Diabeł zabierze was do domu - Gabino Iglesias - ebook
NOWOŚĆ

Diabeł zabierze was do domu ebook

Gabino Iglesias

5,0

47 osób interesuje się tą książką

Opis

Ojciec. Mąż. Płatny zabójca. Stracił wszystko. Zabije, żeby wszystko odzyskać. To nigdy nie była praca jak każda inna. Mario został płatnym zabójcą, bo tylko w ten sposób mógł spłacić rachunki za leczenie ciężko chorej córeczki. A potem dostał propozycję: ostatnia robota, po której albo na zawsze wygrzebie się z biedy, albo skończy z kulą w głowie. Człowiek imieniem Juanca chce okraść kartel narkotykowy na dwa miliony dolarów i potrzebuje pomocy. Razem rozpoczynają podróż do świata podziemnego, w którym niewyobrażalne potworności są na porządku dziennym. Mario nie ma nic do stracenia, ale diabeł już na niego czeka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewakr1

Nie oderwiesz się od lektury

o grozi, świetnie napisany thriller
00

Popularność




Rozdział 1

Bia­łaczka. Tak powie­działa lekarka. Była młoda, biała i ładna, firanka brą­zo­wych wło­sów prze­sła­niała jej lewe oko. Mówiła cicho, tonem, jakiego więk­szość ludzi używa do wyja­śnie­nia cze­goś dziecku, zwłasz­cza kiedy mają to dziecko za idiotę. Jej usta otwie­rały się na tyle, by wypu­ścić słowa. Powie­działa, że nasza czte­ro­let­nia córeczka ma raka komó­rek krwi. Nasza Anita, która – otu­lona koko­nem nie­win­no­ści – w sąsied­nim pokoju bawiła się kloc­kami lego. Ostra bia­łaczka lim­fo­bla­styczna: dziwne słowa wypo­wie­dziane gło­sem jed­no­cze­śnie prze­szy­wa­ją­cym i nie­sły­cha­nie aksa­mit­nym. I cichym, co by­naj­mniej nie poma­gało. Można owi­nąć strzelbę kwia­tami, ale strzał nie sta­nie się od tego mniej zabój­czy.

Młoda, biała, ładna lekarka powie­działa, że jest za wcze­śnie, by mieść pew­ność, ale ist­nieje spora szansa, że z Anitą wszystko będzie okej. „Okej”, tak to wła­śnie ujęła. Cza­sami czte­ro­li­te­rowe słowo potrafi pomie­ścić cały świat. Z miej­sca też zastrze­gła, że niczego nie może obie­cać. Ludzie boją się być cudzą nadzieją. Rozu­mia­łem ją, ale chcia­łem, żeby ona naszą nadzieją jed­nak była.

Dała nam chwilę na prze­tra­wie­nie tych infor­ma­cji. Ni­gdzie indziej cisza nie jest tak zimna i jałowa jak w szpi­ta­lach. Moja żona Melisa i ja wdy­cha­li­śmy tę ciszę i mil­cze­li­śmy. Nie patrzy­li­śmy na sie­bie, czu­łem jed­nak wzbie­ra­jącą w Meli­sie panikę, roz­pły­wała się w jej żyłach, jakby moja żona stała się radio­ak­tywna. Chcia­łem ją objąć, przy­tu­lić, zapew­nić, że wszystko będzie dobrze, ale bałem się wyko­nać jakiś gwał­tow­niej­szy ruch. Deli­kat­nie nakry­łem jej dłoń swoją, ale cof­nęła rękę, szybko, impul­syw­nie, jak dźgnię­cie nożem. Patrzy­łem więc tylko na biały kitel lekarki. Nad kie­sze­nią na piersi wid­niał hafto­wany nie­bie­ską nicią napis „Dr Flynn”.

Lekarka ode­tchnęła głę­boko. Z sąsied­niego pokoju dobiegł nas śmiech Anity. Mia­łem wra­że­nie, jakby Bóg wyrżnął mnie pię­ścią w serce. Melisa zdu­siła jakieś nie­wy­po­wie­dziane słowa. Pogrą­żona w smutku kobieta jest jak wiszący nad świa­tem miecz, który w każ­dej chwili może spaść.

Dok­tor Flynn wzięła kolejny głę­boki wdech i zaczęła nam tłu­ma­czyć, że ostra bia­łaczka lim­fo­bla­styczna jest odmianą raka, która nisz­czy szpik kostny i białe krwinki; to sto­sun­kowo pospo­lita wada i naj­pow­szech­niej­szy rodzaj raka u dzieci. Usterka szpiku kost­nego, powie­działa. Patrząc na nas, mówiła, że szpik to taka gąb­cza­sta tkanka we wnę­trzu kości, w któ­rej wytwa­rzane są białe ciałka krwi. Zapewne wzięła nas za głup­ków. Kiedy mówisz z obcym akcen­tem, ludzie czę­sto zakła­dają, że rozumu masz nie wię­cej niż szta­cheta w pło­cie.

Chciała nam powie­dzieć, że wiele dzieci sto­sun­kowo szybko wycho­dzi z bia­łaczki, pod warun­kiem wcze­snego zdia­gno­zo­wa­nia cho­roby i bez­zwłocz­nego wdro­że­nia tera­pii. Powtó­rzyła jed­nak zastrze­że­nie, że nie mogą niczego obie­cać, ponie­waż rak to pod­stępny prze­ciw­nik, „podej­rzany typ”, jak dodała pół­żar­tem, który zapewne gdzieś, kie­dyś wywo­łał wysi­lony uśmiech na twa­rzy zdu­mio­nego rodzica, więc dobra pani dok­tor wpro­wa­dziła go na stałe do swo­jego reper­tu­aru.

Kiedy twoje dziecko jest zdrowe, na myśl o innych cho­rych dzie­ciach zbiera ci się na płacz i masz ochotę im pomóc. Kiedy twoje dziecko jest chore, masz w dupie inne dzieci.

Dok­tor Flynn prze­chy­liła głowę, pal­cami prze­su­nęła firankę nad okiem o cal w bok i poło­żyła wypie­lę­gno­waną dłoń na drżą­cym ramie­niu Melisy. Jej wyuczone współ­czu­cie było tak samo praw­dziwe jak per­fek­cyjne paznok­cie. Zda­wa­łem sobie sprawę, że jeste­śmy po pro­stu kolejną pozy­cją na jej liście, a ona rzuca nam okruch nadziei, żeby­śmy mieli coś, cokol­wiek, czego można się chwy­cić. A mimo to wie­rzy­li­śmy jej. Musie­li­śmy jej wie­rzyć. Patrzy­łem na jej śnież­no­biały kitel i myśla­łem o aniele, który ześle nam cud. Nie było innej moż­li­wo­ści. Nie­uwie­rze­nie jej ozna­cza­łoby inną moż­li­wość, tak potworną, że mój mózg odma­wiał przy­ję­cia jej do wia­do­mo­ści.

Kiedy dok­tor Flynn wyszła, moja żona powie­działa:

– Mi hija.

Moja córka.

Usia­dła i się roz­pła­kała.

– Mi hija – mówiła. – Mi hija.

Powta­rzała to tak długo, aż te słowa zaczęły wybi­jać rytm naszego kosz­maru.

Mi hija. Mi hija.

Ja mil­cza­łem, nie potra­fi­łem – albo nie chcia­łem – roz­ma­wiać ze swoim stra­chem. Myśla­łem tylko o tym, żeby przejść do dru­giego pokoju, wziąć Anitę na ręce i już ni­gdy nie wypusz­czać jej z objęć. Wiel­kie brą­zowe oczy Melisy dziko łyskały. Chwy­tała łap­czy­wie powie­trze i wodziła wzro­kiem dookoła; pró­bo­wała się uspo­koić, żeby nie dener­wo­wać naszej córeczki, kiedy pój­dziemy ją zoba­czyć. To zabawne, jak rodzic potrafi przy­jąć cios z uśmie­chem, jeśli tylko wydaje mu się, że w ten spo­sób ustrzeże dziecko przed zmar­twie­niem i pła­czem.

Anita miała dopiero cztery latka i do tej pory była zdro­wym dziec­kiem. Zda­rzały jej się prze­zię­bie­nia, mie­wała infek­cje ucha, gorączkę przy ząb­ko­wa­niu albo kolkę. Che­mio­te­ra­pia zdziała cuda w jej wypadku. Musi zdzia­łać. Medy­cyna poczy­niła ogromne postępy. Żyjemy w świe­cie przy­szło­ści. Wszystko będzie okej, musimy tylko być silni. Remi­sja cho­roby u naszego aniołka nastąpi bły­ska­wicz­nie. Bóg jest dobry, nie pozwoli dziecku cier­pieć. Nikt nie zasłu­guje na cud bar­dziej niż anio­łek, który po pro­stu miał pecha. Wszystko będzie dobrze. Bóg plus che­mia: zwy­cię­ski duet, czyż nie? Wmó­wi­li­śmy sobie, że tak wła­śnie będzie. Nasze dziecko było zbyt pełne życia, zanadto uparte, żeby prze­grać tę bitwę. Za mocno kochane, by umrzeć.

W końcu roz­trzę­siona Melisa zro­biła długi wydech i spoj­rzała na mnie. Coś zim­nego zakra­dło jej się do oczu. Przy­wo­łała na usta coś na kształt uśmie­chu. I tylko jej brwi pró­bo­wały zepchnąć całą twarz w dół.

– Chodźmy do naszego dziecka – powie­działa.

