze wszystkich okien wypadły szyby, drzwi wyleciały z zawiasów, telewizor malowniczo roztrzaskał się na podłodze, Benonowi spadł cylinder, Babce – chusta, Marcie odpiął się stanik, a wszystkie doklejone rzęsy recepcjonistki wybrały wolność i rozsypały się u jej stóp.
Rzucająca nieśmiałe światło żarówka w gabinecie – ma się rozumieć – również pękła, pogrążając pomieszczenie w niemal całkowitym mroku. Z mroku owego, z szybkością, o którą nikt o zdrowych zmysłach by go nie posądzał, rączo wygalopował Giuseppe Mel Nege, wrzeszcząc jak obierana ze skóry syrena.
– SODOMICI!!! – zaskowyczał komendant Paptaszek. – Skurwysyny!!! Benon, ratuj!!!
Adiutant podniósł z podłogi cylinder, włożył go z pietyzmem na głowę, poprawił monokl i marynarkę, po czym wszedł do środka.
Stanisław leżał na brzuchu, wymachując rękami i nogami jak niezdolny jeszcze do powstania niemowlak. Z zadka sterczał mu wielki miedziany lejek zachlapany świeżą juchą.
– Raczże się waszmość nie niepokoić – powiedział Benon zwyczajowo spokojnym tonem. – Nikt tutaj na twą cnotę nastawać nie zamierza. Wyimaginuj sobie, żeś właśnie został spektakularnie wyrwany ze szponów śmierci. W dodatku przez osobnika, którego nikt nigdy nie podejrzewałby o takie zdolności. Interesujące. Musisz waszmość wiedzieć, że trzeba się koniecznie przyjrzeć bliżej dziełom mistrza Paracelsusa…
– Benon, nie pier… – jęknął komendant.
– Nie pierwszyzna to dla tego medyka, jak widać – wszedł mu w słowo sekretarz. – Muszę przyznać, że zna się na robocie. Ale waszmość coś marnie wyglądasz. Nie przemęczaj się z łaski swojej, bo ci tam jeszcze co popęka.
– Ale… Ale co się stało? – mamrotał oszołomiony ranny.
– Ach, to i pamięć waszmości okulała? – Prędki pokręcił głową. – A co pamiętasz? Jakieś ostatnie wspomnienie?
– Pamiętam… – Paptaszek zmarszczył brwi. – Pamiętam… Ogrodnika, tego chu…
– Hu, hu! Kto by go nie pamiętał. Piękneście widowisko zgotowali temu miastu, to nie ma dwóch zdań.
– Pamiętam, że silny był okrutnie. Że grzmotnęliśmy w most… A potem lot… I czerń. Nic więcej.
– A zatem mam ci to i owo do opowiedzenia – stwierdził rzeczowo adiutant. – Ale zanim to zrobię, pozwolę sobie zauważyć, iż nie tylko ze względów zdrowotnych i higienicznych, ale także, a może przede wszystkim, ze względów estetycznych warto byłoby pozbyć się tego narzędzia – dodał i wskazał spojrzeniem na lejek.
Paptaszek podniósł i obrócił głowę. Dojrzał dumnie sterczący metalowy przedmiot, po czym pochwalił się tak spektakularną salwą słów nienadających się do cytowania, że doprawdy czapki z głów.
– Tak, w istocie – przyznał Benon. – Nic miłego. Nic ładnego. Ale życie waszmości uratowało. A teraz się waszmość nie ruszaj – dorzucił, szybkim ruchem wyszarpując lej z pana Paptaszkowej rzyci.
Przełożony zajęczał przeciągle, ponowił arcykreatywną lawinę inwektyw, po czym opadł bezwładnie na stół, dysząc ciężko.
– Przeto najgorsze mamy za sobą – rzucił Prędki, nakrywając szefa leżącym na podłodze prześcieradłem. – Pierwsze koty do pieca, jak to mówią. Muszę waszmości jakiś strój zorganizować… A ty, komendancie, teraz odpoczywaj, bo to jeszcze przecie nie wiadomo, czy zabieg się powiódł zupełnie i w jakim jesteś stanie. Zaraz spróbujemy zorganizować z powrotem tego konowała, żeby mieć pewność, że wszystko pozostaje w porządku. A waszmość racz tu leżeć spokojnie. Aha! I jak wrócę z medykiem, to bądźże łaskaw powstrzymać się od aktów agresji. Weź wszak pod uwagę, że Mel Nege ocalił ci żywot. Wyślę króliki, żeby go tu sprowadziły, i wrócę, by zdać raport z minionych wydarzeń.
Adiutant wyszedł do hallu. Babka z Martą siedziały na krzesłach, szepcząc coś konspiracyjnie. Blondynka z recepcji ewakuowała się cichcem. Króliki natomiast rozsiadły się na kontuarze i grały w rosyjską ruletkę za pomocą dużego rewolweru, zapewne magnum.
– Baczność! – zakomenderował Benon.
Futrzaki błyskawicznie zeskoczyły na podłogę i wyprężyły się, salutując.
– Proszę mi tu bezzwłocznie sprowadzić doktora Mel Nege. Pan komendant żyje, dzięki Wodzu, ale potrzebuje pilnej opieki. Macie ważne zadanie, bądźcie uprzejmi wykazać się należytą skutecznością.
Jędruś, Sasza i Hans wypadli na zewnątrz jak wystrzeleni z pancerfausta, adiutant natomiast wrócił do gabinetu. Ku swemu zdziwieniu dostrzegł pochyloną nad Paptaszkiem Martę.
– Panie diable… – szeptała do niego. – Panie diable! Żyjesz pan? Może wody…?
– Piwa, idiotko! – warknął starszy czort.
Kozłowska opuściła pomieszczenie z wyrazem rozczarowania i zdegustowania na twarzy.
– Muszę przyznać – tu sekretarz westchnął – że na manierach to waszmości nie zbywa.
– A idźcie wszyscy do Świętego Piotra! – zaklął przełożony. – Opowiadaj mi tu zaraz, co tam się nawyrabiało.
– No cóż… – zaczął Prędki, siadając na krześle przy biurku. – Nie mogę powiedzieć, żebym był przesadnie zdziwiony tym, co zaszło w wieży. Muszę przyznać, że wykazałeś się waszmość doprawdy podziwu godną kurtuazją i etykietą w odniesieniu do lokalnych władz. – Skrzywił się. – Próbowałem nieco załagodzić sytuację, pertraktując z edenitami…
– Paktowałeś z tą bandą?! – Paptaszek przerzucił się na plecy i próbował usiąść.
– Sytuacja była krytyczna – skonstatował chłodno podwładny. – Dokonywałem starań, by zminimalizować skutki twoich jakże przemyślanych i godnych poczynań. I w pewnym zakresie mi się to udało. W sukurs przyszedł mi Ildefons Niechybny, sekretarz pana Ogrodnika. Dzięki niemu udało się częściowo powstrzymać eskalację kryzysu.
– Czekaj… – warknął Stanisław, usiadłszy nareszcie. – Czyli kiedy ja zmierzałem na pojedynek, ty wdawałeś się w dyskusję z wrogiem?!
– Można tak powiedzieć – potwierdził Benon. – Ale można też powiedzieć, że kiedy waszmość w akcie całkowicie bezrozumnej desperacji podejmowałeś kolejne decyzje, zmierzające ku bezpowrotnemu pogrążeniu naszej i tak już beznadziejnej sytuacji, ja starałem się ograniczyć działania pracowników lokalnej ekspozytury. Rozpełzło się to towarzystwo, siejąc chaos i terror. Każdy akt pogwałcenia norm i kodeksów zapisywany jest, proszę waszmości, na twoje konto. Udało się w pewnym stopniu zminimalizować te straty. Nie zmienia to wszakże faktu, że obaj jesteśmy w tej chwili w sytuacji, powiedzmy, nie do pozazdroszczenia. Przez grzeczność nie powiem, że jest to wyłącznie pańska zasługa, proszę waszmości.
Komendant milczał dłuższą chwilę, z trudem trawiąc gorycz zasłyszanych słów. Nie miał jednak wątpliwości, że podwładny tradycyjnie ma rację.
– Istotnie… – przyznał niechętnie. – Przyjmijmy, że trochę mnie poniosło.
– Trochę poniosło! – Podwładny parsknął z ironią. – Jesteś waszmość mistrzem eufemizmu.
– Niewykluczone – ciągnął komendant, puszczając mimo uszu złośliwość Benona – że można byłoby to rozegrać mniej… mniej… inwazyjnie. Opowiadaj dalej.
– Kiedy wasza obelżywa mość byłeś łaskaw potykać się z panem Ogrodnikiem – podjął adiutant – wspólnie z panią Martą oraz Babką mieliśmy odbyć spotkanie z owym demonem albinosem. W sprawie cyrografu.
– I czego udało się wam dowiedzieć? – spytał ożywiony nagle Stanisław.
– Najzupełniej niczego. – Sekretarz wzruszył ramionami.
– Jakże to? – zdziwił się szef.
– Pragnę zauważyć – zauważył adiutant – że przyszedł na spotkanie wedle naszej umowy. Wydawał się skłonny do rozmowy, ale…
– Ale co?!
– Ale Sasza wypalił z Rudego. Wprost w wieżę kościoła. Z dzwonnicy wypadła pralka ojca Pafnucego i zwaliła się, uważasz waszmość, prosto na łeb naszego informatora.
– Rozumiem, że się nie wylizał? – spytał retorycznie komendant.
– Owszem, nie wylizał – potwierdził mimo to Prędki.
– To fatalnie – jęknął szef. – Mów dalej. Co się działo potem?
– Podczas gdy waszmość, w akompaniamencie mistrza Griega, uprawiałeś podniebny balet z panem edenitą, na terenie tczewskiej starówki doszło do szeregu grabieży, gwałtów, mordów oraz innych czynów, które w normalnych okolicznościach określilibyśmy mianem chwalebnych. Doszło także do starcia pomiędzy pracownikami naszej ekspozytury a edenitami. W wyniku tych potyczek miejski rynek zamienił się w pobojowisko. Dewastacji uległ także samochód pani Marty.
– Alleluja! – zaklął szpetnie Paptaszek.
– Nie inaczej. – Podwładny kiwnął głową. – A w tym czasie waszmość wraz ze swoim adwersarzem, po uprzednim zniszczeniu kilku obiektów lokalnej architektury, padliście nareszcie na bruk. W ostatnim zwarciu byłeś waszmość uprzejmy przebić mu płuco swym porożem, on zaś w odwecie rozpłatał ci gardziel za pomocą edenickiej szminki.
– Szminki? – załkał Stanisław, rwąc włosy z głowy.
– Szminki. Takiej połyskującej. Bodajże w kolorze bakłażanu, choć pewności nie mam.
– Na ropiejące wrzody Asmodeusza! – ryknął znów przełożony. – Co za kompromitacja, cóż za blamaż niemożebny, co za żałosna, skarlała parodia!
– Przez grzeczność nie przeczę.
– A co się stało z tym edenickim obsrańcem? Wyzionął chociaż ducha?
– Niestety nie, choć go waszmość zraniłeś potężnie – podkreślił z uznaniem Benon. – Zabrali go edeniccy konowałowie. I pewnie postawią na nogi. Zresztą… Coś mi mówi, że to nie było wasze ostatnie spotkanie.
– Na stolec Amona! – warknął starszy czort. – Jeśli przeżył, to na pewno tak się stanie! Jeszcze się z nim policzę, jakem Stanisław Paptaszek! A jak się skończyła sytuacja w mieście?
– Względnie korzystnie – odparł Benon. – Edenici przypomnieli sobie, że akurat dziś, czyli wczoraj, przypadał w ich firmie Jarzynowy Dzień. Skuszeni wizją nielimitowanej ilości darmowego jarmużu, szpinaku i ciecierzycy oraz wegańskiego łososia z arbuza wycofali się wreszcie i podjęli arcyhyży odwrót do kwatery głównej.
– A nasi?
– Nasi zaś wpadli na to, że wkrótce miał się odbyć jakiś mecz lokalnych zespołów. Mecz w piłkę kopaną, rzecz jasna. Porzucili przeto wszystko, czym się aktualnie zajmowali, i skierowali się niezwłocznie na miejsce, w którym owo spotkanie miało się rozegrać. Miotali przy tym, pragnę zauważyć, najobelżywsze inwektywy pod adresem zespołu przeciwnego. Ostatecznie więc sprawa rozeszła się w miarę po kościach. Choć, rzecz jasna, zniszczenia miasta oraz straty w ludziach i nieludziach są bardzo znaczące.
– A ta trójka łachmytów? Rolf, Brajan i to Byleco?
– Tego nie wiem – odparł Benon. – Nie mam żadnych informacji o ich losie.
– A co się stało ze mną? – wyszeptał starszy czort.
– Zabrali cię lokalni felczerzy. Amatorzy. Ale udało im się utrzymać cię przy życiu do świtu. Wtenczas przetransportowaliśmy cię tutaj, czyli do kliniki „Jolly Roger”, prowadzonej przez hybrydziarza Giuseppe Mel Nege.
– Abisynia?! – spytał zdruzgotany Paptaszek. – Co za upadek!
– Zgadzam się – zgodził się adiutant. – Ale ten łajdak okazał się całkiem sprawny. Wszakże wciąż waszmość dychasz. A nic nie wskazywało, by miało tak być. Rzekłbym nawet, że wprost przeciwnie.
– Zaraz… – zastanowił się nagle komendant. – A jak my tu dotarliśmy?
– Rudym, rzecz jasna – wyjaśnił podwładny. – Towarzyszyło nam kilka biesów oraz Licho, które cię tu, komendancie, przytargało na plecach. Biesy się rozpełzły, a Licho przepadło.
– A Bobik? – spytał Stanisław nad podziw przytomnie. – Gdzie jest Bobik?!
– W czołgu, ma się rozumieć.
– A czołg?
– Zaparkowany w ogrodzie.
– Na lokówkę Gabryjela! – zaklął znów Paptaszek. – To jest Abisynia! Toć jego już tam nie ma! Biegnij sprawdzić, czy Bobik się uchował. Pędem, pędem!
Benon, nie zwlekając, wyszedł z gabinetu i skierował się do ogrodu za budynkiem. Jakież było jego zdziwienie, kiedy – w istocie – na trawniku zastał jedynie kilka śrubek, kawałek blachy oraz pustą butelkę po spirytusie. Kilka metrów dalej, pod wielką paprocią, czaił się Bobik. Tuż przy nim leżały dwie odgryzione ludzkie nogi, jedna ręka oraz jedna łysa i obdarzona kaprawą gębą głowa.
Prędki przechylił do tyłu cylinder, przysiadł na ławce i zażył tabaki.
– Widzę, że ty również tanio swojej drewnianej skóry nie sprzedasz – mruknął z uznaniem. – Dobra robota. Chodź, Bobiku. Twój pan czeka.
Kufer podbiegł do adiutanta i zaczął się łasić do jego nogi. Należy mieć pewność, iż gdyby posiadał ogon, to byłby nim w owej chwili zamerdał ochoczo.
Tymczasem gdzieś zza drzew dało się słyszeć ciche popiskiwania oraz wydawane cienkim głosikiem rozkazy.
– Schneller! – komenderował Hans.
– Służba nie drużba, urwipołciu! – pokrzykiwał Jędruś.
Po chwili do ogrodu wtargnęło królicze komando, pędząc przed sobą opasłego medyka w stroju najzupełniej adamowym. Giuseppe truchtał kulawo, bezowocnie próbując jedną dłonią osłonić przyrodzenie, drugą zaś – wyjątkowo nieapetyczny, monstrualny zadek.
Futrzaki przystanęły nagle, lustrując trawnik pytającym wzrokiem.
– A co tu się odbelzebubia?! – wrzasnął Jędruś. – Co się stało z naszym czołgiem, do kur…
– Kurtuazja nie wydaje się najmocniejszą stroną lokalnej społeczności – skonstatował Prędki.
– Ej, dobra to była machina! – Sasza westchnął. – Szkoda! Oj, szkoda!
– Nic to. – Benon machnął ręką. – Przecie i tak nie sposób byłoby podróżować tym wehikułem. Najważniejsze, że Bobik był uprzejmy skutecznie odgryźć się oprawcom. Wracajmy do środka, komendant potrzebuje opieki.
Ruszyli przeto z powrotem. Przodem – gnany przez króliki nagi Giuseppe. Dalej Bobik. Na końcu zaś kroczył zamyślony adiutant.
Wszedłszy do gabinetu, Mel Nege w pierwszej kolejności zarzucił na siebie podniesione z podłogi brudne prześcieradło.
– Więc to tyś jest tym lejkogrzmotem? – warknął Paptaszek na widok lekarza.
– Proszę wybaczyć, signore – wydyszał półnagi nieborak. – I proszę uwierzyć, że robiłem wszystko, co w mojej mocy, by utrzymać przy życiu pańską obelżywie niegodziwą egzystencję.
– Wiem o tym – odparł starszy czort tonem łaskawego cezara. – I tylko dlatego jest szansa, że przeżyjesz następną dobę.
– Do usług waszmości. – Medyk skłonił się niepewnie, odwracając wzrok.
– Rozsądnie – skwitował Stanisław. – A teraz rusz tę tłustą rzyć i sprawdź, w jakim jestem stanie. Nie mam zamiaru ani tyle czasu, by wegetować tutaj w nieskończoność.
– Tak jest, już się robi, wasza sromotna kaprawość.
– Racz mnie tylko uświadomić – dodał komendant – skądże wziąłeś tyle juchy do przetoczenia?
– Ech, długo by opowiadać. – Giuseppe machnął ręką. – Mam swoją bazę danych. Masz pan farta, żeś tu trafił, bo dysponujesz wyjątkowo rzadką grupą krwi. W szpitalu już byłbyś martwy. A widzisz pan, tutaj – wskazał wokoło szerokim gestem – tutaj mamy szeroki zasób dawców, którzy z wielką przyjemnością oddadzą kilka kropel krwi lub niepotrzebny organ komuś, kto jest akurat w potrzebie. A jeśli brak im gorliwości, to mam swoją ekipę do spraw implementowania entuzjazmu.
Mel Nege otworzył wielką szafę, z której wydobył niecodzienne urządzenie. Był to sporych rozmiarów telewizor marki Rubin, do którego wszelako popodłączano całą masę kabelków, lampek oraz innych utensyliów.
Rozplątał okablowanie, podpiął ustrojstwo do prądu, po czym przymocował do różnych miejsc Paptaszkowego ciała cały szereg czujników, które zabezpieczył plastrami.
Kineskop zatrzeszczał, zaświecił, zgasł, zaświecił ponownie, zaszumiał, po czym jął wyświetlać różne wskazania liczbowe oraz informacje podane w jakimś dziwnym języku.
– A po jakiemu to? – dopytał adiutant, wpatrując się w ekran z zaciekawieniem.
– Po abisyńsku – odparł dumny medyk. – To mój autorski dialekt, niewiele osób potrafi go odczytać.
Zamilkł, w skupieniu analizując pojawiające się dane.
– Mamy tutaj informacje – podjął znowu, mrużąc ślepia – dotyczące funkcjonowania wszystkich komórek ciała. Ta aparatura jest w stanie wykryć każdą, choćby najmniejszą zmianę w każdej pojedynczej komórce. Gdyby ją upowszechnić, ludzkość mogłaby wyleczyć wszystkie choroby, bez wyjątku.
– Mam nadzieję, że nie wpadłeś pan na to, żeby dopuścić się podobnej zbrodni? – spytał komendant z groźbą w głosie.
– Dopiero kończę fazę testów – odparł lekarz. – A potem… Zobaczymy, kto da więcej.
– Ech, do czorta! – zagdakała nagle Babka. – Jak zwykle: nic, ino wincyj, wincyj, wincyj! Żadnych już wartości ni ma nigdzie. Wszędzie ino sprzedajne kur…
– Kurację jednak – wpadła jej w słowo Marta – pan doktor komendantowi zorganizował. Skuteczną chyba. Nie bądź tak kategoryczna w osądach, babciu. Przepraszam… – rzuciła, wyciągając z kieszeni telefon komórkowy. – Muszę odebrać. To moja siostra. Zapewne moje dzieci znów dają jej w kość.
Kozłowska nacisnęła zieloną słuchawkę i wyszła z pomieszczenia.
– Kurację zorganizował – warknęła pod nosem Balbina. – Bo mu strach przed kostuchą do rzyci zajrzał. W innym wypadku nawet by palcem nie kiwnął. Toć ta gruba świnia tu ino ludzi uśmierca. Patogista chędożony. Patologant…? – dodała z wahaniem. – No kutas, znaczy się – zakończyła z irytacją.
Mel Nege zdawał się nie słuchać, za to z fascynacją wpatrywał się w ekran. Tymczasem do pokoju wróciła Kozłowska zaopatrzona w nietęgą minę.
– To niebywałe – rzekł nagle medyk. – Organizm pana komendanta regeneruje się w błyskawicznym tempie. Nigdy się nie spotkałem z niczym podobnym. Myślę, że ma w tym swój udział moja czarcia esencja, bo widzę, że w tej chwili cofa się nawet marskość wątroby, która była już w bardzo zaawansowanym stadium.
– Czarcia esencja? – rzucił podejrzliwie Paptaszek.
– Tak. Już mówiłem. Wyciąg z diabła. Czyli wszystkie najniezwyklejsze właściwości starszego czorta skondensowane do jednej butelki roztworu.
– I pan żeś mi to podał? – Komendant uniósł niebezpiecznie brew. – A z jakiego biesa żeś pan to wydoił?!
– Nie z żadnego biesa, tylko z prawdziwego starszego czorta! – oburzył się Giuseppe. – Niestety, obowiązuje mnie RODO, nie mogę zdradzać personaliów moich pacjentów. Ciesz się pan, że działa.
– Jak zatem przedstawia się sytuacja? – zapytał adiutant.
– Na pewno będzie potrzebna kroplówka ze świeżej smoły, by wzmocnić czarne krwinki i odbudować odporność. – Medyk westchnął. – Do tego rehabilitacja, bo widać, że siedzący tryb życia znacząco nadwątlił wydolność organizmu. I nie obędzie się bez suplementów, konieczna jest też duża dawka ekstraktu z kota. Nic tak nie podnosi poziomu podłości jak ekstrakt z kota, są to bowiem istoty posiadające największe stężenie nikczemności.
– Tylko nie to – jęknął pacjent, krzywiąc się okrutnie. – To już wolę psalmy albo wodę święconą. Tylko nie koty!
– Nie ma rady. – Mel Nege rozłożył ręce. – Jak chcesz pan wrócić do pełnej sprawności, to musisz być gotów na wyrzeczenia.
– Podołasz pan aby temu zadaniu? – wtrącił się Prędki. – Musimy w trybie pilnym postawić komendanta na kopyta. I musi się to odbyć w miejscu odosobnienia. Pragnę zaznaczyć, iż szczególnie istotna jest tutaj pełna dyskrecja. Nikt, nikt – dodał z naciskiem – nie może się dowiedzieć, gdzie aktualnie przebywa pan Stanisław. To ważne. Arcyważne.
Giuseppe wstał, przemierzył pomieszczenie wzdłuż i odrobinę wszerz, po czym zatrzymał się, a na jego usta wypełzł tyleż chytry, co paskudny uśmiech.
– Wtargnęliście tutaj gwałtem – rzekł ostrym tonem. – Zachowaliście się jak pospolici bandyci, każąc mi ratować tego diabła pod groźbą utraty życia. Pogwałciliście zarówno zapisy prawa, jak i zasady etykiety oraz kultury osobistej. Pomimo tego zgodziłem się udzielić wam pomocy, choć mogłem przecież złożyć doniesienie do stosownych instancji, jak to oficjele polskiego piekła poczynają sobie w podległej im dziedzinie, za nic mając zasady praworządności i złorządności.
– Takiego wacka! – pisnął nagle Jędruś i wymownym gestem chwycił się za genitalia. – Trudno się składa donosy z przestrzelonym czerepem. Już byś tam akurat zdążył coś zameldować.
– To prawda, wszarzu – wycedził medyk. – Teraz mamy jednak zupełnie inną sytuację. Moja pracownica niewątpliwie opowie o tym, co tu dzisiaj zaszło, komu tylko zdoła. A musicie wiedzieć, że plotka jest szybsza nawet od czarciej magii.
– Nic to. – Paptaszek machnął ręką. – Dopiszą nam do rachunku. Nie takie rzeczy się robiło. A tyś jest zwykły sprzedawczyk, łachudra i kurwi cyc. – Splunął na podłogę, bo tylko na tyle wystarczyło mu siły. – Jędruś, proszę go natychmiast unicestwić. Ja sobie nie życzę, żeby on żył.
Jędrek nie należał do tych, którym należy dwakroć powtarzać. W okamgnieniu przejął od Saszy magnum, po czym wycelował prosto między świńskie oczka medyka. Ten jednak, ku zdziwieniu obecnych, zaśmiał się tylko, klepiąc się po obrzmiałym kałdunie, po czym rzekł:
– Śmiało, ty futrzana pokrako. Będziesz miał szefa na sumieniu, jeśli choćby włos spadnie z mojej szlachetnej głowy.
Królik pociągnął kurek i zmrużył oczy, próbując rozszyfrować przeciwnika.
– Chyba nie myśleliście, że ot tak uleczę tego plugawca, po czym naiwnie zdam się na waszą łaskę lub niełaskę? – Mel Nege parsknął. – Proszę mnie nie uważać za takiego idiotę. To – dodał, wyciągając z kieszeni fartucha niewielkie puzderko – jest wspaniała relikwia, którą otrzymałem kiedyś od pewnego biskupa w zamian za drobną przysługę. To drzazga z grzebienia, którym Święty Alojzy czesał swojego psa. Drzazgę ową pozwoliłem sobie dołączyć do mikstury, a tę wpompowałem następnie w rzyć tego waszego całego komendanta. – Spojrzał na pacjenta z pogardą. – Efekt jest taki, że biorąc pod uwagę jego fizjologiczne uwarunkowania, najdalej za tydzień dotrze ona do serca, po czym ówże plugawiec niezwłocznie wyciągnie kopyta. No, chyba że – tutaj wypiął dumnie pierś – pokłonicie się pokornie, przeprosicie, pięknie poprosicie oraz spełnicie dwa życzenia pewnego tyleż skromnego, co szlachetnego doktora.
Jędruś spojrzał niepewnie na Benona, ale z jego wyrazu twarzy tradycyjnie nie dało się niczego wywnioskować. Rzucił więc okiem na komendanta, który wiercił medyka palącym wzrokiem.
– Łżesz, ty kutasi pomiocie – warknął Paptaszek. – Blefujesz.
– Przekonaj się. – Giuseppe zaśmiał się złośliwie. – Na razie twój organizm podlega bardzo szybkiej regeneracji. Jednak wkrótce drzazga zacznie działać, stopniowo pozbawiając cię sił, aż nareszcie wyśle cię tam, gdzie twoje miejsce, to jest: w piździet – zakończył, ewidentnie dumny z zastosowanej puenty.
– Jędrku, proszę temu osobnikowi bezzwłocznie rozłupać czaszkę! – zakomenderował starszy czort.
– Feuer frei! – zachęcał Hans.
– Niet, niet! – protestował Sasza. – To jest menda abisyńska, na pewno coś knuje!
Królik zgłupiał doszczętnie, a jego zapał do pociągnięcia za spust osłabł znacząco.
– Jakie masz pan żądania? – spytał Prędki, badawczo przyglądając się trzymanemu przez lekarza pudełeczku.
– Tylko dwa. – Grubas uśmiechnął się łaskawie. – Po pierwsze: nieśmiertelność. Dla diabła to przecież nic trudnego.
– A po drugie?
– Tę laleczkę na własność sobie życzę posiadać – dodał, wskazując palcem na Martę i śliniąc się lubieżnie.
– No chyba cię poje… – zawrzasnęła Marta, wzdrygając się z obrzydzeniem.
– Pojęcie posiadania – wpadł jej w słowo Benon, wznosząc palec wskazujący – w odniesieniu do kobiety niezbyt jest jednak uprzejme…
– Jędrek! – warknął Stanisław. – Proszę ich nie słuchać, proszę unicestwić tę kreaturę! Nie będzie mnie tu żaden szmaciarz hybrydziarz szantażował! Bij, zabij!
– O, co to, to nie – zaprotestował sekretarz. – Przykro mi, ale na to zgody dać nie mogę. W mojej karcie obowiązków służbowych, paragraf sto pięćdziesiąty trzeci, punkt ósmy, podpunkt piąty, jasno wszakże zapisano: „Sekretarz czorta pełniącego obowiązki komendanta Departamentu Piekła Polskiego zobowiązany jest chronić życie i zdrowie przełożonego oraz wszelkimi dostępnymi sposobami nie dopuścić, aby w jego obecności jakakolwiek krzywda mu się stała. Choćby skały srały”. Koniec cytatu. A ponieważ nie mamy pewności, czy ukatrupienie tego osobnika nie narazi na niebezpieczeństwo mojego przełożonego, to ja na tego rodzaju uczynki zgodzić się nie mogę i w mojej obecności nikt go ukatrupiać nie będzie.
– Ech, na litość! – żachnął się Paptaszek. – Wtenczas wyjdźże stąd, Benonie!
– O, tego uczynić niepodobna – odparł podwładny, nieudolnie udając zmartwionego. – Albowiem zważże, proszę waszmości, iż mnie jakie lumbago dopadło i tak w krzyżu mnie łupie, że wstać nie dam rady. Proponuję ochłonąć nieco, rozważyć całą sprawę, a na pewno znajdzie się sensowne rozwiązanie.
– Ja wam zara dam rozwiązanie, papudraki chędożone! – krzyknęła Babka, trzęsąc się, jak gdyby miała wyskoczyć z siebie i stanąć obok. – Moją wnuczkę chciałbyś dupczyć, gnojożerco jeden? Moją wnuczkę?!
Nim ktokolwiek zdążył otrząsnąć się z szoku, jaki wywołało żywiołowe wystąpienie leciwej kobieciny, ta zdążyła wymamrotać pod nosem jakąś ledwie słyszalną formułę w dziwnym języku, który Benon Prędki zidentyfikował jako staro-cerkiewno-słowiański.
Efekt był taki, iż całe babcine jestestwo zatelepało się jeszcze gwałtowniej, po czym seniorka uczyniła cztery obroty przez lewe ramię oraz trzy przez prawe, wywinęła salto zakończone szpagatem, a następnie wyciągnęła przed siebie obie dłonie, z których bezzwłocznie wystrzeliły dwa ciemnofioletowe promienie. W powietrzu rozszedł się zapach siarki zmieszanej z wonią piżma i gnojowicy. Porażony nimi doktor Mel Nege wybałuszył oczy, podskoczył aż pod sufit, po czym opadł bezwładnie na podłogę jak porzucona przez dziecko tyleż szmaciana, co gruba i brzydka maskotka. Oczy wpadły mu w zezujący trans, a jęzor wywinął się aż na brodę.
Nastąpiła krótka chwila ciszy, a cielsko Giuseppe zamigotało kilkakroć i zamieniło się w bezpardonowo przedziwne stworzenie rozmiarów średniej wielkości psa. Porośnięte było wszakże bujną szczeciną, stało na świńskich nogach, takoż świński miało ogon oraz łeb najzupełniej świński, choć z górnej i dolnej części paszczy sterczały mu wielkie, pomarańczowe zęby.
– A co tu się odbelzebubia?! – spytał zdziwiony komendant, patrząc na egzotyczną istotę. – Cóż to ma sobą przedstawiać?
Balbina nie odpowiedziała, desperacko poszukując rozwiązania, jak wyjść ze szpagatu. W znalezieniu stosownej techniki próbowała jej pomóc zszokowana wnuczka.
– To jest, proszę waszmości, nic innego jak knuronutria – zawyrokował adiutant swym zwyczajowym, wszystkowiedzącym tonem. – Legendarne, mityczne stworzenie zamieszkujące podobno starożytne knieje na terenie Imperium Lechickiego. Muszę przyznać, że wygląda intrygująco. Proszę przyjąć wyrazy uznania, pani Balbino. Niełatwa to wszakże sztuka.
Babka jednakowoż pozostawała tymczasowo niezdolna do przyjęcia gratulacji, albowiem próby powstania wciąż nie przynosiły rezultatu.
– Knuronutria – wyszeptał zrezygnowany komendant, po czym świadomość opuściła go tyleż łaskawie, co niespodziewanie.
Copyright © Kamil Prabucki, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być publikowana
w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody autora.
Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania
za pomocą nośników elektronicznych. Niedozwolone jest również
odczytywanie książki w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody autora.
Czarodziejstwo graficzne okładki: Marta Weronika Żurawska
Tresura Bobika: Karolina Lucia
Redaktorzyca:Ada Johnson
El korektorro: Katarzyna Dańska
Składactwo i połamaństwo tekstowe: Gabriel Wyględacz – Studio Akapit
isbn: 978-83-68343-22-9
Wydanie I, 2025
Firma Wydawnicza DC Books
Szanuj pracę autorów, tłumaczy, redaktorów, korektorów i wydawców.
Korzystaj tylko z legalnych źródeł.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób
oraz zjawisk społecznych i politycznych
jest niewiarygodnie przypadkowe.
