49,99 zł
KULISY PRACY TERAPEUTKI, KTÓRA POMAGAJĄC PACJENTOM, JEDNOCZEŚNIE SAMA SZUKA POMOCY
Lori Gottlieb nagle traci grunt pod nogami i wpada w szpony kryzysu. Jednego dnia przyjmuje pacjentów w swoim eleganckim gabinecie psychoterapeutycznym, a następnego – jej świat staje na głowie i sama ląduje na kozetce u ekscentrycznego, łysiejącego psychoanalityka. Bardzo szybko odkrywa, że dylematy pacjentów niewiele różnią się od jej własnych problemów.
Autorka dzieli się swoimi przeżyciami zarówno w roli psychoterapeutki, jak i pacjentki, z humorem i wielką przenikliwością i prześwietla prawdy i kłamstwa, które wmawiamy sobie oraz innym.
Razem ze swoimi pacjentami wyrusza w emocjonalną podróż przez zagubienie, złość, poczucie braku sensu i strach. W trakcie tej drogi poznaje sposoby na radzenie sobie ze wszystkim, co nas przytłacza.
To niepowtarzalna okazja na zajrzenie do gabinetu psychoterapeuty i doświadczenie dwóch perspektyw.
Dlaczego nawet doświadczonej terapeutce trudno mówić o własnych emocjach?
W jaki sposób się przełamać?
Czy łatwiej jest pomóc, gdy zna się oba punkty widzenia?
*
„Czy chcesz o tym porozmawiać?” to książka absolutnie rewolucyjna w swej szczerości. Inspirująca, nieszablonowa i pełna empatii, ogromnie osobista, a zarazem uniwersalna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 615
Data ważności licencji: 2/27/2030
Tytuł oryginałuMaybe You Should Talk to Someone
Copyright © 2019 by Lori Gottlieb
All rights reserved. Published by special arrangement with Houghton Mifflin Harcourt Publishing Company
Copyright © for the translation by Magdalena Rychlik
Fragment eseju Witamy w Holandii ©1987 by Emily Perl Kingsley. Reprinted by the permission of the author. All rights reserved
Projekt okładki Martha Kennedy
Adaptacja projektu okładki Maria Gromek
Fotografia na okładce © david_franklin / Adobe Stock
Ilustracje w książce © 2019 by Arthur Mount; ©Tata | AdobeStock
Redaktorka inicjująca Milena Rachid Chehab
Redaktorka prowadząca Dominika Ziemba
Redakcja Ewa Witan
Korekta Grażyna Nawrocka, Anna Skóra
Opieka promocyjna Małgorzata Augustyniak | [email protected]
ISBN 978-83-8367-612-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I (Znak), Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
Klasyfikacja zaburzeń psychicznych powinna zostać uzupełniona o poczucie szczęścia. Zaleca się umieszczenie tego pojęcia w kolejnych wydaniach DSM pod hasłem „zaburzenie afektywne typu przyjemnego”. Badania nie pozostawiają bowiem wątpliwości: szczęście jest statystycznie nieprawidłowe, towarzyszy mu cały szereg specyficznych objawów, wiąże się z szeregiem nieprawidłowości poznawczych, które prawdopodobnie odzwierciedlają zaburzenia funkcjonowania ośrodkowego układu nerwowego. Pozostaje tylko jeden argument przemawiający przeciwko owej propozycji – brak negatywnego wpływu szczęścia na funkcjonowanie. Aczkolwiek rzeczony argument należy odrzucić jako pozbawiony wartości merytorycznej.
Richard Bentall, „Journal of Medical Ethics” 1992
Znakomity szwajcarski psychiatra Carl Jung rzekł: „Wiadomo – człowiek zrobi wszystko, posunie się nawet do największego absurdu, byleby tylko ujść własnej duszy”.
[Carl Gustaw Jung, Psychologia a alchemia, tłum. Robert Reszke, wyd. Wrota, Warszawa 1999]
Ale powiedział także:„Kto patrzy do wewnątrz, budzi się”.
Tematem niniejszej książki są zmiany. Jak zainicjować wewnętrzną przemianę człowieka i jak przebiega ów proces? Odpowiedź brzmi: przez relacje i w relacjach z innymi ludźmi. Podstawowym elementem relacji, które tutaj opisuję – między terapeutami a pacjentami – niezbędnym do zapoczątkowania jakichkolwiek zmian jest całkowite zaufanie. Toteż, pomimo pisemnej zgody każdej z opisywanych tutaj osób, zadałam sobie wiele trudu, aby uniemożliwić ich identyfikację, niekiedy przypisując jednej postaci historie kilku pacjentów, a także zmieniając niektóre szczegóły. Wszystkie te zabiegi zostały starannie i drobiazgowo przemyślane, tak aby zachować ducha prawdy każdej indywidualnej opowieści, a jednocześnie nie stracić z oczu nadrzędnego celu, jakim jest odkrywanie tego, co dla nas – jako ludzi – wspólne, abyśmy mogli uważniej się przyjrzeć sobie samym. Innymi słowy: jeżeli znajdziecie na tych stronicach siebie, będzie to zarówno przypadkowe, jak i zamierzone.
Krótkie wyjaśnienie dotyczące terminologii: Ludzie zgłaszający się na terapię psychologiczną zazwyczaj nazywani są pacjentami bądź klientami. Żadne z tych określeń nie oddaje charakteru mojej relacji z osobami, z którymi pracuję. Jednakże sformułowanie: osoby, z którymi pracuję,jest niezręczne, zaś klienci – wieloznaczne i nieprecyzyjne, dlatego dla uproszczenia używam terminu pacjenci.
Nie ma nic bardziej pożądanego niż uwolnienie się od dolegliwości, ale też mało co jest bardziej przerażające niż utrata sztucznej podpory.
James Baldwin
NOTATKI Z SESJI, JOHN:
Pacjent skarży się na przewlekły stres, kłopoty ze snem i napięte relacje z żoną. Wyraża ogólne poirytowanie innymi ludźmi oraz czuje potrzebę wsparcia w „radzeniu sobie z idiotami”.
Okaż zrozumienie.
Głęboki oddech.
Okaż zrozumienie, okaż zrozumienie, okaż zrozumienie…
Powtarzam to w myślach jak mantrę, podczas gdy siedzący naprzeciwko mnie czterdziestolatek opowiada o „otaczających go idiotach”. Dlaczego, pyta, na świecie jest tylu idiotów? Czy tacy się urodzili czy też zidiocieli z biegiem czasu? Może to wina przetworzonej żywności naszpikowanej chemią?, zastanawia się.
– Dlatego właśnie staram się kupować wyłącznie ekologiczne produkty – oświadcza. – Żeby nie zidiocieć jak reszta świata.
Tracę orientację, kogo właśnie krytykuje: higienistkę stomatologiczną, która zadaje zbyt wiele pytań („Bynajmniej nie retorycznych”), kolegę z pracy, który komunikuje się wyłącznie za pomocą pytań („Nigdy niczego nie stwierdza z przekonaniem, bo to mogłoby sugerować, że ma coś do powiedzenia”), kierowcę, który zatrzymał swój samochód na żółtym świetle („Jakby nie mógł pomyśleć, że ludziom jadącym za nim może się spieszyć”), konsultanta technicznego z Genius Bar w sklepie Apple, który nie poradził sobie z naprawą jego laptopa („Też mi geniusz!”).
– John – próbuję wtrącić, ale nie daje mi dojść do głosu, mimo że przyszedł po pomoc.
Rozpoczyna teraz chaotyczną opowieść o przewinieniach swojej żony.
Gwoli wyjaśnienia: jestem jego nową terapeutką. (Poprzednia, która przetrwała tylko trzy sesje, była „miła, ale niezbyt lotna”).
– Po czym Margo wpada w złość, da pani wiarę? – peroruje. – Nie mówi mi o tym, ale wyraźnie daje do zrozumienia swoim zachowaniem, oczekując, że zapytam, o co chodzi. A ona mi wtedy odpowie, że o nic. I tak trzy czy cztery razy, zanim wreszcie wypali: „Przecież dobrze wiesz, co się stało”. Ja jej na to: „Gdybym wiedział, tobym nie pytał, prawda?”.
Uśmiecha się. Szeroko i promiennie. Postanawiam kuć żelazo, póki gorące, i spróbować nawiązać jakikolwiek kontakt, zmienić monolog w dialog.
– Zaintrygował mnie pański uśmiech – mówię. – Opowiada pan o swoim rozczarowaniu ludźmi, w tym żoną, a jednak pan się uśmiecha.
Odsłania jeszcze więcej najbielszych zębów, jakie w życiu widziałam. Lśnią niczym diamenty.
– Uśmiecham się, Sherlocku, ponieważ doskonale wiem, co gnębi moją małżonkę!
– Ach! – odpowiadam. – W takim razie…
– Zaraz, zaraz. Jeszcze nie dotarłem do najlepszej części – przerywa mi. – Więc, jak już powiedziałem, rzeczywiście wiem, o co chodzi, ale nie mam zamiaru wysłuchiwać kolejnych narzekań. Dlatego tym razem, zamiast pytać, postanawiam…
Przerywa i zerka na zegar stojący na półce za moimi plecami.
Chcę skorzystać z okazji, żeby pomóc Johnowi wyhamować. Mogłabym zapytać, czy spojrzał na zegarek dlatego, że czuje się poganiany, albo czy nazwał mnie Sherlockiem z powodu irytacji. Lub też, nie wykraczając poza powierzchnię jego narracji – trzymając się tak zwanych faktów – spróbować zrozumieć, czemu umniejsza uczucia Margo, nazywając je narzekaniem. Jeżeli jednak pozostanę przy faktach, nie nawiążemy żadnego kontaktu podczas tej sesji, a widzę, że John ma problem z wchodzeniem w relacje z otaczającymi go ludźmi.
– John – podejmuję kolejną próbę. – Czy moglibyśmy powrócić do tego, co się przed chwilą wydarzyło…?
– Och, świetnie – przerywa mi. – Zostało mi jeszcze dwadzieścia minut. – Po czym dalej wygłasza swój monolog.
Nadludzkim wysiłkiem powstrzymuję się od ziewnięcia, zaciskam szczęki. Mięśnie twarzy stawiają opór, moja twarz wykrzywia się dziwacznie, uwięzione powietrze wyrywa się na zewnątrz w postaci głośnego beknięcia. Jakbym była pijana. (Nie jestem. Można o mnie w tej chwili powiedzieć mnóstwo innych nieprzyjemnych rzeczy, ale nie to, że jestem pijana).
Moje usta ponownie zaczynają się otwierać do ziewania, ale je zaciskam. Z wysiłku łzy napływają mi do oczu.
John zdaje się niczego nie dostrzegać. Oczywiście. Nadal opowiada o Margo. „Margo to, Margo tamto”. „Powiedziałem jej tak i tak. A ona na to… Więc ja jej na to…”
– Każdy ma jakieś przymioty, za które można go polubić – usłyszałam ongiś od jednej z zawodowych mentorek i ku własnemu zaskoczeniu przekonałam się, że miała rację. Nie da się kogoś dobrze poznać i nie polubić. Gdyby tak zamknąć najzacieklejszych wrogów na świecie w jednym pomieszczeniu, po czym zmusić do rozmowy o doświadczeniach z dzieciństwa, lękach oraz bolączkach, globalne konflikty rozwiałyby się jak ręką odjął. Znalazłam coś sympatycznego w dosłownie każdym ze swoich pacjentów, nie wyłączając niedoszłego mordercy. (Pod całą tą furią skrywał gołębie serce).
W zeszłym tygodniu, podczas naszego pierwszego spotkania, nawet nie mrugnęłam, kiedy John oświadczył, że wybrał właśnie mnie, ponieważ „jestem nikim” w Los Angeles, co praktycznie eliminuje ryzyko wpadnięcia na kogoś znajomego w poczekalni. (Ludzie z jego środowiska, ze świata telewizji, chadzali – jak przypuszczał – „do znanych specjalistów z doświadczeniem”). Postanowiłam do tego wrócić, gdy będzie gotów bardziej się otworzyć. Zachowałam kamienny spokój nawet wtedy, kiedy pod koniec sesji wręczył mi plik banknotów. Wyjaśnił, iż preferuje płatność gotówką, ponieważ żona nie wie o naszych spotkaniach.
– Będzie pani kimś w rodzaju kochanki – zaproponował. – Albo raczej prostytutki. Bez urazy, nie jest pani typem kobiety, którą wybrałbym na kochankę… Jeżeli wie pani, co mam na myśli.
Nie wiedziałam, co miał na myśli (Wolałby kogoś młodszego? O bielszych zębach i jaśniejszych włosach?), ale uznałam ten komentarz za jeden ze sposobów Johna na uniknięcie przyznania się przed sobą, że potrzebuje bliskości innych ludzi.
– Cha, cha, cha, prostytutką! – powtórzył, zatrzymawszy się w progu. – Po prostu będę tu przychodził raz w tygodniu, żeby się pozbyć napięcia, w tajemnicy przed wszystkimi! Czy to nie zabawne?
Jeszcze jak,miałam ochotę odpowiedzieć.
Dobiegający z korytarza rechot Johna nie zachwiał moją pewnością, że z czasem zdołam go polubić. Gdzieś pod spodem, pod odstręczającym sposobem bycia, z pewnością ukrywał coś dobrego i pięknego.
To było tydzień temu.
Dzisiaj widzę w nim jedynie dupka o olśniewająco białych zębach.
Okaż zrozumienie, okaż zrozumienie, okaż zrozumienie, powtarzam swoją bezgłośną mantrę i skupiam uwagę na Johnie. Mówi o błędzie popełnionym przez jednego z członków ekipy (mężczyznę, który – według niego – nie zasługuje na inne imię niż po prostu Idiota). Nagle uświadamiam sobie, że wywody Johna brzmią dziwnie znajomo. Nie sytuacje, które opisuje, ale uczucia, jakie w nim wzbudzają. W nim i we mnie. Ulga, jaką daje obwinianie innych za własne frustracje, unikanie poczucia odpowiedzialności za własną rolę w egzystencjalnej grze o nazwie „Moje niezwykle ważne życie”. Wiem, jak to jest pławić się w słusznym gniewie; mieć niezachwianą pewność swoich racji i niezawinionej krzywdy. Od samego rana czuję się dokładnietak samo.
John nie wie, że wczoraj wieczorem nieoczekiwanie porzucił mnie mężczyzna, którego zamierzałam poślubić – jeszcze nie doszłam do siebie. Próbuję poświęcić pacjentom całą swoją uwagę (pozwalam sobie na płacz jedynie podczas dziesięciominutowych przerw pomiędzy sesjami, po czym starannie poprawiam makijaż przed wejściem kolejnej osoby). Innymi słowy, radzę sobie z własnym cierpieniem w ten sam sposób, w jaki, podejrzewam, John radzi sobie ze swoim – maskując je.
Jako terapeutka mam sporą wiedzę na temat cierpienia i jego powiązań ze stratą. Dodatkowo wiem coś, z czego wiele osób nie zdaje sobie sprawy: mianowicie strata nieodłącznie towarzyszy zmianom. Nie sposób jej uniknąć, kiedy chcemy coś zmienić, dlatego tak wielu ludzi tkwi w miejscu mimo deklarowanej chęci odmiany. Jeżeli mam pomóc Johnowi, muszę zrozumieć, co ma do stracenia. A to będzie wymagało, żebym zaczęła od siebie, albowiem w tej chwili nie mogę się skupić na nikim poza własnym chłopakiem i tym, co mi wczoraj zrobił.
Idiota!
Spoglądam na Johna i myślę: Rozumiem cię, bracie…
„Chwileczkę – zawoła ktoś. – Dlaczego mi o tym opowiadasz? Terapeuci powinni chyba zachowywać swoje prywatne sprawy dla siebie? Mają być przezroczyści, nigdy nie ujawniać niczego osobistego, pozostawać obiektywnymi obserwatorami, którzy nie oceniają pacjentów – nawet w myślach. Poza tym co to za terapeuta, który nie radzi sobie z własnymi problemami?”
Z jednej strony – zgoda. Wszystko, co się dzieje podczas sesji, powinno służyć dobru pacjenta, a terapeuta, który nie jest w stanie oddzielić własnych trudności od tych, z jakimi przychodzą do niego inni, zdecydowanie lepiej by zrobił, wybierając inny zawód.
Z drugiej zaś – to, co się dzieje tu i teraz między nami, nie jest terapią, lecz opowieścią o niej: o leczeniu ran i o tym, co dalej. Niczym w filmie przyrodniczym produkcji National Geographic o rozwoju rzadkiego gatunku krokodyla, od zapłodnienia do narodzin, chcę uchwycić proces, podczas którego ludzkie istoty spragnione rozwoju napierają na swoje skorupy, aż te cicho (a czasem z hukiem), powoli (a niekiedy z nagła) pękają.
Zatem choć wizja mojej twarzy naznaczonej między sesjami śladami łez i rozmazanego tuszu do rzęs może być niewygodna, to właśnie od moich własnych ludzkich słabości rozpoczyna się opowieść o garstce zagubionych ludzi, których chcę przedstawić.
Oczywiste jest, że terapeuci zmagają się z takimi samymi wyzwaniami jak reszta ludzkości. To poczucie wspólnoty stanowi de facto podstawę więzi, jaką tworzymy z nieznajomymi, którzy w zaufaniu powierzają nam swe najintymniejsze sekrety. Skończyliśmy studia uzbrojeni w teorie, narzędzia i techniki, lecz poza wiedzą zdobytą w pocie czoła mamy świadomość, jak ciężko jest być po prostu sobą. Codziennie przychodzimy do pracy z własnym bagażem słabości, tęsknot i kompleksów, z własnymi historiami życia. Najważniejszą z moich kwalifikacji zawodowych jest niepodważalna przynależność do rasy ludzkiej.
Jednakże okazywanie tego nastręcza pewne trudności. Koleżanka po fachu opowiedziała mi, że pewnego dnia wybuchnęła płaczem w Starbucksie po odebraniu telefonu od lekarza, gdy ten przekazał jej złą wiadomość o upragnionej ciąży. Przypadkiem zobaczyła to jedna z pacjentek, po czym odwołała kolejną wizytę i już więcej nie przyszła.
Pamiętam też opowieść pisarza Andrew Solomona o pewnym małżeństwie, które poznał na jakiejś konferencji. Każde z małżonków zwierzyło mu się osobno i w sekrecie, że zażywa leki przeciwdepresyjne, ale nie chce, żeby to drugie o tym wiedziało. Ukrywali ten sam lek w tym samym domu. Jako społeczeństwo potrafimy już rozmawiać otwarcie na wiele tematów, których wcześniej nie wypadało poruszać, jednak nasze zmagania z własnymi emocjami wciąż stanowią źródło ogromnego wstydu. Chętnie porozmawiamy niemal z każdym o dolegliwościach fizycznych (trudno sobie wyobrazić małżonków, ukrywających przed sobą nawzajem pigułki na refluks), nawet o zwyczajach seksualnych, lecz niech tylko ktoś spróbuje wspomnieć o zaburzeniach lękowych, depresji czy też uporczywym poczuciu rozpaczy, a na twarzy rozmówcy niechybnie pojawi się mina świadcząca o chęci natychmiastowej ucieczki.
Ale czego właściwie się boimy? Przecież to nie tak, że jeśli zajrzymy w owe ciemne zakamarki, zapalimy światło, zobaczymy rój karaluchów. Świetliki także kochają ciemność. W tych miejscach można znaleźć piękno. Trzeba tylko mieć odwagę popatrzeć.
Moja praca polega właśnie na patrzeniu.
Nie tylko na pacjentów.
Mało się mówi o tym, że terapeuci chodzą do terapeutów. Jest to de facto konieczne do zdobycia uprawnień zawodowych. Doświadczamy na własnej skórze, jak to jest być pacjentem. Uczymy się przyjmować feedback, tolerować zakłopotanie, identyfikować martwe punkty i odkrywamy, jaki wpływ na nas oraz na innych mają nasze historie i zachowania.
Następnie zostajemy licencjonowanymi terapeutami, ludzie przychodzą do nas po wsparcie psychologiczne, a my… nadal chodzimy do własnych terapeutów. Niekoniecznie ciągle, większość z nas jednak zasiada na kozetce u kogoś innego więcej niż raz w ciągu zawodowej aktywności. Czasem po to, żeby porozmawiać o obciążającej emocjonalnie pracy, a czasem – szukając pomocy w skonfrontowaniu się z własnymi demonami, kiedy przychodzą z wizytą.
A przyjdą z całą pewnością. Każdy je ma – większe, mniejsze, starsze, młodsze, ciche, głośne, wszystko jedno. To dowód, że jednak nie jesteśmy tacy wyjątkowi. Dzięki temu odkryciu możemy zmienić relację z osobistymi demonami na taką, w której nie będziemy próbowali zagłuszać niewygodnych wewnętrznych głosów ani tłumić uczuć alkoholem, jedzeniem czy wielogodzinnym surfowaniem po sieci (pewien mój kolega nazywa je „najskuteczniejszym dostępnym bez recepty środkiem przeciwbólowym o krótkotrwałym działaniu”).
Jednym z najważniejszych etapów terapii jest wsparcie pacjenta w przejmowaniu odpowiedzialności za własne położenie, ponieważ w chwili, gdy uświadomi sobie, że może (a właściwie musi) kształtować własne życie, zyska wolność potrzebną do zmiany. Ludzie często noszą w sobie przekonanie, iż większość ich problemów wynika z okoliczności lub sytuacji – czyli jest spowodowana przez czynniki zewnętrzne. A jeżeli winien jest świat i inne osoby, dlaczego mieliby zmieniać coś w sobie? Co to da, skoro cała reszta pozostanie taka sama?
Całkiem logiczny argument, aczkolwiek na ogół nieprzydatny.
Pamiętacie słynny cytat z Sartre’a: Piekło to inni ludzie? Wprawdzie na świecie nie brak takich jednostek, z którymi relacje bywają wyzwaniem (czyli, jak by powiedział John, idiotów). Każdy z nas mógłby zapewne wymienić pięć osób o trudnych charakterach – niektórych wytrwale unikamy, innych unikalibyśmy nie mniej wytrwale, gdyby nie nosili tego samego nazwiska. Zdarza się jednak – i to częściej, niż jesteśmy skłonni przyznać – że to my jesteśmy owymi trudnymi ludźmi.
Właśnie tak – czasami piekło to my.
Czasem sami jesteśmy przyczyną własnych trudności. I gdy zdołamy zejść sobie z drogi, dzieją się rzeczy spektakularne.
Terapeuta pokazuje pacjentom lustro, ale zdarza się też odwrotnie. Terapia bynajmniej nie jest jednostronnym procesem. Codziennie musimy sobie odpowiadać na pytania na własny temat, które stają przed nami za sprawą naszych pacjentów. Tak jak oni mogą zobaczyć w nas wyraźniej samych siebie, my widzimy w nich swoje odbicie. Spotyka to nas, gdy prowadzimy terapię, a także naszych terapeutów za naszą sprawą. Jesteśmy lustrami odbijającymi lustra i pokazującymi sobie nawzajem rzeczy, których sami jeszcze nie potrafimy dostrzec.
Powróćmy do Johna. Dzisiaj nie myślę o żadnej z tych rzeczy. Z mojego punktu widzenia to po prostu ciężki dzień i trudny pacjent. Na domiar złego sesja z Johnem ma miejsce tuż po wizycie młodej mężatki umierającej na raka. Każda następna godzina byłaby trudna po takiej rozmowie, szczególnie gdy się do tego doda nieprzespaną noc, zerwane zaręczyny i poczucie niestosowności własnego cierpienia w zestawieniu z sytuacją śmiertelnie chorej kobiety. Zarazem gdzieś w tle rodzi się zarzewie przeczucia (jeszcze nie świadomości), że ten ból wcale nie jest trywialny; że w środku trwa katastrofa.
Tymczasem około półtora kilometra dalej, w urokliwym budynku z cegły stojącym przy wąskiej jednokierunkowej uliczce, przyjmuje swoich pacjentów Wendell. Ludzie wchodzą jeden po drugim do gabinetu z widokiem na śliczne podwórko, siadają na kanapie i opowiadają o podobnych rzeczach, które słyszę ja – na ostatnim piętrze przeszklonego biurowca. Znają Wendella od tygodni, miesięcy, a może nawet lat, podczas gdy ja jeszcze go nie spotkałam. Nawet o nim nie słyszałam. Ale to wkrótce się zmieni.
Zostanę najnowszą pacjentką Wendella.
NOTATKI Z SESJI, LORI:
Czterdziestokilkuletnia pacjentka zgłosiła się na terapię po niespodziewanym rozpadzie związku. Wyraża przekonanie, że potrzebuje tylko kilku sesji, żeby jakoś przez to przejść.
Wszystko zaczyna się od przedstawienia problemu.
Prezentowany problemjest tym, co skłania daną osobę do szukania pomocy u terapeuty. Mogą to być ataki paniki, utrata pracy, śmierć bliskiej osoby, narodziny dziecka, trudności w relacjach z partnerem, niezdolność do podjęcia ważnej życiowej decyzji lub epizod depresyjny. Niekiedy wskazane niedogodności są bardzo ogólne: poczucie marazmu lub nieokreślone, acz uporczywe wrażenie, iż coś jest nie całkiem w porządku.
Niezależnie od natury problemu manifestuje się on zwykle dlatego, że ktoś dotarł do życiowego zakrętu lub rozwidlenia dróg. Skręcić w prawo czy w lewo? Walczyć o zachowanie status quo czy wyruszyć w nieznane? (Z góry uprzedzam: terapia zawsze oznacza wyprawę w nieznane, nawet jeżeli wolelibyśmy zachować status quo).
Jednakże mało kto, przychodząc na pierwszą sesję, wyraża zainteresowanie szerszym spojrzeniem na własne życie. Większość przychodzi po ulgę w cierpieniu. Po to, by opowiedzieć swoją historię, zaczynając od prezentowanego problemu.
Porozmawiajmy zatem o incydencie z Partnerem.
Przede wszystkim chciałabym podkreślić, że Partner jest niezwykle przyzwoitym człowiekiem. Życzliwym, wspaniałomyślnym, inteligentnym i wesołym. Takim, który potrafi rozbawić do łez i pojedzie o drugiej w nocy do apteki po antybiotyk. Kiedy wpadnie do sklepu po nieplanowane zakupy spożywcze, wyśle ci SMS z pytaniem, czy przypadkiem czegoś nie potrzebujesz, a dostawszy odpowiedź, że masz wszystko oprócz proszku do prania, przywiezie oprócz proszku twoje ulubione pulpety i dwadzieścia słoików syropu klonowego do gofrów, które regularnie przyrządza specjalnie dla ciebie na śniadanie. Przyniesie te dwadzieścia słoików z garażu do kuchni, po czym równiutko ustawi dziewiętnaście na najwyższej półce, do której ty nie sięgasz, zostawiając jeden na blacie, gotowy na rano.
Zostawi liścik miłosny na twoim biurku, weźmie cię za rękę, otworzy przed tobą drzwi i bez szemrania pójdzie na każdą rodzinną uroczystość, ponieważ szczerze lubi twoich krewnych, nawet tych wścibskich lub z demencją. Bez żadnej okazji zamówi ci stos książek z Amazona (które są dla ciebie ekwiwalentem bukietu kwiatów), a wieczorem przytuli cię i będzie z tobą czytał w łóżku najciekawsze fragmenty na głos, z przerwami na całowanie. Podczas kompulsywnego oglądania jakiegoś serialu na Netflixie zacznie cię masować dokładnie w miejscu, w którym masz lekką skoliozę, a jeśli go szturchniesz, gdy za wcześnie przerwie, przedłuży sesję o kolejne cudowne sześćdziesiąt sekund, zanim znów spróbuje cichaczem się wycofać (wtedy już nie zaprotestujesz). Pozwala ci kończyć swoje kanapki i zdania, nie czepia się, że zużyłaś resztę kremu z filtrem, słucha z uwagą wszystkiego, co mówisz, i pamięta szczegóły z twojego życia lepiej niż ty, jakby był twoim osobistym biografem.
Jeżeli ten opis wydaje się nieco wyidealizowany, to dlatego, że taki właśnie jest. Ta sama historia może zostać opowiedziana na wiele sposobów. Większość z nas to narratorzy niewiarygodni – nauczyła mnie tego praca z pacjentami. Nie wprowadzamy w błąd celowo. Chodzi raczej o to, że każda opowieść ma wiele wątków, a ludzie mają skłonność do pomijania tych, które nie pasują do ich wizji. Większość tego, co słyszę podczas sesji, jest najszczerszą prawdą – z aktualnego punktu widzenia opowiadającego. Poprosiwszy kogoś, aby opisał swojego współmałżonka w czasie, kiedy trwa zakochanie, i po rozwodzie, usłyszymy za każdym razem tylko połowę prawdy.
Na razie wyjawiłam tę lepszą połowę.
Teraz przejdźmy do wad. Dziesiąta wieczór, dzień roboczy. Leżymy w łóżku i rozmawiamy. Przed chwilą zdecydowaliśmy, na jaki film pójdziemy do kina w weekend. Nagle Partner popada w dziwne milczenie.
– Zmęczony? – zagaduję. Oboje jesteśmy pracującymi rodzicami, samotnie wychowującymi dzieci, i zmęczenie to dla nas stan normalny. Poza tym wspólne milczenie, niezależnie od powodu, zazwyczaj działa kojąco. Dzisiejsza cisza – gdyby ją można usłyszeć – brzmiałaby jednak inaczej niż zwykle. Jeżeli byliście kiedyś zakochani, wiecie, jaką ciszę mam na myśli; to częstotliwość dostępna tylko dla was dwojga.
– Nie – odpowiada monosylabicznie, a jego głos lekko drży.
Po chwili znów zapada to nieznośne milczenie. Patrzę mu w oczy. Odwzajemnia moje spojrzenie i uśmiechamy się do siebie w ogłuszającej ciszy, w której rozbrzmiewa jedynie szelest kołdry poruszonej jego stopą. Wpadam w panikę. W pracy jestem odporna na przeciągające się niezręczne pauzy, ale we własnej sypialni nie wytrzymuję nawet trzech sekund.
– Hej, coś nie tak? – zadaję to w oczywisty sposób retoryczne pytanie, siląc się na spokój.
Nie mam złudzeń; w całej historii ludzkości nie padła na nie optymistyczna odpowiedź. Nawet jeżeli w pierwszym odruchu ktoś zaprzecza, jak zdarza się niekiedy podczas terapii par, z czasem wychodzi na jaw prawda w stylu: „mam romans, wpędziłem nas w długi, matka się starzeje i chce z nami zamieszkać” albo „już cię nie kocham”.
Odpowiedź Partnera wpisuje się w ten schemat.
– Doszedłem do wniosku, że nie jestem w stanie mieszkać pod jednym dachem z dzieckiem przez kolejne dziesięć lat.
„Doszedłem do wniosku, że nie jestem w stanie mieszkać pod jednym dachem z dzieckiem przez kolejne dziesięć lat”?
Parskam śmiechem. W jego słowach nie ma nic zabawnego, jednak biorąc pod uwagę nasze wspólne plany oraz fakt, że mam ośmioletnie dziecko, nie mogę tego stwierdzenia potraktować inaczej niż jako żart.
Partner nie reaguje, więc i ja przestaję się śmiać. Odwraca wzrok, gdy na niego patrzę.
– Co ty, do diaska, wygadujesz? Jak to: nie jesteś w stanie mieszkać z dzieckiem przez kolejne dziesięć lat?
– Przykro mi – odpowiada.
– Z jakiego powodu ci przykro? – próbuję zrozumieć. – To znaczy, że mówisz poważnie? Nie chcesz ze mną być?
Tłumaczy, że owszem, chciałby ze mną być, jednakowoż teraz, gdy jego nastoletnie potomstwo wybiera się na studia, uświadomił sobie, iż czekanie przez kolejne dziesięć lat, aż gniazdo opustoszeje, to dla niego za długo.
Otwieram usta ze zdumienia. Dosłownie. Nie zamykam ich przez dłuższy czas. To dla mnie całkiem nowa informacja i potrzebuję chwili, żeby zapanować nad aparatem mowy. Coooo?, mówię w duchu, a na głos pytam:
– Od jak dawna tak uważasz? Kiedy miałeś zamiar mi powiedzieć, gdybym się nie odezwała?
Nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje. Przecież pięć minut wcześniej wybieraliśmy film do obejrzenia. Mieliśmy spędzić razem weekend. W kinie!
– Nie wiem – odpowiada przepraszająco. Wzrusza ramionami bez poruszania nimi, cały jest jak wzruszenie ramion. – Jakoś nie umiałem znaleźć właściwej chwili, żeby na ten temat porozmawiać. – Kiedy opowiadam o tym znajomym terapeutom, natychmiast diagnozują go jako osobowość unikającą. Przyjaciółki, które mają inne zawody, mówią: dupek.
Znowu cisza.
Czuję się, jakbym obserwowała całą scenę z góry. Patrzę na zagubioną wersję siebie przechodzącą w piorunującym tempie przez słynne etapy żałoby: zaprzeczenie, złość, targowanie się, depresję i akceptację. Jeżeli śmiech był zaprzeczeniem, a pytanie „kiedy, do cholery, miałeś zamiar mi o tym powiedzieć” – złością, to teraz kolej na targowanie. Jak rozwiązać ten problem?, łamię sobie głowę. Może częściej zostawiać dziecko z opiekunką i wychodzić wieczorami?
Partner kręci głową. Jego nastolatki nie wstają o siódmej rano, żeby bawić się klockami Lego, oświadcza. Z utęsknieniem czeka na odzyskanie wolności i relaks w poranki wolne od pracy. Nieważne, że mój syn nie potrzebuje towarzystwa podczas porannej zabawy klockami. Już samo to, iż domaga się uwagi, wołając od czasu do czasu, abyśmy spojrzeli, co wybudował, najwyraźniej stanowi problem.
– Nie mam ochoty patrzeć na te klocki – wyjaśnia Partner. – Chcę spokojnie poczytać gazetę.
Przez chwilę podejrzewam, że kosmici przechwycili jego ciało albo rośnie mu w mózgu jakiś guz, czego pierwszym sygnałem jest nagła zmiana osobowości. Zastanawiam się, jak on sam by zareagował, gdybym z nim zerwała, bo nie chce mi się chwalić nowych ciuchów jego nastoletnich córek, gdy jestem zajęta czytaniem książki. Nie mam ochoty oglądać nowych ubrań. Chcę spokojnie czytać książkę. Kim trzeba być, żeby robić problem ze zwykłego spojrzenia na coś?
– Mówiłeś, że chcesz się ze mną ożenić – mówię żałośnie.
– Bo chcę – odpowiada. – Ale po prostu nie mam ochoty mieszkać z dzieckiem.
Zastanawiam się przez moment nad tą łamigłówką, która przypomina zagadkę Sfinksa.
– Ale ja mam dziecko. – Podnoszę głos; jestem wściekła, że porusza teraz ten temat. Że w ogóle uznał za stosowne to zrobić. – To nie zamówienie w restauracji, gdzie możesz poprosić o hamburgera bez frytek albo…
Myślę o pacjentach, którzy snują idealistyczne wizje i upierają się, iż tylko urzeczywistnienie owych marzeń mogłoby ich uszczęśliwić. „Gdyby nie rzucił posady w administracji, żeby zostać pisarzem, byłby ideałem” (więc go zostawię i dalej będę się umawiać z korporacyjnymi biurokratami, którzy mnie śmiertelnie nudzą). „Ta praca byłaby idealna, gdyby nie trzeba było do niej dojeżdżać przez most” (dlatego zostanę na swoim stanowisku bez perspektyw i będę opowiadać, jak zazdroszczę znajomym, którzy robią kariery). „Ożeniłbym się z nią, gdyby nie miała dziecka”.
Wszyscy mamy jakieś warunki, co do których nie jesteśmy skłonni iść na ustępstwa – to naturalne. Kiedy jednak regularnie słyszę od kogoś podobne wywody, czasem nie wytrzymuję i mówię:
– Gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem.
Jeżeli idziemy przez życie, wybierając i przebierając, nie zdając sobie sprawy, że czasem lepsze jest wrogiem dobrego, możemy pozbawić się szansy na czerpanie radości z codziennych doświadczeń. W pierwszej chwili pacjenci są zszokowani moją obcesowością, lecz w dłuższej perspektywie oszczędza im ona miesięcy terapii.
– Prawdę mówiąc, od początku nie chciałem się wiązać z kobietą z dzieckiem – oznajmia Partner. – Jednak dopadło mnie zakochanie i nie wiedziałem, co zrobić.
– Nie zakochałeś się we mnie przed naszą pierwszą randką. Powiedziałam ci, że mam sześcioletniego syna, jeszcze zanim się spotkaliśmy. Już wtedy nie wiedziałeś, co robić?
Kolejna porcja druzgocącej ciszy.
Jak nietrudno się domyślić, ten dialog prowadzi donikąd. Usiłuję zrozumieć, o co naprawdę chodzi – przecież niemożliwe, żeby był to jedyny i prawdziwy powód, prawda? Ostatecznie jego pragnienie wolności do złudzenia przypomina słynne „nie chodzi o ciebie, tylko o mnie” (zawsze oznaczające coś wręcz przeciwnego). Czyżby był w naszym związku nieszczęśliwy z przyczyn, o których nie chce mi powiedzieć?, pytam go łagodnie, zniżając głos, świadoma, że złość zraża ludzi. Jednak Partner uparcie podtrzymuje swoje stanowisko: pragnie być ze mną, ale po prostu nie chce dzieci.
Tkwię w szoku pomieszanym z osłupieniem. Nie rozumiem, jak to możliwe, że nigdy wcześniej nie poruszył tego tematu. Jak można spokojnie spać obok osoby, którą po cichu zamierza się porzucić? (Odpowiedź jest prosta: dzięki mechanizmowi obronnemu zwanemu izolowaniem. Aczkolwiek w tej chwili nie jestem w stanie tego dostrzec, ponieważ stosuję inny mechanizm obronny zwany zaprzeczeniem).
Swoją drogą, Partner, z zawodu adwokat, przedstawia swoje argumenty, jak gdyby stał przed ławą przysięgłych. Naprawdę pragnie mnie poślubić. Darzy mnie szczerym uczuciem. Po prostu chciałby spędzać ze mną o wiele więcej czasu. Marzy o spontanicznych wyjazdach weekendowych i kolacjach we dwoje, bez martwienia się o jeszcze jedną, zależną od nas osobę. Woli intymność związku dwojga ludzi od rodzinnego poczucia wspólnoty i odpowiedzialności. Dowiedziawszy się, że mam małe dziecko, powiedział sobie, iż wprawdzie nie jest to sytuacja idealna, lecz z czasem przywyknie. Niemniej jednak po upływie dwóch lat, tuż przed zaplanowanym połączeniem naszych rodzin, w chwili, gdy na horyzoncie zajaśniała wizja wolności, uświadomił sobie, jak za nią tęskni. Nie chciał kończyć naszego związku, ale musiał. Nie wiedział, w jaki sposób mi o tym powiedzieć, ponieważ sprawy zaszły tak daleko i spodziewał się, że nie przyjmę tego spokojnie. Wahał się, mówi, bo nie chciał wyjść na dupka.
Obrona nie ma nic więcej do dodania poza tym, że jest jej bardzo przykro.
– Tobie jest przykro? – prycham gniewnie. – Coś ci powiem: jeżeli nie chciałeś wyjść na dupka, to koncertowo zawaliłeś sprawę!
Ponownie milknie, a do mnie dociera cała prawda. Owo upiorne milczenie na początku było celowym zabiegiem z jego strony, chciał tej rozmowy. Wałkujemy temat, kręcimy się w kółko, aż promienie słońca zaczynają przenikać przez żaluzje, choć w głębi serca oboje wiemy, iż nie zostało nic więcej do powiedzenia.
On chce swobody. Ja mam dziecko. Dziecko i swoboda wykluczają się wzajemnie.
„Gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem”.
Proszę bardzo: zaprezentowałam problem.
Kiedy mówię komuś, że jestem psychoterapeutką, często odpowiada mi pełna zdziwienia cisza, po której następuje seria niezręcznych pytań: „Psychoterapeutką! Mam opowiedzieć o swoim dzieciństwie?”; „Pomożesz mi rozwiązać pewien problem z teściową…?”; „Zdiagnozujesz mnie?”. (Odpowiedzi brzmią kolejno: „Proszę, tylko nie to”; „Mogę spróbować”; „Dlaczego miałabym to robić poza gabinetem? Czy gdybym była ginekologiem, też poprosiłabyś mnie o szybkie badanie przy okazji?”).
Rozumiem jednak, skąd się biorą tego typu reakcje. Wszystko sprowadza się do strachu – przed zdemaskowaniem, obnażeniem. Czy dostrzeżesz kompleksy, które nauczyłam się tak dobrze maskować? Czy zobaczysz moje słabości, kłamstwa, wstyd?
Czy zobaczysz moje ukryte człowieczeństwo?
Zawsze uderza mnie fakt, że ludzie, z którymi rozmawiam na przyjęciach, wydają się w ogóle nie brać pod uwagę, iż to oni mogą we mnie dostrzec coś, co wolałabym ukryć w eleganckim towarzystwie. Jakby sam fakt bycia psychoterapeutką zmieniał mnie w istotę zdolną do czytania w ich duszach, jeśli nie będą wystarczająco ostrożni. Dlatego zasłaniają się żartami o psychoanalitykach lub korzystają z pierwszej okazji, żeby pójść po kolejnego drinka.
Niekiedy padają pytania bardziej szczegółowe: „Jacy ludzie do ciebie przychodzą?”. „Tacy jak my, jak każdy”, odpowiadam. Tacy jak ty, chcę powiedzieć. Informacja, że prowadzę między innymi terapie małżeńskie, doprowadziła do kłótni pewną parę poznaną na uroczystości z okazji Czwartego Lipca. „Dlaczego jesteś taka ciekawa, jak wygląda terapia dla par?”, obruszył się on. „Przecież my nie mamy żadnych problemów”. (W tym miejscu nerwowo zachichotał). Ona z kolei nie mogła zrozumieć, dlaczego w ogóle go nie interesują problemy emocjonalne w związkach – kto powiedział, że nie przydałaby im się pomoc. (Rzuciła mu wymowne spojrzenie). Ale czy ja patrzę na nich jak na przypadek do terapii? Absolutnie nie. Tym razem to ja musiałam pilnie napełnić kieliszek.
Terapia wywołuje dziwne reakcje, ponieważ w pewnym sensie jest w niej coś z pornografii. Wymaga całkowitego obnażenia. Przyprawia o dreszcze emocji. Korzystają z niej miliony, większość w ukryciu. Badania statystyczne nie są w pełni miarodajne, ponieważ tak wiele osób nie przyznaje się do korzystania z usług psychologa czy terapeuty.
Mimo wszystko nawet ta niedoszacowana liczba jest ogromna. Każdego roku około trzydziestu milionów dorosłych Amerykanów zasiada w gabinetach specjalistów, a Stany Zjednoczone nie są nawet w pierwszej trójce krajów, w których psychoterapia cieszy się największą popularnością. (Ciekawostka: najwięcej terapeutów w stosunku do liczby mieszkańców jest, w kolejności malejącej: w Argentynie, Austrii, Australii, Francji, Kanadzie, Szwajcarii, Islandii i Stanach Zjednoczonych).
Biorąc pod uwagę moją profesję, można przypuszczać, że już następnego dnia rano po incydencie z Partnerem pomyślę o umówieniu się na wizytę. Pracuję w biurowcu, gdzie przyjmuje pół tuzina innych terapeutów – to istne zagłębie terapeutyczne. Należę do kilku stowarzyszeń, w których konsultujemy różne przypadki, jestem więc na bieżąco.
Ale kiedy leżę w pozycji embrionalnej, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu, nie myślę o terapii.
– A to śmieć! – oświadcza moja najstarsza przyjaciółka, Allison, wysłuchawszy przez telefon mojej relacji. Zadzwoniłam do niej z łóżka przed obudzeniem syna do szkoły. – Krzyż na drogę! Kim trzeba być, żeby zrobić coś takiego, nie tylko tobie, ale i twojemu dziecku?
– Właśnie – przytakuję. – Kim trzeba być?
Wieszamy psy na Partnerze przez kolejne dwadzieścia minut. Pod wpływem pierwszego uderzenia bólu ludzie mają tendencję do wyładowywania agresji na innych lub na sobie, kierują złość na zewnątrz lub do środka. Zgodnie postanawiamy wyrzucić ją z siebie. Mieszkająca na Środkowym Zachodzie Allison jedzie właśnie do pracy – u niej jest już dwie godziny później niż u mnie, na Zachodnim Wybrzeżu – i od razu przechodzi do rzeczy, bez owijania w bawełnę.
– Wiesz, co powinnaś zrobić? – pyta.
– Co? – Po tym, jak zostałam ugodzona w samo serce, jestem otwarta na każdą sugestię. Wszystko, by ukoić ten ból.
– Powinnaś natychmiast się z kimś przespać! Idź do łóżka z innym i zapomnij o Wrogu Dzieci.
Spodobało mi się nowe przezwisko Partnera: Wróg Dzieci.
– Zapomnij o tym palancie. Najwyraźniej nigdy nie był mężczyzną, za jakiego go uważałaś.
Allison, która dwadzieścia lat temu poślubiła swoją licealną miłość, nie ma pojęcia o życiu singli.
– Dzięki temu szybciej wrócisz do równowagi. To jak z jazdą na rowerze: przewracasz się i wsiadasz z powrotem – peroruje. – I nie przewracaj oczami.
Doskonale mnie zna. Rzeczywiście przewracam zaczerwienionymi i szczypiącymi od płaczu oczami.
– Dobrze, już idę się z kimś przespać – odpowiadam, wiedząc, że próbuje mnie rozbawić, po czym po raz kolejny dostaję spazmów z rozpaczy.
Czuję się jak szesnastolatka, którą rzucił pierwszy chłopak. Nie mogę uwierzyć we własną reakcję – w końcu jestem ponadczterdziestoletnią kobietą.
– Och, skarbie. – Głos Allison jest jak przytulenie. – Jestem z tobą. Przejdziesz przez to i będzie dobrze.
– Wiem – odpowiadam, chociaż w pewnym sensie wcale tak nie jest. Popularna parafraza cytatu z wiersza Roberta Frosta brzmi: „Jedyna droga na zewnątrz prowadzi przez sam środek”. Jeżeli chcemy wydostać się z tunelu, musimy przez niego przejść do samego końca. W tej chwili jednak nie potrafię nawet znaleźć wejścia.
Allison parkuje samochód przed pracą i obiecuje zadzwonić podczas pierwszej przerwy. Spoglądam na zegarek: jest szósta trzydzieści rano. Wybieram numer Jen, przyjaciółki, która prowadzi gabinet terapeutyczny na drugim końcu miasta. Odbiera natychmiast, w tle słyszę głos jej męża, pytającego, kto dzwoni.
– Chyba Lori – odpowiada mu szeptem.
Najwyraźniej spojrzała na wyświetlacz, gdyby tego nie zrobiła, pomyślałaby, że ktoś stroi sobie żarty, bo nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa na powitanie. Zanoszę się płaczem.
Wreszcie uspokajam oddech i opowiadam o ostatnich wydarzeniach. Jen słucha mnie z uwagą. Powtarza, że nie może w to uwierzyć. Przez kolejne dwadzieścia minut wieszamy psy na Partnerze, po czym do pokoju wchodzi jej córka. Mówi, że ma trening pływacki i musi pojechać do szkoły wcześniej.
– Zadzwonię do ciebie podczas przerwy obiadowej – proponuje Jen. – Na razie mogę ci powiedzieć tyle, że przeczuwam jakiś dalszy ciąg tej historii. Coś grubszego. To wszystko w ogóle nie pasuje do człowieka, którego znałam przez ostatnie dwa lata. Chyba że jest socjopatą.
– Otóż to – przyznaję jej rację. – Prawdopodobnie jest socjopatą.
Słyszę, jak Jen upija łyk wody i odstawia szklankę.
– W takim wypadku – stwierdza, przełknąwszy – mam dla ciebie kogoś, kto nie jest wrogiem dzieci. – Ona także uznała nowy przydomek Partnera za odpowiedni. – Przedstawię ci go za kilka tygodni, kiedy będziesz gotowa.
Prawie się uśmiecham na tę niedorzeczną propozycję. Kilka godzin po zerwaniu potrzebuję tylko jednego: żeby ktoś mi towarzyszył w moim bólu. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, jak trudna dla przyjaciół jest w takich chwilach bezsilność; patrzą na ból bliskiej im osoby, którego nie są w stanie ukoić. Towarzyszenie komuś w jego bólu to jedno z rzadkich doświadczeń dostępnych w bezpiecznym zaciszu gabinetu terapeutycznego, ale bardzo trudne do zrealizowania poza nim – nawet dla Jen, która jest przecież terapeutką.
Po odłożeniu słuchawki myślę o tym, co powiedziała: „Za kilka tygodni, kiedy będziesz gotowa”. Czy to możliwe, że już za kilka tygodni mogłabym pójść na randkę? Wyobrażam sobie spotkanie z tym mężczyzną, pełnym najlepszych intencji, który stara się, jak może, podtrzymać rozmowę i nieświadomie mówi coś, co przypomina mi o Partnerze (jestem pewna, że prawie wszystko będzie mi się z nim kojarzyć), a ja nie jestem w stanie powstrzymać łez. Płacz podczas pierwszej randki zdecydowanie działa odstręczająco. Terapeutka szlochająca na pierwszej randce nie tylko nie wydaje się atrakcyjna, ale może budzić uzasadnione obawy. Poza tym nie mam energii, żeby myśleć o czymkolwiek poza najbliższą przyszłością.
Na razie skupiam się na stawianiu nogi za nogą. Krok po kroku.
To jedna z rzeczy, które powtarzam pacjentom w ciężkiej depresji, takiej, podczas której trudno dojść nawet do łazienki. Nie myślmy o tych kilku metrach dzielących nas od drzwi, po prostu zróbmy krok. A potem kolejny. W końcu dotrzemy pod prysznic. Dotrwamy do jutra i do przyszłego roku. Tylko ten jeden krok.Chory może nie być w stanie sobie wyobrazić, że depresja kiedykolwiek ustąpi, ale nie musi. Jedna aktywność pociąga za sobą kolejną, błędne koło zamienia się w zdrowy cykl. Większość wielkich transformacji to wynik setek drobnych, niemal niedostrzegalnych kroków, dzięki którym dochodzimy do celu.
Wiele może się wydarzyć podczas jednego kroku.
Budzę syna, przygotowuję śniadanie, pakuję jedzenie do szkoły, rozmawiamy, odwożę go na lekcje i jadę do pracy. Jakimś cudem nie ronię przy tym ani jednej łzy. Dam radę, myślę w windzie swojego biurowca. Prawa, lewa. Krok za krokiem. Jedna pięćdziesięciominutowa sesja za drugą.
Wysiadam na swoim piętrze, witam się ze znajomymi mijanymi na korytarzu i wykonuję codzienne czynności: odkładam rzeczy, wyciszam telefon, otwieram szafkę z kartami pacjentów i poprawiam poduszki na sofie. Nagle przysiadam na niej sama, czego zwykle nie robię. Patrzę na puste krzesło terapeuty, obejmuję wzrokiem widok z tej strony gabinetu. Jest dziwnie kojący. Siedzę tak do chwili, gdy migotanie małej, zielonej lampki przy drzwiach sygnalizuje przyjście pierwszego pacjenta.
Jestem gotowa, powtarzam sobie. Krok za krokiem. Wszystko będzie dobrze.
Ale nie jest.
Zawsze interesowały mnie ludzkie historie – nie tylko fakty, również sposób ich przedstawiania. Kiedy słucham pacjentów, skupiam się nie tylko na narracji, ale także na ich przywiązaniu do własnej relacji. Czy uważają swoją wersję za jedyną prawdziwą; czy wiedzą, że tę samą historię można opowiedzieć na wiele innych sposobów? Czy zdają sobie sprawę, że decyzje podejmowane w trakcie – o tym, co pominąć, a co podkreślić – ich motywacja, by podzielić się właśnie tym wycinkiem rzeczywistości, wpływają na odbiór?
Jako dwudziestoparolatka często zadawałam sobie podobne pytania – nie w odniesieniu do pacjentów na terapii, ale bohaterów filmowych i serialowych. Dlatego właśnie tuż po ukończeniu college’u zaczęłam pracę w branży rozrywkowej. Czyli po prostu w Hollywood.
Zatrudniłam się w dużej agencji artystycznej jako asystentka agenta filmowego, który – jak wiele osób w tym środowisku – był niewiele starszy ode mnie. Brad specjalizował się w reprezentowaniu scenarzystów i reżyserów. Jego chłopięca twarz o gładkich policzkach oraz grzywa niesfornych włosów, które bez przerwy odgarniał z czoła, kontrastowały z eleganckimi garniturami i drogimi butami – wyglądał w nich jak nastolatek w ubraniach swojego ojca.
Teoretycznie pozwolono mi przyjść pierwszego dnia w ramach próby, ale dowiedziałam się od Glorii z HR-u (wszyscy tak ją nazywali, nigdy nie poznałam jej pełnego nazwiska), że Brad wyłonił dwie finalistki w konkursie na stanowisko swojej asystentki. Każda z nas miała przepracować u niego jeden dzień. Po południu, kiedy wróciłam z plikiem kserokopii, przypadkiem podsłuchałam rozmowę potencjalnego szefa z innym agentem, który był jego mentorem.
– Gloria z HR-u chce znać odpowiedź do wieczora – oznajmił Brad. – Powinienem wybrać tę ładną czy tę bystrą?
Zastygłam z oburzenia.
– Zawsze stawiaj na intelekt – odpowiedział jego rozmówca. Nie miałam pojęcia, co to oznacza dla mnie. Który z tych przymiotów przypisuje mi Brad.
Po godzinie zaproponowano mi pracę. Oprócz głębokiego wewnętrznego sprzeciwu wobec takiego traktowania ludzi poczułam perwersyjne rozczarowanie.
Nie miałam też pojęcia, dlaczego Brad zaszufladkował mnie jako tę bystrą. Moje obowiązki tamtego dnia ograniczały się do łączenia telefonów (a raczej rozłączania poprzez naciskanie niewłaściwych guzików na skomplikowanej klawiaturze centrali), parzenia kawy (którą dwukrotnie odesłano z powrotem jako nienadającą się do wypicia), skserowania scenariusza (pomyłkowo zrobiłam dziesięć kopii zamiast jednej, po czym ukryłam dodatkowe dziewięć za kanapą w pokoju socjalnym). Poza tym potknęłam się o kabel od lampy w gabinecie Brada i przewróciłam.
Doszłam do wniosku, że moja konkurentka, zaszufladkowana jako piękność, musiała być wyjątkowo mało lotna.
Teoretycznie nazwa mojego stanowiska brzmiała „asystentka filmowo-literacka”, w praktyce byłam zwykłą sekretarką. Wybierałam numery telefonów z długiej listy producentów i filmowców, informowałam dziewczyny po drugiej stronie linii, że mój szef chce rozmawiać z ich szefem, po czym łączyłam rozmowy. Pomimo powszechnego zrozumienia, iż podsłuchiwanie rozmów należy niejako do obowiązków służbowych asystentek, bo przecież muszą wiedzieć, bez dodatkowych instrukcji, który scenariusz do kogo mają wysłać, niekiedy o nas zapominano. Tym sposobem zyskiwałyśmy bezpośredni dostęp do smakowitych plotek o sławnych ludziach: kto ma problemy małżeńskie lub kto zostanie wysłany w białych rękawiczkach „na zieloną trawkę”. Jeżeli osoba, z którą mój szef chciał się skontaktować, była w danej chwili niedostępna, zostawiałam wiadomość i przechodziłam do kolejnego nazwiska z kilometrowej listy. Czasami Brad nie miał ochoty z kimś rozmawiać, dostawałam wtedy polecenie strategicznego oddzwaniania w nieodpowiednich momentach (przed dziewiątą trzydzieści rano, ponieważ nikt w Hollywood nie zaczynał pracować przed dziesiątą, lub, mniej subtelnie, w porze obiadowej).
Chociaż świat filmu był olśniewający – służbowy segregator pękał w szwach od domowych numerów telefonów oraz adresów moich ekranowych idoli – praca asystentki bynajmniej tego nie odzwierciedlała. Zajmowałam się głównie serwowaniem kawy, umawianiem wizyt u fryzjerów i kosmetyczek, odbieraniem ubrań z pralni, wymyślaniem wymówek dla rodziców i byłych partnerek, kserowaniem oraz przesyłaniem dokumentów, odstawianiem samochodów do warsztatów, załatwianiem cudzych spraw osobistych lub dostarczaniem zimnej butelkowanej wody na ważne spotkania (podczas których nie miałam najmniejszej szansy na zamienienie choćby jednego słowa z ulubionym scenarzystą czy reżyserem).
Późnym wieczorem zaś, po długim dniu takiej pracy, sporządzałam dziesięć stron gęstych notatek. Były to opracowania scenariuszy dla szefa: żeby wiedział, o czym mówi na spotkaniu następnego dnia, chociaż nie przeczytał ani linijki oryginalnego tekstu. Asystentki wkładają wiele wysiłku w owe recenzje, pragnąc udowodnić, że są wystarczająco kompetentne, aby pewnego dnia (Boże, dopomóż!) przestać wykonywać ogłupiające obowiązki sekretarki, wiecznie przepracowanej i wyrabiającej nieodpłatne nadgodziny, a wszystko to za minimalną pensję.
Po kilku miesiącach w agencji nie miałam już wątpliwości, że podczas gdy moje atrakcyjne koleżanki – a było ich wiele w asystenckich szeregach – skupiały na sobie większość uwagi, inteligentne wykonywały większość obowiązków. Pierwszego roku niewiele spałam, ponieważ siedziałam do późna nad tuzinem scenariuszy tygodniowo – oczywiście po godzinach i w weekendy. W dodatku nie miałam nic przeciwko temu. To była moja ulubiona część tej pracy. Nauczyłam się konstruować scenariusze i pokochałam fascynujących bohaterów o skomplikowanych charakterach. Z biegiem czasu nabierałam coraz większego zaufania do własnej intuicji i odważniej dzieliłam się pomysłami, bez obaw, że zostaną wyśmiane.
Wkrótce awansowałam do roli młodszej specjalistki do spraw redagowania scenariuszy w firmie produkującej filmy. Wreszcie mogłam uczestniczyć w spotkaniach, a kto inny przynosił na nie wodę. Współpracowałam bezpośrednio ze scenarzystami i reżyserami. Pochylałam się z nimi nad stronicami tekstu, analizując scenę po scenie i wprowadzając zmiany sugerowane przez studio w taki sposób, by nie wywołać ataku furii scenarzystów, którzy często nie byli zachwyceni tymi propozycjami. (Owe negocjacje okazały się nieocenionym doświadczeniem w późniejszej terapii par).
Czasami, żeby uniknąć zamieszania w biurze, umawiałam się z filmowcami wcześnie rano w swoim mikroskopijnym, wynajmowanym mieszkanku. Kupując śniadaniowe przysmaki wieczorem w przeddzień spotkania, myślałam sobie: John Lithgow zje tego bajgla jutro w moim obskurnym salonie z ohydną wykładziną i chropowatym sufitem! Czy życie mogłoby być jeszcze lepsze?
Niebawem okazało się, że owszem. Dostałam kolejny awans, na który pracowałam w pocie czoła i którego pragnęłam najbardziej na świecie. Dopóki go nie zdobyłam.
Paradoks tej pracy polega na tym, że większość naprawdę kreatywnych zadań wykonują ludzie bez wielkiego doświadczenia. Na początku robisz swoje za kulisami, obrabiasz scenariusze w biurowym zaciszu, podczas gdy twoi przełożeni przypochlebiają się aktorom, ucztują z agentami albo doglądają produkcji na planie. Kiedy zaś awansujesz z pozycji kierownika wewnętrznego na zewnętrznego… Cóż, to wymarzona praca dla ekstrawertyków. Mole książkowe, które zawsze najlepiej czuły się w bibliotece, powinny zrewidować marzenia.
Odtąd moje dni upływały na niezręcznych rozmowach w restauracjach i na spotkaniach. Na domiar złego sprawy zaczęły się toczyć w żółwim tempie. Wyprodukowanie jednego filmu trwało całą wieczność – dosłownie lata – i zaczęło mi doskwierać okropne poczucie, że wybrałam nieodpowiedni zawód. Przeprowadziłam się do większego mieszkania, które dzieliłam z przyjaciółką. To właśnie ona pierwsza zwróciła uwagę na pochłaniane przeze mnie codziennie niezdrowe ilości seriali.
– Wyglądasz na przybitą – powiedziała z troską.
– Nie jestem przybita, tylko znudzona – odparłam.
Wprawdzie myśl o powrocie do domu i włączeniu telewizora była jedyną, która podtrzymywała mnie na duchu przez cały dzień, ale nie przyszło mi do głowy, że to może być objaw depresji.
Pewnego dnia w porze obiadowej siedziałam przy jednym ze stolików w całkiem przyjemnej restauracji w towarzystwie całkiem miłej agentki, opowiadającej mi o całkiem korzystnej umowie, jaką właśnie podpisała, kiedy nagle zdałam sobie sprawę, że powtarzam w myślach jak mantrę trzy słowa: Mam. To. Gdzieś. Cokolwiek mówiła moja towarzyszka, owe trzy słowa wracały kompulsywnie. Nie umilkły przy płaceniu rachunku ani w drodze powrotnej do biura. Następnego dnia znów kołatały mi w głowie. I tak przez kolejne tygodnie, aż wreszcie, parę miesięcy później, musiałam spojrzeć prawdzie w oczy: nie miały zamiaru zniknąć. Mam. To. Gdzieś.
Jako że moim jedynym zainteresowaniem było wówczas oglądanie telewizji, gdyż tylko zanurzając się w wymyślony świat seriali, czułam cokolwiek (a raczej, gwoli ścisłości, nie czułam tego czegoś nieprzyjemnego, czego nie umiałam sprecyzować), zaczęłam szukać pracy w telewizji. Kilka miesięcy później przeniosłam się do działu produkcji seriali w NBC.
To było spełnienie marzeń, tak przynajmniej sądziłam. Znów będę współtworzyć opowieści. Nawet lepiej: bo tym razem – zamiast filmów z ich ograniczającą konstrukcją – będę rozwijać serialowe fabuły. Z odcinka na odcinek, z sezonu na sezon będę mogła pomagać widzom odkrywać kawałek po kawałku kolejne warstwy osobowości ich ulubionych bohaterów. Bohaterów równie niedoskonałych i pełnych sprzeczności jak my wszyscy, o równie popapranych życiorysach.
Miałam wrażenie, że oto znalazłam doskonałe lekarstwo na nudę. Rozwiązałam niewłaściwy problem, ale dopiero po wielu latach zdałam sobie z tego sprawę.
NOTATKI Z SESJI, JULIE
Trzydziestotrzyletnia nauczycielka uniwersytecka przedstawia potrzebę wsparcia w zaakceptowaniu otrzymanej po powrocie z podróży poślubnej diagnozy nowotworowej.
– Czy to góra od piżamy? – pyta Julie po wejściu do gabinetu.
Sesja odbywa się w godzinach popołudniowych następnego dnia po incydencie z Partnerem, tuż przed umówioną wizytą Johna (prześladowanego przez idiotów). Prawie dobrnęłam do końca dnia.
Patrzę na nią pytająco.
– Pani bluzka – wyjaśnia, sadowiąc się na kanapie.
Powracam myślami do dzisiejszego poranka i szarego swetra, który zamierzałam włożyć. Skóra mi cierpnie, gdy przed oczami staje mi obraz rzeczonego swetra rozpostartego na łóżku obok szarej bluzy piżamowej, zdjętej, gdy szłam pod prysznic oszołomiona po zerwaniu.
O Boże.
Partner wrócił z jednej ze swoich wypraw do hipermarketu z zestawem piżam ozdobionych napisami w stylu: CHRZANIĆ PORANKI, USYPIASZ MNIE, NIE MÓW DO MNIE (absolutnie niestosowne wobec pacjentów). Usiłuję sobie przypomnieć, którą nosiłam poprzedniego wieczoru.
Zbieram się na odwagę i zerkam w dół. Napis na szarej bluzie głosi: NAMASTE I DOBRANOC. Julie patrzy na mnie wyczekująco.
Ilekroć nie wiem, co powiedzieć podczas sesji – sytuacja częstsza, niż przypuszcza większość pacjentów – mam do wyboru dwie możliwości: milczeć, dopóki nie rozeznam się lepiej w sytuacji, lub powiedzieć cokolwiek, zachowując jednak bezwzględną szczerość. Chociaż czuję wielką ochotę, by wyjaśnić, że ćwiczę jogę, a bluza jest zwykłym strojem sportowym – jedno i drugie byłoby kłamstwem. Julie uprawia jogę w ramach treningu mindfulness, będącego częścią programu wspierania osób chorych na raka, więc jeżeli spróbuje rozpocząć ze mną rozmowę na temat konkretnych ćwiczeń, będę musiała dalej brnąć w kłamstwa lub się do nich przyznać.
Przypominam sobie sytuację ze stażu: jeden z kolegów poinformował pacjentkę, że wyjeżdża na trzy tygodnie, na co ta zapytała, dokąd się wybiera.
– Na Hawaje – odparł zgodnie z prawdą.
– Urlop? – dopytywała kobieta.
– Tak – odparł, choć de facto jechał na własny ślub zwieńczony dwutygodniowym pobytem na wyspie.
– Długi – skomentowała pacjentka, na co stażysta, nie chcąc dzielić się z nią sprawami osobistymi, skupił uwagę na pytającej. Co czuje w związku z tą trzytygodniową przerwą w terapii? Z czym jej się kojarzą uczucia, które wzbudza w niej perspektywa jego nieobecności? Obie te ścieżki mogły się okazać warte eksploracji, ale niewyrażone wprost wątpliwości kobiety („Po co panu trzytygodniowy urlop poza sezonem?”) były nie mniej ważne. Oczywiście pacjentka poczuła się oszukana, kiedy po upływie owych trzech tygodni dostrzegła obrączkę na palcu terapeuty.
– Dlaczego mnie pan okłamał?
Mój kolega żałował później swojej decyzji. Nic by się przecież nie stało, gdyby powiedział tej kobiecie o planowanym małżeństwie. Zarówno jego ślub, jak i ewentualna negatywna reakcja pacjentki były normalnymi tematami do przepracowania podczas sesji. W przeciwieństwie do utraty zaufania. Taki błąd nie jest łatwy do naprawienia.
Freud twierdził, że „lekarz powinien być dla pacjenta całkowitą enigmą, lustrem, które nie pokazuje niczego poza jego własnym odbiciem”. Aczkolwiek obecnie większość terapeutów podczas pracy sięga po elementy własnego życia: na przykład od czasu do czasu dzieli się własnymi reakcjami na to, co się dzieje na sesji, lub mówi, że ogląda program telewizyjny, o którym wspomina pacjent. (Lepiej się przyznać do oglądania Kawalera do wzięcia, niż udawać Greka, by ostatecznie wpaść we własne sidła, wymieniając nazwisko jednego z członków obsady).
Niełatwo zdecydować, co można wyjawić, a co zachować dla siebie. Jedna z zaprzyjaźnionych terapeutek powiedziała pacjentce, u której dziecka zdiagnozowano zespół Tourette’a, że jej syn również cierpi na tę chorobę, co pogłębiło ich relację. Inny znajomy prowadził terapię mężczyzny, którego ojciec popełnił samobójstwo, ale on z kolei nigdy nie wyjawił pacjentowi, iż sam ma za sobą podobne doświadczenie. W każdym przypadku wymagana jest ostrożna kalkulacja, swoisty subiektywny papierek lakmusowy pomagający określić przydatność wyjawienia danej informacji na swój temat: Czy to posunięcie przyniesie pacjentowi korzyść?
Właściwe wyznanie we właściwej chwili może skrócić dystans z osobami, które czują się osamotnione w swych doświadczeniach, i skłonić je do większej otwartości. Lecz jeżeli ten krok zostanie uznany za nadmierną wylewność terapeuty, to może wywołać odwrotny skutek – czasem nawet skłania zakłopotanego pacjenta do ucieczki.
– Tak – przyznaję. – To góra od piżamy. Musiałam się pomylić przy ubieraniu.
Czekam z ciekawością na reakcję Julie. Jeżeli zapyta, skąd taka pomyłka, powiem prawdę, lecz nie wdając się w szczegóły: byłam dziś rano rozkojarzona.
– Och – mówi. Kąciki jej ust drżą, jakby miała wybuchnąć płaczem, ale tym razem parska śmiechem. – Przepraszam. Nie śmieję się z pani. Namaste i dobranoc dokładnie oddaje mój obecny stan ducha.
Opowiada o jednej z kobiet z kursu, która jest przekonana, że jeżeli Julie nie podejdzie do ćwiczenia jogi z należytą powagą – łącznie ze słynnymi różowymi wstążeczkami i obowiązkowym optymizmem – z całą pewnością rak ją zabije. Mniejsza o opinię onkologa. Ta kobieta twierdzi z uporem, że joga ma moc uzdrawiającą.
Julie szczerze jej nienawidzi.
– Wyobraziłam sobie, jak wchodzę na zajęcia w tej bluzce i…
Znowu wybucha niekontrolowanym śmiechem. Na chwilę udaje jej się nad nim zapanować, po czym kapituluje pod naporem kolejnej fali wesołości. Słyszę jej śmiech po raz pierwszy, odkąd się dowiedziała, że umiera. Widzę ją taką, jaka zapewne była – jak ona to określa – „PR”, czyli „Przed Rakiem” – zdrową, szczęśliwą i zakochaną. Jej dźwięczny śmiech jest zaraźliwy. Nie potrafię mu się oprzeć. Śmiejemy się razem.
Ona ze swojej fanatyczki, ja z porannej pomyłki – zabawne, jak zawodny jest ludzki umysł. I ciało.
Julie odkryła swoją chorobę, kochając się z mężem na jednej z plaż Tahiti. Nie podejrzewała jeszcze wtedy raka. Po prostu poczuła lekki ból w piersi, a później wyczuła coś pod prysznicem, lecz nie uznała tego za powód do niepokoju. Często miewała podobne dolegliwości i zawsze okazywały się niegroźne: ot, lekko powiększony przed miesiączką węzeł chłonny. Może jestem w ciąży?, pomyślała wtedy. Ona i Matt byli ze sobą już trzy lata. Planowali powiększenie rodziny tuż po ślubie, toteż przez kilka tygodni poprzedzających uroczystość nie przywiązywali zbyt dużej wagi do antykoncepcji.
To był zresztą doskonały czas na ciążę. Julie właśnie dostała stały etat na uczelni i mogła wreszcie odetchnąć po latach wytężonej pracy. Teraz będzie więcej czasu na realizowanie swoich pasji, myślała. Na bieganie w maratonach, górskie wspinaczki i pieczenie wymyślnych słodkości z bratankiem. Jak również na bycie żoną i matką.
Po powrocie z podróży poślubnej zrobiła sobie test ciążowy, po czym pokazała go Mattowi, który natychmiast porwał ją w ramiona i odtańczyli radosny taniec wokół pokoju w rytm nadawanego właśnie w radiu przeboju Walking on Sunshine. To będzie piosenka naszego dziecka, postanowili. Szczęśliwi udali się prosto do ginekologa, aby omówić prowadzenie ciąży, lecz kiedy lekarka wyczuła ów „powiększony węzeł chłonny”, który pojawił się podczas miodowego miesiąca, przestała się uśmiechać.
– Prawdopodobnie nie ma powodu do obaw, ale sprawdźmy na wszelki wypadek.
Okazało się, że był powód do obaw. Młoda mężatka w ciąży, bez wcześniejszych nowotworów w rodzinie, została dotknięta przez ślepy los. Niedługo potem, kiedy się zastanawiała, jak pogodzić leczenie z ciążą, poroniła.
A później trafiła do mojego gabinetu.
Lekarz, który ją do mnie skierował, dokonał nieco dziwnego wyboru, ponieważ nie specjalizowałam się w terapii pacjentów onkologicznych. Jednak właśnie ów brak doświadczenia sprawił, że Julie chciała przychodzić właśnie do mnie. Wolałaby uniknąć „specjalistów od raka”, powiedziała swojemu doktorowi. Chciała być traktowana normalnie, czuć przynależność do świata żywych. Onkolodzy sprawiali wrażenie przekonanych, że operacja i chemioterapia doprowadzą do całkowitego wyleczenia, więc chciała zostawić trochę miejsca w życiu dla nowego męża i ich wspólnych spraw. (Co powinna napisać na kartkach z podziękowaniami dla gości weselnych? „Dziękuję bardzo za śliczną wazę… Trzymam ją zawsze obok łóżka na wypadek wymiotów”?)
Leczenie było bardzo wyczerpujące, ale pomogło. Następnego dnia po otrzymaniu od lekarzy dobrych wiadomości Julie i jej mąż zaprosili najbliższych przyjaciół i rodzinę na wspólny lot balonem. Było to w pierwszy tydzień lata. Kiedy tak stali wszyscy razem, objęci, oglądając zachód słońca z wysokości ponad trzystu metrów nad ziemią, nie czuła się już pokrzywdzona przez los; dostała od niego prezent. Owszem, przeszła przez piekło, jednak zostawiła je za sobą i teraz znów rysowała się przed nią świetlana przyszłość. Za sześć miesięcy czekało ją ostatnie prześwietlenie. Jeżeli wszystko będzie dobrze, zaczną się starać o dziecko. Tej nocy śniła, że ma ponad sześćdziesiąt lat i trzyma w ramionach pierwsze wnuczę.
Julie była szczęśliwa. Nasza praca dobiegła końca.
Nie spotykałyśmy się w okresie pomiędzy lotem balonem a prześwietleniem. Natomiast zaczęli do mnie dzwonić inni pacjenci onkologiczni, kierowani przez lekarza Julie. Nic tak nie odbiera poczucia kontroli jak choroba, jakkolwiek złudne by ono było od samego początku. Ludzie uciekają przed świadomością, że można nie popełnić ani jednego błędu – w życiu czy podczas leczenia – a mimo to przegrać. Kiedy tak się dzieje, jedyne, nad czym mamy realną kontrolę, to – jak podchodzimy do owej przegranej. Należy to robić po swojemu, nie tak, jak wyobrażają to sobie inni. Pozwoliłam Julie wybierać własną drogę – nie miałam zresztą pojęcia, jaka byłaby tą właściwą, nie miałam żadnego doświadczenia – co zdawało się przynosić pozytywne rezultaty.
– Cokolwiek pani zrobiła – podsumował jej onkolog – Julie wyglądała na zadowoloną z efektów terapii.
Nie uczyniłam niczego szczególnego. Przez większość czasu starałam się nie wyglądać na przerażoną jej brutalną szczerością. Ten poziom szczerości był jednak możliwy wyłącznie dlatego, że wtedy jeszcze nawet nie myślałyśmy o śmierci. Dyskutowałyśmy o chustkach i perukach, seksie i akceptacji własnego ciała po operacji. Ponadto towarzyszyłam jej w podejmowaniu decyzji dotyczących relacji z mężem, rodzicami i współpracownikami – tak samo jak każdemu innemu pacjentowi.
Pewnego dnia, przesłuchując wiadomości, ponownie usłyszałam głos Julie. Prosiła o niezwłoczne spotkanie.
Przyszła następnego dnia rano, blada jak ściana. Prześwietlenie, które miało być tym razem czyste, wykryło rzadką odmianę złośliwego nowotworu, innego niż ten pierwszy. Według wszelkiego prawdopodobieństwa był to wyrok śmierci. Może za rok, może za pięć lat, a jeżeli będzie miała wyjątkowe szczęście, za dziesięć. Oczywiście lekarze proponują różne eksperymentalne terapie, ale są one właśnie takie: eksperymentalne.
– Zostanie pani ze mną, póki nie umrę? – zapytała i chociaż w pierwszym odruchu miałam ochotę zrobić to samo, co większość ludzi w takich sytuacjach, czyli jak najdalej odsunąć od siebie wizję śmierci („Och, jeszcze nie czas myśleć o umieraniu. Eksperymentalne terapie bywają naprawdę skuteczne”), musiałam pamiętać, że moją rolą jest pomoc Julie, a nie uśmierzanie własnych lęków.
Mimo wszystko w tamtej chwili czułam się ogłuszona, bez przerwy przetwarzałam w myślach to, co właśnie mi powiedziała. Nie byłam pewna, czy podołam. Co będzie, jeżeli powiem lub zrobię coś niewłaściwego? Czy nie urażę jej, nie mogąc zapanować nad własnymi uczuciami – zakłopotaniem, strachem, smutkiem – które wyczyta z mojej twarzy lub gestów? Miała tylko jedną szansę, aby zrobić to tak, jak chciała. Czy jej nie zawiodę?
Musiała zauważyć moje wahanie.
– Bardzo proszę – powiedziała. – Wiem, że to nie piknik, ale nie mam siły na tych wszystkich specjalistów od raka. Są niczym sekta. Każdemu wmawiają odwagę, a przecież tak naprawdę jaki my mamy wybór? Poza tym ja cały czas jestem przerażona i wciąż mam ochotę płakać jak dziecko na widok igły. Nie jestem odważna i żaden ze mnie wojownik. Ot, zwykła nauczycielka uniwersytecka. – Pochyliła się konspiracyjnie w moją stronę. – Oni mają ściany obwieszone afirmacjami. Błagam o pomoc.
Nie mogłam spojrzeć jej w oczy i odmówić. A co ważniejsze, nie chciałam.
Tamtego dnia zmienił się cel naszej pracy: miałam pomóc Julie pogodzić się z jej własną śmiercią.
Tym razem mój brak doświadczenia mógł mieć znaczenie.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