Weszła do pokoju obok i wzięła Anitę na ręce. Wtu­liła twarz w jej szyję i zaczęła ją łasko­tać poca­łun­kami, żeby ukryć zaczer­wie­nione oczy i nos. Obją­łem je obie i poczu­łem w sercu ukłu­cie stra­chu.

***

Przez dwa dni nie mogłem nor­mal­nie oddy­chać. Czu­łem się jak hima­la­ista, któ­remu pod szczy­tem Eve­re­stu skoń­czył się tlen z butli. Potem jed­nak zoba­czy­łem, jak Anita się uśmie­cha, i nadzieja roz­kwi­tła mi w piersi, cie­płe, nio­sące otu­chę uczu­cie, dzięki któ­remu znów mogłem zaczerp­nąć tchu.

A potem zaczęły się przy­kre nie­spo­dzianki.

Rozdział 2

Oka­zało się, że nie zła­pa­li­śmy potwora tak wcze­śnie, jak myśleli leka­rze. Oka­zało się rów­nież, że małe śniade dziew­czynki z ostrą bia­łaczką lim­fo­bla­styczną rza­dziej z niej wycho­dzą niż dzieci innych ras. A w ogóle naj­wię­cej przy­pad­ków takiej bia­łaczki notuje się wła­śnie wśród Laty­no­sów. No pro­szę, nawet cięż­kie cho­roby to rasi­stow­skie kurwy. A wie­cie, co jest naj­gor­sze? Ci wszy­scy wspa­niali leka­rze w szpi­talu nie umieli nam powie­dzieć, dla­czego tak jest. Wła­śnie tak. Róż­nica mię­dzy curan­dero, który pluje ci rumem w twarz, a leka­rzem, który stoi przed tobą i nie ma dla cie­bie odpo­wie­dzi, polega tylko na bia­łym kitlu tego dru­giego i ota­cza­ją­cym go zapa­chu środka odka­ża­ją­cego.

Tru­ciź­nie w żyłach Anity nie wystar­czyło, że zain­fe­ko­wała jej krew. Chciała się rów­nież dowie­dzieć, co nasza córeczka myśli i o czym śni, dla­tego zaata­ko­wała płyn mózgowo-rdze­niowy. Le inva­dió los pen­sa­mien­tos. Se metió en sus sueños i z wolna zabi­jała nasze.

Ale rze­czą abso­lut­nie naj­dziw­niej­szą, rze­czą, która wpra­wiła mnie w taki szał, że na jakiś czas zapo­mnia­łem o smutku, był mój wro­dzony dar. Kiedy ma się wyda­rzyć coś złego, lód ścina mi bebe­chy i zaczy­nam sły­szeć różne rze­czy. Jakieś słowo. Szept. Sen na jawie. Coś, co nie daje mi spo­koju, aż zwrócę na to uwagę. Nauczy­łem się, żeby wtedy zacho­wać czuj­ność. Taki jestem. Od dziecka.

Moja matka ćpunka zawsze powta­rzała, że fru­wają nade mną anioły. Po tym, jak przy­sze­dłem na świat w worku owo­dnio­wym, twier­dziła, że mam dar zaglą­da­nia za drugą stronę zasłony. W ciemne, ciche popo­łu­dnia, kiedy odsta­wiała herę tylko po to, żeby wyjść do łazienki, patrzyła na mnie i mówiła, że sły­szy głosy anio­łów, które obsy­pują mnie sekret­nymi zapo­wie­dziami rze­czy przy­szłych. Powta­rzała, że muszę nauczyć się ich słu­chać.

– Escu­cha a los ange­li­tos, mijo – mówiła.

A potem wyj­mo­wała towar z pudełka przy sofie, przy­rzą­dzała sobie działkę i wbi­jała w znisz­czone żyły strzy­kawkę pełną cie­płych wizji. Przy­pusz­czam, że też chciała usły­szeć głosy anio­łów.

Z tymi anio­łami nie miała do końca racji, ale też nie­zu­peł­nie się myliła. Nikt do mnie nie mówił, a jed­nak wie­dzia­łem różne rze­czy. Sły­sza­łem różne rze­czy. Cza­sem wystar­czał nawet brak dźwięku. Na przy­kład kiedy pew­nego ranka obu­dzi­łem się i w naszej przy­cze­pie pano­wała upiorna cisza, od razu się zorien­to­wa­łem, co ozna­cza brak dru­giego regu­lar­nego odde­chu: mama nie żyła. Nie musia­łem nawet wsta­wać i spraw­dzać. Łzy popły­nęły mi po twa­rzy, nim moje stopy dotknęły pod­łogi. A któ­re­goś dnia przy odra­bia­niu lek­cji pomy­śla­łem o moim przy­ja­cielu Héctorze i cały świat na moment ucichł. Wie­dzia­łem, że Héctor odszedł. Następ­nego dnia w szkole powie­dzieli nam, że jego ojciec pro­wa­dził pod wpły­wem. Owi­nął samo­chód wokół słupa. Zgi­nął on, jego żona, Héctor i Marita, sio­strzyczka Héctora.

Zmie­rzam do tego, że mój mały anio­łek zawsze był zdrowy, a ja nie ode­bra­łem żad­nego sygnału, że wyda­rzy się coś złego. Nie było przy­czyn­ków do nie­po­koju, złych snów, słów nie­sio­nych wia­trem, szep­tów w środku nocy, stra­chu, ni una cora­zo­nada. Kto­kol­wiek (lub cokol­wiek) zapo­wia­dał mi nadej­ście złych rze­czy w moim życiu, posta­no­wił mil­czeć na temat tej naj­waż­niej­szej. Tym razem nie­stety los cabro­nes ángeles deci­die­ron quedarse cal­la­dos. W wypadku Anity naprawdę nie było powo­dów do zmar­twień. Meli­sie nie przy­szło nawet do głowy powie­dzieć mi, że pod­czas dorocz­nej kon­troli pedia­tra zwró­cił uwagę na nie­co­dzienny obrzęk i zle­cił dodat­kowe bada­nia krwi „na wszelki wypa­dek”. Nie chciała pew­nie, żebym pytał, czy nasze gów­niane ubez­pie­cze­nie pokryje taki wyda­tek.

W kilka tygo­dni od dia­gnozy z naszej Anity – tęt­nią­cej ener­gią kuleczki życia – została wychu­dzona pta­szyna z poła­ma­nymi skrzy­dłami. Tuli­łem jej wątłe ciałko i czu­łem, jak w środku cały się roz­pa­dam. Nie­wi­dzialny potwór poże­rał ją, kar­mił się jej nie­win­no­ścią, a ja nic nie mogłem na to pora­dzić.

Modli­li­śmy się więc. We dwoje z Melisą spla­ta­li­śmy ręce, zaci­ska­li­śmy zęby i modli­li­śmy się żar­li­wie. Modli­li­śmy się, ści­ska­jąc róża­niec z taką siłą, że przez dłu­gie godziny nosi­li­śmy odci­śnięte na skó­rze dłoni małe pół­księ­życe. Modli­li­śmy się, aż ślina pry­skała nam z ust, a łzy pły­nęły po policz­kach. Modli­li­śmy się, tar­go­wa­li­śmy, wygra­ża­li­śmy, skła­da­li­śmy obiet­nice. Modli­li­śmy się każdą uncją ener­gii w naszych cia­łach. Pro­si­li­śmy La Vir­gen­citę, żeby oca­liła nasze dziecko. Pro­si­li­śmy Boga, żeby inter­we­nio­wał. Pro­si­li­śmy anioły, żeby wycią­gnęły pomocną dłoń. Pro­si­li­śmy świę­tych, żeby pomo­gli nam wygrać tę bitwę. Wszy­scy mil­czeli, a w tym ich mil­cze­niu roz­kwi­tała śmierć.

Kiedy Melisa zaczęła zapa­lać jakieś dziwne świece, wią­zać wstą­żeczki na łóżku Anity i wodą świę­coną kre­ślić jej znak krzyża na czole, nie zada­wa­łem pytań i nie pró­bo­wa­łem jej powstrzy­mać. Zasmu­cona i zde­spe­ro­wana, chwy­tała się wszyst­kich spo­so­bów, żeby spro­wa­dzić sacrum do szpi­tal­nego pokoju. Nosiła nasze dziecko w sobie przez dzie­więć mie­sięcy i wie­dzia­łem, że ode­bra­nie jej go byłoby jak wyrwa­nie żyw­cem płuc i serca. W lep­sze dni rozu­mia­łem ją i modli­łem się razem z nią; w te gor­sze sie­dzia­łem w sto­łówce, popi­ja­łem ohydną kawę, nosi­łem się z zamia­rem pobi­cia leka­rzy za to, że nie wyko­nują swo­jej roboty jak należy, i wła­ści­wie nie docie­rało do mnie, jak bar­dzo żało­sna stała się Melisa w tym bła­ga­niu o cud, który ewi­dent­nie nie zamie­rzał nastą­pić.

Nie wiesz, co to praw­dziwa zgroza, jeśli nie prze­sia­dy­wa­łeś godzi­nami w szpi­talu i nie patrzy­łeś, jak uko­chana osoba, którą wła­śnie tra­cisz, miota się przez sen. Nie wiesz, co to roz­pacz, dopóki nie ude­rzy cię bez­ce­lo­wość modlitw. Stra­ci­łem ape­tyt. Prze­sta­łem sypiać. Sta­łem się nie­wy­raźną kopią daw­nego sie­bie, nie­ogo­lo­nym strzę­pem czło­wieka peł­nym gniewu, bólu i łez. Me llené de odio y dese­spe­ra­ción.

Po kilku tygo­dniach życia w tej nowej rze­czy­wi­sto­ści zadzwo­niła do mnie kobieta z działu kadr mojej firmy. Nie zna­łem jej. Powie­działa, że jest jej bar­dzo przy­kro z powodu cho­roby Anity, a następ­nie z nie mniej­szą przy­krością zawia­do­miła mnie, że muszą mnie zwol­nić, bo zuży­łem cały przy­słu­gu­jący mi okres zwol­nień cho­ro­bo­wych, a także urlop (wypo­czyn­kowy, oko­licz­no­ściowy i inny), czym pobi­łem wszel­kie fir­mowe rekordy absen­cji. Prze­rwa­łem połą­cze­nie. Twoja córka ma raka, ale ponie­waż jesteś nie dość pro­duk­tywny, fra­je­rze, wywa­lamy cię na bruk. Ame­ry­kań­ski sen w peł­nej oka­za­ło­ści.

Tym­cza­sem zaczęły spły­wać pierw­sze rachunki za lecze­nie.

– Każą nam pła­cić za oddy­cha­nie szpi­tal­nym powie­trzem, a teraz nie mamy nawet ubez­pie­cze­nia – powie­działa Melisa. Z jej głosu prze­bi­jała tłu­miona złość. Schu­dła, jej kości policz­kowe przy­wo­dziły na myśl broń nie­ustan­nie zagra­ża­jącą światu.

– Zdo­bę­dziemy pie­nią­dze.

– Zawsze to powta­rzasz. Zdo­bę­dziemy pie­nią­dze. Coś wymy­ślimy. Będzie dobrze. Jestem zmę­czona, Mario. Estoy tan can­sada. Każdy dzień spę­dzony tam przez Anitę, każdy nowy zabieg i każde bada­nie to kolejny rachu­nek do zapła­ce­nia. A nam bra­kuje pie­nię­dzy dzi­siaj, i to się nie zmieni. Zawsze będzie ich za mało! Haru­jemy od lat i cały czas jeste­śmy prak­tycz­nie w punk­cie wyj­ścia, a teraz nasze dziecko…

Jej głos nagle się zała­mał, roz­padł się na ostre kawałki jak rzu­cona na pod­łogę szklanka. Wsta­łem z sofy, żeby ją przy­tu­lić. Nic innego mi nie pozo­stało. Drżała w moich ramio­nach. Cho­roba Anity – nasza nowa rze­czy­wi­stość – towa­rzy­szyła nam na co dzień, ale od nie­dawna, nato­miast to było coś zupeł­nie innego. Już wzię­cie Melisy w ramiona wydało mi się czymś sta­rym i zuży­tym, czymś, co robi­łem nazbyt czę­sto i czego byłem gotowy wię­cej nie powta­rzać. Roz­mowa o pie­nią­dzach była jesz­cze gor­sza. Była kosz­ma­rem, który nie odstę­po­wał nas na krok od cza­sów, kiedy jesz­cze się nie zna­li­śmy, a potem spo­tęż­niał, gdy połą­czy­li­śmy tra­piące nas pro­blemy. Każda awa­ria samo­chodu, każda wizyta u den­ty­sty, każde spię­trze­nie rachun­ków i potę­gu­jące się wra­że­nie, że sytu­acja wymyka się nam spod kon­troli – zawsze tak się to wła­śnie koń­czyło. Wolał­bym ją przy­tu­lać z innych powo­dów.

Pod­nio­sła na mnie błysz­czące brą­zowe oczy. Miała zaczer­wie­nioną twarz. I wciąż była piękna.

– Co zro­bimy?

– Coś wymy­śli…

Ode­pchnęła mnie. Mocno. Nie spo­dzie­wa­łem się tego.

– Nie mów tak. Kurwa, nie waż się tak mówić! Bóg zawsze zabiera tym, któ­rzy nie mają niczego. Jestem tym zmę­czona.

Następ­nego dnia Bóg nie szczę­dził nam cio­sów. Naj­pierw roz­ma­wia­li­śmy z dok­tor Flynn. Zasko­czona nie­sku­tecz­no­ścią lecze­nia, skie­ro­wała nas do swo­jego kolegi, puco­ło­wa­tego faceta z wiel­kimi uszami i żółk­ną­cymi zębami.

– Fascy­nu­jący przy­pa­dek – powie­dział. – Prze­ży­wal­ność sięga dzie­więć­dzie­się­ciu ośmiu pro­cent, a obser­wo­wany nie­wielki odse­tek zgo­nów wynika naj­czę­ściej z opóź­nio­nego roz­po­zna­nia. U Anity nie zmie­ści­li­śmy się w opty­mal­nym prze­dziale cza­so­wym dla dia­gnozy, ale też nie­wiele poza niego wyszli­śmy. Agre­syw­ność tej bia­łaczki jest zdu­mie­wa­jąca. Naprawdę fascy­nu­jący przy­pa­dek.

Jego słowa poru­szyły we mnie jakąś strunę. Gadał i gadał mono­ton­nym tonem, roz­pra­wiał o Ani­cie w taki spo­sób, jakby mówił o jasz­czurce z trzema gło­wami. A potem wycią­gnął jakieś papiery. Patrząc, jak je prze­gląda, odczu­łem nagłą chęć, żeby wyrwać mu je z pulch­nych łap i wepchnąć mu do gar­dła. Zro­bił­bym wszystko, żeby się zamknął. Melisa ści­snęła mnie za rękę. Zawsze umiała wyczuć, kiedy się wyłą­czam; ści­ska­jąc moją rękę, kazała mi się sku­pić i słu­chać.

– Ist­nieje pewna eks­pe­ry­men­talna tera­pia, którą chciał­bym pań­stwu zapre­zen­to­wać. Daje kapi­talne wskaź­niki prze­ciw­ciał mono­klo­nal­nych u dzieci, u któ­rych che­mia nie speł­nia naszych ocze­ki­wań. Nie chcę pań­stwa zanu­dzać, więc w skró­cie: mogli­by­śmy włą­czyć Anitę do pro­gramu prób kli­nicz­nych. Mówimy o naprawdę sil­nych prze­ciw­ciałach stwo­rzo­nych przez czło­wieka, które potra­fią się pod­cze­pić do wybra­nych pro­tein w komór­kach. Tym, co je…

– Prze­pra­szam, dok­to­rze Har­ri­son – wtrą­ciła Melisa – ale kto płaci za te próby kli­niczne?

– Ubez­pie­cze­nie powinno pokryć więk­szość kosz­tów. Natu­ral­nie po uwzględ­nie­niu fran­szyzy, ale to raczej nie będzie pro­ble­mem. – Znów się zaśmiał. – Poza tym oczy­wi­ście musie­li­by­ście pań­stwo zna­leźć się w sieci, do tego zawsze docho­dzą koszty dodat­ko­wych lekarstw i…

Dopa­dłem dok­tora Har­ri­sona, zanim na dobre dotarło do mnie, że zerwa­łem się z krze­sła.

– Pier­dolę was wszyst­kich! Pier­dolę tera­pię, ubez­pie­cze­nie i cały ten jebany szpi­tal!

Trzy­mane przez niego doku­menty pofru­nęły w powie­trze, a potem opa­dły wolno na pod­łogę jak pora­nione ptaki. Przez chwilę nikt się nie odzy­wał. Teni­sówki zapisz­czały na pod­ło­dze, poczu­łem na ramio­nach ręce Melisy. Coś do mnie mówiła, ale ta rzecz w mojej gło­wie bez reszty mną zawład­nęła. Chcia­łem zro­bić krzywdę skur­wie­lowi, który nazwał moje dziecko „fascy­nu­ją­cym przy­pad­kiem”.

Melisa mnie odcią­gnęła, prze­pra­sza­jąc leka­rzy. Dok­tor Flynn przy­glą­dała się nam ze zgrozą. Jej jedyne widoczne oko było wytrzesz­czone ze stra­chu.

***

– Nie jesteś sobą, Mario – powie­działa Melisa, kiedy szli­śmy na par­king. – W tej chwili potrze­buję kocha­nego, słod­kiego faceta, za któ­rego wyszłam, a nie… kogoś takiego.

Nie mia­łem nic do powie­dze­nia. Wsie­dli­śmy do samo­chodu.

Odwró­ciła się do mnie, wzięła głę­boki, roze­dr­gany wdech i moc­niej ści­snęła moje dło­nie.

– Agárrate de mi mano, que tengo miedo del futuro…

Jej łagodny głos wypeł­nił kabinę auta: stara pio­senka Isma­ela Ser­rano. Ciem­ność się wyco­fała.

– Spójrz na mnie, Mario.

Posłu­cha­łem jej.

– Damy sobie radę – mówiła dalej. – Jak zawsze. Coś wymy­ślimy. Zdo­bę­dziemy pie­nią­dze.

Rozdział 3

Grze­ba­łem w Inter­ne­cie, roz­sy­ła­łem CV, ale nic z tego nie wyni­kało. Zdą­ży­łem się do tego przy­zwy­czaić. Jeżeli twoje nazwi­sko ma zbyt wiele samo­gło­sek, dostać pracę jest dzie­sięć razy trud­niej, niż gdyby brzmiało tak, jak wyjęte z napi­sów do hol­ly­wo­odz­kiego filmu.

Kiedy jesteś biedny, stale myślisz o tym, skąd wziąć pie­nią­dze, ale tym razem było ina­czej. Potrze­bo­wa­li­śmy tysiąca dola­rów mie­sięcz­nie na same tylko lekar­stwa dla Anity, która uczest­ni­czyła w pró­bach kli­nicz­nych, a do tego docho­dziły jesz­cze koszty ubez­pie­cze­nia i regu­larne prze­jazdy z naszego domu w Austin do cen­trum medycz­nego w Houston i z powro­tem. Kiedy w końcu stało się jasne, że nawet McDo­nald’s nie zamie­rza mnie zapro­sić na roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną, zadzwo­ni­łem do Briana.

Przed laty pra­co­wa­li­śmy razem w agen­cji ubez­pie­cze­nio­wej, póź­niej Brian prze­sta­wił się na dilerkę i został nało­go­wym pala­czem mety. Nie nazwał­bym nas przy­ja­ciółmi, ale wspólna nie­dola w bez­dusz­nej robo­cie zbliża, więc i my trzy­ma­li­śmy się razem, roz­ma­wia­li­śmy o fil­mach, o miej­scach, które chcie­li­by­śmy zoba­czyć, i o sław­nych laskach, które chcie­li­by­śmy puk­nąć. Po tym, jak wylali go z agen­cji – ponoć za to, że w prze­rwach na lunch han­dlo­wał pirac­kimi fil­mami z bagaż­nika samo­chodu – utrzy­my­wa­li­śmy kon­takt poprzez spo­ra­dycz­nie wymie­niane ese­mesy.

Jakiś rok po odej­ściu Brian popro­sił mnie, żebym zebrał i prze­ka­zał mu dane z kart kre­dy­to­wych klien­tów agen­cji. Twier­dził, że ma na nie kupca, który prze­każe je gdzieś dalej.

– Nie namie­rzą cię – zapew­niał.

Zaj­mo­wa­łem się obsługą płat­no­ści kar­tami z całej Ame­ryki Łaciń­skiej, więc speł­nie­nie jego prośby nie sta­no­wi­łoby pro­blemu, zwłasz­cza że wtedy też potrze­bo­wa­li­śmy pie­nię­dzy. Dane zebra­łem migiem, po czym w ostat­niej chwili się wyco­fa­łem; bałem się, że jed­nak mnie zła­pią, a wtedy Anita z Melisą będą musiały same wal­czyć o prze­trwa­nie, pod­czas gdy ja będę gnił w pier­dlu.

Brian nie miał do mnie pre­ten­sji. Powie­dział, że jakaś robótka zawsze się znaj­dzie.

– Nie ma sprawy, stary. Porządny z cie­bie gość. Pamię­taj, że zawsze możesz drynd­nąć, gdyby bieda za bar­dzo przy­ci­snęła. Wal jak w dym.

Kiedy w końcu zde­cy­do­wa­łem się sko­rzy­stać z jego pro­po­zy­cji, Melisa była w szpi­talu w Houston, do któ­rego nas prze­nie­śli. W tym okre­sie spę­dzała tam już więk­szość nocy. Z początku noco­wa­li­śmy przy małej na zmianę, bo tylko jed­nemu z rodzi­ców pozwa­lali zosta­wać przy dziecku, ale potem z braku kasy odpa­dło wynaj­mo­wa­nie pokoju w hotelu i zazwy­czaj spa­łem w aucie. Co kilka dni jedno z nas jechało do domu zro­bić pra­nie i przy­wieźć różne rze­czy do szpi­tala. I wła­śnie pod­czas jed­nego z takich wypa­dów posta­no­wi­łem ode­zwać się do Briana. Rachunki za lecze­nie pię­trzyły się bez końca, sama fran­szyza zaczy­nała nas prze­ra­stać.

Brian ode­brał po dru­gim dzwonku.

– Ile potrze­bu­jesz?

– Ile…? Jak naj­wię­cej.

– Pie­nią­dze to nie pro­blem. Zała­twi się. Jesteś gotowy na wszystko?

Pyta­nie zabrzmiało nie­po­ko­jąco, ale Brian try­skał opty­mi­zmem. Zgo­dzi­łem się – i by­naj­mniej nie żar­to­wa­łem. Zasrane rachunki ze szpi­tala dokła­dały się do wiel­kiej sterty innych pil­nych płat­no­ści: czynsz, prąd, ubez­pie­cze­nie samo­chodu, abo­na­ment tele­fo­niczny – wszyst­kie one w dupie miały fakt, że nasza córeczka wal­czy o życie.

Brian przy­je­chał parę godzin póź­niej. Wstrzą­sany ner­wo­wym tikiem, przy­po­mi­nał zepsutą zabawkę, kiedy wyjął z kie­szeni zgnie­ciony kar­te­lu­szek, na któ­rym nagry­zmo­lony był adres na obrze­żach Waco, mniej wię­cej w poło­wie drogi mię­dzy Austin i Dal­las. Dał mi też nad­darte zdję­cie wyso­kiego gościa w źle skro­jo­nym nie­bie­skim gar­ni­tu­rze na tle beżo­wych drzwi. Foto­gra­fia była wil­gotna. Czer­wony nos faceta w gar­ni­tu­rze zdra­dzał skłon­ność do gorzały, zary­wane noce i nad­ci­śnie­nie.

Brian stęk­nął, wstał i się­gnął za plecy. Wycią­gnął pisto­let.

– To ten klient – powie­dział, oglą­da­jąc coś z boku broni. Mówił w taki spo­sób, jakby wcale nie trzy­mał spluwy w gar­ści. – Trzy­maj. – Podał mi pisto­let. – Będzie ci potrzebny.

Mruk­nął coś jesz­cze o bez­piecz­niku i o tym, żeby po wszyst­kim spluwa na pewno wylą­do­wała na dnie jakie­goś jeziora, a nie w bagaż­niku mojego wozu.

Wzią­łem pisto­let i obej­rza­łem go uważ­nie. Wyglą­dał dokład­nie tak jak na fil­mach, był tylko cięż­szy, niż się spo­dzie­wa­łem. Z boku miał napis: 9mm luger. SMITH & WESSON. Nie zna­łem się na pisto­letach, ale wie­dzia­łem, że ten może zabić. Nic poza tym nie było ważne. Dusimy się i okła­damy nawza­jem kamie­niami i kijami, odkąd tylko prze­sta­li­śmy huś­tać się na drze­wach i wlec knyk­ciami po ziemi. Broń palna to natu­ralny kolejny etap. Jest coś nie­po­ko­ją­cego w tym, że dosta­jemy w darze życie, któ­rego znaczną część poświę­camy następ­nie na wymy­śla­nie coraz lep­szych spo­so­bów zabi­ja­nia.

Mimo wszystko twardy, chłodny w dotyku metal popra­wił mi samo­po­czu­cie.

Brian zabrał mi pisto­let, odwró­cił go na płask i wska­zał bez­piecz­nik, o któ­rym mówił wcze­śniej. Zade­mon­stro­wał, jak uży­wać broni.

– Trzy­maj w obu rękach – powie­dział. – Nie prze­krę­caj go bokiem, jak ci idioci na fil­mach. I na Boga, kurwa, pamię­taj, żeby odbez­pie­czyć.

Ręce tro­chę mu się trzę­sły, ale pod­stawy zała­pa­łem. Po tej krót­kiej pre­zen­ta­cji kazał mi poje­chać pod adres, który od niego dosta­łem. Na miej­scu mia­łem zoba­czyć porzu­coną fur­go­netkę, volks­wa­gena.

– Przy­jedź póź­nym wie­czo­rem – mówił. – W dzień powsze­dni. Facet wycho­dzi z biura koło siód­mej, ósmej. To jeden z tych fra­je­rów, któ­rym się wydaje, że jak będzie napier­da­lał nad­go­dziny, to zosta­nie milio­ne­rem. Ale mniej­sza z tym. W dro­dze do domu zawsze wpada gdzieś na drinka i małe bara-bara. Gru­bas lubi wypić i posu­nąć jakieś młode ciałko, ale zwy­kle przed pół­nocą dociera do domu. Sta­raj się zacho­wy­wać zupeł­nie nor­mal­nie, jakby ni­gdy nic. Przy­jedź na miej­sce wcze­śniej, zapar­kuj ze dwie prze­cznice dalej. Ubierz się jak na spa­cer, no wiesz, jak­byś chciał zrzu­cić parę fun­tów, coś w ten deseń… Kiedy nikt nie będzie patrzył, scho­waj się za volks­wa­ge­nem. Zacze­kaj, aż skur­wiel podej­dzie do drzwi wej­ścio­wych, i strzel mu w tył głowy. A potem spie­przaj w pod­sko­kach.

Łatwość, z jaką te słowa pły­nęły z jego ust, była wstrzą­sa­jąca. Mówił o mor­der­stwie. Nie wspo­mniał o huku wystrzału, pomi­nął wścib­skich sąsia­dów, nie przej­mo­wał się gli­nami, któ­rzy bły­ska­wicz­nie zajadą przed dom z reflek­to­rami i bro­nią w ręku. Mówił o zabi­ciu czło­wieka takim tonem, jakim ktoś inny mógłby opo­wia­dać o przy­go­to­wy­wa­niu ulu­bio­nej kanapki.

– Czyli mam go po pro­stu… zastrze­lić?

– Wła­śnie. Pod­cho­dzisz, bum, zni­kasz, zgar­niasz sześć kawał­ków. Łatwi­zna. Tylko pamię­taj, wyrzuć spluwę. Bo łatwo zapo­mnieć, a to potem wróci i ugry­zie cię w tyłek.

Mówił to wszystko z czymś na kształt uśmie­chu na twa­rzy. Za tę robotę mia­łem dostać sześć tysi – dużo wię­cej, niż wycią­ga­łem z ubez­pie­czeń przez mie­siąc. Będzie aku­rat na leki dla Anity.

Brian spoj­rzał na mnie, oparł mi prawą dłoń na ramie­niu i powie­dział:

– To zły czło­wiek. Wyświad­czysz światu przy­sługę, słowo daję. Nawet nie chcesz wie­dzieć, co ten skur­wiel robi, kiedy mu się wydaje, że nikt nie patrzy. Zaufaj mi, stary. To ludz­kie ścierwo. Świat sta­nie się lep­szy.

Prze­gi­nał z tymi zachę­tami. Zda­wa­łem sobie sprawę, że mnie wyko­rzy­stuje i sam zgar­nia wię­cej, niż mi daje, ale nic mnie to nie obcho­dziło. Potrze­bo­wa­łem tej kasy. Dla Anity. Sześć paty­ków nie wystar­czy, żeby­śmy wygrze­bali się z dna, nie zrobi naj­mniej­szego wyłomu w sto­sie gniew­nych zawia­do­mień i pona­gleń, ale kiedy mia­łem wybie­rać pomię­dzy Anitą i tam­tym skur­czy­by­kiem, wie­dzia­łem, że nie mam innego wyj­ścia. Powta­rza­łem sobie, że skoro Bóg woli zsy­łać na małe aniołki cho­roby, zamiast je chro­nić, to nie będzie nic złego w tym, że tro­chę go wyrę­czę i sprzątnę kre­aturę, która naprawdę na to zasłu­guje.

Nie­zbyt mi to poma­gało. Mor­der­stwo to mor­der­stwo. Czu­łem się jak uwię­ziony w cudzej skó­rze. Nie wie­dzia­łem nawet, czy facet naprawdę jest takim złem wcie­lo­nym, czy też Brian po pro­stu mówi mi to, co konieczne, żebym wyko­nał robotę. Może gość po pro­stu zacią­gnął dług u nie­wła­ści­wych ludzi. Może nadep­nął na odcisk komuś, kto nie miał jaj, żeby oso­bi­ście go sprząt­nąć. Moż­li­wo­ści, choć nie­zli­czone, prze­staną mieć jakie­kol­wiek zna­cze­nie w chwili, gdy pocią­gnę za spust. Kule nie wie­rzą w nowe wer­sje i dru­gie szanse. Ta myśl prze­pły­nęła z mojego mózgu do serca i oplo­tła się wokół niego jak kol­cza­ste pną­cze.

Po wyj­ściu Briana włą­czy­łem kom­pu­ter. Nie podo­bał mi się pomysł, że miał­bym strze­lać z pisto­letu w dziel­nicy miesz­ka­nio­wej. Czy można samemu zro­bić tłu­mik? Widzia­łem to na fil­mach, nie było huku – strzał z tłu­mikiem brzmiał jak splu­nię­cie.

Jeżeli broń palna ucie­le­śnie­nia wszystko, co naj­gor­sze w rodzaju ludz­kim, to Inter­net jest gni­ją­cym zwier­cia­dłem, które poka­zuje nam, co się sta­nie, kiedy ludz­kość prze­pad­nie z kre­te­sem.

Szybko dowie­dzia­łem się paru rze­czy. Zro­bie­nie tłu­mika do pisto­letu (wta­jem­ni­czeni wolą go nazy­wać „supre­so­rem”) nie jest sprzeczne z pra­wem. Zna­la­złem setki dobrych rad, jak wyko­rzy­stać w tym celu samo­cho­dowy filtr oleju, ziem­niaka albo poduszkę, cho­ciaż powąt­pie­wa­łem w sku­tecz­ność tych metod. Wszyst­kie przej­rzane przeze mnie strony były pro­wa­dzone przez bia­łych supre­ma­ty­stów, któ­rzy wolą okre­ślać się mia­nem „patriota” niż „rasi­sta”. Ponie­waż nie inte­re­so­wało mnie zasto­so­wa­nie supre­sora do zwięk­sze­nia szans mojego prze­ży­cia w sytu­acji, gdy mniej­szo­ści zawładną kra­jem, posta­no­wi­łem dać sobie spo­kój z dal­szymi poszu­ki­wa­niami. Pozo­stało mi mieć nadzieję, że wystar­czy strze­lić i uciec.

Wzią­łem prysz­nic, ubra­łem się jak spa­ce­ro­wicz i wysze­dłem z domu.

Kiedy się ubie­ra­łem, zadzwo­niła Melisa. Brzmiała bar­dzo przy­tom­nie, wyda­wała się nie­mal szczę­śliwa i pytała, czy wło­ży­łem może pierś kur­czę­cia do wol­no­waru, żeby przy­wieźć ją do Houston, kiedy za dwa dni przy­jadę. Zda­wa­łem sobie sprawę, że mogę spo­koj­nie zała­twić tego faceta, a potem dostar­czyć Meli­sie posi­łek inny niż ze szpi­tal­nej sto­łówki, zanim zdąży za mną zatę­sk­nić.

Zna­le­zie­nie adresu nie nastrę­czyło mi trud­no­ści: od czego jest GPS w tele­fo­nie? Mecha­niczny głos znie­kształ­cał nazwy ulic, przez co nasu­wał sko­ja­rze­nie z robo­tem będą­cym zara­zem anio­łem śmierci.

Kilka godzin póź­niej cza­iłem się za pordze­wia­łym volks­wa­ge­nem, który miał w oknach zasłonki w kwiatki. Serce tłu­kło mi się o żebra. W pobliżu nikogo nie było widać. Sta­łem za fur­go­netką i przez minutę uda­wa­łem, że bawię się tele­fo­nem. Od wysa­dza­nej drze­wami ulicy odcho­dziły ciche pod­jazdy pod domy. Latar­nie rzy­gały żół­ta­wym świa­tłem na chod­nik i kępy trawy. Cztery domy dalej na traw­niku leżały porzu­cone zabawki; ich jaskrawe kolory – zgrzy­tliwe nuty w łagod­nej poza tym sym­fo­nii przed­mie­ścia – prze­szy­wały moje serce wspo­mnie­niami, które za wszelką cenę sta­ra­łem się trzy­mać pod klu­czem.

Upew­niw­szy się, że nikt nie patrzy, wśli­zną­łem się pomię­dzy fur­go­netkę i drew­niany płot. Prze­le­wa­jący się z podwórka bluszcz sym­pa­tycz­nie mnie zasła­niał. Pisto­let zaczął mi nagle cią­żyć, cią­gnąć mnie w dół. Mia­łem ochotę wto­pić się w zie­mię i roz­pły­nąć bez śladu.

Minęło trzy­dzie­ści minut. Ulica była jak wymarła. Przy­po­mniały mi się zabawy w cho­wa­nego z Anitą. Dzieci tak naprawdę wcale nie pró­bują się scho­wać, wydaje im się, że wystar­czy ukryć twarz lub głowę, żeby nie było ich widać. Śmie­jemy się z nich. Uwa­żamy, że to uro­cze. Ale to nie­prawda. Doro­śli są tacy sami. Ukry­wamy się na widoku, zakła­damy tylko maskę skry­wa­jącą naszą praw­dziwą twarz przed świa­tem. Zresztą pod­czas zabawy ni­gdy nie musia­łem szu­kać Anity, wypa­try­wać jej drob­nych stó­pek wysta­ją­cych zza sofy albo rączki widocz­nej z boku komody. Za każ­dym razem zdra­dzał ją jej chi­chot. Gdzie też mogła się scho­wać? – pyta­łem, a ona zano­siła się śmie­chem. Ani się obej­rza­łem, a łzy pocie­kły mi po policz­kach. Ani­cie nie było teraz do śmie­chu. W szpi­talu było mnó­stwo kapi­tal­nych kry­jó­wek, ale nie bawi­li­śmy się tam w cho­wa­nego.

Pisto­let prze­stał mi cią­żyć. Przy­je­cha­łem tu dla niej i dla obie­ca­nych pie­nię­dzy zro­bię, co trzeba. Kurwa, zabił­bym choćby i tysiąc ludzi, żeby tylko wyrwać mojego aniołka z tam­tego prze­klę­tego miej­sca!

Upły­nęło kolejne pół godziny. Wszech­obecna ciem­ność kle­iła mi się do skóry, namolna jak dziecko zada­jące krę­pu­jące pyta­nie.

W końcu przed dom zaje­chał samo­chód. Pulchny, łysie­jący męż­czy­zna ze zdję­cia trza­snął drzwiami i dysząc jak raniony wieprz, poczła­pał spę­kaną ścieżką do wej­ścia. Obsze­dłem volks­wa­gena od przodu, wci­sną­łem się mię­dzy chłod­nicę i drzwi garażu i skon­cen­tro­wa­łem na swoim celu. Wszystko inne odpły­nęło. Dzie­liło nas dobrych kilka stóp, a ja i tak widzia­łem, że gość ma roz­sze­rzone źre­nice, pew­nie po jakimś alko­ho­lowo-nar­ko­ty­ko­wym kok­tajlu. Jego oczy wyglą­dały jak dwie czarne dziury w paskud­nej gębie. Chwiej­nie wszedł po schod­kach, bawiąc się klu­czami. Ser­del­ko­wate palce przy­wo­dziły na myśl ogłu­piałe insekty nie­wie­dzące, w którą stronę się skie­ro­wać. Przy­po­mniał mi tego leka­rza skur­czy­byka, który nazwał Anitę „fascy­nu­ją­cym przy­pad­kiem”.

Nagle zapra­gną­łem wyrwać gru­ba­sowi klu­cze z ręki i wbić mu ich zębate trzonki pro­sto w ciemne oczo­doły. Chcia­łem go zabić, chcia­łem zadać mu jak naj­więk­szy ból – i nie mia­łem poję­cia dla­czego. Był złym czło­wie­kiem, ale nie wie­dzia­łem prze­cież, jak bar­dzo złym. Nie mia­łem poję­cia, czy zasłu­guje na śmierć, jed­nak nie prze­szka­dzało mi to aż tak, jak powinno. Może okradł innych zamoż­nych dup­ków, takich samych jak on; może lubił w week­end wcią­gnąć kre­skę i za któ­rymś razem nie zapła­cił tyle, ile powi­nien. Nic nie wie­dzia­łem o jego zbrod­niach, a mimo to odczu­wa­łem prze­możną chęć uka­ra­nia go za nie, sil­niej­szą od wszel­kich innych uczuć. To pra­gnie­nie mnie prze­ra­żało – i zara­zem było bar­dzo przy­jemne.

Wysze­dłem zza fur­go­netki w tej samej chwili, kiedy wresz­cie udało mu się wsa­dzić klucz do zamka i prze­krę­cić klamkę. Zro­bi­łem cztery szyb­kie kroki do przodu, przy­sta­wi­łem mu lufę pisto­letu do poty­licy i pocią­gną­łem za cyn­giel.

Noc eks­plo­do­wała mi w uszach.

Głową męż­czy­zny szarp­nęło w przód, posoka bry­znęła na drzwi, gość osu­nął się, wygięty pod nie­na­tu­ral­nym kątem. Jego twarz – a wła­ści­wie jej szczątki – zosta­wiła na drzwiach sze­roką krwawą smugę. W ciem­no­ści za dobrze nie widzia­łem, jak wygląda ślad po kuli z tyłu głowy, ale było oczy­wi­ste, że wyko­na­łem swoje zada­nie. Facet nie wsta­wał. Źle się z tym czu­łem. I zara­zem dobrze. Byłem z lekka prze­stra­szony i mia­łem kło­poty z oddy­cha­niem, ale jed­no­cze­śnie żyły tęt­niły mi ener­gią. Ciało na weran­dzie, z wypły­wa­ją­cym z czaszki mózgiem – to był zły czło­wiek. Zasłu­żył na to. Był tak samo jak wszy­scy winny cho­roby Anity.

Te tłu­ma­cze­nia brzmiały prze­ko­nu­jąco, ale nie wyja­śniały ani nie uspra­wie­dli­wiały roz­pie­ra­ją­cej mnie rado­ści, która lada chwila gro­ziła roz­cią­gnię­ciem moich warg w sze­ro­kim uśmie­chu.

Zauwa­ży­łem coś kątem oka. Spoj­rza­łem w dół. Twarz męż­czy­zny tonęła w pla­mach czer­wieni, ale pod skórą coś się poru­szało, jakby zbite w kulę wijące się larwy wgry­zały się w ciało, defor­mu­jąc rysy. Przy wtó­rze głu­chych mla­śnięć wybrzu­sze­nie zsu­nęło się w dół przez kolejne fałdy skóry na szyi. Jakby coś poże­rało gościa od wewnątrz.

Cokol­wiek to było, nie zamie­rza­łem cze­kać i spraw­dzać. Puści­łem się bie­giem. Strzał z pisto­letu był jak duch, który, kła­piąc zębami, pró­bo­wał łapać mnie za pięty. Dopiero kiedy dopa­dłem do samo­chodu i się­gną­łem do kie­szeni po klu­czyki, zda­łem sobie sprawę, że cały czas trzy­mam broń w ręce. Niech to szlag. Otwo­rzy­łem drzwi, rzu­ci­łem pisto­let na fotel pasa­żera, wsia­dłem i uru­cho­mi­łem sil­nik. Wdu­si­łem gaz i pogna­łem jak wariat do naj­bliż­szego skrzy­żo­wa­nia.

Zamie­rza­łem prze­je­chać przez nie, nie zatrzy­mu­jąc się, kiedy przez jezd­nię przede mną prze­szła kobieta. Miała na sobie brudną białą sukienkę, dłu­gie włosy opa­dały jej na twarz. Kiedy zwró­ciła się w moją stronę, zoba­czy­łem ścią­gniętą twarz i dwie czarne dziury w miej­scu oczu. La Huesuda. Śmierć przy­szła po mnie. Wyglą­dała, jakby chciała coś powie­dzieć, ale nie inte­re­so­wały mnie wia­do­mo­ści z zaświa­tów – nie po tym, jak zaświaty zosta­wiły mnie na lodzie, kiedy naj­bar­dziej ich potrze­bo­wa­łem.

Zamru­ga­łem i wtedy wresz­cie dostrze­głem jej oczy. Puste oczo­doły były tylko złu­dze­niem, cień współ­grał z moim lękiem, gdy wychu­dzona kobieta, zapewne bez­domna, prze­cho­dziła pod latar­nią. Moje serce wcale nie zwol­niło biegu, strach zelżał tylko odro­binę. Nie tra­cąc czuj­no­ści, sze­roko otwar­tymi oczami obser­wo­wa­łem ulicę i chod­niki. W każ­dej chwili mogłem się spo­dzie­wać wia­do­mo­ści.

Takie wizje towa­rzy­szyły mi przez całe życie. Przez bar­dzo długi czas myśla­łem, że każdy tak ma; że to wła­śnie ludzie mają na myśli, mówiąc o snach na jawie. Moja druga dziew­czyna, młoda Por­to­ry­kanka imie­niem Katia, która nie­dawno spro­wa­dziła się do Houston i szcze­rze nie cier­piała wszyst­kich dzie­cia­ków w szkole, wyja­śniła mi, że się mylę. Sprawa wypły­nęła przy­pad­kiem, kiedy Katia powie­działa mi, że poznaje miej­sca, gdzie ktoś zgi­nął w wypadku samo­cho­do­wym, bo na­dal widzi ciała, któ­rych tam już nie ma. Codzien­nie rano nie­opo­dal wej­ścia do szkoły mijała bez­głowe zwłoki dziecka. Zapy­ta­łem wtedy, czy te ciała to część jej snów na jawie. Nie rozu­miała, co mam na myśli.

Myśli o Katii przy­po­mniały mi o Meli­sie i Ani­cie. Te sny na jawie nawie­dzały mnie zazwy­czaj tuż przed tym, gdy miało się wyda­rzyć coś złego – a prze­cież coś bar­dzo złego już się stało. W tej chwili nie mia­łem czasu na wizje, w ogóle na nic nie mia­łem czasu, jeżeli chcia­łem wró­cić do szpi­tala, zanim moje dziew­czyny za mną zatę­sk­nią. Jecha­łem przed sie­bie.

Nor­mal­nemu czło­wie­kowi nie mie­ści się w gło­wie, że miałby dopu­ścić się zbrodni, a co dopiero kogoś zabić. Ina­czej jest z ludźmi, któ­rzy są mar­twi w środku. Una vez miras a los ojos vacíos de la Huesuda, todo cam­bia. La muerte rec­luta sol­da­dos sin anun­ciarse porque su poder es inne­ga­ble. Tam­tego wie­czora poza pie­niędzmi Brian dał mi coś jesz­cze: mogłem odpła­cić światu za to, że skrzyw­dził mi ange­lito. Obwi­nia­łem wszyst­kich i teraz mogłem się zemścić. O tak, każda zemsta będzie dobra. Prze­moc nio­sła uko­je­nie, była jak oso­bliwy bal­sam na poprawę samo­po­czu­cia. Groźba śmierci zruj­no­wała mi życie – a ja w śmierci mia­łem nadzieję odszu­kać jego namiastkę.

Wjeż­dża­łem do Austin, kiedy zadzwo­nił tele­fon. Melisa. Usły­sza­łem tylko płacz i wycie. Zro­zu­mia­łem ją dosko­nale.

Tele­fon wypadł mi z ręki. Zatrzy­ma­łem samo­chód i instynk­tow­nie obej­rza­łem się za sie­bie. Tylna kanapa gapiła się na mnie, agre­syw­nie pusta. Świat na prze­mian roz­pły­wał się i wyostrzał przed moimi oczami. Płuca nie chciały wypeł­nić się powie­trzem. Z mojego gar­dła wybu­chło coś, co brzmiało jak koniec wszech­świata. Deska roz­dziel­cza przede mną zmie­niła się w mokrą, roze­dr­ganą masę.

Rozdział 4

Jed­nego dnia Anita była z nami, a następ­nego ode­szła.

Ode­szła.

Ode­szła mimo naszych modlitw. Ode­szła bez zmi­ło­wa­nia. Ode­szła, kiedy wypa­li­łem w głowę czło­wie­kowi, któ­rego zło wyro­iło się z niego jak robac­two po tym, gdy go zastrze­li­łem.

„Ode­szła” było jedy­nym sło­wem, jakiego potra­fi­łem użyć; wszyst­kie inne cięły mi duszę na kawałki swoją doro­zu­mianą nie­odwo­łal­no­ścią. „Ode­szła” jest w porządku, bo ozna­cza zwy­kłą nie­obec­ność i w swo­jej isto­cie zawiera moż­li­wość powrotu.

W pierw­szych dniach po śmierci Anity tuli­li­śmy się z Melisą do sie­bie i zosta­wia­li­śmy sobie wza­jem­nie na ramio­nach ślady łez prze­mie­sza­nych ze smar­kami, ale gniew i wyrzuty sumie­nia pęcz­niały w nas jak rak. Znie­na­wi­dzi­li­śmy leka­rzy i pie­lę­gniarki; znie­na­wi­dzi­li­śmy faceta, który w szpi­tal­nej sto­łówce podał nam kawę, ponie­waż ośmie­lił się uśmiech­nąć; znie­na­wi­dzi­li­śmy samych sie­bie. La muerte de Anita mató a Dios en mis ojos. Śmierć Anity zabiła moją rodzinę.

Nagłe, wszech­ogar­nia­jące nie­ist­nie­nie pięk­nej duszy, która miała zawsze trwać, wypeł­niło wszech­świat y era un uni­verso eter­na­mente negro, tri­ste y frío. Melisa y yo mori­mos en vida, a to naj­gor­szy rodzaj śmierci. Zdru­zgo­tała naszą wolę życia, a zara­zem wyssała z nas siłę, jaka byłaby nie­zbędna do popeł­nie­nia samo­bój­stwa.

Nie mie­li­śmy kogo obwi­nić, dla­tego obwi­nia­li­śmy wszyst­kich, dosłow­nie wszyst­kich, el mal­dito uni­verso, el cielo, la tierra y el mismísimo infierno. Obwi­nia­li­śmy jej zabawki i zanie­czysz­cze­nie śro­do­wi­ska, swoje komórki, jej tablet i pie­przoną mikro­fa­lówkę; obwi­nia­li­śmy Boga, jedze­nie, któ­rym ją kar­mi­li­śmy, i ubra­nia, które nosiła; leka­rzy, maszyny, które pozwa­lały im oglą­dać ją od środka, a także che­mio­te­ra­pię i che­mi­ka­lia, które pom­po­wali w głąb jej kru­chego ciałka; obwi­nia­li­śmy jej leni­wego i zapi­ja­czo­nego anioła stróża, że zasnął za kół­kiem, przez co spo­wo­do­wał maka­bryczny, nie­od­wra­calny w skut­kach wypa­dek. Mie­li­śmy pre­ten­sje do sie­bie nawza­jem, co prze­peł­niało nas odrazą rów­nie silną jak miłość do naszej nie­ży­ją­cej córki. I wresz­cie mie­li­śmy pre­ten­sje do sie­bie samych, a sączące się z tej rany wyrzuty sumie­nia i ból przy­ku­wały nas do łóżka na dłu­gie godziny. Leże­li­śmy na wznak i gapi­li­śmy się w sufit, na któ­rym cie­nie naj­pierw poja­wiały się, a potem zni­kały, w miarę jak z upły­wem czasu zmie­niało się świa­tło dnia.

Ningún matri­mo­nio sobre­vive eso. Nikt nie powi­nien być świad­kiem śmierci anioła.

***

Pięć tygo­dni po tym, jak rzu­ci­łem białe kwiaty na dzie­cinną tru­mienkę Anity i znisz­czy­łem swój jedyny gar­ni­tur, bo nogi ugięły się pode mną, kiedy gra­ba­rze opusz­czali jej szczątki w ciemną głąb ziemi, ude­rzy­łem Melisę.

Byli­śmy w kuchni. Melisa przy­szła sobie nalać szklankę wody, ja zmy­wa­łem naczy­nia. Powie­działa, że zlew ciek­nie. Mły­nek do odpad­ków znowu nawa­lił i brudna woda zalała szafkę. Skar­żyła się, że odór gni­ją­cego jedze­nia i brud­nej wody działa jej na nerwy.

Powie­dzia­łem, że zadzwo­nię do dozorcy.

– Nie wie­rzę ci – odparła. – Zawsze powta­rzasz, że zro­bisz to czy tamto, a po minu­cie o wszyst­kim zapo­mi­nasz. Żyjesz w głębi swo­jej głowy, zawsze tak było. Pin­che despi­stado. Jesteś do niczego, kurwa. Do niczego. Sama się tym jutro zajmę.

Zabo­lała mnie nuta rezy­gna­cji w jej gło­sie. Melisa nie krzy­czała, nie wyma­chi­wała agre­syw­nie rękami, jak miała to w zwy­czaju, kiedy się kłó­ci­li­śmy, nie cedziła gwał­tow­nie słów jak w chwi­lach, kiedy na serio coś spie­przy­łem i nie­na­wiść dźwię­czała gło­śno o jej drobne białe ząbki. Jej słowa pły­nęły z lodo­wa­tego pust­ko­wia, na któ­rym ska­mie­niałe szczątki miło­ści zostały pogrze­bane pod pięt­na­sto­sto­pową war­stwą wiecz­nej zmar­z­liny. Sły­sza­łem je i widzia­łem skry­wa­jące się za nimi potwory. Patrzy­łem jej w oczy i widzia­łem dwie małe kałuże pustki w miej­scach, gdzie daw­niej skrzyło się świa­tło. Coś w niej pękło, tak jak ja stała się cho­dzącą otchła­nią gniewu. Jej roz­go­ry­cze­nie ude­rzało w moje plecy jak bicz i cięło skórę do kości. Se me cla­va­ron sus pala­bras como un mil­lón de dimi­nu­tos cuchil­los.

Jej mrok, jej cię­żar były tak bli­sko, że nie mogłem oddy­chać.

– Jesteś do niczego, kurwa.

Słowa przez sekundę zawi­sły w powie­trzu. Musiała mnie wymi­nąć, przejść za moimi ple­cami, żeby wró­cić do salonu. Zbli­żyła się więc do mnie… i znie­ru­cho­miała. Stała tuż za mną, czu­łem cie­pło jej ciała aż nazbyt bli­sko mojej skóry.

– Do niczego.

Była za bli­sko. Jej słowa brzmiały za ostro, jej ton był jak nóż wbity w plecy.

Gniew eks­plo­do­wał mi w piersi. Chcia­łem ją odsu­nąć, więc poru­szy­łem ramie­niem w tył i odwró­ci­łem się, żeby dać jej do zro­zu­mie­nia, że naru­sza moją prze­strzeń oso­bi­stą. Stała jed­nak zbyt bli­sko. I była za niska. Tra­fi­łem ją łok­ciem w nos. Mach­nęła rękami i zato­czyła się do tyłu. Szklanka wypa­dła jej z ręki i roz­trza­skała się na pod­ło­dze. Melisa zro­biła dwa kroki wstecz, kiedy nagle zaha­czyła o coś stopą. Chciała zła­pać się za twarz, ale znów odru­chowo mach­nęła ramio­nami: jedno wycią­gnęła do góry, dru­gie w tył. Wpa­dła ple­cami na nasz tani stół kuchenny, ude­rzyła weń z takim impe­tem, że blat roz­trza­skał się na kawałki. Łoskot tłu­czo­nego szkła był jak dźwięk tysiąca sen­nych kosz­ma­rów.

Melisa – sie­dząca na pod­ło­dze wśród szkla­nych odłam­ków, z roz­kwa­szo­nym nosem – pod­nio­sła na mnie wzrok. Wargi jej drżały, ręce się trzę­sły, ale brze­mię wście­kło­ści w jej oczach przy­tło­czyło mnie i zmiaż­dżyło. W tym jed­nym spoj­rze­niu spa­dły na mnie wszyst­kie nasze kłót­nie, wszyst­kie oskar­że­nia, każda uncja jej nie­chęci. Stro­skane prze­pro­siny, które zakra­dały mi się do ust, zamarły i zde­chły. Ze słów została gula w gar­dle.

Ude­rzy­łem wła­sną żonę, matkę mojej nie­ży­ją­cej już córki, łok­ciem w twarz.

Pró­bo­wa­łem ode­pchnąć miłość mojego życia w taki spo­sób, w jaki można ode­pchnąć czło­wieka, który pró­buje cię okraść.

Chcia­łem ją od sie­bie odsu­nąć, ponie­waż była winna mojego bólu, a jej słowa raniły. Wcale nie byłem do niczego. Niczym nie zawi­ni­łem. To jej wadliwe geny zabiły mi córkę. Czy­ta­łem dzie­siątki arty­ku­łów o tym, że zazwy­czaj nie da się wska­zać kon­kret­nej przy­czyny bia­łaczki u dzieci, ale w tam­tym momen­cie byłem od nich wszyst­kich mądrzej­szy. Przej­rza­łem ją na wylot. To była jej wina, do kurwy nędzy, to przez jej nie­dba­łość za późno odkry­li­śmy, że nasze dziecko cho­ruje. Wie­rzyła w Boga, ale może wie­rzyła za słabo, i ten jej nie­do­sta­tek wiary nie pozwo­lił nam doświad­czyć cudu. Posia­da­nie dziecka od początku było jej pomy­słem. Była winna wszyst­kiemu, co wyda­rzyło się póź­niej.

Wstała chwiej­nie i lewą ręką zła­pała się za roz­kr­wa­wiony nos. Zako­le­bała się jak zepsuta mecha­niczna zabawka, spoj­rzała na krew na dłoni, znów prze­nio­sła wzrok na mnie. W biał­kach jej oczu było za dużo czer­wieni, za dużo mikro­sko­pij­nych naczy­nek kre­ślą­cych mapę wie­lo­mie­sięcz­nej roz­pa­czy.

Kobiety są jak filary – zmie­nia się tylko to, co lub kogo pod­trzy­mują. Jeśli zabie­rzemy kobietę, zostaje pusta prze­strzeń i mnó­stwo gruzu. Kiedy pod­nio­sła do oczu drugą rękę i ujrzała krew ze skóry poha­ra­ta­nej o roz­bity stół, nogi ugięły się pod nią i znów opa­dła na pod­łogę. Odsu­nęła się pośpiesz­nie od szkla­nego bała­ganu, a ja poczu­łem, że w ślad za swoim drob­nym cia­łem pocią­gnęła cały świat. Usia­dła na zim­nej tera­ko­cie i objęła się ramio­nami w ochron­nym geście – cho­ciaż wie­dzia­łem, że gdy­bym chciał, mógł­bym bez więk­szego wysiłku wyrwać jej ręce z bar­ków. Skłę­biona we mnie złość mogła wybuch­nąć w każ­dej chwili.

Cząstka mnie pod­po­wia­dała, żebym pod­szedł, uklęk­nął, pomógł Meli­sie wstać i bła­gał o wyba­cze­nie, wyja­śnił, że to był po pro­stu nie­szczę­śliwy wypa­dek, w jakiś spo­sób cof­nął czas i odczy­nił wyrzą­dzone szkody. Jed­nakże inna część, która wyda­wała mi się bliż­sza i sil­niej­sza, chciała po pro­stu zosta­wić Melisę, wypchnąć z mojego życia tę kobietę, którą łączyła z naszym nie­ży­ją­cym anioł­kiem więź wcale nie słab­sza od mojej. Niech krwawi w samot­no­ści. Ponie­waż nie mogłem sta­wić czoła ani samemu sobie, ani mojej żonie, zosta­wi­łem ją sie­dzącą na pod­ło­dze i zamkną­łem się w łazience.

Wzią­łem gorący prysz­nic, tak długi, że dło­nie mi się pomarsz­czyły i upodob­niły do bla­dych obcych pają­ków na koń­cach ramion. Woda kłuła mnie w twarz, aż w końcu wysty­gła. Nie przej­mo­wa­łem się tym. Rze­czy­wi­stość znaj­do­wała się po dru­giej stro­nie drzwi, któ­rych nie chcia­łem otwo­rzyć. Rzu­ci­łem ręcz­nik na pod­łogę i wycią­gną­łem się na kafel­kach.

W któ­rymś momen­cie Melisa wstała. Usły­sza­łem wście­kły wer­bel jej kro­ków na pod­ło­dze, obwiesz­cza­jący moż­liwą eks­plo­zję… która jed­nak nie nastą­piła. Zanim w końcu wymkną­łem się z łazienki, oczami wyobraźni widzia­łem, jak rzuca się na mnie z wyszcze­rzo­nymi zębami i paznok­ciami goto­wymi drzeć mi skórę na strzępy za to, co zro­bi­łem; widzia­łem, jak wycho­dzi z pokoju z wiel­kim odłam­kiem szkla­nego blatu w dłoni.

Ona jed­nak zamknęła się w pokoju Anity. Ciąg kro­pe­lek krwi pro­wa­dzący do drzwi, plama przy klamce. Pod­sze­dłem bli­żej i usły­sza­łem dobie­ga­jące z dru­giej strony chli­pa­nie. Prze­sie­działa tam kilka godzin. Ja w końcu zasną­łem na sofie przed tele­wi­zo­rem. Leciał stary film o statku kosmicz­nym, który wraca z pie­kła.

Kiedy obu­dzi­łem się następ­nego dnia, Melisy nie było. Obok resz­tek kuchen­nego stołu zna­la­złem liścik: wra­cała do rodzi­ców, któ­rzy miesz­kali w Orlando. „Nie szu­kaj mnie”, brzmiało zakoń­cze­nie. „To, co nas łączyło, stało się pokar­mem dla robac­twa”.

Rozdział 5

Dzie­sięć dni po tym, jak ude­rzona przeze mnie łok­ciem Melisa prze­wró­ciła się i roz­biła stół kuchenny, dosta­łem pocztą papiery roz­wo­dowe. Pod­pi­sa­łem je i dzień póź­niej ode­sła­łem z powro­tem. Mia­łem pie­nię­dzy na jakieś dwa tygo­dnie, nie wię­cej, a rachunki nie prze­sta­wały się pię­trzyć. Na myśl o tym, że miał­bym w pracy spo­ty­kać się z ludźmi, dreszcz prze­cho­dził mi po ple­cach.

Godzi­nami włó­czy­łem się po domu bez celu. W powie­trzu przez całe dnie nio­sło się jed­no­stajne brzę­cze­nie, jakby u sąsiada dzia­łał tele­wi­zor, który nie odbiera żad­nego pro­gramu. Nie­ustanny dźwięk dopro­wa­dzał mnie do szału – i jed­no­cze­śnie wta­piał się w tło jak szmer pra­cu­ją­cej lodówki. Ukry­wa­łem się przed nim w pokoju Anity. Sia­da­łem po tej stro­nie łóżka, po któ­rej, wtu­liw­szy twarz w poduszkę, wciąż mogłem poczuć zapach jej łagod­nego szam­ponu.

Cza­sami zasy­pia­łem z pła­czem na pod­ło­dze. Kiedy indziej nie spa­łem przez kilka dni z rzędu, aż bez­sen­ność zaczy­nała mnie przy­pra­wiać o mdło­ści. W te noce i dnie, kiedy jed­nak spa­łem, drę­czyły mnie sny o Ani­cie. Znów ją przy­tu­la­łem. Znów łasko­ta­łem. Juga­mos con sus muñecas otra vez. Jej głos, śmiech i ener­gia prze­ni­kały wszystko. Za każ­dym razem, gdy przy­cho­dziła do mnie we śnie, budzi­łem się z pła­czem i pła­ka­łem tak długo, aż ze zmę­cze­nia zasy­pia­łem ponow­nie.

***

Któ­re­goś dnia, mniej wię­cej tydzień po odej­ściu Melisy, usły­sza­łem tupot małych stó­pek przed drzwiami jej pokoju. Wstrzy­ma­łem oddech i wysze­dłem do przed­po­koju. Nikogo nie zoba­czy­łem. Pokoje były puste. W domu nie było żad­nych małych stóp. Dźwięk roz­legł się tylko w mojej gło­wie.

Sta­łem tak i nasłu­chi­wa­łem, prze­peł­niony nadzieją. Nic. Po chwili zaczą­łem błą­dzić myślami i dosze­dłem do wnio­sku, że dobrze byłoby się prze­wie­trzyć. Nie pamię­ta­łem już, kiedy ostatni raz wysze­dłem na dwór, kiedy jed­nak zsze­dłem z werandy, ude­rzyło mnie, w jak opła­ka­nym sta­nie są ota­cza­jące mnie domy. Zawsze miesz­ka­łem w gor­szych dziel­ni­cach i ta oko­lica rów­nież nie nale­żała do szcze­gól­nie zamoż­nych, ale poma­zane ściany, obła­żąca farba i zardze­wiałe bal­kony źle się zesta­rzały. Dawno nikt nie kosił traw­nika. Na ulicy stały albo dawno porzu­cone samo­chody, z któ­rych kół uszło już powie­trze, albo wręcz wypa­lone wraki. W oddali dostrze­głem idącą dziew­czynkę. Uty­kała na jedną nogę.

Szła w moją stronę. Sta­łem bez ruchu. Brudną kolo­rową sukienkę dziew­czynki zdo­biły kre­sków­kowe zwie­rzątka z prze­ro­śnię­tymi gło­wami. Pła­kały. Dopiero teraz zwró­ci­łem uwagę na twarz dziecka: dziew­czynka musiała mieć jakąś ranę głowy, bo obfi­cie krwa­wiła. Krew spły­wała jej po lewej skroni i policzku na szyję, bark i dalej w dół ręki. Przy­sta­nęła w pół kroku i uśmiech­nęła się do mnie. Jeden ząb miała wyszczer­biony dokład­nie tak samo jak Anita.

Ści­snęło mnie w sercu. Zro­bi­łem krok w przód, żeby zoba­czyć, czy mogę jej jakoś pomóc. Zde­rzy­łem się ze ścianą. Miej­sce ulicy zajął przed­po­kój.

Zaczy­nało mi odwa­lać. W ogóle nie wysze­dłem na dwór.

W nocy nie mogłem zasnąć.

Myśla­łem o mojej matce, o tym, jak leżała nie­przy­tomna na sofie albo przez cały dzień nie wsta­wała z łóżka i tylko od czasu do czasu mam­ro­tała nie­zro­zu­miałe urywki roz­mów z che­micz­nego snu pły­ną­cego w jej żyłach. Może anioły, które widziała, zma­te­ria­li­zują się, kiedy dam sobie w żyłę. Może hero­ina pomoże mi znów zoba­czyć Anitę. Może świat roz­topi się w odpo­wied­nio zmik­so­wa­nym nar­ko­ty­ko­wym kok­tajlu.

***

Następ­nego dnia wpadł Brian. Jako jedyny z moich zna­jo­mych poja­wił się na pogrze­bie Anity. Na cmen­ta­rzu stał przy samo­cho­dzie i nie ode­zwał się ani sło­wem, ale jego obec­ność wiele dla mnie zna­czyła. Zadzwo­ni­łem póź­niej do niego i powie­dzia­łem, że chcę cze­goś spró­bo­wać. Przy­je­chał po dwóch godzi­nach. Przy­pa­li­li­śmy metę. Pach­niała jak palony pla­stik. Mia­łem wra­że­nie, że ktoś, kto sie­dzi mi w czaszce, cią­gnie za korze­nie moich zębów, ale ból na jakiś czas osłabł i poczu­łem oso­bliwy przy­pływ ener­gii. Więc przy­pa­li­li­śmy znowu.

Mijały godziny. Brian mówił o fil­mach i inte­re­sach. Narze­kał na rząd i opo­wia­dał o kra­jach z pań­stwową służbą zdro­wia. Twier­dził, że dru­gim strzel­cem w zama­chu na JFK była jakaś sta­ro­winka. Słu­cha­łem go i czu­łem, jak impulsy elek­tryczne prze­pły­wają mi po nogach. Myśl o spa­niu kom­plet­nie wywie­trzała mi z głowy. Sie­dzie­li­śmy do późna, gada­li­śmy, oglą­da­li­śmy filmy i pali­li­śmy. Mia­łem ochotę bie­gać i walić pię­ściami w co popad­nie. A potem posze­dłem się odlać. Po dro­dze do łazienki miną­łem pokój Anity.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki