Człowiek Jatka. Mroczna twarz dwulicowa. Kapitan Jan Jedyna. Tom 1 - Igor Frender - ebook

Człowiek Jatka. Mroczna twarz dwulicowa. Kapitan Jan Jedyna. Tom 1 ebook

Frender Igor

0,0

Opis

Przed ośrodkiem wypoczynkowym niedaleko Poznania znaleziono z roztrzaskaną twarzą zwłoki mężczyzny - i na brzegu jeziora Kierskiego odkryto rozczłonkowane ciało człowieka. Prostą z pozoru sprawę przejmuje kapitan Jan Jedyna, młody oficer milicji. Próbuje oba zdarzenia połączyć ze sobą i wtedy okazuje się, że ślad wiedzie w przeszłość, gdzie czekają na odkrycie kolejne brutalne morderstwa. To pierwszy tom w serii o śledztwach kapitana Jana Jedyny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Niniejszą książkę napisałem na podstawie własnego scenariusza z 2004 roku, w tamtym okresie powstał również amatorski film pt. „Kapitan Jedyna kontra człowiek Jatka”.

Zima, 1967 rok

Mgła niczym kurtyna opadła na ośnieżoną plażę i wyłaniający się z niej drewniany pomost. Chłód przenikał drzewa i oblodził trzciny; niebieskawa szadź otuliła długie igły sosen. Na częściowo uschłej gałęzi wierzby płaczącej, tuż nad taflą wody, rozkładając skrzydła, przysiadł kruk. To właśnie on miał stać się świadkiem nadchodzących zbrodni.

Z jednego krzyku rozbudzone echo wrzasku, z kropli krwi następna kropla; potem czerwony strumień topiący śnieg. Martwe ciało runęło w bezdech nadchodzącej ciszy. Oko tkwiące strzępem w oderwanej głowie, rozwarte jeszcze w przestrachu, matowiejąc – zgasło. Rzucona dłoń, w krwistej poświacie, zapadła się w biały puch.

Zaczęło prószyć i drobne płatki śniegu zniekształciły szkarłatne ślady zbrodni. Księżyc jakby przygasał, przysłonięty półprzezroczystą warstwą chmur. I tylko poszarpane nitki krwi odbite w drgającym błysku kruczego oka zaświadczały o popełnionej właśnie zbrodni. Ptak zatrzepotał silnie czarnymi skrzydłami i wzbił się w niebo. Szybował nad zamarzłym jeziorem we wznoszących prądach powietrza, przecinając świetlny wieniec wokół pełnego księżyca. Wydał z siebie kilka wibrujących, gardłowych dźwięków, jakby przywołując i oznajmiając reszcie stada o podwójnym bezeceństwie.

W jednym z okien drewnianego domu letniskowego rozbłysło żółtawe światło; cień jakiegoś potężnego człowieka pojawił się w jasnym kwadracie szyby i zaraz zniknął. Zimowy wiatr wzmógł się i wywołał zamieć śnieżną, która miejsce zbrodni przykryła zaspą. W powietrzu unosił się intensywny zapach rdzy. Niedaleko, na skraju drogi, w nasiąkłym krwią śniegu, twarzą w dół leżała kobieta. Jej ortalionowa kurtka była rozdarta na plecach, a niegdyś biała czapka z pomponem okryła się purpurą. Kruk zniżył lot i złowróżbnie zakrakał. Śmiertelny mróz zebrał swoje żniwo.

Niedługo potem na głównym i zarazem jedynym placu miasteczka w szkole podstawowej im. Aleksandra Głowackiego zamknięto drzwi. Blaszany, falowany dach przystanku autobusowego wyginał się targany wiatrem. Jakieś pojedyncze kartki gazet pofrunęły w stronę starej chaty i wpadły pomiędzy szczeble drewnianego płotu. Naprzeciwko w ceglanym sklepie spożywczym zamigotało rozmyte, czerwone światło. Ktoś wewnątrz zapalił papierosa.

Tymczasem między iglastymi drzewami rosnącymi przy gruntowej drodze pojawił się mężczyzna. Było coś nieprawidłowego w jego sylwetce. Szedł nienaturalnie zgarbiony, stawiając długie kroki, jakby chciał utrzymać równowagę. Łapczywie wdychając powietrze, przystanął w rozkroku.

W ręce dzierżył młotek, z którego kapała gęstniejąca krew.

Światło ulicznej latarni rzuciło za nim cień. Po upływie kilku sekund ponownie ruszył i kiedy dotarł do sklepu, na którego szybach tkwił ogromny napis „Społem”, oparł się zdyszany o framugę drzwi i załomotał w nie pięścią. Po chwili usłyszał cichy głos:

– Janusz, proszę, odejdź stąd.

On jednak nie poruszył się. Od strony zamarzłego jeziora usłyszał rozdzierający krzyk. Nie był to na pewno odgłos ludzki, ale jakiś niezidentyfikowany ryk atakującego zwierza, tak głośny i niesamowity, że rozniósł się po okolicy niczym wicher łamiący drzewa. Po plecach mężczyzny przebiegł lodowaty dreszcz, a z czoła spłynęły podrażniające nos krople potu.

Przerażony, sztywną od mrozu dłonią, okrytą wełnianą i lepką od krwi rękawiczką, próbował wcisnąć sobie w usta złamanego papierosa. Stał nieruchomo i z szeroko rozwartymi oczami wpatrywał się, jak kruk, kracząc, podrywa się do lotu.

***

Na posterunek milicji mieszczący się w niewielkim ceglanym domu z dwuspadowym dachem wbiegła zdyszana szczupła kobieta z dwójką przestraszonych dzieci. Do przyjemnie ciepłego pomieszczenia wnieśli ze sobą chłód, płaty śniegu i chaos.

Nastał mroźny ranek, 2 stycznia. Młody milicjant o rudych włosach, porzuciwszy gazetę, poderwał się na równe nogi:

– Co jest? – zapytał skonfundowany.

Kobieta, nie wiedząc, co uczynić z zmarzniętymi rękami, tarła nimi o sfilcowany brązowy płaszczyk. Przy jej butach pojawiły się niewielkie kałuże, które wsiąkały powoli w wykładzinę.

– O Jezu Panie! – lamentowała, a dzieci szlochające ukryły się za jej plecami. – Nad jeziorem leżą! O matko! – Chwyciła się za głowę i niezamierzenie palcami osunęła chustę z czoła. Zdenerwowana zdjęła ją w końcu jednym szarpnięciem, ujawniając przy tym długie, piękne, podwijające się na końcach i jakby połyskujące złotem blond włosy. Złapała oddech i rozszerzyła zmęczone, zaczerwienione od łez oczy, w których krył się strach zmieszany z niezrozumieniem. Dłonie jej dygotały jeszcze mocniej, kiedy tuliła do siebie dzieci. Coś niesamowitego było w tej urodziwej kobiecie, która z taką czułością chroniła swoje pociechy.

Bijący od nich chłód wstrząsnął ciałem milicjanta.

– Co leży nad jeziorem?! – krzyknął zaskoczony zaistniałą sytuacją i przesunął niedojedzoną kanapkę w głąb szuflady biurka. Sam był jeszcze w innym świecie. Jeszcze nie rozumiał wagi przekazywanych informacji.

– Ciała ludzkie – wychrypiała kobieta. – Musicie tam jechać. To straszne! – Spuściła głowę i mimo że była młoda, przemówiły przez nią oznaki starości.

Skonsternowany sierżant zamrugał niespokojnie powiekami, po czym przykrywszy usta palcami, złączył wyraziście brwi jak przed podjęciem ważnej decyzji.

– Ciała? Jak to wygląda? – zapytał cicho, bez energii, jakby zdradzano mu wielką tajemnicę.

Serce kobiety biło coraz szybciej.

– Tragedia niewyobrażalna, tam, na drodze, leży zamarznięta kobieta, a dalej na plaży dwa rozprute, porozrywane na strzępy ciała! – mówiła szybko, ledwo łapiąc oddech. Milicjant jeszcze bardziej przygasł, a po jego twarzy przebiegł cień zawahania. Potarł wewnętrzną częścią dłoni kark i skupił wzrok w jednym punkcie.

Wiedział, że musi przedsięwziąć odpowiednie kroki, podjąć decyzję natychmiast. Tylko że wtedy, działając w nadmiernym pośpiechu, może naruszyć procedury. Nie miał czasu na zastanawianie się. Powinien jak najszybciej zebrać zespół.

Później, gdy przybył na miejsce zdarzenia, stwierdził, że to, co ujrzał, nie mieści się w żadnych kategoriach. Tego dnia nie były już ważne jakiekolwiek procedury, liczyło się tylko znalezienie zbrodniarza.

Jesień, 1979 rok

Wieczór przyniósł ze sobą chłód i mgłę, w której jeszcze mocniej było czuć świeży, leśny powiew powietrza. W ślad za mgłą półmrok wkradał się pomiędzy strzeliste sosny, które pochylone w stronę drogi tworzyły coś w rodzaju dachu chroniącego przed deszczem lub nadmiernym słońcem. Czerwone promienie zachodzącego słońca, przeświecając przez pnie drzew, rozjaśniały fragmenty trzęślicowej łąki. Tuż przy ostrym zakręcie asfaltowej szosy na grzbiecie skarpy kilku milicjantów pogrążonych w milczeniu zabezpieczało miejsce wypadku. Z daleka słychać było monotonny dźwięk jadącej na sygnale karetki.

Mężczyzna, który pojawił się na wzgórzu, zapiął niebieską ortalionową kurtkę i stanął na poboczu drogi. Oczy miał spokojne, a jego siwe włosy rozwiewał wilgotny, chłodny wiatr zwiastujący burzę. On wszystko już w życiu widział i nie był entuzjastą nowych przedsięwzięć. Od dłuższego czasu powtarzał, że najważniejsza jest stabilizacja. Spojrzał jeszcze raz w dół, skąd wiły się czarne kłęby dymu ze spalonego samochodu. „Zakręt śmierci” – pomyślał i podszedł do młodego milicjanta w stopniu sierżanta, który stał przy rozerwanej barierce drogowej. Mężczyzna uśmiechnął się cierpko i rzekł:

– Zamontowali to coś – wskazał ręką na barierę – a to i tak nie spełniło swojej roli.

Milicjant na dźwięk jego głosu wyprostował się, podrapał palcami dłoń drugiej ręki i odpowiedział:

– Na prędkość nie ma rady, panie majorze – wyraz twarzy miał taki, jakby odkrył coś nowego i chciał to opatentować.

Major omiótł wzrokiem pogięte tworzywo bariery.

– No może, aczkolwiek chodzi o jakość wykonania. – Na moment zamilkł i położył palce na podbródku, na którym tkwił kilkudniowy zarost.

– Jakie macie wstępne ustalenia? – zapytał i skrzyżował ręce na piersi, nieświadomie uwydatniając swój potężny brzuch.

Młody człowiek nie bardzo wiedział, co ma odpowiedzieć; jego zdaniem wszystko było widać jak na dłoni. „Niepotrzebnie zadał to pytanie” – pomyślał.

– Nadmierna szybkość, panie majorze. Prawdopodobnie kierowca wpadł w poślizg i spadli.

Major zrobił krok w stronę skarpy, by nie tylko przyjrzeć się pracy techników, ale również ocenić wysokość, z jakiej stoczył się samochód.

– Ile osób znaleźliście?

– Dwie. Prawdopodobnie mężczyznę i kobietę – milicjant podążył za nim.

– Hm – major z zaciekawieniem przyglądał się asfaltowej jezdni. – Dziwne, ale tutaj nie ma żadnych śladów hamowania. Nie wygląda mi to na poślizg. Tym bardziej, że od kilku dni nie padał deszcz, a oni wjechali prosto w barierkę z pełną siłą i sturlali się ze skarpy.

Chwilę się zastanowił.

– No i ten ogień, który doszczętnie strawił samochód. To też jest zastanawiające, nie uważa pan?

Sierżant stanął prawie na baczność, lecz nic nie odpowiedział.

– Ale mogę się mylić. Zresztą, to nieważne. – Przypomniał sobie, że już wkrótce idzie na emeryturę i dlatego powinien unikać komplikacji. Nie należy szukać czegoś, czego nie ma teraz i co niekoniecznie w przyszłości musi się pojawić.

Zima, 1987 rok

Ponad sześćdziesięcioletni mężczyzna dorzucił drewna do kamiennego kominka. Z paleniska momentalnie buchnęły płomienie i niczym poruszające się liście juki wypełniły całe wnętrze. Wolno, szurając kapciami, podszedł do okna i przerywanymi ruchami odsłonił lnianą zasłonę. Przyłożywszy twarz do szyby, rozejrzał się po skromnie oświetlonej blaskiem latarni ulicy. Na dworze było spokojnie i pusto. Śnieg przykrywał szczelnie drogę, szarość chodników zamieniając w biel. Na ciemno niebieskim, obsypanym gwiazdami niebie jawił się zbliżający się do pełni księżyc. Kredowobiały, pokryty popielato czarnymi bruzdami lśnił, a jego blask odbijał się od śniegu. Na dole, po drugiej stronie ulicy, trzymając łapy na płocie, przeciągle wył kudłaty pies, jakby akompaniując świszczącemu wiatrowi.

– Panowie – odezwał się starszy mężczyzna, siadając w skórzanym fotelu stojącym bokiem do kominka. Wewnątrz ogień zaskwierczał, jakby palił się tłuszcz.

Energicznie położył podniszczoną mapę na szklanym stoliku i wygładził ją długimi palcami, na których pojawiły się już ciemne, starcze plamy. Z poważną miną splótł dłonie i cierpliwie poczekał, aż obaj siedzący naprzeciwko mężczyźni przybliżą się do niego, po czym rozpoczął rozmowę. Mówił głośno i wyraźnie.

– Sytuacja znacznie się komplikuje. Z tych terenów wywieźliśmy niemal wszystko, co posiadało jakąś wartość i co udało nam się pod koniec wojny ukryć. Został tylko ten cmentarz – przyłożył wskazujący palec do mapy, by dokładnie zlokalizować miejsce.

Na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień – zupełnie jakby przyodział bladą, zużytą i pomarszczoną maskę.

– Czy na miejscu jest stróż? – zapytał jeden z mężczyzn.

Miał przebiegającą przez lewy policzek długą i szeroką szramę, która brutalnie oszpeciła jego twarz i nadała jej odrażający wyraz. Wyglądał na człowieka, który niczego i nikogo się nie boi, a z jego ruchów można było wyczytać, że to on zazwyczaj dyktuje warunki.

Siwy mężczyzna nie spojrzał na niego.

– Tak, mamy tam swojego człowieka, z tym że ten teren robi się coraz bardziej zagrożony i czas już najwyższy zabrać stamtąd to, co nasze.

Człowiek z blizną na słowo „nasze” uśmiechnął się sentymentalnie. Dobrze wiedział, że „nasze” może przy korzystnych okolicznościach stać się „moje”.

– Jaki pan proponuje termin?

Siwy mężczyzna wyprostował się w fotelu i przyłożywszy palce do policzka, zastanawiał się. Potem założył nogę na nogę i spokojnie oparł dłonie na kolanie. W końcu oznajmił:

– Myślę, że pod koniec lata powinniśmy przystąpić do zintensyfikowanych działań. Dokładną datę podam panom pod koniec miesiąca, gdyż najpierw muszę nawiązać kontakt z naszym człowiekiem.

Lato. Niedziela, 1987 rok

Przez ulicę przemknął samochód i na moment reflektorami oświetlił ceglany mur i żelazną bramę cmentarza, a potem jadąc dalej, pogrążył się w zmierzchu. Liście przybrzeżnych drzew smagane wiatrem drgały, a ich szelest mieszał się z szumem wody. Na jeziorze trzciny pochyliły się w stronę drewnianego pomostu, jakby kłaniały się nadchodzącej nocy, Z gęstych krzewów łabędź, zrywając się do lotu, wydobył z siebie głęboki nawołujący krzyk.

Miejscowy wędkarz stojący na pomoście zarzucił wędkę. Miał nadzieję, że dzisiaj złowi większe ryby niż wczoraj. Nie złowił żadnej.

Zespół o nazwie Bojkot Karuzeli przygrywał nudno w restauracji. Pary przesuwały się wolno na parkiecie, co jakiś czas gubiąc rytm. Dwóch mężczyzn pijących wódkę przy barze postanowiło wyjść na zewnątrz i nie było to odpowiednie rozwiązanie.

Ksiądz odłożył kryminał o zawiłej intrydze i zgasił nocną lampkę z myślą, że zaraz zaśnie. I faktycznie. Zasnął.

Portier, kątem oka obserwując zza lady tańczące pary, głośno ziewnął. Poczuł, że głowa mu ciąży i robi się senny. Postanowił się zdrzemnąć; drzemka nie trwała jednak długo.

Kapitan Jan Jedyna zakończył służbę i nadal całkiem rześki udał się do ulubionego lokalu. W obliczu następujących zdarzeń nie był to jednak dobry pomysł.

Podporucznik Jacek Żenad wszedł do mieszkania i rzucił płaszcz na fotel. Chciał obejrzeć jakiś film i obejrzał – ale tylko fragment.

Porucznik Milena Milewska siedziała za biurkiem na komendzie i popijając kawę, spisywała raport, którego już nigdy nie miała ukończyć.

Pułkownik Wiktor Jelleń, pochrapując, spał w najlepsze. Do jutra był na urlopie, więc nikt nie miał prawa go obudzić. I było to założenie słuszne.

Sierżant Olszewski z sentymentem przeglądał fotografie z pacyfikacji bandy podżegaczy i prowokatorów. Wiedział, że to życie nie powróci i że to już swego rodzaju koniec.

Major Kotecki wypijał kolejną butelkę wódki, tym razem tylko w towarzystwie swojego kota. Zapragnął wypić następną, jednak jego stan mu na to nie pozwolił.

Inżynier Grabowski nie mógł odpalić samochodu. Uderzył pięścią w kierownicę i wstąpiła w niego złość, której musiał dać upust. I owszem, dał.

Ewa Zając przejrzała się w lustrze. W restauracyjnej łazience na moment przygasło światło.

Płocha ziewnęła po raz kolejny, lecz ciągle nie kładła się spać. Na dworze zerwał się wiatr, a krople deszczu dzwoniły, uderzając w parapet.

Mariola Cicik drgnęła. Okno na korytarzu poruszone wiatrem zaskrzypiało.

***

Kapitan Milicji Obywatelskiej, Jan Jedyna, od ponad dwóch godzin, popijając pepsi ze szklanej butelki, rozmawiał i grał w karty z przyjaciółmi: właścicielem lokalu Mariuszem Zielke i jego żoną, a swoją siostrą, Izabelą. Wszyscy troje starali się często spotykać. Polegało to nie tylko na grze w karty. Jan mógł z nimi podyskutować o wydarzeniach kulturalnych i z tego faktu był rad. Czasami zasiadali w większym gronie i wtedy Zielkowie zamykali lokal. O pracy zawodowej Jedyny starano się nie rozmawiać, chociaż jeżeli okazjonalnie ktoś opowiedział kawał o trzeźwo myślących milicjantach, to raczej Jedyna śmiał się z niego najgłośniej. Jan obrócił się na krześle i mrugając oczami, krzywo uśmiechnął się do barmana. Po odłożeniu kart wyciągnął z kieszeni pognieciony banknot, rozprostował go i położył na stole; właśnie poniósł klęskę, przegrywając koleją partię.

– Dobra, lecę w takim razie – poinformował Jan, schodząc z barowego krzesła.

Jedyna był bardzo przystojnym mężczyzną o symetrycznej, wręcz posągowej twarzy. W jego zielonych, przenikliwych oczach tkwiła chęć życia, a na zadziornych ustach wola i pragnienie. Nie za duży, idealnie osadzony nos delikatnie harmonizował z łukami brwiowymi. Miał gęste włosy o jasnym odcieniu i długie, artystyczne palce. Stanowił źródło profesjonalnej wiedzy, doświadczenia i rutyny, z których z czasem począł się bezgraniczny cynizm. Potrafił sprawnie formułować zdania; jego wypowiedzi były precyzyjne, często poparte ironiczną uwagą. Posiadał też specyficzne poczucie humoru, które często uzewnętrzniał, gdy rozwiązanie problemu zmierzało do emocjonalnego finału. Nie lubił ludzi, których działania determinowały emocje. Nad swoimi panował i wymagał tego również od innych. Profesjonalizm często zmuszał go do podejmowania kategorycznych decyzji i wówczas nie było mowy o kompromisie.

Jego przyjazny sposób bycia niewątpliwie powodował, że zjednywał sobie ludzi. Lubił muzykę klasyczną, ale także rockową wykonywaną przez młodych pełnych buntu. Książki czytał często, jednak jego ulubioną rozrywkę stanowił dobry kryminał. Był raczej człowiekiem stanowczym, pełnym energii i wysportowanym. Kiedyś wychowawczyni w szkole podstawowej, wypełniając jego kartę kolonijną, w opinii napisała: „Chłopiec niezmiernie żywy, o skłonnościach przywódczych, bardzo lubiany przez rówieśników. Może sprawić problemy wychowawcze”. W Janie do dzisiaj tkwił młodzieńczy zapał, chociaż zdawał sobie sprawę, w jakim żyje świecie i dlatego często ludzi traktował tak, jak na to zasługiwali.

– Czyli znowu wygraliśmy – uśmiechnęła się pani Zielke i uderzyła się dłońmi po krągłych udach.

Była kobietą pogodną i roześmianą. Jan lubił jej towarzystwo, chociaż w dzieciństwie, kiedy na koloniach spędzali razem mnóstwo czasu, bywało różnie. Z zatroskaną miną wywinął kieszenie spodni na zewnątrz i rozprostował palce.

– Na to wygląda, prawda?

Izabela palcami przeczesała kruczoczarne włosy, które połyskiwały w białym świetle żarówek, a następnie skubiąc jak mała dziewczynka grzywkę, pogodnie mrugnęła do swojego męża.

– Znowu ograliśmy milicjanta. – Jej długie równie czarne, kręcone rzęsy wykwitały z powiek jak dwa przysłonięte mrokiem krzewy.

Mariusz flegmatycznym ruchem zebrał szklanki ze stołu i wstawił do blaszanego zlewu. Był człowiekiem spokojnym, zawsze opanowanym, co nie znaczyło, że nie posiadał poczucia humoru.

– Będziesz się musiał jakoś odegrać w przyszłym tygodniu.

Na dźwięk jego nieco ochrypłego głosu Jan wyprostował się i uścisnąwszy drobną dłoń siostry, poklepał Mariusza przyjacielsko po ramieniu.

– I nie omieszkam tak uczynić. – Uśmiechnął się, zabawnie grożąc palcem. – Teraz muszę pędzić.

Izabela, podwinąwszy rękaw jedwabnej bluzki, spojrzała na okrągły zegarek, który swoim kolorem idealnie wpasował się w jej pobladły nadgarstek.

– Coś dzisiaj szybko skończyliśmy. Naprawdę musisz już lecieć? – zapytała, chociaż znała odpowiedź.

Jan zastanowił się nad tym przez chwilę.

– Tak, lecę. Chcę jeszcze odwiedzić rodziców. Mam dzisiaj czas, bo na komendzie i tak nic się nie dzieje i nie zanosi się na to, by cokolwiek miało się wydarzyć.

Nie wiedział jeszcze, jak bardzo się mylił.

Po tych słowach założył wytartą, skórzaną kurtkę i podniósł kołnierz.

– No cóż, taksówka zapewne już czeka – powiedział Mariusz, a jego łysa głowa błyszczała, jakby była pokryta woskiem.

– Taryfiarski ryj jest w gotowości. – Jan roześmiał się ponuro i pomyślał, że często spotykał się z cwaniaczkami wykonującymi ten zawód. Pasażer wieziony przez takich typów zazwyczaj po kursie miał pusty portfel. W końcu z szerokim uśmiechem na ustach pomachał ręką na pożegnanie i zapinając kurtkę, wyszedł na ulicę. Lokal, który właśnie opuszczał, nazywał się Adria. Odwiedzał go niemalże w każdą wolną sobotę.

Rodzice Jana mieszkali w dzielnicy, która wsławiła się między innymi sprawą rzezimieszków zajmujących się kradzieżami czegokolwiek, co można było ukraść. Ludzie ci całymi dniami przesiadywały w bramach i pijąc litry alkoholu, wytrwale odpalali jednego papierosa od drugiego. Rytualne zaczepianie przechodniów wnosiło w ich życie nieco dynamiki. Jan, rzecz jasna, z racji swojej funkcji był na tym terenie nietykalny.

Wybiła 21:00, kiedy dotarł do rodzinnego domu. Wszedł po cichu do mieszkania i odwiesiwszy kurtkę, zdjął buty. Potem w pokoju gościnnym przywitał się z rodzicami, którzy (jak co tydzień) siedzieli przed telewizorem z zamiarem obejrzenia ulubionego serialu pt. Trzydzieści przypadków majora Zemana. Chwilę z nimi porozmawiał i po kilku minutach przeniósł się do gabinetu ojca. Siadał tam czasami za biurkiem i pisał wiersze. Stukot maszyny go wyciszał.

Tej nocy jednak niczego nie miał napisać. Poezja wylądowała w rynsztoku przebita krwawym ostrzem dramatu codziennego życia miasta, które po zmroku było jak świeca, zabójcze dla każdej nierozważnie krążącej wokół ćmy.

***

Nad miastem Kiekrz zapadł zmierzch, przykrywając czarnym suknem domy, z których o tej porze zaczęły bić żółtomdłe okienne światła. Nim zgasły, zatopione w mroku nocy, zaświadczały, że życie toczy się teraz w ich granicach. Pełny księżyc wisiał jak potężna żarówka nad starymi dębami, owijając blaskiem stojący na zboczu zabytkowy, prawie dwustuletni kościół. Przybudowana do niego kamienna wieża z dzwonami i kruchta pokryta betonowymi płytami potęgowały wrażenie wyludnienia i pustki. Tynk na wieży popękał, odsłaniając czerwone cegły, zresztą pęknięcia były niemalże wszędzie i wiły się siecią nitek przez całą powierzchnię, aż do małych, prostokątnych okien, przy których tynk odpadał już całymi płatami. Dalej wzdłuż tego niewielkiego kościoła ciągnął się poszarpany ceglany mur, w którym jak cienie przebytej wojny tkwiły ślady po kulach. Po lewej stronie za murem znajdował się rozległy teren starego, zarośniętego cmentarza, po prawej zaś – szary dwupiętrowy dom pełniący funkcję plebanii. Budynek ten zdawał się nie pasować do zapuszczonego otoczenia, jego drzwi były świeżo pomalowane, a rozległy balkon obsadzony obficie kolorowymi kwiatami, które niewątpliwie dodawały ciepła temu melancholijnemu miejscu.

Wąska i piaszczysta droga oddzielała kościół od ośrodka wypoczynkowego położonego na wzniesieniu niedaleko jeziora. Był to typowo socrealistyczny kompleks dwóch połączonych ze sobą w kształcie litery „L” prostokątnych budynków, z których biła szarość i pospolitość. Duże brązowe okna i rozsuwane szklane drzwi naznaczone już płynącym czasem wnosiły jeszcze powiew nowoczesności. Betonowa budowla z nierówno przyciętym żywopłotem, mało spójnymi, falistymi rabatami kwiatowymi stanowiła wyłom w naturalnej przestrzeni, jednak i tak latem przyciągała turystów, którzy skuszeni pięknem okolicy decydowali się na nocleg.

Dochodził koniec sierpnia i pomimo ciepła pobliski plac – a raczej pętla autobusowa, przy której straszył zrujnowany ratusz – był pusty.

Zbiornik wodny był perłą miejscowego krajobrazu i jednocześnie największym akwenem stolicy Wielkopolski. Od wzniesienia, na którym znajdował się ośrodek wypoczynkowy, wyboista droga prowadziła do piaszczystej plaży. W dalszym obszarze linia brzegowa była częściowo zarośnięta trzcinami, pomiędzy które wkomponowano pomosty dla wędkarzy, a rozległe trawiaste polany zaadaptowano na dzikie kąpieliska. Cieniste buki i jesiony otaczały jezioro z każdej strony. Za nimi po wodzie pływały dwa wycieczkowe statki, na których przewodnicy opowiadali turystom skomplikowaną historię regionu.

Teraz atrakcyjnością tego miejsca zachwycali się dwaj mężczyźni siedzący obok siebie na drewnianej ławie na obrzeżach ogródka piwnego. Już od dłuższego czasu w sposób namiętny spożywali alkohol, kontemplując przy tym rozciągający się przed nimi krajobraz.

W pewnym momencie, słysząc nadchodzącego kelnera, ożywili się. Wolno i równocześnie odwrócili głowy, a ich koordynację ruchową zakłócała wlana w siebie wcześniej wódka.

– Jeszcze dwie setki i rachunek, proszę – wybełkotał jeden z mężczyzn o jasnych, niebieskich, lecz przekrwionych oczach.

Na pierwszy rzut oka mógł mieć około czterdzieści kilka lat. Nazywał się Zdzisław Kostyr. Był wysoki i jeżeli włożyłby ciemne okulary przykrywające worki pod oczami, można by rzec, że jest na swój sposób przystojny.

Młody kelner, ubrany w zniszczony dwuczęściowy garnitur, zmarszczył krzaczaste brwi, odchrząknął i niezbyt pewnie powiedział:

– Zaraz zamykamy, zresztą myślę, że panowie mają już dość.

– Że co, proszę? – zbulwersowanie drugiego siedzącego mężczyzny, Jerzego Niteckiego, zwanego przez grono znajomych „Ogórem”, było tak wielkie, że potrącił łokciem butelkę, z której wylała się oranżada i płynąc po blaszanym stoliku, zmoczyła mu rękaw flanelowej koszuli.

W przeciwieństwie do swojego towarzysza Nitecki wyglądał dosyć groźnie. Jego wyraz twarzy sprawiał, że zazwyczaj w niejasnych sytuacjach stawał się jedynym podejrzanym. Spojrzał mętnymi oczyma na Zdzisława i wskazał na kelnera, machając przy tym prawie bezwładną ręką.

– On coś mamrocze, że mamy dosyć…

Kelner się nastroszył i przełknął nerwowo ślinę.

– Ja nie mamroczę, tylko informuję panów. – Przyjął postawę koguta, który za chwilę poinformuje całą okolicę, że już świta.

Na kilka sekund nastała cisza.

Kostyr uniósł ciężką głowę, kiwającą się, jakby była zawieszona na kiju.

– Chłopie! Od informowania to jest dziennik telewizyjny. – Walnął pięścią w stół, zrzucając całą zawartość popielniczki na swoje sztruksowe spodnie. – Ty jesteś od tego… no… obsługiwania nas!

Był kompletnie pijany i dało się dostrzec, że traci przytomność, jednak przed całkowitym wyłączeniem kontaktu ze światem powstrzymywał go ostry napór stolca i efekt puszczonego właśnie bąka. Nieprzytomnym wzrokiem wodził po okolicy w poszukiwaniu toalety. Sztywnymi palcami lewej ręki namacał wystającą z bocznej kieszeni prochowca gazetę, która, jak uradowany stwierdził, w zupełności powinna wystarczyć. Jego przyjaciel Nitecki natomiast poczuł w nozdrzach przenikliwy smród i odzyskując na chwilę świadomość, doszedł do wniosku, że musi on dobiegać z toalety. Utkwił niekomunikatywny wzrok w kelnerze i rzekł autorytatywnym tonem spitego prezesa, tracącego władzę na rzecz swojego podwładnego, którego traktował dotąd jak bezpańskiego psa, który ujada bez powodu.

– Więc nie pyskuj mnie tu i przynieś to, o co pan grzecznie prosi. – Wyciągnął z kieszeni dwa zwinięte w rulon jednodolarowe banknoty i wcisnął w dłoń obsługującemu go mężczyźnie.

Na twarz kelnera wypłynęło zadowolenie. Uspokojony naciągnął sfatygowaną marynarkę i schował pieniądze głęboko do wewnętrznej kieszeni.

– Dwie setki i rachunek. Tak? – powiedział, szybko wstrzymując oddech. Jego usta wykrzywił niepewny uśmiech.

Kostyr wydobył z kieszeni bawełnianej, niebieskiej koszuli pogniecioną paczkę marlboro i jakby płynącym w powietrzu ruchem przysunął popielniczkę.

– A o co prosiłem przed chwilą? Do baru! – krzyknął, próbując jakby w zwolnionym tempie odpalić pogniecionego papierosa.

– Co za pajac! – kontynuował po odejściu kelnera. – Chciał nas stąd wyrzucić!

***

Portier restauracji nie interesował się niczym. Próbował, co prawda, wielokrotnie zaszczepić w sobie jakąś pasję i nawet zaczął od zbierania znaczków, lecz wkładanie ich pęsetą do klasera doprowadzało go do szewskiej pasji. Potem za sprawą sukcesów na arenach międzynarodowych polskich pięściarzy zainteresował się boksem, ale kiedy jakiś menel obił mu pysk w bramie, w której chciał nabyć samogon, dał sobie spokój. Stwierdził, że jakiekolwiek hobby dla niego jest pozbawione sensu.

Nie szanował poglądów innych ludzi, chociaż często przyznawał im rację, w gruncie rzeczy już byli jego wrogami. Uważał, że każdy człowiek może stać się konformistą tylko trzeba go tej sztuki nauczyć.

Portier od dłuższego czasu był z siebie bardzo dumny, a powodem owej dumy była jego praca, w której niepodzielnie rządził, kierując całym przybytkiem. To przecież on miał wszystko, czego sobie życzyli turyści, i tylko on to sprzedawał za cichym przyzwoleniem personelu. Wieczorami po większych bankietach zamawiał taksówki pijanym klientom, grzebiąc im przy okazji w portfelach; czasami interesował się też ich zegarkami. Potem, jak gdyby nigdy nic, na naradach personelu uzgadniał co, jak, kiedy i dlaczego. Myślał, że każdy się z nim liczył, choć on sam w liczeniu nie był najlepszy, o czym już niejednokrotnie się przekonał, jednak dalej uparcie twierdził, że człowiek powinien być zaradny w każdych okolicznościach i sam jest tego bardzo dobrym przykładem. Teraz szczęśliwy drzemał na krześle. Resztki włosów spadały mu na twarz, ujawniając skrzętnie ukrywaną na co dzień łysinę.

Śpiący człowiek często wygląda jak dziecko. Stwierdzenie to w przypadku portiera byłoby jednak sporym nadużyciem. Jego krzaczaste brwi spadające aż na oczy, zwalista postura i łyse placki na głowie powodowały, że raczej przypominał klauna, który miał pół litra i jak cham wypił je sam.

To cisza, jaka panowała nad jeziorem tego wieczoru, podarowała mu sen, z którego po upływie kilkudziesięciu minut został brutalnie wyrwany przez krzyk kobiety.

Uniósł zaspaną twarz, roztarł pięściami powieki i nałożył resztkę włosów na głowę.

– Co tu się stało? – zapytał, wybiegając na zewnątrz pensjonatu.

Stanął przy drzwiach i targany wiatrem zapiął koszulę, po czym odruchowo sprawdził, czy ma papierosy i pieniądze w kieszeniach spodni.

– Tam! – wskazała palcem przerażona starsza kobieta.

Była roztrzęsiona; jej twarz przykryła sieć zmarszczek, z których można było wyczytać życiowe zmęczenie, ale oczy – przeciwnie – tętniły życiem, a w tym momencie także ekscytacją.

– Tam jakiś mężczyzna upadł na chodnik. Wypadek!

Na dworze – mimo że dawno już zapadła noc – było w miarę jasno. Na ulicy świeciła tylko jedna latarnia, przy której bezpośrednio na krawężniku siedział pochylony Nitecki i coś do siebie mamrotał. Od strony jeziora zaczął dąć silny wiatr dźwigający ze sobą pojedyncze krople deszczu, które plamiły chodnik. Już w pełni rozbudzony portier wziął głęboki wdech i żywym krokiem skierował się w stronę Niteckiego, wołając:

– Co tu się dzieje, do cholery! – Pomimo drżącego głosu czuł, że tym krzykiem wzbudzi respekt. – Tylko bez bójek mi tutaj! Jestem członkiem ORMO i zaraz wezwę milicję! – dodał stanowczo; przez jego głos przebiło się niezdrowe podniecenie, chociaż można było w nim wyczuć też ukrywany strach.

Nitecki, wstał, zatoczył się i uderzył ramieniem w latarniany słup. Pokręcił kilkukrotnie głową i mętnym wzrokiem spojrzał na portiera.

– A co mnie obchodzi, że jest pan członkiem ORMO? – wydusił z siebie.

Portier przystanął zdezorientowany, lecz zaraz ruszył dalej.

– Wzywam szkiełów!

Jerzy oburącz uchwycił się latarni, prawie ją obejmując. Wysilał wzrok, jakby patrzył przez przezroczystą, ale grubą zasłonę.

– To wzywaj pan – jęknął płaczliwie. – Mój kumpel jest cały we krwi! Dzwoń po karetkę! I nie pajacuj!

Na dźwięk jego słów portier zatrzymał się i wysunął klatkę piersiową do przodu, jakby przyjmował na nią piłkę.

– Że co?! Nie w ten sposób do mnie! – Nerwowo przełknął ślinę.

– Wzywaj karetkę i nie dyskutuj, pajacu! – wypowiedziane słowa zlewały się, chociaż dalej brzmiały groźnie.

Portier swoim czułym okiem zauważył, że człowiek, który mu ubliża, ma nieskoordynowane ruchy wynikłe zapewne wskutek nadmiernego spożycia alkoholu. W tym momencie przypomniał sobie, jak latem, chyba ze dwa lata temu, sekretarz partii w towarzystwie zagranicznych gości już po upływie dwu godzin upił się i zrobił z siebie kompletnego kretyna. To był blamaż, gdyż prominent w przypływie alkoholowej nieświadomości zdjął spodnie od garnituru i próbował ceremonialnie wysikać się na scenę. Nie przerywając bezwstydnej czynności, darł pysk, a później składając niewybredne propozycje, bezczelnie obłapiał tańczące kobiety; niejednokrotnie dotykając ich pośladków. W końcu spodnie opadły mu do kostek i wywrócił się, padając twarzą na parkiet nieopodal stolika zagranicznych kontrahentów. Facet był w alkoholowym amoku. Wtedy wkroczył on – portier – i, rzecz jasna, zaopiekował się awanturnikiem. Było to bardzo intratne zajęcie; zyskał bowiem kilkanaście dolarów i całkiem dobry zegarek marki Tissot.

Następnego dnia, poinformowany o swych wyczynach, wyraźnie zawstydzony sekretarz nawet nie wspomniał, że coś mu zginęło.

Ale teraz to zupełnie inna sytuacja – portier przerwał rozmyślania i począł działać.

Zerwał się porywisty wiatr i dmąc, wyginał gałęzie brzóz, zrzucając już żółtawe liście na ciemną ulicę. Świszczał w zakamarkach budynku, wił się w rozłożystych krzakach, unosząc liście i drobne patyki. Księżycowa poświata rozświetlała ich blade twarze. W otępiałym wzroku Niteckiego tkwiło przerażenie. Ktoś rozsiał strach, cisnął trwogę na ulicę i wzburzył wodę.

***

Wiatr się nasilił i rozkołysał ogromne korony drzew. A potem, jeszcze wraz z nim, przemknął i przeszył pustawą ulicę jakiś szum pełen trwogi, roznosząc wydzierającą się z lasu grozę. W oddali zajęczały płoty, jakby chciały rozgonić ciszę, i podówczas pierwsze krople ciepłego deszczu przecięły gęste powietrze. Wtedy na najbliższej działce stary zszarzały kundel podkulił ogon i skrywszy się w drewnianej budzie, błyszczącymi ślepiami świecącymi w półmroku wodził za spływającą wodą z zielonych liści. Już po chwili strugi deszczu jak przezroczyste bicze uderzały w blaszane rynny domów, a żółtawe światła latarni zaczęły majaczyć i drgać, rozmywając się w migoczącej przestrzeni. Nagle nad samym poszyciem lasu błysnęło. Grom rozszedł się echem po tafli zmąconego jeziora. Na początku dźwięk był głośny, ale pusty, a potem zamarł jakby zginął w mroku studni. W międzyczasie spłynęła mgła, jakby wydobyła się prosto z jeziora. Powietrze przesycone wilgocią gubiło krople deszczu. Znowu pojawiła się zaczerwieniona błyskawica. Śmierć rozwarła swoje zabójcze szaty.

Dźwięk, a raczej dziki ryk jakiegoś zwierza, który usłyszał miejscowy wędkarz, wydawał się niebywały i niemożliwy do zidentyfikowania. Był przerażający do tego stopnia, że mężczyzna bał się odwrócić. Stał napięty, sparaliżowany i podjęcie decyzji odwrócenia się zajęło mu trochę czasu. To, co wówczas ujrzał po raz ostatni, pomimo mroku zdawało się całkowicie szalone i swoim obłędem zdruzgotało jego dotychczasowy światopogląd. To nie mogła być prawda. Jego twarz poszarzała, jakby spowił ją lepki kurz, i strwożony czekał, aż nadejdzie wiatr i go zdmuchnie.

Po chwili ciało wędkarza osunęło się na pomost, wstrząsając nim, aż wędka ześlizgnęła się w toń ciemnej wody. Struga krwi płynęła po deskach, plamiąc pojedynczymi kroplami trzciny, przy których oderwana od reszty poszarpanego korpusu głowa kołysała się w rytm nadchodzących fal.

***

Kapitan Jedyna spał w ubraniu owinięty kocem ściągniętym z kanapy w domu rodziców, a dokładnie w swoim dawnym pokoju, który kiedyś dzielił z siostrą. Obudził się, myśląc, że jest środek nocy.

Dzwonił telefon. Ostry dźwięk dzwonka zawsze alarmował, że coś się wydarzyło i że ta informacja powinna dotrzeć natychmiast. Jedno wypowiedziane zdanie mogło zmienić wszystko – całe życie – albo utkwić w przestrzeni zamknięte w banale. Na to nie było reguły.

Usiadł na kanapie i przecierając oczy palcami, stwierdził, że czuje się jak uczestnik meczu piłki nożnej, ale w tym wypadku to jego głowa była piłką. Ostatecznie podniósł słuchawkę i doszedł do wniosku, że rodzice nie powinni trzymać telefonu w tym pokoju, tylko w korytarzu.

– Jedyna, słucham! – krzyknął do słuchawki, tonem głosu wskazującym na to, że nie jest zadowolony z tej nocnej pobudki.

Po drugiej stronie odezwał się kobiecy głos należący do porucznik Milewskiej, bliskiej współpracownicy Jedyny.

– Tu porucznik Milewska.

Kapitan rozplątał kabel telefoniczny i przybliżył słuchawkę do ust. Dalej bolała go głowa.

– A ja myślałem, że złota rybka.

– Cóż, czasami lepiej nie myśl – stwierdziła z sarkazmem i dodała wiedziona tym tropem: – Wiem, że jest późno, ale rzecz jest bardzo ważna i pilna.

Jedyna wsunął stopy w kapcie i biorąc telefon do ręki, z westchnieniem wstał. Zaczął przechadzać się po pokoju. Kątem oka dostrzegł, że w biblioteczce nadal leżą komiksy Kapitan Żbik, które tak namiętnie kiedyś zbierał.

– Uwielbiam tę twoją gadkę – miał niski głos jakby trochę chropowaty.

– Nie przerywaj, proszę. Mamy tutaj morderstwo.

Ta lakoniczna informacja spowodowała, że natychmiast usiadł na taborecie.

– O! – przesadnie się zdziwił. – Jak to wygląda, szanowna pani?

– Dość klarownie, szanowny panie! Dwóch facetów sobie popiło i w rezultacie jeden z nich już nigdy więcej nie będzie konsumował alkoholu.

Sięgnął po notes, który wcześniej położył na stoliku obok kanapy.

– Ani palił fajek – ryknął szyderczo i dwukrotnie kaszlnął. – No dobrze, podaj adres. – Zapisał, przez cały czas podtrzymując słuchawkę brodą.

– No, to do zobaczenia, kapitanie – usłyszał jej miły głos, z którego płynęło nie tylko ciepło, ale coś jeszcze. Coś, czego nie potrafił obecnie określić.

– Cześć! – powiedział tylko i odłożył słuchawkę.

Leniwie spojrzał na budzik stojący na szafce. Dochodziła dopiero 22:35. Szurając nogami, skierował się do łazienki i po kilkukrotnym opłukaniu twarzy zimną wodą począł się nagle spieszyć. Kiedy w korytarzu zakładał kurtkę, postanowił zajrzeć jeszcze do pokoju ojca. Ramieniem uchylił drzwi, za którymi słabe światło nocnej lampki oświetlało prostokątny pokój z jednym podwójnym oknem. Ojciec jeszcze nie spał, lecz przygarbiony czytał książkę. Uwielbiał powieści historyczne oraz fantastyczne. Jan bardzo dobrze pamiętał Boże Narodzenie, gdy ukończył 12 lat i od rodziców otrzymał książkę Egipcjanin Sinuhe, która wywarła na nim wtedy nieopisane wrażenie. Zresztą, do dzisiaj zajmowała zaszczytne miejsce w jego prywatnej bibliotece.

– Kto dzwonił? – zapytał spokojnie ojciec, zdejmując okulary.

Związał szlafrok i sprężyście wstał z wysłużonego fotela. Miał szczupłą twarz i siwe, ciągle gęste włosy. Był mężczyzną w dojrzałym wieku. Nieco przygarbionym, ale bez przerwy zachowującym sylwetkę atlety. Idąc w jego stronę, położył książkę na okrągłym stole pokrytym białym obrusem i przygładził długie srebrne włosy. Jan dalej stał w drzwiach, które pod wpływem jego ciężaru zaskrzypiały.

– Jadę do Kiekrza; coś się wydarzyło.

Ojciec odsunął kołdrę i usiadł tym razem na tapczanie. Nie miał zamiaru wypytywać syna o konkrety, zresztą i tak niewiele by się dowiedział.

– Służba nie drużba. Moralność człowieka zaskakuje – rzekł filozoficznie. –Trzymaj się – dodał i zgasił nocną lampkę. Słabe światło księżyca przebiło się przez firanę.

– Weź mój samochód. Kluczyki wiszą w korytarzu – dorzucił, okrywając się szczelnie kołdrą.

Jan zamknął ostrożnie drzwi w obawie, by nie zadrgała w nich szyba, i wyszedł na zagracony korytarz. Minął stolik, deskę do prasowania i starą drewnianą szafę, w której siostra, gdy byli jeszcze dziećmi, znajdowała różne intrygujące rzeczy, na przykład gazety przeznaczone tylko dla dorosłych. W nieoświetlonej narożnej części korytarza z pojedynczej półki wiszącej nad szafką na buty wygrzebał klucz. Westchnął ciężko na myśl o podroży, którą musiał przebyć, a potem jego wzrok powędrował ku wiszącemu na wysokości jego oczu zdjęciu. Na oprawionej czarno-białej fotografii widać było matkę i ojca w dniu ślubu. Ojciec był postawnym mężczyzną, matka natomiast piękną kobietą z filigranową figurą i ciemnymi, magicznymi oczami. Obydwoje stali przed neogotyckim kościołem otoczeni rodziną. Przez moment próbował zlokalizować miejsce, w którym odbyły się ich zaślubiny. Wiedział, że podczas uroczystości rodzinnych opowiadali niejednokrotnie o swoim weselu, ale dzisiaj Jan nie był w stanie sobie tego przypomnieć.

Zbiegał po skrzypiących schodach, przeskakując stopnie, aż znalazł się na ulicy. Na dworze rozejrzał się po słabo oświetlonej okolicy, dominowały tam secesyjne szare kamienice, w których tylko w nielicznych oknach paliły się światła. Zaciekawiony popatrzył jak mętna woda strumieniem płynie przy krawężniku i wirując, wpływała do kratki ściekowej. Trwało to kilka sekund i dopiero potem, jakby przypominając sobie, dlaczego tutaj się znalazł, energicznym krokiem podszedł do samochodu, otworzył drzwi i wówczas po raz kolejny zobaczył grupkę młodych ludzi stojących jak zwykle w bramie. Ich burzliwy tryb życia szybko zabierał im młodość, która w tak krótkim czasie nie kształtowała przyszłych postaw życiowych, ale tylko ich niepełny ekwiwalent. Oplótł go żal, poparty jakimiś niesprecyzowanymi wyrzutami sumienia.

Po chwili siedział już w dużym fiacie, zwanym pieszczotliwie „Kredensem”, i jechał na konfrontację ze zdarzeniami, które – o czym jeszcze nie wiedział – miały diametralnie zmienić jego życie.

Wpatrując się w pustą drogę, pomyślał, że człowiek nie potrafi działać wbrew sobie nawet wtedy, gdy ma świadomość, że jego czyn wiąże się z poważnymi konsekwencjami, które spłyną na innych ludzi. Uzyskując pełną wygodę, może dokonać odstępstw od moralnych wyznaczników zrównoważonej egzystencji. Oczywiście nie dzieje się to jawnie; jest odpowiednio zamaskowane, szeregiem inicjatyw mącących rzeczywisty kształt czynów.

Nieprzewidywanie konsekwencji nie może być tłumaczeniem, jest to działanie świadome z konkretnie określonym celem. Tym samym, mówiąc prościej, dążenie do poprawy jakości bytu nie zawsze podąża zgodnie za literą prawa. Stąd różnego rodzaju przestępstwa wynikają z egoistycznej natury człowieka. Człowiek, który ma świadomość, że jego postępek nie będzie osądzony, a nawet pozostanie niezauważony, nierzadko podejmie decyzję kłócącą się z jego wyuczoną moralnością.

Samo oszustwo przecież stało się już częścią bytu każdego cywilizowanego społeczeństwa. Rzecz jasna nikt nie nazywa tego po imieniu. Człowiek uczy się oszustwa prawie tak samo jak czytania czy pisania, i od tego zawsze znajdzie doskonałych nauczycieli. Nazywanie po imieniu tego zjawiska nie może być dopuszczalne i to już samo w sobie jest znamienne.

Z takim natłokiem myśli dotarł na miejsce w ciągu kilkudziesięciu minut. Z piskiem opon zatrzymał samochód tuż przy drewnianym płocie jakiegoś murowanego domu, który stał niedaleko ośrodka. Ociężale wysiadł i dwoma rękami zatrzasnął drzwi. Noc była bardzo jasna, a dobrą widoczność wyjaśniał księżyc w pełni i niebo usłane gwiazdami, formującymi niezliczoną ilość konstelacji. Po deszczu nie było już nawet śladu.

Zamknął drzwi, a kluczyki od samochodu umieścił w wewnętrznej kieszeni kurtki. Kilkakrotnie poruszył głową i jęknął z bólu. Przyłożywszy dłoń do szyi, skonstatował, że boli go również kark. Pozycja, którą przyjął podczas snu, nie była zbyt fortunna. Ogólnie rzecz biorąc, nie czuł się zbyt dobrze. Chciało mu się pić. Zajrzał przez okno samochodu w nadziei, że na siedzeniach ujrzy butelkę wody, jednak jej tam nie znalazł. Wtedy usłyszał po raz pierwszy ten dziwny, jakże przerażający i groźny, dźwięk, zmieszany z zajadłym szczekaniem psa.

– Co pan wyprawia?!

Unosząc głowę, dopiero teraz dostrzegł przed sobą zdyszaną i zbulwersowaną starszą kobietę ze zwisającymi policzkami. Jej jamnik jakby wpadł w furię i Jan ledwo w tym ujadaniu wychwycił, co rzekła kobieta. Wskazał palcem na psa, myślami nadal będąc przy wodzie.

– Niech pani weźmie tego kejtra.

Kobieta zdecydowanie szarpnęła smyczą; jej pupil uspokoił się i wydawał z siebie już tylko pojedyncze szczeknięcia.

– To nie jest kejter, ale rasowy pies. – Poprawiła chustkę na głowie.

Jedyna był zirytowany całą sytuacją. Zgarbił się i jakby zmalał.

– Chodzi pani o ten pisk opon?

Kobieta natomiast wyprostowała się pewna swojej racji.

– A niby o co? Jest noc, a pan narobił hałasu. – W jej głosie bulgotały pretensje.

– Ja narobiłem hałasu? A ten kejter to co? – Tym razem uniósł brwi.

Nie rozumiał pretensji kobiety.

– Pani pies dostał szału i obudził pobliskich mieszkańców. – Spojrzał na stojący za murem budynek plebanii, gdzie w jedynym szeroko otwartym oknie paliło się światło. – Proszę spojrzeć, obudził nawet proboszcza! – zrównoważonym głosem podał swoje spostrzeżenie do wiadomości kobiety, która pokiwała z politowaniem głową i przez chwilę wyglądała na oszołomioną.

– Co za chamstwo…!

Jan odsunął się od niej, wyciągając ręce przed siebie.

– Jakie chamstwo, przecież spokojnie pani tłumaczę.

Wzburzona kobieta dalej potrząsała głową.

– Już ja takich jak pan znam. Niby kulturalni, a potem… Wychodzi cham.

Jan westchnął zmarnowany.

– Jak może pani po tak krótkiej wymianie zdań nazywać mnie chamem?

Kobieta zmierzyła go wzrokiem.

– Swoje przeżyłam i znam się na ludziach!

W tym momencie Jedyna stwierdził, że zakończy osobliwą konwersację, na którą niepotrzebnie tracił czas.

– Niech pani da spokój. Jestem z milicji – zakomunikował z szorstkim uśmiechem i machając do niej ręką, ruszył w stronę ośrodka.

Kobieta z wyraźnym zdegustowaniem odprowadziła go wzrokiem. „Ci młodzi myślą, że cały świat należy do nich, że mogą wszystko. Ach, ta młodość…” – pomyślała z pewnym sentymentem.

Potem spojrzała na wieżę kościelną i uspokoiwszy się, zdecydowanie pociągnęła smyczą. Pies, wysuwając mordę do przodu, zamachał zadowolony ogonem i zanim podążył za swoją panią, jeszcze otrząsnął się, jakby zrzucał z siebie ciężar nocy.

Rozdział I

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Polecamy również

NOWE POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały Warszawskie

Wojciech Kulawski

Lista sześciu. Tom 1. 

Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści. Tom 2.

Zamknięci. Tom 3

Poza granicą szaleństwa. Tom 4

Komisarz Ireneusz Waróg

Stefan Górawski

Sekret włoskiego orzecha. Tom 1

W cieniu włoskiego orzecha. Tom 2

Kapitan Jan Jedyna

Igor Frender

Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa. Tom 1

Mordercza proteza. Tom 2

Tim Mayer

Wojciech Kulawski

Syryjska legenda. Tom 1

Meksykańska hekatomba. Tom 2

KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały przedwojennej Warszawy

Marek Romański

, Mord na Placu Trzech Krzyży. Tom 1

Stanisław Antoni Wotowski

, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy. Tom 2

Stanisław Antoni Wotowski

, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich. Tom 3

Stanisław Antoni Wotowski

, Upiorny dom w Pobereżu. Tom 4

Marek Romański

, W walce z Arsène Lupin. Tom 5

Marek Romański

, Mister X. Tom 6

Marek Romański

, Miss o szkarłatnym spojrzeniu. Tom 7

Marek Romański

, Szpieg z Falklandów. Tom 8

Marek Romański

, Tajemnica kanału La Manche. Tom 9

Marek Romański

, Pająk. Tom 10

Marek Romański

, Znak zapytania. Tom 11

Marek Romański,

Prokurator Garda. Tom 12

Marek Romański,

Złote sidła, pierwsza część. Tom 13

Marek Romański,

Defraudant, druga część. Tom 13

Marek Romański

, Małżeństwo Neili Forster. Tom 14

Marek Romański,

Serca szpiegów, pierwsza część. Tom 15

Marek Romański

, Salwa o świcie, druga część. Tom 15

Marek Romański

, Zycie i śmierć Axela Branda. Tom 16

Kazimierz Laskowski,

Agent policyjny. Papiery po Hektorze Blau. Tom 17

Walery Przyborowski

, Czerwona skrzynia. Tom 18

Walery Przyborowski

, Widmo na kanonii (pierwsza i druga część). Tom 19

Antoni Hram

, Upiór podziemi. Tom 20

Inspektor Bernard Żbik

Adam Nasielski

Alibi. Tom 1

Opera śmierci. Tom 2

Człowiek z Kimberley. Tom 3

Dom tajemnic w Wilanowie. Tom 4

Grobowiec Ozyrysa. Tom 5

Skok w otchłań. Tom 6

Puama E. Tom 7

As Pik. Tom 8

Koralowy sztylet i inne opowiadania. Tom 9

Najciekawsze kryminały PRL

Tadeusz Starostecki

, Plan Wilka. Tom 1

Zuzanna Śliwa

, Bardzo niecierpliwy morderca. Tom 2 

Janusz Faber

, Ślady prowadzą w noc. Tom 3

Kazimierz Kłoś

, Listy przyniosły śmierć. Tom 4

Janusz Roy

, Czarny koń zabija nocą. Tom 5

Zuzanna Śliwa

, Teodozja i cień zabójcy. Tom 6

Jerzy Żukowski

, Martwy punkt. Tom 7

Jerzy Marian Mech

, Szyfr zbrodni. Tom 8

G.R Tarnawa

, Zakręt samobójców. Tom 9

I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik

, Trucizna działa. Tom 10

Klasyka angielskiego kryminału

Edgar Wallace

Tajemnica szpilki. Tom 1

Czerwony Krąg. Tom 2

Bractwo Wielkiej Żaby. Tom 3

Szajka Zgrozy. Tom 4

Kwadratowy szmaragd. Tom 5

Numer Szósty. Tom 6

Spłacony dług. Tom 7

Łowca głów. Tom 8

Detektyw Asbjørn Krag

Sven Elvestad

Człowiek z niebieskim szalem. Tom 1

Czarna Gwiazda. Tom 2

Tajemnica torpedy. Tom 3

Pokój zmarłego. Tom 4

www.lindco.se

e-mail: [email protected]

lindcopl (facebook & instagram)

Tytuł oryginału:

Igor Frender

Człowiek jatka – twarz dwulicowa Tom 1: Kapitan Jan Jedyna

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.

Wydanie I, 2018

Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce: racool_studio/shutterstock, Angyalosi Beata/shutterstock, isaravut/shutterstock

Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021

ISBN 978-91-8019-176-0

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek