Demony Oksytanii - Serzysko Tomasz - ebook + audiobook + książka

Demony Oksytanii ebook i audiobook

Serzysko Tomasz

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tajemne znaki, zagadkowe morderstwa i stowarzyszenie, które nie cofnie się przed niczym...

Południowa Francja. Niewielkim miasteczkiem Rennes-le-Château wstrząsają wieści o brutalnych zabójstwach księży kościoła Świętej Marii Magdaleny. Kiedy zaniepokojony proboszcz parafii prosi o pomoc miejscowych policjantów, ci pozostają obojętni i bagatelizują problem.

W tym samym czasie Oliver Monroe, profesor archeologii na jednej z amerykańskich uczelni, odbiera od swojej przyjaciółki Kate Evans tajemniczy telefon z prośbą o pomoc i niezwłoczne udanie się do Francji. Wskazówki, jakie od niej dostaje, kierują go na trop makabrycznych mordów. Zagadki nie da się jednak rozwiązać bez powrotu do tego, co działo się w Rennes-le-Château za probostwa François Bérengera Saunière’a. Rozpoczyna się niebezpieczna gra, w trakcie której Oliver będzie musiał nie tylko rozszyfrować mnóstwo znaków, lecz także uwolnić porwaną Kate i odnaleźć zabójcę księży. Finału tej historii nie sposób przewidzieć.

 

Znasz „Kod Leonarda da Vinci”? Myślisz, że wiesz już wszystko?

Tomasz Serzysko w najnowszej książce zaprasza Czytelników do zmierzenia się z sensacją najwyższej próby z odniesieniami do historii, opowieści niesamowitych i teorii spiskowych na temat największej tajemnicy Kościoła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 441

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 48 min

Lektor: Tomasz Serzysko

Oceny
3,6 (12 ocen)
3
4
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karmel-itka

Całkiem niezła

Ogólnie bardzo przyjemnie napisany thriller. Dużo z Dana Browna, choćby wątek Graala. Niemniej podobało mi się ☺️
00
lena1666

Całkiem niezła

Sama historia w porządku-ładnie wymyślona i poprowadzona, ale po drodze zbyt dużo było jak dla mnie szczegółowych opisów tras i miejscowości. Akcja często zwalniała, a rozwiązania (przynajmniej jak dla mnie) zbyt oczywiste np. chrobot pod podłogą.
00
Edytadat1985

Nie oderwiesz się od lektury

Miłe zaskoczenie w porównaniu z poprzednią częścią,fajnie się czytało, polecam.
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023

© Copyright by Tomasz Serzysko, 2023

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Małgorzata Piotrowicz

Korekta: Renata Kufirska-Biegajło

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna

Zdjęcie autora: © Aleksandra Bryła

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-67654-15-9 (EPUB); 978-83-67654-16-6 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dla Aleksandry

za uświadomienie, że od szczęścia

dzieli nas czasem jedna wiadomość

Demony umieją sprawiać,

by ludzie postrzegali rzeczy nieistniejące tak,

jak gdyby istniały one naprawdę.

Laktancjusz

Dalibóg, rzeźba jest nowa – stworzyłem ją

bowiem dziś w nocy, śniąc o dziwnych miastach –

sny są zaś starsze niźli zadumany Tyr,

zamyślony Sfinks, niźli wiszące ogrody Babilonu.

Howard Phillips Lovecraft,

FAKTY

Compagnie du Saint-Sacrement – tajemne stowarzyszenie Kościoła katolickiego założone w 1630 roku przez Henriego de Lévisa, rekrutujące swych członków w przeważającej liczbie spośród duchownych zakonu jezuitów. W późniejszych latach przyjmowało w swe szeregi również ludzi świeckich, zwłaszcza tych wysoko postawionych. Na określenie stowarzyszenia jego członkowie w rozmowach między sobą używali francuskiego słowa assemblée, oznaczającego zgromadzenie, lub enigmatycznego skrótu AA. O ile o samej organizacji wiemy sporo – głównie za sprawą René de Voyera d’Argensona, który w traktacie Annales de la Compagnie du Saint-Sacrement obszernie przedstawił jej historię – o tyle rozwinięcia powyższego skrótu po dziś dzień nie dane nam było poznać. Wiadomo natomiast, że najbardziej ortodoksyjni członkowie Towarzystwa Świętego Sakramentu byli rekrutowani do formacji zwanej Sainte Milice. Utworzona z myślą o wspólnym praktykowaniu żarliwych modlitw sekcja Świętej Milicji z czasem w coraz większym stopniu angażowała się w sprawy wspólnoty, choć podejmowane przez nią działania nie są w pełni znane. Przyczyna nietypowej dyskrecji obowiązującej w szeregach Towarzystwa pozostaje dla nas zagadką. Choć oficjalnie rozwiązano je w 1666 roku, za rządów Ludwika XIV, nieformalnie istniało jeszcze przez co najmniej trzysta lat, a jego członkowie działali przez ten czas w wielu miastach Francji. I – być może – działają do dzisiaj...

WSTĘP
RENNES-LE-CHÂTEAU, POŁUDNIOWA FRANCJA,21 STYCZNIA 1917 ROKU, GODZINA 23.00

Od ponad godziny Jean Rivière siedział przy biurku w posiadłości przy Rue de la Salasse. Wynajął pokój tylko na dobę; był pewny, że jego gościnna wizyta w małej mieścinie nie potrwa dłużej niż kilka godzin. Miał nadzieję wrócić do siebie jeszcze przed końcem dnia. Jednakże to, czego dowiedział się wcześniej tego wieczoru, pokrzyżowało mu plany i zmusiło do opóźnienia wyjazdu. Nigdy by nie przypuszczał, że jedna spowiedź wywróci całe jego życie do góry nogami.

Ślęczał nad kartką papieru, nerwowo ściskając w dłoni pióro. Co chwila zerkał na zegarek i odwracał się niespokojnie, jak gdyby czegoś się obawiając. Serce biło mu jak oszalałe, gdy rozdygotanymi dłońmi ocierał pot z czoła. Ale nie zamierzał się poddać. Wiedział bowiem, że jest jedyną osobą na świecie zdolną do przekazania potomnym sekretu człowieka, który najpewniej o świcie będzie już martwy.

– Muszą się dowiedzieć... – szepnął pod nosem tak cicho, że ledwo sam siebie dosłyszał.

Ostatnie pociągnięcie pióra. Ostatnia litera.

Zerwał się z krzesła, opuścił pokój i chwiejnym krokiem pokonał korytarz. Udał się schodami w dół i wyjrzał na zewnątrz. Mgła zdążyła już opaść. Niedobrze – pomyślał. Ktoś mógłby go zauważyć. Rozglądnął się po ulicy i prędko dostrzegł, że w okolicy nie było żywej duszy. Zdecydował się podjąć ryzyko.

Refleks księżyca w kałużach. Przejmująca cisza z rzadka tylko przerywana cykaniem świerszczy.

Stanął u wrót kościoła. Wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i złożył ją wpół. W tamtej chwili nie był już spowiednikiem, a jedynie grzesznym posłańcem. Popełnił bowiem najcięższe przestępstwo kościelne, łamiąc sigillum sacramentale[1]. Postąpił wbrew prawu kanonicznemu, żeby umierający mógł zaznać spokoju. Dla niego samego nie było już odwrotu. Uniósł wzrok i przeżegnał się.

Z duszą na ramieniu przestąpił próg kościoła, by powierzyć tajemnicę demonowi, który odtąd miał być jej strażnikiem przez następne sto lat.

ROZDZIAŁ 1
CARCASSONNE, 45 KILOMETRÓW NA PÓŁNOC OD RENNES-LE-CHÂTEAU, 22 KWIETNIA 2017 ROKU, GODZINA 6.30

– Proszę opowiedzieć raz jeszcze, co zdarzyło się ubiegłej nocy.

Wielebny Auguste Babineaux kurczowo zacisnął dłonie, usłyszawszy to pytanie po raz trzeci w ciągu ostatnich dwóch godzin. Poczuł ukłucie w klatce piersiowej, a serce podeszło mu do gardła na myśl o tym, że jest zmuszony po raz kolejny przywołać wspomnienie z zeszłego wieczoru. Nerwowo przełknął ślinę i rozchylił wargi, ale nie wyrzekł nic, jak gdyby w jednej chwili uświadomił sobie, że słowa nie są w stanie opisać tego, czego doświadczył. Napił się wody ze szklanki stojącej na stole, po czym sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej chustkę i przetarł nią twarz. Następnie wstał bez słowa i powoli skierował się w stronę drzwi, po czym udał się wzdłuż korytarza prowadzącego do wyjścia z komisariatu przy alei Henriego Goûta w Carcassonne.

Siedzący naprzeciw inspektor François Malinot nie pojął zrazu zaistniałej sytuacji. Obrócił się na krześle i spojrzał w lustro weneckie, zza którego przesłuchanie uważnie obserwował dziennikarz Jérémie Blanc. Policjant wzruszył ramionami, nie komentując zachowania księdza. Po dwunastu godzinach spędzonych w pracy nie miał już sił dociekać motywów irracjonalnych urojeń proboszcza kościoła w Rennes-le-Château. Zebrał leżące na biurku papiery, których większość stanowiły materiały dostarczone mu przez Blanca. Pokryte plamami od kawy wycinki artykułów z gazet ułożył na spód, a obydwa protokoły ze wstępnego przesłuchania Babineaux, sporządzone przez dwóch niezależnych policjantów przed jego przybyciem, umieścił na wierzchu.

Podwójny wywiad zwykle nie był rutynowym postępowaniem, bowiem wykonywano go jedynie w przypadku, gdy istniały wątpliwości co do wiarygodności świadka. Mogło mieć to miejsce tylko w dwóch sytuacjach; po pierwsze – gdy przesłuchiwany mijał się z prawdą, po drugie zaś – kiedy opowiadał tak niestworzone historie, że trudno było w nie uwierzyć. Babineaux reprezentował ten drugi typ świadka.

Zarówno Malinot, jak i jego podwładni byli świadomi powszechnego zainteresowania opinii publicznej i mediów dziwnymi doniesieniami płynącymi z Rennes-le-Château w przeciągu ostatnich trzech miesięcy. I chociaż to nie komisariat przy alei Henriego Goûta miał pierwotnie zajmować się tą sprawą, ostatecznie to właśnie na barkach pracujących tam policjantów spoczął obowiązek prowadzenia owego śledztwa.

Jakby zamieszania wokół całej sprawy było mało, Blanc – jako wieloletni przyjaciel Malinota – nalegał na przesłuchanie Babineaux w jego obecności. Pomimo sympatii inspektora do dziennikarza nie było mu to na rękę. Jakikolwiek artykuł w „La Gazette du Sud-Est” niósł bowiem za sobą groźbę rozszerzenia się zainteresowania śledztwem poza mury miasta, na co nie można było pozwolić. W związku z tym wszelkie działania podejmowane przez lokalną policję musiały odbywać się w największym sekrecie, a wszystkie informacje rzucające nowe światło na sprawę musiały pozostać poufne. Nietrudno zatem domyślić się, że Malinot – pomimo niezrozumiałej zgody, jaką wyraził na udział Blanca w przesłuchaniu – odetchnął z ulgą tuż po nagłym opuszczeniu pokoju przez Babineaux.

Inspektor zerknął raz jeszcze na zeznania księdza. Tylko głupiec by w to uwierzył – pomyślał, po czym wstał zza biurka i opuścił pomieszczenie. Na korytarzu czekał już na niego Blanc.

– Chcę zobaczyć zeznania.

– Prośba równie bezczelna, co ton, jakiego używasz wobec inspektora francuskiej policji – odparł Malinot, niewzruszony zuchwałym żądaniem Blanca. Nie zamierzał zwalniać kroku. – Chciałeś być przy przesłuchaniu. Dostałeś to, o co prosiłeś, a teraz daj mi spokój, bo muszę odpocząć. To był długi dzień.

– Nie rozumiesz. – Dziennikarz zagrodził mu drogę, ironicznie się uśmiechając. – Ta sprawa...

– Ta sprawa nie jest twoją sprawą! – przerwał mu Malinot. Miał już dość węszących wszędzie dziennikarzy. – Myślisz, że to zabawa? Zachowujesz się jak dziecko próbujące ułożyć puzzle, w których brakuje paru elementów. Nie dostaniesz ich. – Ominął Blanca i ruszył przed siebie. Dziennikarz jednak nie ustępował.

– Otwórz wreszcie oczy, François! – wrzasnął, przesadnie gestykulując, jak to miał w zwyczaju. – Trzy zabójstwa w ciągu trzech miesięcy...

– Dwa zabójstwa – poprawił go Malinot. – Babineaux żyje.

– Kwestia czasu – roześmiał się Blanc. – Naprawdę uważasz, że te sprawy nie są powiązane? Dwóch księży, ba, proboszczów tej samej parafii ginie w krótkim odstępie czasu, a gdy trzeci przychodzi błagać o pomoc, jego obawy zostają zbagatelizowane. Niech zgadnę, mówił to samo, co dwóch poprzednich? Opowiedział tę samą niepojętą historię, której francuska policja nie uznała za wystarczająco wiarygodną, nawet kiedy usłyszała ją z trzech różnych ust? Myślicie, że zamknięcie Ebelinga, tego organisty, załatwiło sprawę? Najwidoczniej nie, skoro on siedzi w więzieniu, a kolejny klecha zgłasza się do was. Kto jeszcze musi umrzeć, żebyście wreszcie wzięli się do roboty?! – Ostatnie zdanie niemalże wykrzyczał. Malinot nie wytrzymał.

– Posłuchaj mnie uważnie, Jérémie. – Odwrócił się i spojrzał mu prosto w oczy, zbliżając się na odległość wystarczającą, aby czuli swe oddechy. – Nie interesuje mnie twoja praca i nie będę narażał śledztwa tylko po to, żebyś napisał kolejny artykuł, który będziesz mógł oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. Jeszcze chwila i o tej historii dowie się cała Francja, a wtedy ty nie będziesz już miał monopolu na tę sprawę, a mnie żandarmeria zwali się na głowę. Masz więc wybór: albo poczekasz, aż zakończymy śledztwo i wtedy machniesz siedmiostronicowy, trzymający w napięciu artykuł o tym, jak całe Carcassonne żyło w strachu przez trzy miesiące, ale dzielni policjanci położyli kres tajemniczym morderstwom, albo napiszesz teraz krótką notkę i za dwa dni będziemy tu mieli dziennikarzy z całej Francji. A wtedy stracisz swoją kurę znoszącą złote jajka! – powiedział niemal jednym tchem, po czym cofnął się, odwrócił i rzucił za siebie: – I nie chcę przeczytać o tym w jutrzejszym wydaniu „La Gazette du Sud-Est”.

Dziennikarz westchnął. Na korytarzu rozległy się kroki odchodzącego Malinota. Wbrew przestrodze inspektora Blanc nie zamierzał jednak odpuścić. Na pewno nie teraz, kiedy trafiła mu się taka sprawa. Mimo całej irytacji, jaką wypełniła go wymiana zdań z policjantem, musiał przyznać, że ten znał go jak nikt inny. Inspektor doskonale wiedział, że ambicja młodego dziennikarza nie pozwoli mu wypuścić z rąk takiej szansy. Rozmowa z Malinotem uświadomiła Blankowi, że to wszystko jest bardziej skomplikowane, niż myślał. Dotarło do niego, że sam nie da sobie rady. Potrzebował pomocy.

– Źle ci było? – wykrzyczał za inspektorem, gdy ten miał już zniknąć za progiem swojego gabinetu. Malinot tylko rzucił mu spojrzenie wyrażające zażenowanie, którego powody znali jedynie oni dwaj.

Blanc wyciągnął z kieszeni marynarki wykałaczkę i włożył ją pomiędzy wargi. Odwrócił się i odszedł.

ROZDZIAŁ 2

Po wejściu do swojego gabinetu Malinot rozsiadł się w fotelu, splótł ręce na głowie i zastygł w tej pozycji. Po kilku sekundach rozprostował kark i sięgnął po telefon komórkowy. Wybrał spośród wielu kontaktów numer, po czym przyłożył telefon do ucha.

– Adrien, niech ktoś odwiezie tego księdza do domu – powiedział niemal natychmiast, gdy usłyszał głos swojego podwładnego po drugiej stronie. – Powinien być jeszcze gdzieś w pobliżu, poszukajcie na Henriego Goûta.

Rozłączył się. Przez jego głowę przemknęła spontaniczna lawina niepojętych myśli, której nie był w stanie zatrzymać. Nie potrafił pojąć, jaki rodzaj szaleństwa wiedzie siedemdziesięcioletniego, schorowanego klechę czterdzieści pięć kilometrów z położonej pomiędzy postrzępionymi pasmami górskimi zaściankowej miejscowości departamentu Aude do średniowiecznego miasta Oksytanii. Rozmyślał, jaki rodzaj obłędu musiał zawładnąć umysłem proboszcza, że podejmuje on wędrówkę wzdłuż wąskiej drogi otoczonej lasami i polami tak rozległymi, że nawet w przepojonym nocną aurą blasku księżyca na bezchmurnym niebie trudno szukać ich końca. Nie umiał rozstrzygnąć, czy irracjonalność postępowania księdza może stanowić niepodważalny dowód na słuszność jego zeznań. Jeśli tak, to czy Malinot – ograniczony francuskim systemem prawnym, w którym prym wiodą sztywne reguły i nie ma miejsca na dowolność – może przyznać mu rację?

Przytłaczające go myśli związane ze śledztwem przeplatały się ze sprawami osobistymi, których Malinot do tej pory unikał jak ognia. Nigdy bowiem nie przywiązywał wielkiej wagi do własnego życia prywatnego, a wszelkie emocje dusił w zarodku, gdy tylko czuł, że mogą nim zawładnąć. Ale teraz pojawił się on, Jérémie Blanc, którego postać budziła w inspektorze skrajne uczucia, i w którego obecności z niezrozumiałych względów nie potrafił zachowywać się racjonalnie. Być może Malinot nie różnił się tak bardzo od targanego niedorzecznymi urojeniami księdza, a odmienność ich obaw wynikała z odmiennego stosunku do wiary, której inspektor nie ufał? Każdy musi zmagać się ze swoimi demonami – przemknęło mu przez myśl.

Dźwięk telefonu przerwał niekończące się rozmyślania.

– Inspektorze, musi pan to zobaczyć... – powiedział Adrien Cartier, z którym Malinot rozmawiał kilka minut wcześniej.

– Jeśli go znaleźliście, odwieźcie go po prostu do domu, nie mam już sił na...

– Spotkałem go, ale naprawdę nalegam, żeby pan tu przyszedł – wyrzekł z niepokojem w głosie Cartier. Inspektor westchnął ciężko, żeby rozmówca pojął jego niezadowolenie.

– Dobra, biorę kluczyki i jadę...

– To nie będzie konieczne, jesteśmy pod komisariatem.

Malinot zmarszczył brwi; zastanawiało go, czy ten dzień kiedyś się skończy.

– Zaczekajcie.

Zarzucił marynarkę na ramiona i owinął się szalem, po czym opuścił swój gabinet. Skierował się w stronę wyjścia, mijając po drodze jednego z policjantów, który rzucił mu dziwnie niepokojące spojrzenie. Inspektor zlekceważył to jednak i szedł dalej, by po chwili dotrzeć do drzwi frontowych. Pchnął je – poczuł, jak opór ustępuje niewspółmiernie lekko do użytej przez niego siły. W tym samym momencie drzwi się uchyliły, a zza nich wyłoniła się sylwetka postaci, którą Malinot zapamiętał zgoła inaczej z rozmowy sprzed pół godziny.

– Proszę mnie wpuścić... Ja nie mogę tam wrócić... Proszę... – wyjąkał Babineaux, który w żaden sposób nie przypominał owego spokojnego, cichego klechy, z którym inspektor bezskutecznie próbował rozmawiać wcześniej tego poranka. Nagle proboszcz jednym ruchem otworzył drzwi na oścież i wparował do środka, jak gdyby gnany naprzód przez niewidzialną siłę, której obecność wyczuwał tylko on jeden. Malinot odruchowo odsunął się i oparł o ścianę, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie zobaczył.

Babineaux, którego nienagannie ułożone, siwe włosy delikatnie spływały wcześniej po ramionach, był teraz kompletnie łysy, a spod podartej miejscami odzieży kapały krople krwi, które klecha nieumyślnie rozsmarowywał po podłodze. W jego na wpół rozpiętej sutannie brakowało koloratki – zamiast niej pod szyją widniały trzy pręgi ran, z których również obficie sączyła się krew. Na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie wyrytych jakimś tępym narzędziem. Z kolei jego oczy, w których w czasie rozmowy z inspektorem można było spostrzec jedynie ledwie dostrzegalny niepokój, płonęły teraz ogniem histerii. Takim ujrzał go Malinot, gdy lekkim pchnięciem otworzył drzwi.

– Proszę usiąść i się uspokoić! – rzucił Cartier, który wparował do komisariatu tuż za księdzem; po chwili dołączył do niego inny policjant. Adrien Cartier zwrócił się wówczas do inspektora: – Przepraszam, wpadł w jakiś szał, kiedy chciałem go odwieźć do Rennes-le-Château. Siedział pod latarnią na skrzyżowaniu przy Camille Desmoulins.

– A ta krew? – zapytał Malinot głosem pełnym zdumienia. – Jak on wygląda, co mu się stało?

– Nie wiem, inspektorze – odparł Cartier, z trudem oddychając. – Takiego już go znalazłem, nie chciał powiedzieć.

Ostatnich słów Malinot już nie zarejestrował. Całą swoją uwagę skupił bowiem na dźwięku migawki aparatu w telefonie, który dobiegł go zza pleców.

– Powiedziałem ci, żebyś tu nie węszył! – wycedził przez zaciśnięte zęby do zbliżającego się wolnym krokiem Blanca. Ten jedynie schował telefon do kieszeni i minął inspektora; kąciki jego ust uniosły się w ironicznym uśmiechu, gdy otarł się ramieniem o Malinota. Opuścił komisariat, tym razem na dobre.

Tymczasem inspektor w mgnieniu oka stłamsił w sobie złość i uprzejmym gestem poprosił księdza, aby ten usiadł na jednym z krzeseł znajdujących się w poczekalni. Po kilku sekundach zastanowienia Babineaux niechętnie go posłuchał. Malinot natomiast zajął miejsce obok i dyskretnie nakazał swoim podwładnym, aby zostawili ich samych.

– Proszę się uspokoić – zwrócił się do niego życzliwym tonem. – W obecnej chwili naprawdę nerwy nie są wskazane.

– Ja... Ja nie wiem, jak to się stało – wymamrotał ksiądz, wodząc mętnym wzrokiem po poczekalni. – Tak szybko... Nic nie mogłem zrobić.

– Spokojnie, wszystko po kolei. – Łagodne słowa, jakimi teraz zwracał się do Babineaux, w niczym nie przypominały przepełnionego goryczą krzyku, którym chwilę wcześniej obdarował Blanca. – Przypomina sobie ojciec, kto mu to zrobił?

– Nie... Niczego nie pamiętam.

– A ostatnia rzecz, której ojciec jest pewien? Po wyjściu stąd, co się dalej działo? – zapytał Malinot dociekliwym tonem. Zdecydował się odtworzyć drogę klechy od momentu, kiedy ten opuścił pokój, do czasu, gdy odnalazł go Cartier. A przynajmniej chciał spróbować.

– Ja naprawdę... Nic... Niczego nie pamiętam. – Gorączkowo przetarł twarz rękawem sutanny. – Tylko błysk... Błysk i muzyka... A pomiędzy nimi...

– Co pomiędzy nimi? – Inspektor zniżył głos.

– Słowa... esem... esem... esem... – wyszeptał. – Nic więcej, to wszystko, co pamiętam...

Malinot spuścił wzrok i wyprostował się na krześle. Dotarło do niego, że majaczenie księdza w niczym mu nie pomoże. Zdecydował się zakończyć rozmowę i wrócić do niej, gdy Babineaux dojdzie do siebie.

– Proszę się nie martwić. – Położył dłoń na jego ramieniu. – Osobiście zajmę się tą sprawą i doprowadzę ją do koń...

Przerwał. W momencie, gdy jego dłoń ześlizgnęła się po ramieniu klechy wprost na jego plecy, poczuł dziwnie ciepłą ciecz otulającą jego palce. Odruchowo cofnął rękę i spojrzał na nią – wówczas zorientował się, że chwilę wcześniej nieumyślnie brodził w ciemnoczerwonej posoce pokrywającej grzbiet Babineaux, z wolna teraz spływającej po jego palcach w dół na nadgarstek. Ujrzał, jak mankiet koszuli łapczywie pochłania krew, której strugi leniwie spływały na materiał.

– Proszę się odwrócić – rzekł do księdza neutralnym tonem. Gdy ten zastosował się do prośby Malinota, inspektor chwycił za brzegi na wpół rozdartej sutanny i pociągnął na boki, rozrywając ją aż do samego dołu. Wzdrygnął się na sam widok pleców Babineaux, szepcząc pod nosem: – Co jest...

ROZDZIAŁ 3

To, co tamtego poranka ujrzał inspektor francuskiej policji, François Malinot, na zawsze wryło mu się w pamięć. Nigdy wcześniej ani też nigdy później nie doświadczył widoku tak okropnego, aby na samą myśl o nim, nawet kilka lat po całym zdarzeniu, dostawać mdłości. Gdyby nawet istniało słowo mogące choćby w połowie oddać ogarniające go w tamtej chwili uczucie – mieszaninę obrzydzenia, strachu i niepokoju – inspektor nie byłby w stanie go użyć. W jednej chwili zdało mu się, że to, co ścisnęło go za gardło i sprawiło, że zaniemówił, jest tym samym doznaniem, które przywiodło Babineaux do komisariatu przy alei Henriego Goûta. Tym samym, które nie pozwoliło księdzu po raz trzeci powtórzyć swej historii prosto w oczy inspektora.

– Cartier, zabierz go do szpitala przy chemin de la Madeleine, niech dwóch naszych pilnuje go cały czas, rozumiesz? Cały czas – rzucił do młodego policjanta, tamten tylko kiwnął głową, nie dociekając, co ujrzał Malinot na plecach klechy.

Podczas gdy inspektor wolnym krokiem skierował się do swojego gabinetu, Adrien zbliżył się i wyciągnął dłonie w stronę Babineaux, chcąc pomóc mu wstać. Ten jednak niespodziewanie zerwał się z miejsca i rzekł do niego:

– Nie ma potrzeby, chłopcze, wszystko ze mną w porządku.

Niewypowiedziane zmieszanie ogarnęło obecnych. Jeszcze chwilę wcześniej zrozumienie bełkotu wydobywającego się z zakrwawionych ust proboszcza kościoła w Rennes-le-Château graniczyło z cudem, a jego niezborne ruchy uniemożliwiały mu podjęcie jakiegokolwiek racjonalnego działania. Teraz natomiast stał przed nimi wyprostowany, sprawiając wrażenie jedynej opanowanej osoby w towarzystwie. I chociaż podarta sutanna oraz prawie całkowity brak włosów na głowie nadawały mu wygląd nieco groteskowy – brzmiał przekonująco. W porównaniu ze starcem nawet Malinot malował się teraz jako człowiek przygarbiony, niespełna rozumu i niedowierzający własnym oczom.

Do momentu wypowiedzenia przez księdza tej dziwnej kwestii inspektor zdążył już oddalić się od obecnych na kilka kroków. Jednakże usłyszawszy słowa klechy, powoli obrócił głowę i spojrzał za siebie, a w jego wzroku można było dostrzec brak sił na skonfrontowanie się z zaskakującym obrotem wydarzeń, którego był świadkiem. Nie domyślał się jednak, że największe zaskoczenie miało dopiero nadejść.

– Ojciec chyba żartuje – rzekł Malinot. – Nigdzie samego ojca nie puścimy. Nie z takimi ranami.

– Ranami? – odparł zdziwiony klecha, a jego głos był nie do poznania. – Zdaje mi się, że poczułbym, gdyby coś mi dolegało, chłopcze. Nic mi nie jest, naprawdę.

– Niech ksiądz sobie z nami nie pogrywa. – Inspektor stracił cierpliwość i przy końcu swej wypowiedzi był już obok Babineaux, wskazując, żeby ten się odwrócił. Starzec uczynił, jak mu kazano.

– Skoro trzeba – wyrzekł bez przekonania i stanął do Malinota tyłem. Ten jedynie odgarnął na bok krawędzie wcześniej rozdartej przez siebie sutanny i oniemiał.

– Co jest, szefie? – Dobiegł go głos jednego z policjantów, ale nie odpowiedział. Rozkazał zaprowadzić księdza do swojego samochodu, oznajmiając obecnym, że sam odwiezie go do domu.

– A szpital? I co z Ebelingiem, mamy go wypuścić? – zapytał Cartier.

Nie wiedział, co bardziej go zdziwiło – nagła poprawa stanu zdrowia Babineaux czy dziwne zachowanie jego przełożonego. Zdawać by się mogło, że w tej całej sytuacji to właśnie wahania nastrojów klechy mogły budzić większe obawy i zaniepokojenie wśród postronnych osób. Postronnych, a więc takich, które nie znały François Malinota. Każdy, kto obcował z inspektorem na co dzień, wiedział, że jest on człowiekiem opanowanym, apodyktycznym i gorliwie trzymającym się swoich przekonań, nawet gdy owe nie były w pełni słuszne. Z tego powodu wycofanie się Malinota ze swojego wcześniejszego pomysłu zastanowiło Cartiera i zmusiło go do zadania pytania, na które jednak nie otrzymał odpowiedzi. Inspektor zniknął za zakrętem korytarza prędzej, niż ktokolwiek zdążył spostrzec. Policjanci odprowadzili księdza do stojącego nieopodal komisariatu peugeota 207, przy którym zaczekali wraz z nim na Malinota.

Ciekawość kazała Adrienowi Cartierowi zerknąć na plecy proboszcza parafii w Rennes-le-Château, gdy ten kierował się w stronę wyjścia. Pośród postrzępionych brzegów sutanny duchownego nie dostrzegł jednak niczego godnego uwagi.

ROZDZIAŁ 4

Zbyt wiele myśli kotłowało się w głowie Malinota, aby był w stanie po prostu skupić się na jeździe. Pędził wtenczas wąską Route de Limoux, biegnącą krętym szlakiem wzdłuż rzeki Aude. Po swojej prawej stronie miał te same rozległe lasy, które kilka godzin wcześniej mijał roztrzęsiony Babineaux, nieświadomy wówczas, że przyjdzie mu wracać w już zgoła innym nastroju. Trudno tu jednak mówić o jakiejkolwiek odczuwalnej poprawie. Klecha sprawiał bowiem wrażenie, że zupełnie nie pamięta, co tak właściwie przywiodło go do miasta i – co bardziej istotne – w jakim stanie tam się znalazł.

Trudno powiedzieć, czy inspektora bardziej irytowała obecność zadowolonego z siebie staruszka na tylnym siedzeniu, wesoło pogwizdującego i liczącego wiatraki majaczące w oddali, czy to, że po raz pierwszy od dawna wróci do domu z poczuciem, że nie wypełnił swojej powinności. Ile by dał, żeby cała ta historia z rana nigdy się nie wydarzyła, a sprawa zabójstw z Rennes-le-Château była wciąż jedynie kolejnym leniwie toczącym się śledztwem, którego akta zapewne utoną w stosie innych spraw o wiele mniej istotnych, ale za to liczniejszych i łatwiejszych. Jednakże w obecnej sytuacji sprawa dwóch zaginionych proboszczów kościoła Świętej Marii Magdaleny przybrała kolosalne rozmiary w oczach Malinota, który nie był w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o dziwnych znakach, którymi opatrzone były plecy Babineaux przez krótką chwilę – tak krótką, że tylko jemu udało się je dostrzec. Tak właśnie uważał – ani przez sekundę nie przeszła mu przez głowę myśl, że być może to były urojenia, nieprzespana noc, złe samopoczucie lub rozkojarzenie po rozmowie z dziennikarzem, który nieprzerwanie patrzył mu na ręce i żądał od niego sensacji. Ot, odnalazł ją, specjalnie dla Blanca! Oto ukazała mu się na krótką chwilę, po czym zniknęła w okamgnieniu. Próżno było jej szukać, jak gdyby nigdy nie istniała... Nie, ona tam była! A skoro była wtedy, to musi być i teraz.

– Niech ksiądz wysiądzie. – Zahamował gwałtownie sekundę przed wypowiedzeniem tych słów. Zerknął w lusterku na tylne siedzenie.

– Chyba jeszcze nie dojechaliś...

– Nie! Nie dojechaliśmy, zaraz dojedziemy, ale teraz wysiadamy, no już! – Wyjątkowo niecierpliwie otworzył drzwi od swojej strony i zrobił kółko wokół samochodu tak, że po sekundzie był już przy drzwiach Babineaux. Uchylił je, a ksiądz, który do tej pory czuł się wyjątkowo swobodnie w towarzystwie inspektora, spojrzał na niego z niepokojem. Opuścił samochód i stanął przed Malinotem lekko zgarbiony.

– Proszę się odwrócić – rzekł nieco bardziej oficjalnym tonem niż przed kilkunastoma sekundami.

– Jeśli tak trzeba... – wymamrotał Babineaux, zupełnie zaskoczony nagłym obrotem spraw.

Powtórzyła się sytuacja sprzed trzydziestu minut i Malinot ponownie rozchylił brzegi sutanny księdza. Tym razem jednak wiedział, czego szukać i żaden widok nie był w stanie wpędzić go w tak wielkie oszołomienie, jak to miało miejsce w komisariacie. Z wolna odgarnął strzępy sukni, które splątane ze sobą częściowo zamykały dostęp do pleców Babineaux. Wreszcie je ujrzał, ale – ku jego rozczarowaniu – nie było na nich śladu po tym, co przyszło mu zobaczyć za pierwszym razem. Były czyste, nieskazitelne, bez skazy, sincère.

Z wolna się cofnął, a gdy to uczynił, słońce – które do tej pory pozostawało ukryte za gęstymi porannymi chmurami – przemknęło w ułamku sekundy pomiędzy dwoma obłokami, oświetlając przez krótką chwilę niewielki fragment ciała Babineaux wystający spomiędzy brzegów sutanny. Ten jeden moment wystarczył, aby w inspektorze ponownie rozbudziła się nadzieja na udowodnienie samemu sobie, że się nie mylił.

– Proszę to zdjąć, szybko! – krzyknął do klechy, gdy ten miał już szczerą chęć wracać do samochodu i kontynuować podróż.

– Ale niech pan mi powie dlaczego.

– No już! Zaraz znowu zaświeci! – Tym razem nie czekał, aż ksiądz zareaguje; doskoczył do starca jednym susem i sam zdarł z niego resztki sutanny. Niemal w tej samej chwili odwrócił go w stronę wschodu, gdzie nad pagórkami i lasami przepasanymi wstęgą delikatnej mgły unosiło się słońce, jak na razie schowane za obłokami.

– Co pan robi?! – wycedził Babineaux.

– Czekamy. – Malinot nie silił się na tłumaczenia. Zamiast tego z niecierpliwością wyczekiwał następnego przebłysku światła. Wtenczas gdzieś w oddali ujrzał falę jasności, pędzącą wprost na nich. Zdało mu się, że samą tylko siłą woli rozgonił chmury, robiąc miejsce kolejnemu promieniowi słońca.

Czas dłużył się nieubłaganie, gdy stali tak obaj bez ruchu. Malinot przygnieciony własnymi myślami nie odbierał żadnych bodźców z wyjątkiem wzrokowych. Nie docierały do niego nawet marudzenia Babineaux, a dłoń, którą trzymał na ramieniu klechy, z każdą sekundą zaciskała się coraz mocniej. Wreszcie, gdy światłość przesuwająca się po ziemi była już nie więcej niż kilka metrów od nich, Malinot uwolnił starca z uścisku, a sam odsunął się i spojrzał na jego plecy.

Choćby sprowadzić na to wyjałowione południowym słońcem pole całą rzeszę ateistów, chrześcijan, religioznawców, teologów, fizyków i reszty świeckich uczonych, żaden z nich nie byłby w stanie wytłumaczyć tego, co właśnie zobaczył Malinot. Jednak bez względu na to, jak bardzo racjonalnym i trzeźwo myślącym człowiekiem był inspektor, nie mógł on w żaden sposób zaprzeczyć swemu odkryciu. Powoli ustawił się naprzeciw stojącego tyłem do niego księdza i wnet przypomniał sobie, jak wyglądały jego plecy, gdy po raz pierwszy je ujrzał.

Poszargane, jak gdyby wyryte dłutem w ciele schorowanego starca rany ociekały czarną, lakowatą, ciągliwą krwią, która była zbyt gęsta, aby oderwać się od powierzchni skóry i swobodnie opaść na posadzkę. Zagłębienia, którymi usiane były plecy klechy, wypełniało białe robactwo, wypełzające z wolna z ich wnętrza, by po chwili na powrót zanurzyć się w głąb szczelin. To jednak nie krew ani rany napawały wówczas Malinota obrzydzeniem – to dynamika obrazu najgorszego plugastwa, jakie przyszło mu kiedykolwiek zobaczyć. To wcale nie troska o zdrowie księdza nakazała inspektorowi wydać rozkaz o zabraniu go do szpitala. To paskudny akt spowitych czarną posoką resztek ludzkiego ciała zsynchronizowany z odgłosem taplających się w niej larw podświadomie kazał mu odsunąć od siebie niebezpieczeństwo i wysłać Babineaux jak najdalej od niego.

Jednakże były to tylko wspomnienia. Obraz, który ukazał się Malinotowi w chwili, gdy światło padło na plecy proboszcza, w niczym nie przypominał tego sprzed ponad pół godziny.

Gdy promień wschodzącego słońca objął plecy Babineaux, przez krótką chwilę nie działo się nic. Inspektor zmarszczył wówczas brwi i z wielkim niepokojem zaczął wodzić wzrokiem po każdym centymetrze skóry księdza, starając się dostrzec choćby ułamek okropieństwa, które ujrzał wcześniej. Niczego takiego jednak nie zobaczył. Zwrócił natomiast uwagę na niejednolity odcień skóry Babineaux, która miejscami z każdą chwilą stawała się jaśniejsza, formując dziwaczne wzory przypominające blizny, które zdawały się odbijać padające na nie światło. Różnica ta z początku nie była wyraźna, jednak z czasem nie dało się jej przeoczyć. Wszystko trwało nie więcej niż kilkadziesiąt sekund, po których słońce znów schowało się za chmurami, a osobliwe blizny zniknęły w jednej chwili.

Malinot zbliżył się do księdza, który przez cały czas trwania tego dziwacznego zjawiska pozostawał w bezruchu, nie będąc świadomym, jak wielki spektakl rozgrywa się właśnie na jego ciele. Klecha odwrócił się z wolna i zakrył ramiona resztkami sutanny. Wyglądał na zmęczonego, choć inspektorowi ciężko było ocenić jego stan, gdy sam wciąż pozostawał pogrążony w głębokim zdumieniu. Bez słowa wskazał księdzu miejsce na tylnym siedzeniu samochodu. Zatrzasnął za nim drzwi, a sam usiadł z przodu. Odpalił silnik i ruszył przed siebie.

Nie odezwał się już ani słowem aż do samego Rennes-le-Château. Nawet nie skupiał się na drodze. Był w stanie myśleć jedynie o tym, co ujrzał na plecach starca.

ROZDZIAŁ 5

Ostatni zakręt przed wjazdem do miasta. Gdyby tylko Malinot nie pozostawił myśli daleko za sobą na brukowanej drodze gdzieś pomiędzy Couffoulens a Cornèze, ujrzałby teraz majaczące w oddali, spowite mętnym powietrzem pagórki, u podnóży których w nieregularnych odstępach leżały niewielkie miejscowości o nazwach znanych jedynie tutejszym. Wlokąc się w górę wąskiej drogi, nie zwracał uwagi na bijące w oczy poranne słońce, którego promieni tak bardzo pragnął jeszcze kilkanaście minut wcześniej. Nie był jednak pewny, czy przyniosły mu one satysfakcję, czy raczej jeszcze bardziej utwierdziły w przekonaniu, że nie ma pojęcia o prowadzonym przez siebie śledztwie.

Beznadziejną sytuację Malinota potęgowało to, że żadna z rzeczy, które ujrzał w przeciągu ostatnich dwóch godzin, nie mogła być uznana za dowód w sprawie morderstw proboszczów kościoła Świętej Marii Magdaleny w Rennes-le-Château. Ani bowiem jego abstrakcyjne objawienia, ani tym bardziej irracjonalne zeznania Babineaux nie mogły zostać włączone do materiału dowodowego. Co więcej – żadna z tych rzeczy nie była wystarczająco wiarygodna, aby mogła zostać przedstawiona opinii publicznej lub przełożonym Malinota w Tuluzie. I chociaż sporządzono protokół z przesłuchania księdza, on również był zbyt fantastyczny, aby mógł pomóc w rozwikłaniu sprawy.

Jedyną poszlaką, na której mógł polegać inspektor, była postać Babineaux. Twierdząc tak, nie miał jednak na myśli ani jego zeznań, ani tego, że ksiądz najprawdopodobniej jakimś cudownym sposobem umknął śmierci albo – jak wolał myśleć Malinot – odwlókł ją w czasie. Najcenniejsze dla policjanta było bowiem ciało klechy, które zdawało się pomostem pomiędzy nim a czymś, czego pochodzenia nie był w stanie na ówczesną chwilę ustalić. Z tego powodu musiał za wszelką cenę utrzymać Babineaux przy życiu.

Wąska droga prowadziła ich pośród pokrytych wyblakłą dachówką domów o kremowo-beżowych ścianach. Na pierwszym z nich, tuż po prawej, jeszcze przed wjazdem do miasteczka, Malinot ujrzał tablicę z napisem:

Les fouilles sont interdites sur le territoire de la commune de Rennes-le-Château[2]

W rzeczy samej – przed laty roiło się tu od poszukiwaczy tanich sensacji, jak zwykł nazywać ich inspektor. Przyjeżdżali zazwyczaj wieczorami, rozbijali namioty na stromych wzniesieniach, na których położone było miasto, i czekali, aż domostwa ogarnie ciemność, a ostatni mieszkańcy ułożą się do snu. Wówczas rozpoczynali swój zbrodniczy proceder. Brak było jednak jakiegokolwiek zamysłu w ich działaniach, bowiem kopce rozsiane były niemalże wszędzie: na podwórkach, pod wieżą Magdala, a szczytem wszystkiego było rozkopanie ogródka, w którym rosły cukinie. Wtenczas nawet pomimo młodego wieku Malinot doskonale rozumiał zainteresowanie turystów miastem, sam jednak nigdy nie podzielał ich entuzjazmu. Rennes-le-Château było dla niego jedynie miejscem spędzania weekendów. Uwielbiał to niewielkie miasteczko, ale nie za jego historię. W znacznie większym stopniu doceniał bowiem otaczające je wzniesienia o nierównych zboczach, pokryte wypłowiałą od południowego słońca roślinnością, która wówczas wydawała mu się cenniejsza od jakiegokolwiek skarbu znanego ludzkości.

Skłamałby jednak, gdyby powiedział, że wszechobecna aura pogoni za bogactwem nie miała na niego żadnego wpływu. W rzeczy samej pociągał go zapach tajemnicy, której nikt nie odkrył, chociaż wielu próbowało. I teraz – kiedy po raz pierwszy od dwudziestu paru lat odwiedził to miejsce – poczuł go ponownie.

Może wydawać się dziwne, że nawet w obliczu toczącego się od trzech miesięcy śledztwa nie znalazł czasu na osobiste przesłuchanie mieszkańców Rennes-le-Château. Zdecydował się w tej kwestii polegać na swoich podwładnych, ale najwidoczniej nie przyniosło to zadowalających rezultatów. Nagle uświadomił sobie, że popełnił błąd, który być może kosztował życie dwóch księży, jednak nie zamierzał się tym zadręczać. Jeden klecha wciąż był przy życiu i w obecnej sytuacji najważniejsze było utrzymanie go w tym stanie przynajmniej do momentu rozwikłania sprawy. Żadnych więcej błędów – poprzysiągł sobie.

Nagle droga zwęziła się i wjechali pomiędzy budynki, których ściany przylegały bezpośrednio do jezdni, tak że nie było miejsca na pobocze. Po chwili ujrzeli z prawej strony klepisko, na którym stały dwa samochody kempingowe. Po lewej stronie, w budynku wyglądającym na dawną oborę, znajdowała się restauracja Anges et Licornes o żółtych drzwiach wejściowych. Dalej, po prawej stronie wzdłuż drogi ciągnął się murek, za którym niewielkie krzewy przysłaniały częściowo Château des Hautpoul, którego pobrużdżone ściany z dwóch stron okolone były wieżami o sklepieniach z czerwonych dachówek.

Im dalej brnęli w głąb miasteczka, tym bardziej przypominało ono to, co już widzieli. Kolejne domy z zewnątrz niczym nie różniły się od tych, które mijali wcześniej. Malinot, znudzony powtarzającymi się widokami, z niecierpliwością czekał na miejsce, w którym Grand Rue rozwidlała się na dwie ścieżki. Jedna z nich prowadziła pod kościół Świętej Marii Magdaleny. Gdy dotarł w końcu do skrzyżowania, skręcił w prawo i po chwili zatrzymał samochód, blokując ulicę wiodącą do kościoła.

Wysiedli. Auguste Babineaux nie był już w tak dobrym nastroju, jak przed kilkunastoma minutami, kiedy Malinot niemal siłą wyciągnął go z auta. Z wolna otworzył drzwi, uważając przy tym, aby nie uderzyć nimi o ścianę budynku. Wygramolił się na zewnątrz i spojrzał w niebo, jak gdyby szukając odpowiedzi na pytanie, co począć dalej. Nie otrzymawszy takowej, spojrzał na Malinota lękliwym wzrokiem. Inspektor nie był skory do rozmowy, toteż klecha ze spuszczoną głową udał się po cichu w stronę świątyni. W tym czasie Malinot wyjął z kieszeni marynarki telefon komórkowy i zadzwonił do Adriena Cartiera, każąc mu wysłać do Rennes-le-Château dwóch funkcjonariuszy, którzy dwadzieścia cztery godziny na dobę mieli nie spuszczać Babineaux z oczu. Następnie podążył śladem księdza, kierując się w stronę kościoła. Stanął przed wejściem, które okryte drewnianym daszkiem wspartym na kamiennych filarach znajdowało się we wnęce budynku.

Nie wchodził do środka, a jedynie zerknął pobieżnie na fasadę świątyni, po czym spuścił wzrok w dół na portal. Nie był imponujący. Można by wręcz rzec, że jego prostota odstraszała potencjalnych gości przed wejściem do kościoła. Jak gdyby cichym głosem szeptała im do ucha: odejdź, niczego tu nie znajdziesz. Były to jednak zwodnicze podszepty. W istocie inskrypcje na portalu były wyjątkowo skomplikowane, ale Malinot w żaden sposób nie potrafił pojąć ich przesłania. Zrezygnowany zawiesił wzrok na jednym z napisów – tym najbardziej oczywistym.

– Straszne miejsce, prawda? – Nagle zerwał się wiatr, a inspektorowi zdało się, że usłyszane przez niego słowa były jedynie zlepkiem głosek wypowiedzianych gdzieś daleko stąd, a przytarganych w to miejsce przez powiew porannego wiatru. – Straszne, hę?

Dopiero powtórzone po raz kolejny stwierdzenie uświadomiło Malinotowi, że usłyszane słowa nie pochodzą z oddali, a jedynie zza jego pleców. Inspektor odwrócił się gwałtownie i ujrzał za sobą staruszka z odpalonym papierosem między wargami.

– W rzeczy samej – wyrzekł Malinot, a starzec zaciągnął się po raz kolejny. – Upiorne.

ROZDZIAŁ 6

Pomimo wszelkich starań nie był w stanie biec szybciej. Czuł piekący żar wypełniający go od środka, który zdawał się nie maleć, nawet gdy przystawał na moment, by zaczerpnąć powietrza. Miał wrażenie, jakby z każdym wdechem jego płuca wypełniały się rozżarzonym pyłem węglowym, który nie wiedzieć skąd wziął się w powietrzu. Spoglądał bowiem to w górę, to w dół i nigdzie nie mógł dostrzec choćby śladu płomienia. Przestrzeń rozpostarta wokół niego spowita była mgłą, przez którą tylko gdzieniegdzie prześwitywały smugi światła. Nie były jednak wystarczająco intensywne, aby oświetlić powierzchnię, na której stał.

Czuł woń siarki przeplataną zapachem amoniaku, który cucił go i pobudzał, gdy tylko tracił siły i zamierzał upaść nieprzytomny na ziemię. Choć bardzo się starał, nie potrafił biec prosto. Co chwilę uchylał się i kłaniał, jakby smagany uderzeniami, których świadomy był tylko on sam. W jednej chwili zatrzymał się. Zdało mu się jednak, że nie zrobił tego z własnej woli – raczej coś niewytłumaczalnego kazało mu przestać gnać; jak gdyby jakaś niewidzialna siła rozkazała mu się poddać, choć wcale nie wiedział, na jakie okropieństwo w ten sposób się naraża.

Z początku odniósł wrażenie, że nie tylko przystanął, ale i bezwolnie wstrzymał oddech. Mimo to nie odczuwał już duszności, która jeszcze przed momentem tak go trapiła. Doznając chwilowej poprawy, rozejrzał się wokół, ale nie dostrzegł niczego poza mgłą otulającą go tak, że spoglądając w dół, nie był w stanie dostrzec niczego poniżej swoich kolan. Wówczas uniósł wzrok i spojrzał przed siebie. Wytężył zmysły i spostrzegł otaczający go krajobraz, który teraz powoli wyłaniał się z morza mgły. Obserwował nieregularne kształty owych zrogowaciałych ścian, omiatanych od wieków powiewami ognistego wiatru, zdającego się płynąć bez wytchnienia wśród wyżyn o formach tak przedziwnych, że nikt o zdrowych zmysłach nie posądziłby ich o ziemskie pochodzenie. Bo choć kosmiczne figury przyjmowane przez przedwieczne skały obudziłyby w każdym z żyjących trwogę i zmieszanie, on w jakiś nieznany nawet sobie samemu sposób czuł bliskość tej intrygującej i nieprzeniknionej aury tajemnego świata.

Zamknął oczy i odwrócił się. Poczuł niosący orzeźwienie powiew chłodnej bryzy, po którym ponownie przyszła woń siarki, a na końcu rześki zapach przypominający ten unoszący się w powietrzu tuż po burzy. Jednakże porywisty wiatr zwiastujący huragan miał dopiero nadejść. Nagle poczuł bowiem, że smagany powiewami silnego wichru ledwo jest w stanie utrzymać się na nogach. Dwa pierwsze podmuchy zniósł całkiem dobrze, lecz trzeci powalił go na kolana. Wówczas dopiero rozwarł powieki i ujrzał obraz, który zdawał się nijak nie pasować do otaczającej scenerii.

Wśród pustynnego, wyjałowionego krajobrazu dostrzegł w oddali postać kobiety o długich włosach pokrytych grubą warstwą pyłu. W prawej ręce dzierżyła róg, a lewą przytrzymywała na grzbiecie konia, który – zwrócony do niego bokiem – wydawał się pobierać pokarm z koryta. Długowłosa pani wnet zadęła w instrument, a jego przeszywający, monotoniczny dźwięk sparaliżował go i nie pozwolił mu się skupić. Spostrzegł jednak, że kobieta wcale nie dosiadała rumaka, a raczej unosiła się półprzytomnie za nim, tak że jej stopy zwisały bezwiednie zza grzbietu konia. Z wolna przesuwała się wraz z nim, zakreślając okręgi. Ni stąd, ni zowąd owe okręgi zaczęły się zwężać. Wówczas wierzchowiec i kobieta jeździec zbliżyli się do niego na niebezpieczną odległość. On jednak – wciąż oniemiały – nie był w stanie zareagować ucieczką. W miarę zbliżania się postaci muzyka wydobywająca się z rogu stawała się nie do zniesienia, a źrenice kobiety wydawały się coraz większe, aż wreszcie znikły zupełnie, gdy ta zamknęła oczy.

Zauważył, jak długowłosa pani powoli rozwiera usta, wciąż się zbliżając. Wpatrywał się wyłącznie w pustą przestrzeń w jej pozbawionej zębów paszczy. Dostrzegł jasność bijącą z ciała tej istoty. Światło stawało się intensywniejsze, a w miarę zbliżania się postaci w jego stronę pochłaniało go coraz bardziej, aż wreszcie nie był w stanie dostrzec niczego prócz poświaty wydostającej się z ust kobiety przy akompaniamencie potwornej muzyki wydobywającej się z jej rogu.

ROZDZIAŁ 7
PROVIDENCE, RHODE ISLAND, STANY ZJEDNOCZONE, 22 KWIETNIA 2017 ROKU, GODZINA 7.00

Oliver Monroe być może usłyszałby dzwonek alarmu, gdyby nie to, że od co najmniej trzech tygodni budził się kilka minut przed nim i wyłączał go, nim ten zdążył wybrzmieć i zepsuć mu humor na resztę dnia. I choć budził się wcześnie, wstawał późno. Istotnie – przedwczesna pobudka jeszcze nigdy w przeciągu ostatnich kilku tygodni nie uchroniła go przed zbędnym pośpiechem w drodze do pracy.

Zaraz po wypełznięciu z łóżka udawał się do łazienki i spoglądał w lustro. Sam właściwie nie był pewien, dlaczego to robił. Być może traktował tę czynność jako kolejny sposób na przedłużenie porannego marazmu, który towarzyszył mu każdego dnia o tej porze. Ta codzienna rutyna przygnębiała go bardziej niż sam powód jego nieszczęścia. Bowiem nawet przeglądając się w lustrze, nie widział własnej twarzy, a jedynie powlekane srebrem szkło i fizjonomię kogoś równie bliskiego, co nieznajomego. Nie dostrzegał wówczas teraźniejszości, ale przeszłość, bo odbicie jest zawsze kilka milisekund za rzeczywistością. Pluł na siebie z kiedyś, nie był mądrzejszy niż przed spojrzeniem, ale bardziej ponury.

Ta przygnębiająca refleksja towarzyszyła mu każdego dnia o godzinie siódmej i co gorsza – nie potrafił się od niej uwolnić. Podobnie jak od snu, który nawiedzał go każdej nocy i nie dawał mu spokoju. W żaden sposób nie był w stanie przestać myśleć o dziwnej marze. Na domiar złego irytowało go, że postacie z jego koszmaru wydają mu się wyjątkowo znajome. Co mogła oznaczać kobieta jeździec grająca na rogu, z towarzyszącym jej wierzchowcem, nie miał jednak bladego pojęcia.

Opuścił mieszkanie na rogu Waterman i Brook St. za pięć ósma, czyli o kilka minut za późno, by móc w spokoju dotrzeć na uczelnię. Miał jednak szczęście mieszkać blisko uniwersytetu, dzięki czemu szybkim truchtem zdołał zjawić się tam punkt ósma. Po przekroczeniu Faunce Arch ruszył w kierunku Instytutu Joukowsky’ego, spóźniając się na swój wykład jedynie trzy minuty.

W tę sobotę miał prowadzić niezbyt ciekawe zajęcia dla pierwszego roku na temat historii archeologii pradziejowej, toteż sam nie pałał wielką chęcią zjawienia się na uczelni na czas. Studenci najwidoczniej podzielali jego zamiłowanie do tego przedmiotu, gdyż na wykładzie pojawił się niespełna tuzin osób. Niską frekwencję częściowo usprawiedliwiało to, że był to wykład dodatkowy, a co za tym idzie – nieobowiązkowy. Kiedy Monroe wszedł do audytorium, oni zdążyli już zająć miejsca w ławkach. Zwrócił się do nich nieco bardziej oficjalnym tonem niż zwykle:

– Dobrze, proszę państwa. Dzisiaj porozmawiamy o rozwoju obrzędowości i sztuki na obszarze Mezopotamii w początkach istnienia tamtejszych kultur. Powiedzcie mi, co wiecie na temat...

– Przepraszam, profesorze. – Ujrzał podniesioną dłoń w pierwszym rzędzie.

– Tak, panno Addams?

– Wiem, że to nie w temacie, ale... – Nagle przerwała.

– Proszę mówić, z wielką chęcią porozmawiam o czymś innym niż o tych prastarych nudach. – Na sali wybrzmiał krótki śmiech, a Oliver zwrócił się z powrotem do swojej studentki: – O co więc chodzi?

– Chciałam zapytać... co pan wie o AA?

– Przepraszam, o czym?

– O Compagnie du Saint-Sacrement.

Oliver zrazu nie odpowiedział, gdyż spostrzegł, że na sali zapanowała kompletna cisza. Nie wiedział jednak, czy wynikała ona z tego, że pytanie wydało się wszystkim interesujące, czy raczej wyjątkowo nietrafione. Jego samego wspomniana kwestia w równym stopniu zaintrygowała, co zaniepokoiła, nie spodziewał się bowiem usłyszeć takiego pytania z ust studentki pierwszego roku. Mimo zaskoczenia postanowił udzielić jej odpowiedzi.

– Towarzystwo Świętego Sakramentu... – zaczął. – Jego członkami byli głównie jezuici. Według oficjalnych danych historycznych zostało założone w siedemnastym wieku i istniało w spokoju nieco ponad trzydzieści lat, kiedy to kardynał i pierwszy minister Francji, Jules Mazarin, postawił sobie za cel zlikwidowanie wszystkich tajemnych organizacji. Nie udało mu się to jednak i Compagnie przetrwało. Rozwiązał je dopiero Ludwik XIV w tysiąc sześćset sześćdziesiątym szóstym roku po śmierci Anny Austriaczki. Pomimo takiej decyzji króla członkowie stowarzyszenia nie zamierzali zawieszać działalności i Towarzystwo istniało jeszcze wiele lat po swoim oficjalnym końcu. Niektórzy mówią, że jeszcze w dwudziestym wieku jego członkowie działali w wielu miastach Francji. Prawdopodobnie to w grupie księży zrzeszonych w tym stowarzyszeniu zrodziła się idea misji do krajów Trzeciego Świata i ewangelizacji tamtejszej ludności. Jak pani zapewne wie, to właśnie jezuici byli najliczniejszą grupą misjonarzy, którzy odwiedzali najdalsze zakątki świata. Z tego ich przecież kojarzymy... I to tyle na temat tej wspólnoty. Ciekawi mnie jednak, skąd takie zainteresowanie nimi z pani strony?

Nie zdążyła jednak odpowiedzieć, gdyż zabrzmiał dzwonek telefonu Olivera. Profesor znów zapomniał go wyciszyć. Przewrócił oczami, uśmiechając się do panny Addams, po czym zwrócił się do wszystkich na sali:

– Zastanówcie się, czy macie jeszcze jakieś pytania, spróbujcie jednak utrzymać je w temacie naszych dzisiejszych zajęć. Za chwilę wracam.

Opuścił salę, po czym spojrzał na wyświetlacz: Kate Evans. Nie kontaktowali się, odkąd dwa miesiące temu udała się na staż do Kalifornii. Nie wiedział nawet, co dokładnie tam robi; ani bowiem ona sama, ani nikt na uczelni nie wyjawił mu dokładnego celu jej badań. Musiał przyznać, że z początku jej nagły wyjazd wydał mu się dziwny, jednak ze względu na problemy w życiu prywatnym nie miał czasu zaprzątać sobie głowy podróżami Kate. Szczególnie że oddalili się od siebie na przestrzeni roku poprzedzającego jej staż. Od pamiętnej przygody w Ziemi Świętej minęło sześć długich lat, w czasie których wiele się zmieniło.

Odebrał, lecz nie odezwał się.

– Oliver? – Usłyszał znajomy głos, którego brakowało mu przez ostatnich kilka tygodni. – Jesteś tam?

– Tak – zaczął ponuro, ale prędko zorientował się, że powinien zmienić ton. – Jak się miewasz?

– W porządku, o ile można to tak określić... Powiedz lepiej, jak ty się trzymasz? Słyszałam, co się stało, i od razu chciałam przeprosić, że się nie odzywałam. Mam tyle pracy, że...

– Nie ma problemu. – Natychmiast uciął temat, nie miał ochoty o tym rozmawiać. – Wiesz, dopiero co zacząłem wykład i...

– Posłuchaj, Oliverze – rzekła nieco ściszonym głosem, ignorując zupełnie jego wymijającą odpowiedź. – Wynikła pewna sytuacja, która nie może czekać, a sama nie potrafię się z nią uporać. Ta sprawa ciągnie się już od trzech miesięcy, a ja stoję w miejscu. Brakuje mi pomysłu, jak jej zaradzić.

– Wytłumaczysz mi, o co chodzi?

– Potrzebuję twojej pomocy.

Na te słowa czekał. Wreszcie dostał szansę na wyrwanie się z miejsca, które tak go przygnębiało, choć jeszcze nie wiedział, dokąd dokładnie i w jakim celu miał się udać.

– Możesz powiedzieć, o co właściwie chodzi i w jaki sposób miałbym ci pomóc?

– Nie mogę teraz o tym rozmawiać, chciałam tylko, żebyś wiedział, że cię potrzebuję – wyszeptała, a on uśmiechnął się pod nosem. – Wyślę ci adres, gdzie mnie znajdziesz, ale musisz mi obiecać, że zjawisz się najprędzej, jak tylko będziesz mógł.

– Dobrze – odparł niemal bez wahania; jego ciekawość nie pozwoliła mu powiedzieć czegokolwiek innego. – Ale Kate...

– Postaram się napisać jak najszybciej – oznajmiła, przerywając mu. – Do usłyszenia.

Rozłączyła się. Spojrzał przez okno na dziedziniec przed budynkiem, chowając telefon do kieszeni. Pokręcił głową w geście zdziwienia i wrócił do sali, by dokończyć wykład.

ROZDZIAŁ 8

Tego dnia były to jedyne zajęcia Olivera, toteż gdy tylko skończył, szybkim krokiem popędził do domu. Chociaż Kate zapewniła go, że skontaktuje się z nim lada chwila, wciąż nie otrzymał od niej żadnej wiadomości. Przez całą drogę do mieszkania nerwowo spoglądał na wyświetlacz telefonu. Instynkt podpowiadał mu, że musi być przygotowany na każdą ewentualność. Coś dziwnie niepokojącego w ich porannej rozmowie kazało mu wrócić do mieszkania i spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Sposób, w jaki młoda pani profesor zwracała się do niego, co chwilę ściszając głos aż do półszeptu, sprawiał, że szczerze się o nią martwił. To uczucie przyrównywał do obezwładniającej niemocy, której doświadczył sześć lat wcześniej w Jerozolimie, gdy zostali rozdzieleni, a on nie miał pojęcia, co się z nią dzieje. Wówczas tylko dziwny zbieg okoliczności sprawił, że spotkali się na powrót na jednym z targowisk miasta trzech religii.

Gdyby nie ten zadziwiający telefon z samego rana, z pewnością byłby został w pracy do późna i tylko na kilka godzin wrócił do domu. Od trzech tygodni nie miał najmniejszej ochoty spędzać czasu wolnego w miejscu, które go tak przygnębiało; miejscu, które przypominało mu o czymś, czego pamiętać nie chciał. Jednocześnie przez całą drogę do domu zastanawiał się, skąd Kate wiedziała o wszystkim, co go spotkało? Czyżby kontaktowała się w ciągu tych trzech miesięcy z kimś z jego bezpośredniego otoczenia, kto zdecydował się wyjawić jej, że w rzeczy samej jego ojciec, Felix Monroe, nie żyje?

Perspektywa powrotu do pustego domu, w którym już nigdy nie zastanie ojca – siedzącego na bujanym krześle, oglądającego mecz i klnącego wniebogłosy, bo New York Yankees znów przegrywają – przygnębiała go okrutnie. Być może przez wiele lat pozostawał z nim skłócony, jednakże przygody w Ziemi Świętej uświadomiły mu, ile Felix dla niego znaczył[3]. Dzięki temu ich relacje na przestrzeni sześciu lat poprzedzających jego śmierć uznać należałoby za wyjątkowo dobre. Mimo to czuł, że nigdy nie było między nimi lepiej, niż zanim się poróżnili.

Jednak te rozmyślania nie męczyły go w tamtej chwili aż tak bardzo. Paradoksalnie największą udręką było dla niego to, że koledzy zdecydowali się go odciążyć i przejąć prowadzenie części jego zajęć na jakiś czas. Po stokroć bardziej wolałby bowiem dnie wypełnione pracą, aniżeli ciągnące się w nieskończoność popołudnia, podczas których wracał myślami do tamtego lipcowego poranka, gdy o piątej rano znalazł półprzytomnego Feliksa na podłodze w łazience. Nie myślał w tamtej chwili, co się dzieje, jedynie wyniósł go z mieszkania do stojącego na zewnątrz ambulansu i pozwolił mu odjechać w kierunku Rhode Island Hospital przy Eddy St. Nie sądził, że wówczas po raz ostatni widzi go świadomego.

W szpitalu prędko zdiagnozowano rozległy wylew krwi do pnia mózgu, po czym niezwłocznie przeprowadzono operację, która jednak, jak się później dowiedział od lekarza prowadzącego, miała wyłącznie charakter paliatywny. Dopiero gdy poinformowano go o śmierci ojca, przypomniał sobie, jak niósł jego wiotczejące ciało, które powoli stawało się coraz cięższe, aż wreszcie – zwieszone jak upiorna lalka w jego objęciach – opadło na szpitalne nosze, wrzucone następnie brutalnie do ambulansu. Wizja ta nawiedzała go każdego kolejnego dnia.

A nocami przychodził ten uporczywy koszmar, który wydawał mu się tak znajomy i za nic w świecie nie chciał dać mu spokoju. I chociaż z początku nie miał ochoty dociekać, co może oznaczać ta senna mara, to jednak po trzech tygodniach nieustannych cierpień i nieprzespanych nocy mimowolnie myślał o niej coraz intensywniej. Widok długowłosej kobiety z rogiem w prawej dłoni, siedzącej na dziwnym wierzchowcu, który porusza się w jego stronę po zwężających się okręgach, stawał mu przed oczami za każdym razem, gdy próbował zasnąć. Nie dziwił się zatem, że sypiał źle i krótko. Nie był w stanie spędzić w łóżku więcej niż dwie i pół godziny w ciągu doby, przez co pozostawał przewlekle zmęczony i co gorsza – końca tej męki się nie spodziewał.

Tego typu rozmyślania wypełniły jego drogę powrotną do domu. Po przekroczeniu progu drzwi frontowych mozolnie wgramolił się po schodach i wszedł do mieszkania. Odsunął zasłony, wpuszczając do środka promienie porannego słońca. Nie było jeszcze nawet jedenastej. Zaparzył kawę i zaczął pakować się na wszelki wypadek, gdyby jakiś helikopter miał przylecieć po niego i wylądować na dachu, na którym przecież nie dałoby się wylądować. Na tę myśl roześmiał się cicho. To nie było przecież aż tak dawno temu, chociaż w głębi serca czuł, że okropnie się od tamtej chwili postarzał.

Opadł ciężko na fotel i popatrzył na walizkę. Zdała mu się wyjątkowo mała, choć nie zmartwiło go to. Po raz kolejny wybierał się w podróż, do której nie wiedział, jak się przygotować, nie mając pojęcia, co go czeka. Zanim myśl ta zdążyła wzbudzić w nim jakiekolwiek negatywne emocje, ogarnęła go neutralność, niewytłumaczalna w obliczu wielu dramatycznych zdarzeń, które rozegrały się w jego życiu na przestrzeni ostatnich trzech tygodni. Zdało mu się jednak, że są one bez znaczenia w obecnej sytuacji. Dlaczego by więc nie porzucić tych zmartwień? Dlaczego nie dać się ponieść chwili? Nie istniał bowiem żaden racjonalny powód, by zadręczać się niepotrzebnymi rozmyślaniami na temat spraw, na które wpływu nie miał, zamiast po raz kolejny spróbować... improwizować.

Wówczas uśmiechnął się pod nosem – po raz pierwszy od wielu dni poczuł coś innego niż przytłaczający smutek. Czas wziąć się w garść – pomyślał. Spakował kilka koszul i dwie pary spodni.

Był w drodze do sypialni, gdy nagle usłyszał sygnał wiadomości dochodzący z kieszeni jego marynarki. Sięgnął po telefon i ujrzał na wyświetlaczu imię młodej pani profesor. Bez zbędnego ociągania się odblokował telefon i odczytał wiadomość:

Mme Martínez

40 Allée de la Voûte,

Carcassonne, Oksytania

11000, Francja

W jednej chwili krótkotrwały zapał Olivera osłabł, a on sam zrzucił pościel na ziemię i usiadł na skraju łóżka. Roześmiał się, ale w jego reakcji więcej było zaskoczenia i niedowierzania w to, co czyta, niż rzeczywistej radości na myśl o zbliżającej się podróży. To, że Kate nie była wcale na stażu w Kalifornii – tak jak twierdzili jego koledzy z uczelni – tylko gdzieś daleko za oceanem, nie zrobiło na nim wrażenia. Już dawno bowiem zdążył się przyzwyczaić do panującej na uniwersytecie dezinformacji.

Jego myśli zajmowała zupełnie inna kwestia. Przypomniał sobie bowiem poranną rozmowę z Kate i osobliwy ton, którym się do niego zwracała. Sposób, w jaki z każdą kolejną sekundą szeptała coraz ciszej, aż wreszcie ledwie był w stanie ją usłyszeć, przyprawiał go o dreszcze. Ta sprawa ciągnie się już od trzech miesięcy, a ja stoję w miejscu. Brakuje mi pomysłu, jak jej zaradzić. Te dwa zdania wybrzmiały teraz w głowie Olivera jak dzwon, a on zorientował się, że nie potraktował ich wystarczająco poważnie, gdy pierwszy raz usłyszał je z ust Kate. I choć wciąż nie wiedział, co oznaczają, był w stanie myśleć tylko o jednym – Kate Evans potrzebuje pomocy.

Wówczas ponownie usłyszał dzwonek telefonu i natychmiast wyświetlił wiadomość:

Jérémie Blanc

70 Rue de la République

Akta Piłata, Zstąpienie, rozdział XXV, werset 26

Zawsze wolałeś być Pierwszy, prawda?

O ile po przeczytaniu pierwszej wiadomości poczuł się nieco zmieszany, o tyle w przypadku tej zdało mu się, że kompletnie postradał zmysły. Nie wiedział zupełnie, co oznacza drugi adres, i kim jest Jérémie Blanc. Prędko nacisnął przycisk z ikoną telefonu obok zdjęcia swej przyjaciółki i zadzwonił – odpowiedział mu sygnał poczty głosowej. Wprawdzie nie łudził się, że Kate odbierze, ale mimo wszystko musiał spróbować. Po nieudanym połączeniu wrócił do poprzedniego ekranu i skierował wzrok na przedostatnią linijkę wiadomości. Zdumiało go, że młoda profesor wspomniała o Aktach Piłata.

Wiedział wprawdzie, że w ten sposób nazywano apokryficzną ewangelię powstałą najpewniej w IV wieku naszej ery, jednak samą jej treść pamiętał jak przez mgłę. Kojarzył natomiast, że Akta zostały uznane za apokryf niezgodny z naukami Kościoła pomimo braku jakichkolwiek znamion herezji w ich treści. Pochodzenia nazwy zakazanej ewangelii należało upatrywać w opisanym na jej stronicach procesie skazania Chrystusa, któremu – jak powszechnie wiadomo – przewodził prefekt Judei, Poncjusz Piłat. Było to jednak określenie potoczne. W rzeczywistości bowiem dzieło nazywane było Ewangelią Nikodema – na cześć faryzeusza i członka Sanhedrynu, który był jej domniemanym autorem.

Szybkim krokiem opuścił sypialnię i udał się do salonu. Pod wysokim oknem, rzucającym przerywane smugi światła na drewniane panele, stało biurko, a na nim laptop. Włączył go, otworzył przeglądarkę i wpisał w okienko nazwę ewangelii. Czuł niewypowiedzianą potrzebę zapoznania się z jej pełnym tekstem, a zwłaszcza z fragmentem, o którym wspomniała Kate. Wyskoczyło mnóstwo wyników, ale spora większość nie dotyczyła poszukiwanej ewangelii, tylko pokrewnych dzieł biblijnych. Po kilku sekundach wybrał jedną z dalszych propozycji i otworzył stronę. Wówczas ukazał mu się pozbawiony interlinii tekst, ledwie widoczny na beżowym, kropkowanym tle, tak że Oliver był zmuszony wytężyć wzrok, by cokolwiek przeczytać. Nie był to wprawdzie tekst ewangelii, ale rodzaj streszczenia, w które wplecione były elementy analizy tekstu.

Z opisu wynikało, że utwór podzielony był na trzy księgi. Pierwsza z nich przedstawiała przebieg procesu Jezusa przed Piłatem, druga dotyczyła jego męki w czasie drogi na Golgotę, a o trzeciej znalazł jedynie informację, że jej pełny tekst, lecz bez analizy, zamieszczony został na samym dole strony. Pobieżnie zapoznał się więc z treścią dwóch pierwszych ksiąg, w których mnóstwo było analogii do uznanych przez Kościół Ewangelii, toteż lektura ich nieco go znużyła. Gdy jednak przedarł się przez gąszcz dość obszernego tekstu, w którym pełno było fachowej literaturoznawczej terminologii, i dotarł do księgi trzeciej, uniósł brwi ze zdziwienia. Nosiła ona bowiem tytuł Zstąpienie Chrystusa do Szeolu i – zgodnie z informacjami odnalezionymi na jednej z kolejnych stron – opisywała pobyt Jezusa w piekle po ukrzyżowaniu. O ile dwie pierwsze księgi tworzyły spójną całość, o tyle trzecia wydawała się osobnym tekstem, niezwiązanym z resztą ewangelii. W rzeczy samej – na jednej z kolejnych stron wnet odnalazł informację, że ta ostatnia opowieść jest luźno kojarzona z Aktami Piłata i być może wcale do nich nie należy. Dlaczego zatem Kate wspomniała akurat o niej? Nie zastanawiał się jednak długo nad tym. Prędko pochłonął tekst wzrokiem i odnalazł fragment, o którym pisała w wiadomości Kate. Poprzedzony był długą na dwa rozdziały kłótnią pomiędzy Hadesem a szatanem, w której rozważali oni przyjęcie konającego na krzyżu Chrystusa do otchłani. Pan piekieł – wyraźnie rozważniejszy od swego towarzysza – obawiał się jego mocy, ale szatan wodził go za nos i w końcu przekonał do uwięzienia Jezusa w królestwie ciemności. Gdy jednak ten przybył, wnet podporządkował sobie szatana i uwięził go w otchłani na wieki. A wówczas...

Chrystus obwinił otchłań i niewolników

infernalnych osądził srogo, lecz umarłych powiódł

niebiańskim szeregiem[4]

Monroe wstał i począł nerwowo chodzić po pokoju. To bowiem ten werset zacytowała młoda profesor w wiadomości, najpewniej z nadzieją, że Oliver będzie w stanie go odszyfrować. Niesamowicie jednak przeceniła jego zdolności, ponieważ nie zrozumiał z tego fragmentu kompletnie nic. Co więcej, im dłużej rozmyślał nad sensem przytoczonych słów, tym bardziej zawiłe i niezrozumiałe mu się zdawały. Nie było bowiem żadnego punktu odniesienia, żadnej wskazówki, która mogłaby nakierować go na rozwiązanie. W jaki sposób miał się domyślić, dlaczego Kate wybrała właśnie ten fragment z tak obszernego tekstu? Jak miał zagłębiać się w skomplikowane rozważania i analizy, gdy nie wiedział nawet, od czego zacząć? Niespodziewanie pojawiło się mnóstwo pytań, a on nie znał odpowiedzi na żadne z nich.

Po kilku minutach nieustannej wędrówki z jednego końca pokoju w drugi doszedł do wniosku, że nie jest w nastroju, by rozmyślać nad starym, nikomu nieznanym apokryfem, który pewnie i tak nic nie znaczy. A Kate niech lepiej odbierze telefon, bo znudziła mu się zabawa w zgadywanki. Usiadł i odchylił się na krześle, patrząc w sufit.

W rzeczywistości był na siebie piekielnie zły, że nie potrafił tego rozgryźć. Odczuwał upokorzenie mieszające się gdzieś wewnątrz jego umysłu ze złością. Bowiem z każdą kolejną sekundą rosło w nim przeświadczenie, że przez te sześć lat zdążył się już zupełnie zestarzeć, na skutek czego odwykł całkowicie od rozwiązywania zagadek. Najwidoczniej tym razem potrzebował więcej czasu do namysłu, o ile w ogóle uda mu się wpaść na rozwiązanie, co nie było wcale takie pewne. Mógł przecież kompletnie utracić zdolność logicznego myślenia w procesie przedwczesnego starzenia.

Jednak równocześnie przypomniał sobie słowa Kate, która z dziwną desperacją w głosie prosiła, aby przybył, jak najszybciej tylko zdoła. Nagle na wspomnienie tej wymiany zdań zorientował się, że ma jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia. Przed wyjazdem był zobowiązany skontaktować się z dziekanem i poinformować, że jednak wykorzysta proponowany mu urlop. Ponadto musiał dokończyć pakowanie i wykonać niezbędne przelewy, w tym ten za bilet lotniczy, którego przecież jeszcze nie zakupił. W obliczu presji czasu, jaka na nim ciążyła, podjął decyzję, że nad osobliwym wersetem zastanowi się w trakcie lotu. Teraz czas było ruszać.

ROZDZIAŁ 9

Przekręcił dwukrotnie kluczyk w zamku i zbiegł po schodach w dół na ulicę, gdzie czekała już taksówka mająca zabrać go na lotnisko T.F. Green w pobliskim Warwick. Port oddalony był o ponad piętnaście kilometrów od jego mieszkania, toteż zamówił taksówkę, będąc jednak świadomy sporej sumy, jaką będzie musiał zapłacić za transport. Zajął miejsce na tylnym siedzeniu, a kierowca ruszył przed siebie.

Dziekan Stephen Myers przystał na prośbę Olivera o tygodniowy urlop, jednocześnie dodając od siebie, że jeśli profesor będzie potrzebował więcej czasu wolnego, bez problemu go otrzyma. Jego postawa nie była jedynie wyrazem współczucia dla Olivera, a dowodem najszczerszej przyjaźni, jaka istniała między nimi. Pomimo tego Monroe zapewnił, że po tygodniu wróci do pracy. Nie wyjawił, rzecz jasna, celu wyjazdu. Ba, nie poinformował nawet, że opuszcza miasto. Jeśli powiedziałby komukolwiek, że wyrusza w ślad za Kate Evans, bo ta ma kłopoty, bez wątpienia uruchomiłby lawinę niekorzystnych dla nich obojga zdarzeń i wywołał rozgłos niepożądany w ich obecnej sytuacji. Szczególnie jeśli oświadczyłby, że wybiera się do Francji, gdzie przecież nie powinno jej być.

Poprosił Myersa jedynie o tydzień wolnego, ale miał wątpliwości, czy uda mu się zamknąć tę sprawę w tak krótkim czasie. Było to uwarunkowane wieloma czynnikami, spośród których najistotniejszy zdawał mu się ten, że tak właściwie miał mgliste pojęcie o celu swojego wyjazdu. Mimo że początkowo priorytetem było dla niego odszukanie Kate i bezpieczny powrót do domu, to im dłużej zastanawiał się nad całą sytuacją i wspominał wiadomości od swej przyjaciółki, tym częściej łapał się na tym, że wcale nie myśli o szybkim powrocie do Providence. Znacznie bardziej ciągnęło go do czekających na niego na południu Francji niespodzianek aniżeli do nudnego i monotonnego Rhode Island. Ilekroć rozmyślał nad tym, czy właściwie postępuje, rzucając się w wir niewiadomego, przypominał sobie, że ta sama aura nieprzewidywalności towarzyszyła mu podczas jego pierwszej dalekiej wyprawy sześć lat temu. I choć kilka razy wówczas otarł się o śmierć, cudem jej umykając, nigdy do tej pory nie żałował pochopnie podjętej decyzji. Być może teraz również tak będzie?

Jedyny samolot, który mógł przetransportować go tego dnia przez Atlantyk, startował o siedemnastej czterdzieści, jakkolwiek nie był to lot bezpośredni do Carcassonne. Mimo że w mieście funkcjonowało lotnisko, utrzymywało ono wyłącznie połączenia kontynentalne i to w dodatku jedynie z państwami na zachód i północ od Francji. Oznaczało to, że do Carcassonne można było z łatwością dotrzeć drogą powietrzną z Belgii, Holandii, Portugalii czy Hiszpanii, natomiast taka podróż z państw Europy Wschodniej, a już tym bardziej ze Stanów Zjednoczonych Ameryki, nie była możliwa. Oliver był zmuszony zatem zarezerwować miejsce w samolocie do Tuluzy. Co więcej – mógł mówić o wyjątkowym szczęściu, nie był to bowiem kurs regularny, a czarter wynajęty przez jedno z francuskich biur podróży w celu przetransportowania turystów z powrotem do ich kraju. W związku z tym fortunnym zbiegiem okoliczności Oliver, kupując bilet w ostatniej chwili, zapłacił o wiele niższą cenę, niż miałoby to miejsce w przypadku standardowego lotu.

Teraz, gdy kierował się w stronę lotniska, ponownie rozmyślając nad dziwnymi wiadomościami od Kate, zdał sobie sprawę, że nie zwrócił uwagi na jeden szczegół. Był tak zapatrzony we wspomniane przez nią Akta Piłata, że zupełnie nie przejął się ostatnią linijką wiadomości, w której Kate zawarła być może dość istotną informację: zawsze wolałeś być Pierwszy, prawda? I chociaż znów nie miał bladego pojęcia, o co mogło jej chodzić, odniósł dziwne wrażenie, że za tym niezrozumiałym i urągającym mu pytaniem kryje się większa treść, której do tej pory nie dane mu było pojąć. Poczuł niewielkie ukłucie – jak gdyby szpilkę, którą Kate postanowiła wbić mu tym krótkim zdaniem. Czyżby była zazdrosna o jego osiągnięcia? Zdawało mu się to nie do przyjęcia, jako że młoda pani profesor nigdy nie była zawistna i nawet w czasie ich porannej rozmowy nie sprawiała wrażenia kogoś, kto ma mu coś za złe. Wyglądało to nader podejrzanie, a kobieta brzmiała zupełnie jak nie ona.

Zanim zdążył całkowicie utonąć w rozmyślaniach nad nierozwiązaną zagadką, byli już na miejscu. Taksówka przejechała pod przeszklonym korytarzem i zatrzymała się przed głównym wejściem do terminalu. O dziwo, podróż wyniosła go znacznie mniej, niż przypuszczał. Podziękował kierowcy i wysiadł z samochodu, po czym skierował się w stronę hali głównej lotniska, w której z daleka dostrzegł tłum tłoczących się ludzi.

Przemierzył odległość dzielącą go od miejsca odprawy, bacznie obserwując mijających go podróżnych. Chociaż do startu samolotu zostało mu jeszcze czterdzieści pięć minut, to zdecydował się bez ociągania przejść do strefy bezcłowej. Podszedł do punktu, przy którym siedziała młoda kobieta w służbowym uniformie. Spódniczka nie krótsza niż za kolana, koszula zapięta na ostatni guzik i duże okulary. Wyglądała zupełnie jak... Nie, to nie mogła być ona. Ta, o której myślał, była teraz gdzieś daleko za oceanem, a jedyna droga, by do niej dotrzeć, prowadziła przez apokryficzną zagadkę.

Mimo że do sąsiednich stanowisk ustawiały się długie kolejki, to, przy którym odbywała się odprawa przed lotem do Tuluzy, było kompletnie puste. Oliver umieścił niedużą walizkę na pokrytej gumową matą wadze, a drugą ręką przekazał bilet długowłosej blondynce.