Czego nie widać - Brianna Labuskes - ebook + książka

Czego nie widać ebook

Labuskes Brianna

4,2

Opis

Gretchen… Coś ty zrobiła?

Doktor Gretchen White, specjalistka w dziedzinie psychologii i kryminologii, najlepsza konsultantka bostońskiej policji, rozwiązała mnóstwo spraw – oprócz własnej. Odkąd miała osiem lat, żyje w przekonaniu, że zabiła swoją ciotkę. Przecież znaleziono ją nad ciałem z zakrwawionym nożem w ręce. Większość ludzi, w tym detektyw Patrick Shaughnessy, uważa, że mała socjopatka uniknęła kary za popełnione morderstwo. Trzydzieści lat później detektyw Lauren Marconi chce udowodnić, że się mylą.

Kiedy badanie wątków przeszłości ujawnia powiązania rodziny White’ów ze sprawą sprzed dziesiątek lat, pojawia się pytanie: a jeśli Gretchen naprawdę jest winna? Tymczasem  Shaughnessy nie spuszcza jej z oka, czekając, aż doktor White ponownie straci nad kontrolę nad swymi mrocznymi impulsami.

Odpowiedź na pytanie o wydarzenia tamtej nocy wydaje się oczywista. Jednak prawda przekracza granice wyobraźni – nawet samej Gretchen.

„Świetnie skonstruowana fabuła książki współgra z jej trójwymiarowymi postaciami. Fani thrillerów psychologicznych będą spragnieni kolejnego”. – „Publishers Weekly”

Brianna Labuskes to amerykańska autorka thrillerów psychologicznych: Podejrzana, Her Final Words, Black Rock Bay, Girls of Glass oraz It Ends With Her, której książki trafiły na listy bestsellerów Amazona i „Washington Post”. Urodziła się w Harrisburgu w Pensylwanii i ukończyła studia dziennikarskie na Penn State University. Przez ostatnie osiem lat pracowała jako redaktorka zarówno dla gazet miejskich, jak i ogólnokrajowych mediów, takich jak „Politico” i „Kaiser Health News”, zajmując się polityką. Mieszka w Waszyngtonie i lubi podróżować, wędrować, pływać kajakiem i odkrywać najlepsze miejsca na brunch w mieście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (58 ocen)
28
19
8
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
washingtoniene

Dobrze spędzony czas

Zaczynając zagłębiać się w lekturę, mamy wrażenie, iż sprawa ta, jest oczywista, a jej rozwiązanie proste. Przecież już mamy winnego. Pióro autorki jest niespieszne, ale miarodajnie napędzana fabuła, sprawia, że napięcie rośnie, a historia niepokoi i ciekawi. Zakończenie, które niejednokrotnie pojawiło się w naszej głowie, gdy zagłębieni w śledztwo odkrywamy szczegóły, sprawi, że wszystko, co wydawało nam się racjonalne i oczywiste, tak naprawdę będzie połową sukcesu. Całość IG: @mania.ksiazkowaniaa
10
Kakhime

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała, jeszcze lepsza niż pierwsza.
00
NelaLela

Całkiem niezła

Dziwna, przez większość czasu irytyjąca główna bohaterka. Ani nie polecam ani nie odradzam. Mnie się średnio podobała, duży chaos fabularny. Często się gubiłam. Chciałam jak najszybciej dotrzeć do końca.
00
MESSY582

Nie oderwiesz się od lektury

"Ludzie przylepili jej etykietkę potwora, ale jeśli życie składało się z działań, a nie myśli, Gretchen wypadała lepiej od wielu tych, którzy wywyższali się nad nią, ponieważ była zła." Ta seria to jedno z moich tegorocznych odkryć. Błyskotliwa, trzymająca w napięciu i zaskakująca, z główną bohaterką, która jest niezwykłą mieszanką Dr. Housa i Hannibala Lectera. Uwierzcie mi na słowo, że pokochacie ją od pierwszej strony. Tym razem cała akcja skupia się wokół traumatycznej przeszłości dr. Gretchen White i próby wyjaśnienia co tak naprawdę stało się w noc śmierci jej ciotki. "Czego nie widać" to jedna z tych historii, w której z każdym rozdziałem czytelnik zbliża się do rozwiązania zagadki i gdy już mu się wydaje, że przewidział finał, okazuję się, że tak w sumie to jest zupełnie na odwrót. Wciągająca fabuła, niespodziewane zwroty akcji i sarkastyczna, genialna socjopatka, która jest sercem tej opowieści. Przeczytajcie koniecznie.
00
Hanle

Nie oderwiesz się od lektury

"Czego nie widać" Brianny Labuskes to bardzo dobry thriller psychologiczny z wątkiem kryminalnym. Gretchen w wieku ośmiu lat zabiła swoją ciotkę. Wszystkie dowody i zeznania świadków wskazują jej winę. Sprawę umorzono jednak echo tych zdarzeń dalej nawiedza specjalistkę od spraw psychologi i kryminalogii. Po trzydziestu latach detektyw Lauren Marconi chcę udowodnić pani doktor, że wszyscy się mylili i kobieta jest niewinna. Czy jej się to uda ? Co jeśli cała ta sprawa wygląda zupełnie inaczej ? Niestety nie czytałam pierwszego tomu, co mam w planach nadrobić. Trudno było mi wyrobić sobie zdanie o Gretchen. Jednak nie przeszkadzało mi to w niczym aby śledzić przebieg śledztwa. Książka jest napisana z perspektywy trzech postaci Gretchen, Shaughnessa i Tabby. Te trzy postacie połączyła osoba, która już nie żyje. Autorka dzięki ich punktowi widzenia, nakreśla nam przebieg wydarzeń z przeszłości oraz tym co nimi kierowało. Jestem pod ogromnym wrażeniem całej fabuły, przebiegu śledz...
01

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: What Can’t Be Seen
Text co­py­ri­ght © 2022 by Brian­na La­bu­skes All ri­ghts re­se­rved. This edi­tion is made po­ssi­ble un­der a li­cen­se ar­ran­ge­ment ori­gi­na­ting with Ama­zon Pu­bli­shing, www.apub.com, in col­la­bo­ra­tion with Gra­al, Sp. z o.o. Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy 2022 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Da­nu­ta Śmierz­chal­ska 2022
Wy­daw­ca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: SŁA­WO­MIR BOR­KOW­SKI
Ko­rek­ta: JO­LAN­TA KU­CHAR­SKA, ANNA SKÓ­RA
Pro­jekt okład­ki: MAG­DA­LE­NA ZA­WADZ­KA
Zdjęcie na okład­ce © MAG­DA­LE­NA RUS­SOC­KA / Tre­vil­lion Ima­ges
Skład i ła­ma­nie: Per­pe­tu­um De­sign, MA­RZE­NA MA­DEJ
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67406-18-5
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11a 01-527 War­sza­wawww.wy­daw­nic­two­lu­na.plfa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­lu­nain­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­lu­na
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
.

Ta opo­wie­ść, na­zwi­ska, po­sta­cie, or­ga­ni­za­cje, miej­sca, wy­da­rze­nia i przy­pad­ki są wy­two­rem wy­obra­źni au­tor­ki lub zo­sta­ły uży­te fik­cyj­nie. Wszel­kie po­do­bie­ństwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­jących lub zma­rłych, albo praw­dzi­wych wy­da­rzeń jest czy­sto przy­pad­ko­we.

Dla Me­ghi Pa­rekh

za to, że je­steś nie­za­wod­ną orędow­nicz­ką nie­do­sko­na­łych, skom­pli­ko­wa­nych ko­bie­cych po­sta­ci.Ta ksi­ążka jest dla cie­bie

PRO­LOG

GRET­CHEN

1993

My­śla­ła, że krew oka­że się lep­ka, ale nie... Była cie­pła, rzad­ka i tłu­sta w do­ty­ku. Coś w gło­wie ka­za­ło Gret­chen pod­nie­ść pal­ce do ust, by jej po­sma­ko­wać.

Ciot­ka Ro­wan pa­trzy­ła na nią z łó­żka, po­ru­sza­jąc war­ga­mi. Nie wy­do­by­wał się z nich ża­den dźwi­ęk.

Gret­chen wie­dzia­ła, że po­win­na za­wo­łać mat­kę, że będzie mia­ła kło­po­ty, je­śli za­sta­ną ją tu­taj z no­żem w dło­ni, któ­ry te­raz zro­bił się śli­ski.

Nie mo­gła jed­nak się cof­nąć ani od­wró­cić wzro­ku.

Ksi­ężyc świe­cił tak ja­sno, że wy­ra­źnie wi­dzia­ła po­zo­sta­wio­ne rany. Brzuch i klat­ka pier­sio­wa Ro­wan były roz­pru­te.

Po­wo­li przy­su­nęła się bli­żej z nie­pew­ny­mi, ale za­cie­ka­wio­ny­mi pal­ca­mi. W gar­dle Ro­wan coś za­bul­go­ta­ło i Gret­chen się za­sta­no­wi­ła, czy to z po­wo­du na­pły­wu krwi i czy ciot­ka pró­bu­je ją pro­sić, by prze­sta­ła.

To nie mia­ło zna­cze­nia. Ro­wan nie mo­gła już nic po­wie­dzieć.

Gret­chen pa­trzy­ła, jak jej dłoń si­ęga do przo­du, pal­ce ści­ska­ją roz­dar­tą skó­rę i po­ci­ąga­ją ją.

Stu­kot. Szu­ra­nie. Dźwi­ęki, któ­rych nie po­win­na tu sły­szeć.

Gret­chen ob­ró­ci­ła się gwa­łtow­nie i od­ru­cho­wo przy­tknęła nóż do pier­si. Krew wnik­nęła w cien­ką górę pi­ża­my, któ­rą mia­ła na so­bie, i prze­si­ąka­jąc tka­ni­nę, roz­ma­za­ła się na skó­rze. Cie­pła i wil­got­na. Fa­scy­nu­jąca.

Po­mi­mo dźwi­ęków, któ­re usły­sza­ła, ni­ko­go nie do­strze­gła. Tyl­ko cie­nie – a te zna­ła, były jej przy­ja­ció­łmi.

Gdy Gret­chen znów spoj­rza­ła w stro­nę łó­żka, oczy Ro­wan były pu­ste. Ciot­ka wpa­try­wa­ła się w su­fit bez mru­gni­ęcia, bez ru­chu, wy­jąw­szy te reszt­ki ży­cia, któ­re wci­ąż wy­pły­wa­ły z niej na ma­te­rac.

Gret­chen mu­sia­ła te­raz pó­jść po mat­kę.

Za­nim zdąży­ła po­sta­wić krok, roz­le­gł się krzyk.

A po­tem głos, w któ­rym brzmia­ło pe­łne prze­ra­że­nia oska­rże­nie.

– Gret­chen. Co... Coś ty zro­bi­ła?

ROZ­DZIAŁ 1

GRET­CHEN

Te­raz

Ło­mo­ta­nie.

Mu­zy­ka. Świa­tła. Bas dud­ni­ący echem w jej klat­ce pier­sio­wej.

Nie. To nie było w po­rząd­ku.

Gret­chen Whi­te za­mru­ga­ła i zmru­ży­ła oczy przed ostrą, ja­skra­wą bie­lą sło­ńca wle­wa­jące­go się do jej sy­pial­ni.

Ło­mo­ta­nie.

Tym ra­zem w jej gło­wie, nie w pier­si.

I do drzwi.

Mężczy­zna le­żący obok Gret­chen po­ru­szył się, unió­sł na łok­ciu i z roz­tar­gnie­niem po­dra­pał po sta­ran­nie wy­pie­lęgno­wa­nych wło­skach na brzu­chu.

– Złot­ko?

– Nie je­stem two­im złot­kiem – burk­nęła Gret­chen, sia­da­jąc i za­nu­rza­jąc sto­py w pu­szy­stym dy­wa­nie. – Nie pa­ni­kuj. Ja też nie pa­mi­ętam two­je­go imie­nia.

Fa­cet jęk­nął i opu­ścił gło­wę z po­wro­tem na po­dusz­kę. Zmierz­wio­ne ja­sne wło­sy roz­sy­pa­ły się na nie­ska­zi­tel­nej po­włocz­ce w per­ło­wym od­cie­niu. Kost­ka­mi pal­ców prze­su­nął wzdłuż jej na­gich ple­ców.

– Może więc przed­sta­wi­my się so­bie raz jesz­cze?

Nie pa­trząc, Gret­chen si­ęgnęła za sie­bie, chwy­ci­ła go za nad­gar­stek i wy­kręca­ła, aż usły­sza­ła sko­wyt bólu. Nie prze­ry­wa­ła, ma­rząc o dźwi­ęku pęka­jących wi­ęza­deł i ła­ma­nej ko­ści. Mężczy­zna ko­pał no­ga­mi, pró­bu­jąc się uwol­nić, ale nie da­łby rady tego zro­bić, nie przy sile jej na­ci­sku.

Ło­mo­ta­nie.

Po­wstrzy­mu­jąc dzi­ki krzyk, któ­ry wez­brał w jej krta­ni, Gret­chen pu­ści­ła wresz­cie mężczy­znę i wsta­ła.

– Nie chcę cię wi­ęcej wi­dzieć.

– Jak mam...

– Przez okno.

Gret­chen wie­dzia­ła, że fa­cet nie do­ce­ni tej rady tak, jak po­wi­nien. To po­dej­rze­nie po­twier­dzi­ły rzu­ca­ne za nią prze­kle­ństwa, gdy – wci­ąż naga – chwiej­nie szła do drzwi. Zi­gno­ro­wa­ła go, a jej pa­mi­ęć już wy­ma­zy­wa­ła wszyst­ko na jego te­mat poza tym, co dzi­ęki nie­mu po­czu­ło jej cia­ło.

Ło­mo­ta­nie.

Przez mo­ment roz­wa­ża­ła si­ęgni­ęcie po broń, ale in­stynkt, któ­ry za­zwy­czaj trzy­mał ją w ry­zach, ode­zwał się szep­tem gdzieś z głębi jej pier­si. Te­raz, ma­jąc kil­ka mi­nut, by zro­zu­mieć, co się dzie­je, Gret­chen już się do­my­śla­ła, kto stoi przed jej miesz­ka­niem. I nie mia­ła naj­mniej­szej ocho­ty iść do wi­ęzie­nia za za­strze­le­nie funk­cjo­na­riusz­ki bo­sto­ńskie­go wy­dzia­łu po­li­cji.

Pi­ęść de­tek­tyw Lau­ren Mar­co­ni za­trzy­ma­ła się w po­wie­trzu, gdy w ko­ńcu Gret­chen szarp­ni­ęciem otwo­rzy­ła drzwi.

Ko­bie­ta za­cho­wa­ła nie­wzru­szo­ny wy­raz twa­rzy za­rów­no wo­bec na­go­ści Gret­chen, jak i po­wi­ta­nia, któ­re za­wie­ra­ło naj­barw­niej­szą wi­ązan­kę prze­kle­ństw, ja­kie ta mia­ła w swo­im słow­ni­ku.

– Jak zwy­kle za­chwy­ca­jąca – po­wie­dzia­ła Mar­co­ni, pa­ku­jąc się do miesz­ka­nia. – No do­bra, mi­nęły trzy mie­si­ące. Dąsa­łaś się już wy­star­cza­jąco dłu­go.

Gret­chen chwy­ci­ła ją za gar­dło i przy­pa­rła do ścia­ny. Ob­na­ży­ła zęby, a jej wrząca krew pul­so­wa­ła tą miłą, zna­jo­mą wście­kło­ścią, na któ­rą rzad­ko so­bie po­zwa­la­ła.

Te­raz ło­mo­ta­nie czu­ła w ży­łach.

– Wy­da­je ci się, że mnie znasz – wy­szep­ta­ła. Kra­wędzie jej pola wi­dze­nia za­szły mgłą. – My­ślisz, że ob­ci­ęłaś mi pa­zu­ry, mała Bam­bi. Ale nie za­po­mi­naj, kim je­stem.

Mar­co­ni na­wet nie drgnęła w ob­li­czu tej ukry­tej gro­źby, po pro­stu spoj­rza­ła na Gret­chen ja­sny­mi, bursz­ty­no­wy­mi ocza­mi.

– So­cjo­pat­ka „nie­sto­su­jąca prze­mo­cy”, je­śli do­brze pa­mi­ętam – stwier­dzi­ła sar­ka­stycz­nie.

Gret­chen przy­ci­snęła kciuk do jej szyi, jed­nak puls po­li­cjant­ki na­dal nie był przy­spie­szo­ny. Być może po­win­no to moc­niej roz­pa­lić bu­zu­jącą w niej wście­kło­ść, ale z ja­kie­goś po­wo­du brak stra­chu u Mar­co­ni był lo­dem, któ­re­go po­trze­bo­wa­ła, by od­zy­skać pa­no­wa­nie na sobą. Mimo to Gret­chen trzy­ma­ła ją przez ko­lej­ną dłu­gą chwi­lę.

– Nie­sto­su­jąca prze­mo­cy z wy­bo­ru – od­pa­rła, pil­nu­jąc, by ka­żde sło­wo wy­brzmia­ło moc­no i gro­źnie.

Po­tem na­gle opu­ści­ła rękę i po­de­szła do sofy, by wzi­ąć wi­szący na niej swe­ter w zbyt du­żym roz­mia­rze. Wło­ży­ła go i skie­ro­wa­ła się do kuch­ni po bło­gą ulgę, jaką daje kawa.

Wy­cho­dząc z sa­lo­nu, usły­sza­ła trza­śni­ęcie drzwi i do­my­śli­ła się, że jej to­wa­rzysz łoża wła­śnie się po­że­gnał. Ża­ło­wa­ła, że za­miast tego nie spró­bo­wał za­wi­snąć na gzym­sie.

– A więc wła­śnie to za­mie­rzasz te­raz ro­bić ze swo­im ży­ciem? – za­py­ta­ła Mar­co­ni, podąża­jąc za nią. – Czy pro­chy i seks nie są co­kol­wiek ba­nal­ne, na­wet dla cie­bie?

– Ba­na­ły ist­nie­ją nie bez po­wo­du, ko­cha­nie – od­pa­ro­wa­ła Gret­chen, ale pod­nie­ce­nie już z niej wy­pa­ro­wa­ło. Te­raz czu­ła tyl­ko ból w mi­ęśniach i ko­ściach. Daw­niej po nocy spędzo­nej w klu­bie ła­two było za­cząć ko­lej­ny dzień, z mi­mo­zą w jed­nej ręce i to­reb­ką po­dej­rza­nych ta­ble­tek w dru­giej, szu­ka­jąc ko­lej­nych ta­ńszych wra­żeń.

Jed­nak już od­wy­kła od ta­kie­go ży­cia. Zła­god­nia­ła. Po la­tach nie­na­gan­ne­go pa­no­wa­nia nad sobą ta zdol­no­ść za­ni­kła.

– Je­steś zbyt do­brym psy­cho­lo­giem, żeby nie wie­dzieć, że w tej chwi­li uda­jesz – po­wie­dzia­ła Mar­co­ni, opie­ra­jąc się o ku­chen­ną wy­spę.

Gret­chen spoj­rza­ła na gład­kie noże ze sta­li nie­rdzew­nej sto­jące obok eks­pre­su do kawy, ale po­trze­ba ko­fe­iny wzi­ęła górę nad pra­gnie­niem prze­bi­cia tej ko­bie­ty ostrym na­rzędziem.

– Masz szczęście, że gło­wa mnie boli – mruk­nęła, nie re­agu­jąc na oska­rże­nie. Oczy­wi­ście, że wie­dzia­ła, co robi. Była nie tyl­ko re­no­mo­wa­ną psy­cho­lo­żką, ale i czo­ło­wą kon­sul­tant­ką bo­sto­ńskiej po­li­cji do spraw prze­stęp­czo­ści i an­ty­spo­łecz­nych za­bu­rzeń oso­bo­wo­ści, ta­kich jak prze­ja­wia­ne przez nią samą. Na­wet gdy­by nie po­trze­bo­wa­ła do­głęb­nej zna­jo­mo­ści wła­snej dia­gno­zy, aby bez­piecz­nie funk­cjo­no­wać, po­zna­ła­by ją, po­nie­waż za­mie­rza­ła być naj­lep­sza w swo­im za­wo­dzie.

Czu­ła, że jest z nią co­raz go­rzej. I tyl­ko jed­na oso­ba była temu win­na.

De­tek­tyw sta­ła w jej kuch­ni z ręka­mi w kie­sze­niach, ob­ser­wu­jąc Gret­chen, jak­by mia­ła pra­wo być nią roz­cza­ro­wa­na.

Gret­chen wzi­ęła dla sie­bie ku­bek, nie pro­po­nu­jąc ni­cze­go Mar­co­ni, i po­de­szła do wiel­kie­go okna wy­cho­dzące­go na ci­chą uli­cę. Miesz­ka­ła w eks­klu­zyw­nej dziel­ni­cy, po­nie­waż śmia­ło ko­rzy­sta­ła z ogrom­nej for­tu­ny, któ­rą odzie­dzi­czy­ła po bab­ce, a któ­ra jej pra­cę dla po­li­cji czy­ni­ła fi­nan­so­wo nie­istot­ną. Usia­dła, pod­ku­la­jąc nogi, na jed­nym z fo­te­li usta­wio­nych tak, by ła­pać pro­mie­nie po­ran­ne­go sło­ńca, i zmie­rzy­ła Mar­co­ni wzro­kiem.

Ko­bie­ta mia­ła na so­bie to, co Gret­chen uzna­wa­ła za jej wer­sję mun­du­ru: dżin­sy, ciem­ną ko­szu­lo­wą bluz­kę, ma­syw­ne bot­ki. Kru­czo­czar­ne wło­sy zwi­ąza­ła w ku­cyk, a jej grzyw­ka była rów­no uci­ęta nad gęsty­mi, nie­wy­re­gu­lo­wa­ny­mi brwia­mi. Gret­chen kiep­sko zno­si­ła fakt, że Mar­co­ni tak do­brze wy­gląda w tym sty­lu.

– Po­trze­bu­jesz spra­wy do roz­wi­ąza­nia – po­wie­dzia­ła po­li­cjant­ka, sia­da­jąc na dru­gim fo­te­lu. Oso­bli­wie śpiew­nym to­nem do­da­ła: – A jaka spra­wa mo­gła­by być lep­sza od two­jej wła­snej?

Gret­chen od­wró­ci­ła wzrok, żeby nie rzu­cić kub­kiem w twarz Mar­co­ni. Su­ge­stia, by prze­pro­wa­dzi­ła śledz­two w spra­wie, któ­ra prze­śla­do­wa­ła ją od dzie­ci­ństwa, nie była nowa. Wła­śnie to trzy mie­si­ące temu, gdy po­li­cjant­ka prze­su­nęła akta po sto­le, zbu­rzy­ło jej sta­ran­nie zbu­do­wa­ny świat.

Te z ty­si­ąc dzie­wi­ęćset dzie­wi­ęćdzie­si­ąte­go trze­cie­go roku. Z na­zwi­skiem Gret­chen wy­dru­ko­wa­nym wer­sa­li­ka­mi na ety­kie­cie.

WHITE, GRET­CHEN ANNE

Wy­da­wa­ło się, że z ja­kie­goś po­wo­du Mar­co­ni chce roz­pruć ją w szwach, żeby zo­ba­czyć wnętrz­no­ści.

Tę chęć Gret­chen ro­zu­mia­ła le­piej niż wi­ęk­szo­ść lu­dzi. Ów ro­dzaj emo­cjo­nal­nej prze­mo­cy zo­stał wmu­ro­wa­ny w same pod­wa­li­ny tego, co uczy­ni­ło ją tym kimś, kim była. Ale wie­dzia­ła też, że nici trzy­ma­jące ją w ca­ło­ści – któ­re ni­g­dy nie były zbyt moc­ne – są te­raz tak po­strzępio­ne, że je­śli Mar­co­ni się po­wie­dzie, ona nie zdo­ła po­zszy­wać się z po­wro­tem.

Na­wet jako so­cjo­pat­ka Gret­chen już daw­no zda­ła so­bie spra­wę, że je­śli będzie żyła, kie­ru­jąc się je­dy­nie po­pęda­mi, sko­ńczy po­zba­wio­na wol­no­ści – albo ży­cia. A wol­no­ść lu­bi­ła. I swo­je ży­cie też. Za­tem wy­na­la­zła spo­sób, by trzy­mać na wo­dzy od­ru­chy zwi­ąza­ne z jej dia­gno­zą.

A to ży­cie za­le­ża­ło od trwa­nia w bło­gim za­prze­cze­niu, je­śli cho­dzi o jej udział w za­bój­stwie ciot­ki.

Te­raz, po ich wspól­nej pra­cy nad jed­ną spra­wą, Mar­co­ni chcia­ła grze­bać w prze­szło­ści, prze­ko­na­na, że mo­gły­by raz na za­wsze oczy­ścić imię Gret­chen.

Jak­by to było ła­twe, ni­czym re­flek­sja po fak­cie. Coś, o czym Gret­chen nie pa­mi­ęta­ła, do­pó­ki Mar­co­ni nie wpa­ko­wa­ła się w jej ży­cie, by na­ci­skać na za­jęcie się tą spra­wą.

Jak­by nie wpły­nęła ona na całe ży­cie Gret­chen.

Wie­dzia­ła, co znaj­dzie, je­śli otwo­rzy akta sprzed pra­wie trzy­dzie­stu lat. Cho­ciaż z nocy, w któ­rej uma­rła jej ciot­ka, nie pa­mi­ęta­ła ni­cze­go poza mgli­sty­mi ob­ra­za­mi cia­ła, cie­nia­mi i krzy­kiem, opis prze­bie­gu wy­da­rzeń sły­sza­ła tyle razy, że ta hi­sto­ria zda­wa­ła się wy­ry­ta w niej aż do ko­ści.

Sen­sa­cyj­ne mor­der­stwo, mło­dziut­ka so­cjo­pat­ka, bo­ga­ta ro­dzi­na i zbyt wie­le na­głów­ków, któ­re za­kła­da­ły winę na dłu­go przed tym, za­nim roz­wa­żo­no po­sta­wie­nie ja­kich­kol­wiek za­rzu­tów.

Ofia­rą bru­tal­ne­go za­kłu­cia no­żem była ciot­ka Gret­chen, Ro­wan Whi­te.

Głów­ną po­dej­rza­ną za­wsze była Gret­chen, po­mi­mo że w chwi­li za­bój­stwa mia­ła za­le­d­wie osiem lat.

Nie mo­gła na­wet ni­ko­go za to wi­nić. Zna­le­zio­no ją z na­rzędziem zbrod­ni w ręce, za­krwa­wio­ną, gdy sta­ła nad cia­łem Ro­wan, pa­ku­jąc pal­ce do jej rany.

Ro­wan uma­rła w swo­im łó­żku i nie mia­ła żad­nych ob­ra­żeń wska­zu­jących na to, że się bro­ni­ła. Wy­gląda­ło to ra­czej tak, jak­by Gret­chen za­kra­dła się w nocy i za­dźga­ła śpi­ącą ciot­kę.

Mor­der­stwo z zim­ną krwią.

Wte­dy w pra­sie za­częły uka­zy­wać się opo­wie­ści. O tym, jak dzi­ka była Gret­chen, jaką wer­bal­ną agre­sję wo­bec in­nych uczniów w kla­sie po­tra­fi­ła prze­ja­wiać, jak dziw­ne zda­niem na­uczy­cie­li były jej pu­ste spoj­rze­nie i dra­pie­żny uśmiech.

Być może de­tek­tyw Pa­trick Shau­gh­nes­sy, kie­ru­jący do­cho­dze­niem w tej spra­wie, spraw­dzał inne tro­py – nie wie­dzia­ła tego. Jed­nak za­wsze wra­cał do niej.

Ża­den inny praw­do­po­dob­ny po­dej­rza­ny ni­g­dy się nie po­ja­wił.

Tej nocy w domu nie było śla­dów wła­ma­nia ani obec­no­ści ni­ko­go poza mat­ką i sio­strą Gret­chen – obie zo­sta­ły wy­klu­czo­ne dzi­ęki eks­per­ty­zie kry­mi­na­li­stycz­nej. Żad­nych od­ci­sków pal­ców na na­rzędziu zbrod­ni – nożu za­bra­nym z kuch­ni Whi­te’ów – poza na­le­żący­mi do człon­ków ro­dzi­ny.

I na­wet je­śli ob­wi­nie­nie Gret­chen było roz­wi­ąza­niem naj­prost­szym, nie zna­czy­ło to, że nie­wła­ści­wym. Nie ka­żde za­bój­stwo jest skom­pli­ko­wa­ne: cza­sa­mi śmie­rć jest do­kład­nie taka, na jaką wy­gląda. Gdy­by Gret­chen dziś do­sta­ła tę spra­wę, po­sta­wi­ła­by na sie­bie jako spraw­czy­nię.

To po­win­na być – by­ła­by – za­mkni­ęta spra­wa, jej wina wy­da­wa­ła się oczy­wi­sta dla ka­żde­go, kto wi­dział miej­sce zbrod­ni. Jed­nak wpły­wo­wa ro­dzi­na Gret­chen po­krzy­żo­wa­ła Shau­gh­nes­sy’emu szy­ki. Edith Whi­te, jej bab­ka, prze­ko­na­ła pro­ku­ra­to­ra, że dziew­czyn­ka mo­gła po pro­stu przy­pad­kiem tra­fić na miej­sce zbrod­ni. Być może ni­ko­mu in­ne­mu by to nie wy­star­czy­ło, ale Whi­te’owie wpom­po­wa­li w po­li­tycz­ne eli­ty mia­sta wy­star­cza­jąco dużo pie­ni­ędzy, aby oska­rży­ciel po­dzie­lił jej ar­gu­men­ty.

To nie po­wstrzy­ma­ło za­cnych miesz­ka­ńców Bo­sto­nu ani resz­ty kra­ju od spe­ku­lo­wa­nia. Ich uwa­gę przy­kuł skan­da­licz­ny, eks­cy­tu­jący cha­rak­ter tego mor­du.

Na­wet gdy za­in­te­re­so­wa­nie opi­nii pu­blicz­nej prze­nio­sło się na ko­lej­ne po­nu­re zbrod­nie z pierw­szych stron ga­zet, wi­ęk­szo­ść lu­dzi uwa­ża­ła, że mor­der­stwo uszło Gret­chen Whi­te pła­zem.

Do dziś, po la­tach pra­cy z Shau­gh­nes­sym w roli ce­nio­nej kon­sul­tant­ki bo­sto­ńskiej po­li­cji, de­tek­tyw ni­g­dy nie dał jej za­po­mnieć, że jest dla nie­go za­bój­czy­nią, któ­ra była wy­star­cza­jąco bo­ga­ta, by unik­nąć wi­ęzie­nia.

– Pa­mi­ętasz, co mi po­wie­dzia­łaś, gdy cię spy­ta­łam, dla­cze­go zaj­mu­jesz się spra­wą Vio­li Kent? – ode­zwa­ła się Mar­co­ni.

Gret­chen nie za­szczy­ci­ła jej od­po­wie­dzią. Oczy­wi­ście, że pa­mi­ęta­ła, tak jak pa­mi­ęta­ła wi­ęk­szo­ść rze­czy. Spra­wa Vio­li Kent była po­wo­dem, dla któ­re­go Mar­co­ni zna­la­zła się w jej ży­ciu, i Gret­chen tęsk­nie my­śla­ła o al­ter­na­tyw­nej se­kwen­cji wy­da­rzeń, w któ­rej nie po­zna­ła­by tej po­li­cjant­ki, sto­jąc nad cia­łem swo­jej przy­ja­ció­łki Leny Bo­oker. Tak czy owak py­ta­nie było re­to­rycz­ne, więc po pro­stu na­dal po­pi­ja­ła kawę. Mar­co­ni za­mie­rza­ła kon­ty­nu­ować bez względu na to, czy Gret­chen uczest­ni­czy­ła w roz­mo­wie, czy nie.

– Po­wie­dzia­łaś: „Z cie­ka­wo­ści” – ci­ągnęła zgod­nie z jej ocze­ki­wa­niem.

– Przej­dź do rze­czy albo wyj­dź. Ale masz czas, do­pó­ki tego nie sko­ńczę – Gret­chen wy­ko­na­ła gest kub­kiem – bo po­tem wy­rzu­cę cię przez okno.

Gdy­by miesz­ka­ła w pen­tho­usie, a nie w prze­bu­do­wa­nej ka­mie­ni­cy, gro­źba by­ła­by pew­nie bar­dziej prze­ko­nu­jąca, nie­mniej naj­istot­niej­sza część tego ko­mu­ni­ka­tu zo­sta­ła prze­ka­za­na: „Wy­no­cha z mo­je­go domu albo kla­sy­fi­ka­cję »nie­sto­su­jąca prze­mo­cy« dia­bli we­zmą”.

Mar­co­ni wbi­ła wzrok w jej twarz.

– Cze­mu nie je­steś cie­ka­wa, Gret­chen?

– Dok­tor Whi­te – po­pra­wi­ła ją. Ta ko­bie­ta po­czu­ła się przy niej zbyt swo­bod­nie, a pra­co­wa­ły ra­zem za­le­d­wie kil­ka dni, któ­re za­jęło im wy­świe­tle­nie ta­jem­ni­cy Vio­li Kent. Na­le­ża­ło na nowo wy­ty­czyć, wzmoc­nić i utrzy­mać gra­ni­ce. Z pew­no­ścią nie były przy­ja­ció­łka­mi, na­wet nie part­ner­ka­mi. Były po pro­stu dwie­ma oso­ba­mi, któ­re przy­pad­kiem zo­sta­ły po­łączo­ne przez mar­twe cia­ło i trzy­na­sto­let­nią psy­cho­pat­kę wro­bio­ną w za­bój­stwo.

Nic wi­ęcej, nic mniej.

– Dok­tor Whi­te – po­wtó­rzy­ła za nią Mar­co­ni, prze­chy­la­jąc lek­ko gło­wę. Gret­chen szu­ka­ła w tych sło­wach śla­du sar­ka­zmu lub go­ry­czy, ale nie zna­la­zła. – Dla­cze­go nie cie­ka­wi cię two­ja wła­sna spra­wa?

Od­po­wie­dź, gdy­by Mar­co­ni za­sta­no­wi­ła się nad tym wy­star­cza­jąco dłu­go, by­ła­by oczy­wi­sta.

„Bo my­ślę, że mogę być win­na”.

Gret­chen ni­g­dy tego gło­śno nie przy­zna­ła. Na­wet nie zro­bi­ła alu­zji. Ale w głębo­kim za­ka­mar­ku du­szy, gdzie była ze sobą szcze­ra, wie­dzia­ła, że wła­śnie tego się oba­wia.

Wie­dzia­ła, że to dla­te­go w ci­ągu pra­wie trzy­dzie­stu lat, któ­re mi­nęły, od­kąd zna­le­zio­no ją nad mar­twą ciot­ką, ani razu nie spró­bo­wa­ła szu­kać in­ne­go po­dej­rza­ne­go. Że wła­śnie z tego po­wo­du na­wet nie od­szu­ka­ła swo­ich akt, kie­dy uzy­ska­ła do­stęp do po­li­cyj­nej bazy da­nych.

Przy jej wy­szko­le­niu, wy­so­kich stop­niach na­uko­wych z psy­cho­lo­gii i kry­mi­no­lo­gii oraz dzie­si­ęcio­let­nim do­świad­cze­niu jako nie­za­le­żnej kon­sul­tant­ki bo­sto­ńskiej po­li­cji pra­cu­jącej przy śledz­twach zwi­ąza­nych z za­bu­rze­nia­mi oso­bo­wo­ści jed­no spoj­rze­nie na szcze­gó­ły tej spra­wy mo­gło po­twier­dzić, że jej naj­głęb­szy lęk jest uza­sad­nio­ny.

Przed świa­tem Gret­chen kpi­ła z po­glądu, że jest win­na za­bój­stwa swo­jej ciot­ki Ro­wan, szy­dzi­ła z de­tek­ty­wów, któ­rzy za­miast wy­ko­ny­wać swo­ją pra­cę, zro­bi­li ko­zła ofiar­ne­go z ośmio­lat­ki, bez­względ­nie tępi­ła wszyst­kich gli­nia­rzy, któ­rzy od­ma­wia­li wspó­łpra­cy z nią ze względu na jej prze­szło­ść.

W głębi du­szy jed­nak zda­wa­ła so­bie spra­wę, do cze­go jest zdol­na. Jako so­cjo­pat­ka wie­dzia­ła, że po­wab krwi, roz­dar­te­go cia­ła, prze­mo­cy i pa­skud­nych ran jest zbyt ku­szący, by uwie­rzyć, że ni­g­dy by mu nie ule­gła. W ko­ńcu była wte­dy dziec­kiem. Jej ro­zu­mo­wa­nie i lo­gi­ka – wła­śnie to, na czym tak bar­dzo po­le­ga­ła jako do­ro­sła, by trzy­mać swo­je im­pul­sy w ry­zach – jesz­cze się nie roz­wi­nęły.

Co dziew­czyn­ka, któ­ra nie bała się kon­se­kwen­cji, wie­dzia­ła o po­wści­ągli­wo­ści?

Fakt, że Gret­chen nie pa­mi­ęta­ła ni­cze­go z tam­tej nocy, Shau­gh­nes­sy za­wsze uwa­żał za ko­lej­ny do­wód, że to ona za­bi­ła. Uzna­wał, że była zbyt mło­da, by wy­my­ślić lep­sze wy­tłu­ma­cze­nie dla tego, co ro­bi­ła w po­ko­ju Ro­wan.

„Nie było tam ni­ko­go in­ne­go?”, drążył bez­li­to­śnie i na roz­ma­ite spo­so­by, jak­by zmia­na py­ta­nia mia­ła od­sło­nić kłam­stwo Gret­chen.

„Nie pa­mi­ętam”. To było wszyst­ko, co po­tra­fi­ła po­wie­dzieć. Ad­wo­kat ro­dzi­ny sie­dział obok niej z ka­mien­ną twa­rzą, go­to­wy po­wstrzy­mać Shau­gh­nes­sy’ego, gdy­by usły­szał cho­ćby cień gro­źby.

„Dla­cze­go by­łaś w jej po­ko­ju?”.

„Nie pa­mi­ętam”.

„Dla­cze­go trzy­ma­łaś nóż?”.

„Nie pa­mi­ętam”.

Prze­słu­cha­nie prze­bie­ga­ło wła­śnie w taki spo­sób, nie tyl­ko pierw­szej nocy, gdy Gret­chen na­dal mia­ła za pa­znok­cia­mi za­schni­ętą krew, ale i po ty­go­dniach, gdy Shau­gh­nes­sy de­spe­rac­ko pró­bo­wał co­kol­wiek udo­wod­nić. Zła­mać Gret­chen.

W ko­ńcu była to jego pierw­sza wiel­ka spra­wa do­ty­cząca mor­der­stwa, pla­ma w jego ak­tach, któ­rą praw­do­po­dob­nie na­dal uwa­żał za nie­zma­za­ną.

– My­ślisz, że to zro­bi­łaś – stwier­dzi­ła w ko­ńcu Mar­co­ni. To nie brzmia­ło jak stwier­dze­nie praw­dy, było ra­czej ostro­żnym dźgni­ęciem we wra­żli­we miej­sce. – Two­im zda­niem wszy­scy uwa­ża­ją, że to zro­bi­łaś, tyle że po pro­stu cię nie zła­pa­no.

Była to jed­na z pierw­szych rze­czy, ja­kie Mar­co­ni od niej usły­sza­ła, ta ostat­nia część nie­mal sło­wo w sło­wo. I Gret­chen za­sta­no­wi­ła się, czy aby nie jest tak, że – na­wet po za­mkni­ęciu spra­wy Vio­li Kent, na­wet po tym, jak to wszyst­ko się ro­ze­gra­ło – wci­ąż nie do­ce­nia tej ko­bie­ty.

A Mar­co­ni mia­ła ra­cję. Cho­ciaż Gret­chen nie zaj­rza­ła do akt, wie­dzia­ła, że w tej spra­wie fak­ty nie prze­ma­wia­ją na jej ko­rzy­ść. To nie brak do­wo­dów spra­wił, że unik­nęła kon­se­kwen­cji.

Z ja­kie­goś po­wo­du Mar­co­ni była jed­nak prze­ko­na­na o jej nie­win­no­ści. Ten czy­sty opty­mizm, czy­ste prze­ko­na­nie były tak uza­le­żnia­jące, jak wszel­kie nar­ko­ty­ki, któ­rych Gret­chen pró­bo­wa­ła. Czy na­praw­dę mo­żna ją było wi­nić, że chce je so­bie wstrzyk­nąć w żyłę?

– Po­wiedz mi. – Mar­co­ni trąci­ła bu­tem bosą sto­pę Gret­chen. – Spraw, że­bym w to uwie­rzy­ła, a so­bie pój­dę.

Gret­chen nie mo­gła się po­wstrzy­mać, by nie za­py­tać, cho­ciaż nie zno­si­ła być pod­pusz­cza­na:

– Co mam ci po­wie­dzieć?

Mar­co­ni uśmiech­nęła się sze­ro­ko.

– Po­wiedz, że nie chcesz udo­wod­nić, że oni wszy­scy się mylą.

ROZ­DZIAŁ 2

SHAU­GH­NES­SY

1983

Pa­trick Shau­gh­nes­sy przy­wy­kł do je­żdże­nia w ja­snych świa­tłach mia­sta. Z praw­dzi­wą ciem­no­ścią po raz pierw­szy ze­tknął się pod­czas jed­nej z rzad­kich ro­dzin­nych wy­cie­czek do dom­ku swo­jej bab­ki na wy­brze­żu Ma­ine.

Nie­na­wi­dził tego za­rów­no wte­dy, jak i te­raz – wra­że­nia pust­ki, czer­ni po­chła­nia­jącej po­wie­trze, prze­strzeń i zie­mię aż po ostat­nie reszt­ki.

– Dla­cze­go pro­wa­dzisz, jak­by­śmy je­cha­li po wy­pła­tę eme­ry­tu­ry? – za­py­tał de­tek­tyw Liam Boyd sie­dzący na fo­te­lu pa­sa­że­ra.

Shau­gh­nes­sy zer­k­nął na nie­go, ale nie wi­dział zbyt do­brze twa­rzy ko­le­gi poza wy­ra­źnym za­ry­sem pro­fi­lu: sze­ro­kim, wy­dat­nym no­sem, wy­sta­jącym pod­bród­kiem. Mimo to po­tra­fił so­bie wy­obra­zić za­ro­zu­mia­ły uśmiech, któ­ry po­ja­wiał się u Boy­da, kie­dy ten my­ślał, że po­wie­dział coś szcze­gól­nie mądre­go.

Nie­na­wi­dził go nie­mal tak samo jak wy­je­żdża­nia z Bo­sto­nu w ciem­no­ści. Prze­klął w my­ślach wąski skra­wek ju­rys­dyk­cji, któ­ry przy­le­gał do roz­le­głych la­sów sta­no­wych, gdzie w jego prze­ko­na­niu nikt o zdro­wych zmy­słach nie po­wi­nien się za­pusz­czać. Po­wstrzy­mał się jed­nak i nie sklął Boy­da. Shau­gh­nes­sy był no­wi­cju­szem, świe­żo po aka­de­mii, bar­dziej kie­row­cą niż part­ne­rem. Boyd – zło­tym chłop­cem wy­dzia­łu, przy­stoj­nym, cza­ru­jącym i ob­da­rzo­nym nie­za­wod­ną zdol­no­ścią roz­wi­ązy­wa­nia nie­roz­wi­ązy­wal­nych spraw. Gdy­by się roz­nio­sło, że Shau­gh­nes­sy nie po­tra­fi znie­ść ła­god­ne­go na­bi­ja­nia się z jego stro­ny, rów­nie do­brze mó­głby się prze­nie­ść do in­ne­go sta­nu, a i tak nie od­zy­ska­łby re­pu­ta­cji.

Za­tem za­miast się bro­nić, wci­snął gaz i zmru­żyw­szy oczy, wpa­try­wał się w ni­co­ść przed nimi, mo­dląc się po raz pierw­szy od wie­lu mie­si­ęcy.

Boyd coś mam­ro­tał obok nie­go, ale tym ra­zem Shau­gh­nes­sy nie od­ry­wał wzro­ku od dro­gi. Za za­krętem przy­spie­szy­li. Na­gle ośle­pi­ły go świa­tła, więc zdjął nogę z pe­da­łu gazu, a po­tem znów go na­ci­snął.

Bia­łe pla­my bły­snęły w polu wi­dze­nia, gdy mi­nęli się z ja­ki­mś au­tem.

I znów za­pa­dła ciem­no­ść.

Shau­gh­nes­sy chciał po­now­nie obej­rzeć mapę, a wła­ści­wie spraw­dzić, czy nie ma in­nej tra­sy, cho­ciaż wie­dział, że są na wła­ści­wej dro­dze.

To było ich ostat­nie we­zwa­nie tej nocy i Boyd już kil­ka razy na­rze­kał, że spó­źni się na rand­kę, je­śli ta in­ter­wen­cja w zwi­ąz­ku z awan­tu­rą do­mo­wą po­trwa dłu­żej niż za­pu­ka­nie do drzwi, by się upew­nić, że wszy­scy wci­ąż żyją.

Cho­ciaż Shau­gh­nes­sy nie znał jesz­cze Boy­da zbyt do­brze, do­my­ślał się, że fa­cet uwa­ża to we­zwa­nie za nie­li­cu­jące z jego god­no­ścią. Jed­nak w tym cza­sie aku­rat byli w oko­li­cy w in­nej spra­wie i na­wet Boyd nie mógł się sprze­ci­wić roz­ka­zom sze­fa.

– Chry­ste Pa­nie, zdąży­my osi­wieć, za­nim tam do­je­dzie­my – ode­zwał się Boyd. Może i był gwiaz­dą wy­dzia­łu, ale dow­ci­pem nie grze­szył. Wszy­scy się śmia­li, kie­dy mó­wił ta­kie rze­czy, ale za­wsze było to uda­wa­ne. Shau­gh­nes­sy nie wy­si­lił się na­wet na uprzej­my chi­chot.

Mi­nęli ko­lej­ny za­kręt. Shau­gh­nes­sy zwol­nił in­stynk­tow­nie, a po­tem przy­spie­szył, gdy zo­rien­to­wał się, co zro­bił.

– Daj mi znać, je­śli ze­chcesz, że­bym cię zmie­nił – do­dał pro­wo­ku­jąco Boyd.

Mło­dy po­li­cjant moc­niej ści­snął kie­row­ni­cę, mru­ga­jąc, gdy sre­brzy­sta ba­rie­ra przy szo­sie mi­ga­ła mu przed ocza­mi, a jego mózg de­spe­rac­ko pró­bo­wał usta­lić ich po­ło­że­nie. Boyd nie da­wał za wy­gra­ną, praw­do­po­dob­nie znu­dzo­ny jego mil­cze­niem.

– Nic dziw­ne­go, że nie po­tra­fisz utrzy­mać part­ne­ra – rzu­cił od nie­chce­nia. – Pro­wa­dzisz jak tchórz­li­wa dzie­wusz­ka.

Shau­gh­nes­sy po­czuł, jak go­rąco ob­le­wa mu szy­ję, pe­łznąc wzdłuż szczęki i za usza­mi. Zda­wał so­bie spra­wę, że przy świe­tle ten ru­mie­niec gnie­wu by­łby wy­ra­źnie wi­docz­ny.

– Za­mknij mor...

Sło­wa za­ma­rły w po­wie­trzu mi­ędzy nimi, gdy re­flek­to­ry sa­mo­cho­du po­chwy­ci­ły błysk bie­li.

Po­stać. Po­środ­ku dro­gi.

Gwa­łtow­nie wci­snął ha­mu­lec, tyl­ne koła w pro­te­ście ze­śli­zgnęły się w bok. Mi­mo­wol­nie za­mknął oczy, cze­ka­jąc na głu­chy od­głos zde­rze­nia cia­ła i ka­ro­se­rii.

Tym­cza­sem auto za­trzy­ma­ło się mi­li­me­try od nóg dziew­czy­ny.

– Niech to szlag! – Boyd wy­ko­nał szyb­ki znak krzy­ża.

Tym­cza­sem Shau­gh­nes­sy nie mógł ode­rwać wzro­ku od dziew­czy­ny, jej bla­dej jak pa­pier twa­rzy, oczu jak głębo­kie, prze­ra­ża­jące ka­łu­że. Część jego umy­słu od­no­to­wa­ła, że ręce mia­ła do tego stop­nia po­kry­te krwią, że ka­pa­ła ona na na­wierzch­nię szo­sy. Że po­mi­mo zim­nej wrze­śnio­wej nocy była ubra­na je­dy­nie w ko­szul­kę i cien­kie spodnie. Za­pa­mi­ętał też kie­ru­nek, z któ­re­go przy­bie­gła – żeby pó­źniej mo­gli spró­bo­wać od­two­rzyć jej dro­gę.

Jed­nak przede wszyst­kim wpa­try­wał się w jej usta, gdy w kó­łko ukła­da­ły się w jed­no sło­wo:

– Ucie­kaj.

Gdy z tru­dem wy­sia­dał z sa­mo­cho­du, nogi mu drża­ły, a Boyd klął za nim. W na­stęp­nej chwi­li obo­je sta­li skąpa­ni w nie­bie­skich i czer­wo­nych świa­tłach, któ­re bły­ska­ły na bla­dej skó­rze dziew­czy­ny, i śli­skiej wil­go­ci spły­wa­jącej po jej rękach.

– Pa­nien­ko – ode­zwał się Shau­gh­nes­sy, sta­ra­jąc się za­cho­wać najła­god­niej, jak umiał, i nie­na­wi­dząc swo­je­go twar­de­go ak­cen­tu z dziel­ni­cy So­uthie, któ­ry spra­wił, że wzdry­gnęła się, gdy wy­ci­ągnął do niej dłoń. Za­sty­gł z ręka­mi unie­sio­ny­mi w po­wie­trzu. – Je­steś bez­piecz­na. Nic ci nie będzie.

Po­wta­rzał tę obiet­ni­cę, przy­su­wa­jąc się bli­żej i sta­ra­jąc, by jego zbyt duże cia­ło wy­da­wa­ło się mniej­sze.

Ona tyl­ko mru­ga­ła, pa­trząc na nie­go, wci­ąż go­to­wa do uciecz­ki.

– Nic ci nie będzie. – Wie­dział, że uczo­no go, co mó­wić w ta­kich sy­tu­acjach, ale je­dy­ne, co te­raz przy­cho­dzi­ło mu do gło­wy, to ła­god­ne uspo­ka­ja­nie. – Mo­żesz mi po­wie­dzieć, jak się na­zy­wasz?

Wy­stra­szo­ne spoj­rze­nie, któ­re wędro­wa­ło w stro­nę Boy­da, wró­ci­ło do Shau­gh­nes­sy’ego.

– Na­zy­wam się – po­wie­dzia­ła ci­cho. Głos dziew­czy­ny był rów­nie de­li­kat­ny jak ona cała. – Na­zy­wam się.

Wy­ma­wia­ła te sło­wa tak, jak­by do­pie­ro uczy­ła się mó­wić.

– Wiesz jak? – za­py­tał ostro­żnie, za­sta­na­wia­jąc się, w co się tu­taj wpa­ko­wał. Boyd stał za nim, trzy­ma­jąc koc. Ale po­dob­nie jak on wy­da­wał się znie­ru­cho­mia­ły, jak­by bał się jesz­cze bar­dziej prze­stra­szyć dziew­czy­nę.

Wy­pu­ści­ła gło­śno po­wie­trze i ten drżący dźwi­ęk spra­wił, że w Shau­gh­nes­sym coś pękło.

– A pan? – za­py­ta­ła za­miast od­po­wie­dzieć.

To była jed­na z tych rze­czy, od któ­rych na­le­ża­ło za­cząć.

– De­tek­tyw Pa­trick Shau­gh­nes­sy, wy­dział po­li­cji w Bo­sto­nie.

– Shau­gh­nes­sy – po­wtó­rzy­ła, jak­by wy­pró­bo­wu­jąc to na­zwi­sko. W jej ustach brzmia­ło o wie­le bar­dziej li­rycz­nie niż kie­dy­kol­wiek u in­nej oso­by.

– Tak – po­twier­dził z lek­kim ski­nie­niem gło­wy. – A ty?

– Na­zwi­ska... One mają zna­cze­nie, praw­da? – od­pa­rła, mru­ga­jąc ośle­pio­na świa­tłem re­flek­to­rów, i przez chwi­lę w de­spe­ra­cji po­my­ślał, że może po­win­ni spraw­dzić, czy nie jest ran­na w gło­wę.

– Chy­ba tak – od­pa­rł ostro­żnie, ro­bi­ąc krok do przo­du. Tym ra­zem się nie prze­stra­szy­ła, nie sku­li­ła i to małe zwy­ci­ęstwo spra­wi­ło, że cie­pło roz­kwi­tło mu w pier­si. Znów za­py­tał: – Mo­żesz mi po­dać swo­je?

Wci­ągnęła po­wie­trze, ob­jęła się za­krwa­wio­ny­mi, po­ra­nio­ny­mi ra­mio­na­mi i wy­szep­ta­ła:

– Na­zy­wam się Ro­wan Whi­te.

ROZ­DZIAŁ 3

TAB­BY

1992

Ta­bi­tha Cross zi­gno­ro­wa­ła od­głos bu­tel­ki whi­skey jej ojca ude­rza­jącej o podło­gę. Nie roz­trza­ska­ła się dra­ma­tycz­nie, ra­czej wy­lądo­wa­ła z hu­kiem. Smut­na i pu­sta. Tak jak ten dom, tak jak oni.

Ręka Le­vie­go Cros­sa bez­wład­nie zwi­sa­ła z boku ka­na­py, jego pal­ce do­ty­ka­ły drew­nia­nej podło­gi. Pa­znok­cie miał brud­ne i po­ła­ma­ne. Kie­dyś były za­dba­ne, przy­ci­ęte i czy­ste. Kie­dyś Levi Cross za­czął mieć to gdzieś.

Kie­dy uma­rła Jen­ny.

Nie zwra­ca­jąc uwa­gi na char­kot fleg­my, gdy gło­śno wci­ągał po­wie­trze, schy­li­ła się, by pod­nie­ść po­rzu­co­ną bu­tel­kę Jac­ka Da­niel­sa i po­szła do kuch­ni, by do­sta­wić ją do sze­re­gu po­przed­ni­czek. Cza­sa­mi zbie­ra­ła je do pla­sti­ko­wych wor­ków i za­wo­zi­ła do kon­te­ne­rów na sta­cjach ben­zy­no­wych. Wy­rzu­ca­ła je tam, by sąsie­dzi nie wi­dzie­li do­wo­dów roz­pa­czy Le­vie­go le­żących przy kra­wężni­ku w dzień wy­wo­zu śmie­ci.

To nie była wina jej ojca. Win­ny był po­twór, któ­ry za­bił Jen­ny. Gdy­by go zła­pa­no, gdy­by po­nió­sł karę, jej tata po­czu­łby się le­piej.

Przy­naj­mniej tak so­bie mó­wi­ła.

Kie­dyś praw­do­po­dob­nie na­wet w to wie­rzy­ła. Z pew­no­ścią tak, kie­dy była dzie­si­ęcio­let­nią dziew­czyn­ką, a śmie­rć Jen­ny była świe­żą, bo­le­sną raną. Ale to było pra­wie de­ka­dę wcze­śniej. Te­raz Tab­by mia­ła dzie­wi­ęt­na­ście lat, a za­bój­ca Jen­ny wci­ąż nie zo­stał zna­le­zio­ny. Po­li­cjan­tom na­wet nie przy­sze­dł do gło­wy inny po­dej­rza­ny poza jej oj­cem – któ­ry prędzej sam by się za­bił, niż tknął Jen­ny – i ta­jem­ni­czym star­szym chło­pa­kiem, o któ­rym szep­ta­li jej przy­ja­cie­le i któ­ry ni­g­dy się nie zma­te­ria­li­zo­wał.

W chwi­lach naj­bru­tal­niej­szej szcze­ro­ści Tab­by przy­zna­wa­ła, że na tym eta­pie oj­ciec jest już prak­tycz­nie mar­twy. Dziś na­wet schwy­ta­nie za­bój­cy Jen­ny nie wy­star­czy­ło­by, by przy­wró­cić Le­vie­go świa­tu.

Jej oj­ciec uma­rł tej sa­mej nocy co Jen­ny. Tyle że dla nie­go było to może na­wet gor­sze. Tkwił uwi­ęzio­ny wśród ży­wych, tor­tu­ro­wa­ny świa­do­mo­ścią, że jest tu­taj, a nie ze swo­ją cór­ką.

Fakt, że zo­sta­ła mu jesz­cze jed­na, wy­da­wał się nie mieć zna­cze­nia. Tab­by mu nie wy­star­cza­ła. Ni­g­dy nie wy­star­cza­ła.

Tab­by prze­szła przez ich nie­wiel­ki dom, po dro­dze wy­łącza­jąc świa­tła, zbie­ra­jąc śmie­ci i rze­czy do pra­nia. Na chwi­lę przy­sta­nęła pod drzwia­mi po­ko­ju Jen­ny – za­wsze, ab­so­lut­nie za­wsze za­mkni­ęty­mi. Kie­dyś tam we­szła. Mia­ła wte­dy dwa­na­ście lat. Jen­ny nie żyła od dwóch, a Tab­by chcia­ła wzi­ąć ksi­ążkę, któ­rą sio­stra trzy­ma­ła przy łó­żku.

To był je­dy­ny raz, gdy Levi ude­rzył Tab­by. Moc­no, w twarz. Cios po­wa­lił ją na podło­gę. Levi szlo­chał, wpa­tru­jąc się w swo­ją rękę, jak­by nie na­le­ża­ła do nie­go.

Od tam­tej pory nie wcho­dzi­ła do środ­ka.

Jed­nak Tab­by lu­bi­ła tam przy­sta­wać. Lu­bi­ła wspo­mi­nać chwi­le, gdy przy­kła­da­ła ucho do szpa­ry przy dy­wa­nie, pró­bu­jąc usły­szeć, jak Jen­ny roz­ma­wia przez te­le­fon.

Kie­dy gli­nia­rze dali spo­kój Le­vie­mu i sku­pi­li się na teo­rii o ta­jem­ni­czym star­szym przy­ja­cie­lu, wci­ąż py­ta­li Tab­by, czy sły­sza­ła, jak Jen­ny do ko­goś dzwo­ni, do ja­kie­goś kon­kret­ne­go chło­pa­ka, być może ukry­wa­jąc to przed oj­cem.

Tab­by mo­gła po­wie­dzieć de­tek­ty­wom je­dy­nie to, że był ja­kiś mężczy­zna. Po­znał Jen­ny pod­czas je­sien­ne­go fe­sty­nu w jej li­ceum, kil­ka ty­go­dni przed jej znik­ni­ęciem. Roz­ma­wiał z nią, dał jej swój nu­mer te­le­fo­nu. Ale to nie było nic no­we­go.

Chłop­cy za­wsze za­ga­dy­wa­li do Jen­ny, kie­dy za­bie­ra­ła Tab­by do cen­trum han­dlo­we­go czy su­per­mar­ke­tu. Je­dy­nym po­wo­dem, dla któ­re­go Tab­by w ogó­le przy­po­mnia­ła so­bie to spo­tka­nie, kie­dy gli­ny ją ma­glo­wa­ły, było to, że Jen­ny zmi­tręży­ła na nie mnó­stwo cza­su i sprze­daw­ca waty cu­kro­wej za­mknął już sto­isko, gdy do nie­go do­ta­rły. Tab­by wpa­dła w hi­ste­rię i Jen­ny na­zwa­ła ją ma­łym dziec­kiem, przez co Tab­by roz­pła­ka­ła się jesz­cze moc­niej.

De­tek­ty­wi w na­pi­ęciu słu­cha­li tej opo­wie­ści. Wpa­try­wa­li się w nią głod­nym wzro­kiem.

Czy mo­gła­by opi­sać tę oso­bę?

– Blon­dyn. – To wszyst­ko, co mo­gła po­wie­dzieć. Mężczy­zna z fe­sty­nu w li­ceum Phil­lip­sa był star­szy, do­ro­sły, a dzie­ci wy­gląd do­ro­słych pa­mi­ęta­ją ra­czej ogól­nie.

To wy­star­czy­ło, by po­twier­dzić sło­wa kil­ku ko­le­ża­nek Jen­ny – że na fe­sty­nie po­zna­ła ja­kie­goś star­sze­go chło­pa­ka. Tego sa­me­go, któ­ry – jak ze­zna­ły – cze­kał na nią cza­sem po tre­nin­gach ho­ke­ja na tra­wie. Rów­nież w dniu, kie­dy po raz ostat­ni wi­dzia­no ją żywą.

Levi ści­skał nad­garst­ki Tab­by, a jego oczy były prze­ra­ża­jące, sze­ro­ko otwar­te i ciem­ne, gdy bła­gał ją, by so­bie przy­po­mnia­ła, czy kie­dy­kol­wiek sły­sza­ła jego imię. To wszyst­ko, cze­go po­trze­bo­wa­li, tyl­ko imie­nia.

Cza­sa­mi za­sta­na­wia­ła się, czy Levi wi­nił ją za to, że nie wie­dzia­ła. Nie ce­lo­wo, oczy­wi­ście, ale za­bój­stwo Jen­ny w ja­kiś spo­sób wy­do­by­ło z jej ojca naj­gor­sze de­mo­ny. Cza­sem przy­ła­py­wa­ła go, jak przy­gląda się jej zbyt uwa­żnie, jak­by my­ślał, że ukry­wa od­po­wie­dź, jak­by – cho­ćby w ma­le­ńkim stop­niu – była jed­nak wspó­łwin­na.

Wy­da­wał się nie ro­zu­mieć, że da­ła­by wszyst­ko, żeby wie­dzieć.

Ru­sza­jąc w ko­ńcu spod po­ko­ju Jen­ny, Tab­by skie­ro­wa­ła się na tyły domu do ma­łe­go – wiel­ko­ści schow­ka na szczot­ki – ga­bi­ne­tu, któ­ry za­my­ka­ła na klucz. Nie żeby Levi na­praw­dę mógł za­wędro­wać poza swo­je obec­ne te­ry­to­rium – ka­na­pę, kuch­nię, miej­sce przed po­ko­jem Jen­ny. Jed­nak nie chcia­ła, by się tam kręcił.

Otwo­rzy­ła drzwi i usia­dła w fo­te­lu za pod­nisz­czo­nym biur­kiem, któ­re pew­ne­go szczęśli­we­go dnia w ze­szłym roku ura­to­wa­ła z wy­sy­pi­ska. Sku­pi­ła uwa­gę na le­żących na nim po­li­cyj­nych ak­tach, któ­re zna­ła już nie­mal na pa­mi­ęć.

Mi­nęło pół roku od mo­men­tu, gdy w ko­ńcu uda­ło jej się zdo­być fa­łszy­wy do­wód to­żsa­mo­ści, by móc we­jść do po­li­cyj­ne­go baru. Po­wie­dzia­ła so­bie, że idzie tam ze względu na do­god­ną lo­ka­li­za­cję w jej oko­li­cy. No i fakt, że tam­tej­szy bram­karz ni­g­dy nie spraw­dza do­ku­men­tów zbyt do­kład­nie, bo ja­kiż nie­let­ni de­li­kwent wkra­da­łby się do baru zna­ne­go z tego, że jego sta­ły­mi by­wal­ca­mi są bo­sto­ńscy gli­nia­rze?

Ale tak na­praw­dę wie­dzia­ła, że po­wód jest inny – nie po­tra­fi­ła po­zbyć się my­śli, że w ak­tach Jen­ny może coś być. Coś, cze­go gli­nia­rze nie uzna­li za wa­żne. I gdy­by tyl­ko mia­ła tę tecz­kę, uda­ło­by jej się roz­wi­ązać za­gad­kę śmier­ci Jen­ny.

Trzy mie­si­ące za­jęło jej przy­ci­ągni­ęcie uwa­gi no­wi­cju­sza o mło­dzie­ńczej twa­rzy, a po­tem trzy ty­go­dnie, za­nim zdo­ła­ła go prze­ko­nać, aby prze­ka­zał jej akta.

Nikt tego nie za­uwa­ży, za­pew­ni­ła go.

W ko­ńcu Jen­ni­fer Cross była tyl­ko nie­roz­wi­ąza­ną spra­wą z po­cząt­ku lat osiem­dzie­si­ątych.

Akta nie za­wie­ra­ły ni­cze­go no­we­go. Mo­gła się tego spo­dzie­wać, bo ta­kie było ży­cie Tab­by. Ni­g­dy nie mia­ła szczęścia.

Ale od czy­ta­nia ich na nowo gor­sze było tyl­ko nie­czy­ta­nie ich na nowo.

Levi nie był je­dy­ną oso­bą w tym domu, któ­ra szu­ka­ła za­po­mnie­nia przez ro­bie­nie so­bie krzyw­dy. Tab­by mia­ła po pro­stu inne me­to­dy za­da­wa­nia so­bie bólu.

Te­raz pa­trzy­ła na zdjęcia zma­sa­kro­wa­ne­go cia­ła sio­stry i cier­pli­wie cze­ka­ła, by ogar­nęło ją zna­jo­me od­rętwie­nie.

ROZ­DZIAŁ 4

GRET­CHEN

Te­raz

– Przy­nio­słaś akta Ro­wan, praw­da? – za­py­ta­ła Gret­chen. Gdy­by Mar­co­ni ocze­ki­wa­ła in­ne­go po­twier­dze­nia, że może wresz­cie zdo­ła­ła do niej do­trzeć, cze­ka­ła­by bar­dzo dłu­go.

Po­li­cjant­ka nie od­po­wie­dzia­ła, tyl­ko schy­li­ła się, by si­ęgnąć do tor­by. Po­tem trium­fal­nie się wy­pro­sto­wa­ła, trzy­ma­jąc do­ku­men­ty w ręce.

Gret­chen spoj­rza­ła na nie, ale ich nie wzi­ęła.

– A co na to wszyst­ko mówi Shau­gh­nes­sy?

Po raz pierw­szy pod­czas tej wi­zy­ty Mar­co­ni się za­wa­ha­ła. Po chwi­li mil­cze­nia wzru­szy­ła ra­mie­niem.

– En­tu­zja­stą nie jest.

Zwa­żyw­szy na to, że pro­wa­dził śledz­two w spra­wie Ro­wan, Gret­chen uzna­ła, że to mało po­wie­dzia­ne.

– Nie mar­twisz się tym? – Nie ob­cho­dzi­ło jej, co my­śli Shau­gh­nes­sy, ale ta ko­bie­ta była te­raz jego part­ner­ką. A jako em­pat­ka – tę ety­kiet­kę Gret­chen przy­wy­kła nada­wać „nor­mal­nym” lu­dziom, kie­dy ci za­częli na­zy­wać ją so­cjo­pat­ką – Mar­co­ni bar­dziej niż ona dba­ła o dy­na­mi­kę re­la­cji in­ter­per­so­nal­nych.

– Nie bez po­wo­du wzi­ęłam urlop – od­pa­rła po­li­cjant­ka bez­na­mi­ęt­nie.

Gret­chen wy­buch­nęła śmie­chem, sta­ra­jąc się, by za­brzmiał nie­co okrut­nie, bo nie spodo­bał jej się nie­okre­ślo­ny trze­pot w klat­ce pier­sio­wej na myśl, że Mar­co­ni się o nią trosz­czy. So­cjo­pa­ci mogą mieć przy­ja­ciół, jak Gret­chen wie­lo­krot­nie jej po­wta­rza­ła. Po­trze­bu­ją w ży­ciu lu­dzi, któ­rzy do­kład­nie wie­dzą, z kim mają do czy­nie­nia, i nie do­ma­ga­ją się ni­cze­go wi­ęcej. To jed­nak nie zna­czy, że pro­ces za­wie­ra­nia przy­ja­źni jest przy­jem­ny.

– Je­śli chcesz tra­cić urlop na mnie, to two­je ży­cie jest jesz­cze ża­ło­śniej­sze, niż przy­pusz­cza­łam – po­wie­dzia­ła ostro i szy­der­czo. – A i tak po­przecz­ka była już ni­sko za­wie­szo­na.

Po­li­cjant­ka prze­wró­ci­ła ocza­mi i po­ka­za­ła jej środ­ko­wy pa­lec. Gest, któ­ry stał się po­wsze­dni po wspól­nej pra­cy nad jed­ną za­le­d­wie spra­wą.

Nie żeby Mar­co­ni zo­sta­wi­ła Gret­chen w spo­ko­ju w ostat­nich trzech mie­si­ącach po za­mkni­ęciu spra­wy Kent. Nie­je­den raz tu przy­cho­dzi­ła, pró­bu­jąc wy­rwać ją ze sta­nu za­wi­ro­wa­nia, w któ­ry sama tę ko­bie­tę we­pchnęła, zmu­sza­jąc ją, by sta­wi­ła czo­ło swo­jej prze­szło­ści.

– Co po­wie­dzia­łaś? – za­py­ta­ła do­no­śniej. Gret­chen skrzy­wi­ła się, bo kac znów dał o so­bie znać. – Nie do­sły­sza­łam, bo to two­je ży­cie tak gło­śno wy­my­ka­ło się spod kon­tro­li.

– Bła­gam – wy­mru­cza­ła mi­ęk­ko Gret­chen, te­raz już roz­ba­wio­na. – Jesz­cze nie wi­dzia­łaś mnie tra­cącej kon­tro­lę.

Mar­co­ni kiw­nęła gło­wą w stro­nę drzwi, sub­tel­nie przy­po­mi­na­jąc, że wcze­śniej zo­sta­ła do nich przy­par­ta.

Gret­chen się za­śmia­ła.

– To, że będziesz mia­ła si­nia­ki za­miast otwar­tej rany w klat­ce pier­sio­wej, po­win­no ci wy­ja­śnić wszyst­ko, co mu­sisz wie­dzieć o moim pa­no­wa­niu nad sobą.

Kącik ust Mar­co­ni drgnął w uśmie­chu.

– Je­steś moją idol­ką.

Ła­god­ny spo­sób, w jaki ją zby­ła, nor­mal­nie roz­sier­dzi­łby Gret­chen, ale była zbyt zmęczo­na mie­si­ąca­mi nad­mier­ne­go pi­cia i zbyt ma­łej ilo­ści snu. Sta­ra­nie się, by nie prze­kro­czyć gra­ni­cy sa­mo­kon­tro­li, za­wsze ją wy­cie­ńcza­ło. Jed­nak i po­zwo­le­nie so­bie na zstąpie­nie w otchłań, na­pa­wa­nie się po­pęda­mi za­miast ich po­wści­ąga­nia, było wy­czer­pu­jące. Nie tyle samo bło­gie uczu­cie ich wy­zwa­la­nia, ile ha­mo­wa­nie ka­żde­go ran­ka. Co­raz trud­niej jej było pa­mi­ętać, że lubi swo­je ży­cie bar­dziej niż roz­kosz za­spo­ka­ja­nia pra­gnień.

– Po­trze­bu­jesz no­wej spra­wy – po­wtó­rzy­ła Mar­co­ni, rzu­ca­jąc akta na mały sto­lik ka­wo­wy sto­jący mi­ędzy nimi.

Gret­chen prze­sta­ła od­po­wia­dać na te­le­fo­ny z bo­sto­ńskiej po­li­cji w dniu, gdy Mar­co­ni pod­su­nęła jej te akta po lep­kim sto­le w piz­ze­rii, gdzie świ­ęto­wa­ła za­mkni­ęcie śledz­twa w spra­wie Vio­li Kent.

Osta­tecz­nie te­le­fo­ny usta­ły, a na ko­ńcu jej uli­cy za­czął po­ja­wiać się Shau­gh­nes­sy w ciem­nym se­da­nie.

Ob­ser­wo­wał Gret­chen nie­mal przez całe jej ży­cie, cze­ka­jąc, aż znów stra­ci kon­tro­lę. Jej sa­mo­zwa­ńczy stra­żnik po­mi­mo tego, że ni­g­dy nie zo­sta­ła oska­rżo­na o żad­ne prze­stęp­stwo. Wy­ko­rzy­sty­wa­ła tę jego ob­se­sję jako mo­ty­wa­cję, by trzy­mać w ry­zach swo­je bar­dziej de­struk­cyj­ne po­pędy. Żyła, kie­ru­jąc się jed­ną na­drzęd­ną za­sa­dą – nie przy­znać Shau­gh­nes­sy’emu ra­cji, od­mó­wić po­twier­dze­nia jego po­dej­rzeń, że była ni­kim in­nym, jak tyl­ko za­bój­czy­nią, któ­rej nie mo­żna zła­pać.

Jed­nak po bli­sko trzy­dzie­stu la­tach jej pra­wie ide­al­ne­go spra­wo­wa­nia – nie mo­gła za­prze­czyć, że raz czy dwa zda­rzy­ło jej się zła­mać kil­ka ko­ści, razy czy dwa z roz­my­słem wy­jęła no­życz­ki – za­czy­nał węszyć za ka­żdym ra­zem, kie­dy kon­takt z nią ury­wał się na dłu­żej niż parę ty­go­dni.

Nie zda­rzy­ło się tak od lat, od­kąd była re­gu­lar­nie wzy­wa­na do po­mo­cy przy śledz­twach do­ty­czących za­bójstw. Po­ma­ga­ły za­spo­ko­ić jej pra­gnie­nia, od­bie­ra­ły po­trze­bę prze­mo­cy i de­struk­cji, do cze­go przy­zna­ła się Shau­gh­nes­sy’emu.

Mar­co­ni mia­ła ra­cję bez względu na to, jak bar­dzo Gret­chen nie chcia­ła przy­jąć tego fak­tu do wia­do­mo­ści. Po­trze­bo­wa­ła no­wej spra­wy.

Po raz pierw­szy w swo­im do­ro­słym ży­ciu na­praw­dę po­zwo­li­ła so­bie roz­wa­żyć myśl, że jest nie­win­na – i nie była to od­ru­cho­wa, obron­na re­ak­cja, od­szcze­ki­wa­nie się Shau­gh­nes­sy’emu, gdy ten wspo­mi­nał o mo­żli­wo­ści, że jest za­bój­czy­nią.

– Przed­staw mi swo­ją teo­rię – po­wie­dzia­ła, za­miast si­ęgnąć po akta.

Błysk trium­fu na twa­rzy Mar­co­ni zo­stał szyb­ko za­stąpio­ny przez neu­tral­ny wy­raz twa­rzy.

– Ktoś chciał cię wro­bić, że­byś zo­sta­ła ska­za­na.

– Tak... – od­pa­rła Gret­chen po­wo­li, wie­dząc, że jej ton brzmi nie­przy­jem­nie. Sko­ro jest nie­win­na, to musi być oczy­wi­sta al­ter­na­ty­wa. – Ale kto?

– Wła­śnie po to je­steś mi po­trzeb­na – stwier­dzi­ła Mar­co­ni nie­zra­żo­na. – Tyl­ko tyle mogę wy­wnio­sko­wać z ra­por­tu Shau­gh­nes­sy’ego na te­mat tego za­jścia.

Za­jście. To taki bez­barw­ny eu­fe­mizm na okre­śle­nie bru­tal­ne­go za­bój­stwa ko­bie­ty, któ­ra zo­sta­ła za­dźga­na we wła­snym łó­żku, kie­dy spa­ła. Przy­pusz­czal­nie za­ata­ko­wa­na przez swo­ją nie­sta­bil­ną emo­cjo­nal­nie ośmio­let­nią bra­ta­ni­cę.

Gret­chen wsta­ła, rąbek swe­tra ocie­rał się o jej uda. Od­su­nęła za­sło­nę i omio­tła wzro­kiem uli­cę, do­kład­nie wie­dząc, co zo­ba­czy.

– Przy­pro­wa­dzi­łaś przy­ja­cie­la.

– Tkwił tam już, kie­dy przy­je­cha­łam – spro­sto­wa­ła Mar­co­ni, jak­by to było nor­mal­ne, że Shau­gh­nes­sy z ko­ńca prze­czni­cy ob­ser­wo­wał dom Gret­chen. Fa­cet za­no­to­wał po­wa­żne osi­ągni­ęcia jako po­li­cjant, ale to nie zna­czy­ło, że nie ma pew­nych nie­po­ko­jących dzi­wactw, w szcze­gól­no­ści ob­se­syj­nej na­tu­ry. Dla ka­żde­go, kto prze­strze­ga nor­mal­nych za­sad spo­łecz­nych, jego za­cho­wa­nie prze­kra­cza­ło­by do­pusz­czal­ne gra­ni­ce.

– Za­tem wie, że tu je­steś.

Mar­co­ni znów wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Jak mó­wi­łam, je­stem na urlo­pie.

Dla­cze­go? – Gret­chen chcia­ła za­py­tać. Dla­cze­go to ro­bisz? Dla­cze­go ry­zy­ku­jesz dla mnie ka­rie­rę?

Jed­nak tego nie zro­bi­ła. Daw­no temu zre­zy­gno­wa­ła z prób zro­zu­mie­nia mo­ty­wa­cji lu­dzi emo­cjo­nal­nych i sen­ty­men­tal­nych.

Na­su­nęło jej się jesz­cze jed­no py­ta­nie. A co się sta­nie, je­śli od­kry­je­my, że fak­tycz­nie za­bi­łam Ro­wan?

I znów nie po­wie­dzia­ła tego na głos. Mar­co­ni była roz­sąd­niej­sza od wie­lu part­ne­rów, z któ­ry­mi Shau­gh­nes­sy pra­co­wał przez lata, po­tra­fi­ła my­śleć w ka­te­go­riach sza­ro­ści za­miast czer­ni i bie­li, jak wi­ęk­szo­ść przed­sta­wi­cie­li pra­wa.

Jed­nak mia­ła mo­ral­ny kom­pas, a ten wska­zy­wał pó­łnoc. Na­wet je­śli się wy­da­wa­ło, że jest te­raz po stro­nie Gret­chen, trud­no by­ło­by jej od­rzu­cić so­lid­ne do­wo­dy wska­zu­jące, że jest ona win­na mor­der­stwa z zim­ną krwią.

Myśl, że po­ja­wi­łby się ja­ki­kol­wiek do­wód świad­czący o tym, że mia­ła zo­stać ko­złem ofiar­nym, mo­gła wy­da­wać się ku­sząca, ale Gret­chen była zbyt trze­źwą re­alist­ką, by na­praw­dę uwie­rzyć w taki roz­wój wy­da­rzeń.

Ca­łkiem mo­żli­we, że za­miast tego znaj­dą coś, co w ko­ńcu po­zwo­li Shau­gh­nes­sy’emu ją aresz­to­wać. Spe­łni się jego naj­wi­ęk­sze ma­rze­nie.

Nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od sa­mo­cho­du de­tek­ty­wa, Gret­chen za­py­ta­ła:

– Od cze­go za­cznie­my?

– Po pierw­sze mu­si­my usta­lić, kto wie­dzia­łby, jak cię wro­bić – od­po­wie­dzia­ła Mar­co­ni. – A po­tem kto mia­łby mo­tyw, żeby za­bić Ro­wan.

Gret­chen po­wstrzy­ma­ła się od zło­śli­wej od­po­wie­dzi na tę oczy­wi­stą krót­ką li­stę za­dań i tyl­ko ski­nęła gło­wą.

– To by­łby do­bry punkt za­cze­pie­nia.

Sły­sząc jej ton, Mar­co­ni prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– Za­cznij­my od wszyst­kie­go, co wiesz. O ciot­ce, o za­bój­stwie. O swo­jej ro­dzi­nie.

Gret­chen po­ru­szy­ła się i po­wo­li spoj­rza­ła na akta, po czym unio­sła brew. Znaj­do­wa­ły się tam wszyst­kie szcze­gó­ły i obie wie­dzia­ły, że Mar­co­ni sie­dzia­ła nad nimi, do­pó­ki nie za­pa­mi­ęta­ła ich sło­wo w sło­wo.

Po­li­cjant­ka po­kręci­ła gło­wą.

– Nie. Po­wiedz mi, co ty wiesz. Nie to, co jest w po­li­cyj­nym ra­por­cie.

– A może za­częła­byś wy­ko­ny­wać swo­ją pra­cę i za­da­wać mi kon­kret­ne py­ta­nia, że­bym nie mu­sia­ła od­wa­lać ca­łej ro­bo­ty – za­pro­po­no­wa­ła Gret­chen.

Po­trze­ba było lat ba­dań, ogląda­nia fil­mów, oper my­dla­nych i wi­deo na YouTu­bie, czy­ta­nia ksi­ążek o języ­ku cia­ła i mi­mi­ce, a ostat­nio słu­cha­nia psy­cho­lo­gicz­nych pod­ca­stów, by Gret­chen mo­gła pew­nie po­ru­szać się w spo­łecz­nych sy­tu­acjach, nie po­zwa­la­jąc lu­dziom zo­rien­to­wać się, że tyl­ko stwa­rza po­zo­ry i ukry­wa pust­kę tam, gdzie po­win­ny być oso­bo­wo­ść i emo­cje. Przy­krą me­to­dą prób i błędów uda­ło jej się zna­le­źć rów­no­wa­gę, do­wie­dzieć, jak wy­ko­rzy­sty­wać iro­nię i sar­kazm, by ła­go­dzić kan­ty swo­je­go za­cho­wa­nia.

I jak­by mało było zło­śli­wo­ści, któ­re rzu­ci­ła tego ran­ka, mia­ła pe­łną świa­do­mo­ść, że ta uwa­ga za­brzmia­ła za ostro. Za­wie­ra­ła zbyt wie­le jej su­ro­wych my­śli nie­zła­go­dzo­nych lek­ką kpi­ną, któ­ra uczy­ni­ła­by ją ak­cep­to­wal­ną.

Za­miast wzdry­gnąć się i wy­jść, Mar­co­ni się jej przy­gląda­ła. Twarz po­li­cjant­ki mia­ła ten ostro­żny wy­raz, któ­ry ni­cze­go nie zdra­dzał.

Ostro­żna.

Dziw­ne, że wła­śnie to sło­wo naj­le­piej opi­sy­wa­ło Mar­co­ni, gdy wcho­dzi­ła w so­jusz z so­cjo­pat­ką, nie oka­zu­jąc ani krzty stra­chu. Ale za­uwa­ży­ła to już wcze­śniej i wi­dzia­ła te­raz. Ta ko­bie­ta nie po­ru­sza­ła się w świe­cie jak wi­ęk­szo­ść lu­dzi, któ­rych Gret­chen spo­tka­ła – po­zor­nie nie kon­tro­lu­jąc re­ak­cji. Wszyst­ko, co kto­kol­wiek mógł u niej zo­ba­czyć, było spraw­dzo­ne, za­mie­rzo­ne.

Przez chwi­lę za­sta­na­wia­ła się, jak i dla­cze­go Mar­co­ni na­bra­ła ta­kiej wpra­wy w ukry­wa­niu swo­ich my­śli. Nie cho­dzi­ło tyl­ko o to, że była po­li­cjant­ką – Gret­chen zna­ła mnó­stwo gli­nia­rzy, któ­rzy zu­pe­łnie nie po­tra­fi­li się kon­tro­lo­wać. To spra­wi­ło, że za­mil­kła. Cho­ciaż była prze­ko­na­na, że Mar­co­ni nie zna jej na tyle, by za­kła­dać pew­ne za­cho­wa­nia, za­po­mnia­ła, że to dzia­ła rów­nież w dru­gą stro­nę.

Kie­dy in­dziej cie­ka­wo­ść by roz­kwi­tła, po­głębi­ła się, wy­ho­do­wa­ła pa­zu­ry i wbi­ła je w opan­ce­rzo­ne cia­ło. Ale Gret­chen mia­ła te­raz pil­niej­sze spra­wy do za­ła­twie­nia.

– Za­wrzyj­my umo­wę, bo wiem, że to dla cie­bie trud­niej­sze, niż by­ła­byś go­to­wa przy­znać – ode­zwa­ła się Mar­co­ni spo­koj­nym, ale sta­now­czym gło­sem. – Od­pusz­czę ci kil­ka ta­kich za­cho­wań. Po­wiedz­my, po dwa dzien­nie w naj­bli­ższej przy­szło­ści.

Gret­chen uśmiech­nęła się, bo lu­bi­ła tę ce­chę Mar­co­ni. Kie­dyś wi­dzia­ła, jak ko­bie­ta bez wy­si­łku o mało nie udu­si­ła ob­le­śne­go re­por­te­ra bru­kow­ca, bo się do niej przy­sta­wiał. „Ostro­żna” nie zna­czy­ło, że bra­ko­wa­ło jej od­wa­gi.

– A po­tem?

Mar­co­ni zmru­ży­ła oczy, jak­by wy­czu­ła, że nie­wie­le gró­źb mo­gło­by za­stra­szyć Gret­chen. Inni lu­dzie nie mie­li na nią wi­ęk­sze­go wpły­wu. W ry­zach trzy­ma­ło ją tyl­ko to, co sama so­bie na­rzu­ci­ła.

– A po­tem prze­sta­nę ci mó­wić, co my­ślę – od­pa­rła Mar­co­ni z le­ciut­ką nutą aro­gan­cji w gło­sie.

Usia­dła wy­god­nie, trak­tu­jąc mil­cze­nie Gret­chen jako to, czym w isto­cie było – swo­je zwy­ci­ęstwo. Jed­nak nie mar­no­wa­ła cza­su na trium­fo­wa­nie. Przede wszyst­kim zro­bi­ła to, o co po­pro­si­ła ją Gret­chen. Wła­śnie dla­te­go do­brze im się ra­zem pra­co­wa­ło. Kie­dy było trze­ba, po­li­cjant­ka nie po­zo­sta­wa­ła dłu­żna, ale ni­g­dy nie cho­wa­ła ura­zy. Nie mia­ła w zwy­cza­ju na zło­ść bab­ci od­mra­żać so­bie uszu.

– Dla­cze­go Ro­wan zo­sta­ła z tobą tam­tej nocy, kie­dy ją za­mor­do­wa­no? – za­częła Mar­co­ni, za­pew­ne my­śląc, że od­po­wie­dź nie spra­wi trud­no­ści.

Wspo­mnie­nia nie były jed­nak ła­two do­stęp­ne, na­wet te sprzed nocy śmier­ci jej ciot­ki. Gret­chen zbu­do­wa­ła wo­kół nich mur, ukry­ła je w naj­ciem­niej­szej, naj­skryt­szej części umy­słu. Nie ośmie­li­ły się wpe­łznąć do jej te­ra­źniej­szo­ści, na­wet wte­dy, gdy po­zwa­la­ła uwa­dze błądzić, ani w chwi­lach nudy, ani na­wet w tych, któ­re mo­gły­by przy­po­mnieć jej dzie­ci­ństwo. Naj­bli­ższe prze­bi­cia się przez obron­ne umoc­nie­nia były wte­dy, gdy na­zwi­sko Vio­li Kent po­ja­wi­ło się na pierw­szych stro­nach ga­zet.

Ta spra­wa tak bar­dzo przy­po­mi­na­ła Gret­chen jej wła­sną – dziew­czyn­kę z za­bu­rze­nia­mi oso­bo­wo­ści oska­rża­no o bru­tal­ne za­dźga­nie mat­ki no­żem – że po­trze­bo­wa­ła trzy­dnio­wej po­pi­ja­wy, by znów po­rząd­nie za­mknąć wspo­mnie­nia.

Nor­mal­ni lu­dzie mo­gli­by pó­jść do te­ra­peu­ty, może po­wo­li po­ra­dzi­li­by so­bie z trau­mą. Ale Gret­chen po pro­stu nie była wy­po­sa­żo­na w zdol­no­ść jej prze­pra­co­wa­nia.

– Ro­wan miesz­ka­ła wte­dy z nami – od­po­wie­dzia­ła w ko­ńcu. – Była... Mój oj­ciec na­zy­wał ją czar­ną owcą ro­dzi­ny. Ale my­ślę, że my wszy­scy by­li­śmy okrop­ni.

– Co masz na my­śli? – za­py­ta­ła Mar­co­ni.

Gret­chen prze­łk­nęła reszt­ki kawy, tęsk­nie spo­gląda­jąc na dno kub­ka.

Po­tem wes­tchnęła i wszyst­kie jej sta­ran­nie wznie­sio­ne mury roz­pa­dły się w pył.

ROZ­DZIAŁ 5

SHAU­GH­NES­SY

1983

Za­nim do­tar­li na po­ste­ru­nek po­li­cji, Ro­wan Whi­te wpa­dła w ka­ta­to­nię, a Shau­gh­nes­sy miał ocho­tę pó­jść w jej śla­dy.

Sie­dzia­ła w mil­cze­niu na zim­nym me­ta­lo­wym krze­śle obok jego biur­ka ze wzro­kiem wbi­tym w ścia­nę za nim.

Boże, miał na to zbyt mało do­świad­cze­nia. Od­zna­kę i broń dali mu za­le­d­wie pół roku wcze­śniej. Wpa­try­wał się w le­żącą przed nim kart­kę z pu­sty­mi miej­sca­mi, któ­re po­wi­nien był wy­pe­łnić go­dzi­nę temu, kie­dy za­czął ją prze­słu­chi­wać. Wy­ra­zy roz­my­wa­ły mu się przed ocza­mi, aż przy­ci­snął kciu­ki do po­wiek.

Przy­naj­mniej sa­ni­ta­riusz obej­rzał dziew­czy­nę. Krew na niej po­cho­dzi­ła z głębo­kich na­ci­ęć no­żem po ze­wnętrz­nej stro­nie na ca­łej dłu­go­ści obu rąk. Opa­trun­ki były te­raz ukry­te pod ko­cem, któ­ry wci­ąż z ca­łej siły ści­ska­ła.

Była de­li­kat­na, mia­ła drob­ne ko­ści i rysy ni­czym wy­rze­źbio­ne w dro­gim mar­mu­rze. Bo­ga­ta, do­my­ślił się Shau­gh­nes­sy. Jej obec­no­ść spra­wia­ła, że czuł się nie­zdar­ny, świa­do­my mo­dze­li na swo­ich dło­niach. Miał wra­że­nie, że dziew­czy­na roz­pa­dła­by się, gdy­by choć po­my­ślał o do­tkni­ęciu jej.

Ja­sne, wiot­kie wło­sy zwi­sa­ły bez­wład­nie na ra­mio­nach, błękit­ne oczy były męt­ne i pu­ste. A jed­nak wi­dział, że pod war­stwą bru­du, wy­czer­pa­nia i cze­goś, co wy­gląda­ło na tor­tu­ry, była pi­ęk­na.

Gdy­by miał zga­dy­wać jej wiek, da­łby jej ja­kieś sie­dem­na­ście lat. Le­d­wie kil­ka mniej niż li­czył so­bie on.

– Pan­no Whi­te – ode­zwał tak de­li­kat­nie, jak tyl­ko po­zwa­lał jego ci­ężki, szorst­ki ak­cent. Ro­zej­rzał się po pra­wie pu­stym po­ko­ju, jak­by mógł zna­le­źć w nim wspar­cie, za­sta­na­wia­jąc się, gdzie, do cho­le­ry, są wszy­scy star­si funk­cjo­na­riu­sze. – Czy może mi pani po­wie­dzieć, co się z pa­nią sta­ło?

Po­nie­kąd spo­dzie­wał się, że dziew­czy­na w ogó­le nie za­re­agu­je. Jed­nak sły­sząc to py­ta­nie, prze­nio­sła na nie­go uwa­gę i za­mru­ga­ła po­wo­li, jak­by w za­mro­cze­niu.

Po­tem po­chy­li­ła się do przo­du i zgi­ętym pal­cem dała mu znak, by zro­bił to samo.

Gdy zbli­żył się wy­star­cza­jąco, jej war­gi mu­snęły jego ucho.

– Będą kła­mać.

Czu­jąc, jak ob­le­wa go naj­pierw go­rąco, po­tem zim­no, zwal­czył chęć, by od­sko­czyć.

– Kto będzie kła­mać?

Za­nim zdąży­ła od­po­wie­dzieć, drzwi pro­wa­dzące z holu po­ste­run­ku otwo­rzy­ły się gwa­łtow­nie, ude­rza­jąc w ścia­nę.

Ro­wan nie wzdry­gnęła się, nie sku­li­ła, na­wet nie pa­dła na podło­gę ani nie rzu­ci­ła się do wy­jścia, cze­go Shau­gh­nes­sy się spo­dzie­wał, je­śli wzi­ąć pod uwa­gę oczy­wi­sty stan jej ner­wów.

Za­miast tego za­sty­gła w bez­ru­chu, rzu­ciw­szy tyl­ko szyb­kie spoj­rze­nie przez po­kój na ko­bie­tę, któ­ra sta­ła na tle świa­tła pa­da­jące­go z ko­ry­ta­rza.

Shau­gh­nes­sy bez za­sta­no­wie­nia ze­rwał się na rów­ne nogi, za­sła­nia­jąc Ro­wan.

Gdy przy­by­ła skie­ro­wa­ła uwa­gę na nie­go, zro­zu­miał, dla kogo tu jest. Gdy­by dziew­czy­na była tro­chę star­sza, a ko­bie­ta tro­chę młod­sza, mo­gły­by ucho­dzić za bli­źniacz­ki.

– Pa­nie ofi­ce­rze – ode­zwa­ła się, a ten zwrot ocie­kał po­gar­dą, któ­rej Shau­gh­nes­sy do­świad­czał od lat mło­dzie­ńczych, kie­dy jesz­cze jako na­sto­la­tek ob­słu­gi­wał przy­jęcia wy­da­wa­ne przez bo­ga­czy. – Je­stem Edith Whi­te. Dzi­ęku­ję za zna­le­zie­nie mo­jej cór­ki. Te­raz ja się nią zaj­mę.

– Eee... – wy­jąkał Shau­gh­nes­sy. – Będzie­my po­trze­bo­wa­li od niej od­po­wie­dzi na kil­ka py­tań, pro­szę pani. Była w bar­dzo złym sta­nie.

Edith unio­sła gło­wę, mru­żąc oczy. Wi­dział, jak po­wstrzy­mu­je pra­gnie­nie, by ude­rzyć go za to wy­no­sze­nie się po­nad stan. Jego od­zna­ka mo­gła błysz­czeć no­wo­ścią, nie­mniej da­wa­ła mu pew­ną wła­dzę.

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na Ro­wan, któ­ra sie­dzia­ła sztyw­no na krze­śle z po­bla­dłą twa­rzą. Po­tem ujęła go za ło­kieć i od­ci­ągnęła na bok.

– To nie jest pierw­sza pró­ba... – Za­ci­snęła usta. – Ode­bra­nia so­bie ży­cia.

Gdy­by wal­nęła go w brzuch, by­łby mniej za­sko­czo­ny.

– Za­raz... Mówi pani, że to była pró­ba sa­mo­bój­cza?

Si­ęgnęła do to­reb­ki i wy­jęła z niej wi­zy­tów­kę.

– To jej psy­chia­tra. Mie­li­śmy na­dzie­ję, że po­byt w ośrod­ku jej po­mó­gł, ale... – zer­k­nęła na dziew­czy­nę – je­den krok do przo­du, trzy do tyłu. Ro­zu­mie pan.

Ob­ró­cił w pal­cach wi­zy­tów­kę. Wy­gląda­ła pro­fe­sjo­nal­nie.

DR ANDERS WHITE, PSY­CHO­ANA­LI­TYK

Whi­te. Czy to zna­czy­ło, że był krew­nym Ro­wan? Czy le­cze­nie ko­goś, z kim jest się spo­krew­nio­nym, mo­żna uznać za etycz­ne?

„Będą kła­mać”.

Shau­gh­nes­sy wsu­nął wi­zy­tów­kę do kie­sze­ni.

– Jed­nak będzie mu­sia­ła od­po­wie­dzieć na kil­ka py­tań.

Za­cho­wa­nie Edith zła­god­nia­ło tak na­gle, że Shau­gh­nes­sy mu­siał zwal­czyć w so­bie chęć ustąpie­nia. Spoj­rza­ła na nie­go, a jej dłu­gie, ja­sne rzęsy za­trze­po­ta­ły przy por­ce­la­no­wej skó­rze.

– Jest kru­cha, musi pan zro­zu­mieć. Wy­my­śla ró­żne hi­sto­rie, uwa­ża, że są praw­dzi­we. Wszyst­ko, co mo­gła­by te­raz panu po­wie­dzieć, praw­do­po­dob­nie by­ło­by wy­two­rem jej wy­obra­źni. Może w in­nym ter­mi­nie? Kie­dy już po­roz­ma­wia pan z jej le­ka­rzem?

Za­nim za­częła da­lej go prze­ko­ny­wać, Ro­wan wsta­ła. Koc opa­dł na podło­gę u jej bo­sych stóp.

– To moja mat­ka – wy­szep­ta­ła, lecz jej głos za­brzmiał wy­ra­źnie w ci­chym po­ko­ju. – Wszyst­ko jest w po­rząd­ku. By­łam głu­pia.

Shau­gh­nes­sy otwo­rzył usta, cho­ciaż nie wie­dział, co mia­łby po­wie­dzieć. Po­wstrzy­ma­ła go przed wy­my­śla­niem cze­goś, kła­dąc dłoń na jego ręce.

– Na­praw­dę, nic mi nie będzie.

Nie­pew­ny, co jesz­cze mó­głby zro­bić poza aresz­to­wa­niem ich obu i by­ciem do­brej my­śli, Shau­gh­nes­sy ski­nął gło­wą i się cof­nął.

– Do­bra dziew­czyn­ka – po­wie­dzia­ła Edith. Za­brzmia­ło to ser­decz­nie, jej ton był ła­god­ny i czu­ły. A jed­nak Shau­gh­nes­sy’ego prze­szył mi­mo­wol­ny dreszcz. Nie mógł też ca­łkiem uci­szyć pra­gnie­nia, by chwy­cić dziew­czy­nę i ukryć ją przed oso­bą, któ­ra – jak twier­dzi­ła – jest jej mat­ką.

Uśmiech Ro­wan w od­po­wie­dzi był mi­zer­ny, ale wy­da­wał się tak szcze­ry, jak tyl­ko w obec­nej sy­tu­acji było to mo­żli­we.

Może wro­go­ść mi­ędzy nimi ist­nia­ła tyl­ko w jego wy­obra­źni? Po ta­kiej nocy nie mógł wi­nić się za to, że wi­dzi du­chy tam, gdzie ich nie ma.

Jed­nak za­nim Ro­wan cof­nęła rękę, Shau­gh­nes­sy po­czuł jej pal­ce we wnętrzu swo­jej dło­ni. Do­pie­ro gdy od­cho­dzi­ła, zdał so­bie spra­wę, że wsu­nęła mu w nią ka­wa­łek pa­pie­ru.

Od­pro­wa­dził je wzro­kiem. Po­tem znów usia­dł i wy­gła­dził zmi­ętą kar­tecz­kę ze sło­wa­mi, któ­re Ro­wan mu­sia­ła szyb­ko na­ba­zgrać, gdy uwa­ga jej mat­ki była skie­ro­wa­na na nie­go.

Na­pi­sa­na nie­bie­skim tu­szem dłu­go­pi­su, któ­ry wci­ąż le­żał na rogu biur­ka obok jej krze­sła, wid­nia­ła tam krót­ka wia­do­mo­ść.

Jest wi­ęcej dziew­czyn. Znaj­dź je.

ROZ­DZIAŁ 6

GRET­CHEN

Te­raz

– Być może przede wszyst­kim po­win­naś wie­dzieć, że moja ro­dzi­na jest ba­jecz­nie bo­ga­ta – po­wie­dzia­ła Gret­chen i po­szła po do­lew­kę kawy po ir­landz­ku, cze­go Mar­co­ni nie sko­men­to­wa­ła.

Jed­nak na to oświad­cze­nie par­sk­nęła śmie­chem.

– No tak, nie sądzi­łam, że ku­pi­łaś to po­rsche za wy­na­gro­dze­nie po­li­cyj­nej kon­sul­tant­ki.

Ten sa­mo­chód był luk­su­sem, na któ­ry Gret­chen so­bie po­zwo­li­ła. Cie­szy­ła ją moc, pręd­ko­ść, spo­sób, w jaki lu­dzie na nią pa­trzy­li, kie­dy go pro­wa­dzi­ła. Nie­je­den de­tek­tyw rzu­cił jej uszczy­pli­wą uwa­gę na ten te­mat, ale owe ko­men­ta­rze bra­ły się z za­zdro­ści, któ­ra była nie­mal tak uza­le­żnia­jąca i eks­cy­tu­jąca, jak same śledz­twa do­ty­czące mor­derstw.

– To były pie­ni­ądze mo­jej bab­ki – wy­ja­śni­ła.

– Two­jej bab­ki?

– Edith Whi­te. Jej oj­ciec był ba­ro­nem naf­to­wym, a ona je­dy­ną spad­ko­bier­czy­nią, ku jego wiecz­ne­mu roz­cza­ro­wa­niu, cze­go je­stem pew­na. – Cho­ciaż ni­g­dy go nie po­zna­ła, od daw­na po­dej­rze­wa­ła, że zgni­łe geny w jej ro­dzi­nie po­cho­dzi­ły od tego star­ca. Na por­tre­tach wi­szących w domu Whi­te’ów miał wiel­kie, mi­ęsi­ste dło­nie z knyk­cia­mi, któ­re wy­gląda­ły, jak­by po­tra­fi­ły bez skru­pu­łów za­da­wać cios za cio­sem.

– Edith po­ślu­bi­ła The­odo­re’a Whi­te’a, któ­ry zro­bił wszyst­ko, co w jego mocy, by cały ten spa­dek stra­cić w ci­ągu roku po­mi­ędzy ich ślu­bem a swo­ją śmier­cią – po­wie­dzia­ła Gret­chen. Do tej pory przed­sta­wi­ła pro­ste fak­ty. Wkrót­ce będzie trud­niej.

– Za­bi­ła go? – za­py­ta­ła Mar­co­ni. Tyl­ko jej lek­ko unie­sio­ne brwi wska­zy­wa­ły na za­sko­cze­nie.

– Oczy­wi­ście, że nie – od­pa­rła Gret­chen, z afek­ta­cją mru­ga­jąc okiem i na­da­jąc gło­so­wi wy­so­ki, prze­sad­nie nie­win­ny ton. – Gdy­by to zro­bi­ła, zo­sta­ła­by oska­rżo­na.

– Ra­cja – przy­zna­ła Mar­co­ni, prze­ci­ąga­jąc sło­wo.

– Za­nim opu­ścił ten świat, po­mi­ędzy pi­ciem i łaj­da­cze­niem się z dziw­ka­mi zdo­łał jesz­cze ją za­płod­nić. Mój oj­ciec, An­ders, uro­dził się sze­ść mie­si­ęcy po śmier­ci The­odo­re’a. 

– An­ders Whi­te – po­wie­dzia­ła Mar­co­ni do sie­bie, jak­by za­po­zna­wa­ła się z ob­sa­dą sztu­ki, a wy­ma­wia­nie na głos na­zwisk po­sta­ci jej w tym po­ma­ga­ło.

– Dro­gi sta­ry pap­cio. Ro­wan po­ja­wi­ła się, gdy An­ders miał dwa­na­ście lat.

– Duża ró­żni­ca wie­ku – za­uwa­ży­ła Mar­co­ni w za­my­śle­niu.

Gret­chen zi­gno­ro­wa­ła to oczy­wi­ste stwier­dze­nie.

– Nikt nie roz­ma­wia o tym, kto był jej oj­cem.

– I nie ma szans, żeby ten ta­jem­ni­czy mężczy­zna grał tu ja­kąś rolę?

Od­ru­cho­wą re­ak­cją Gret­chen było za­prze­cze­nie. Ale...

– Ni­g­dy nie mów ni­g­dy – od­pa­rła, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Jed­nak nie sądzę, żeby był za­mie­sza­ny w śmie­rć Ro­wan. Z tego, co wiem, wy­gląda­ło to na przy­go­dę na jed­ną noc, gdy bab­cia dla roz­ryw­ki od­wie­dza­ła bied­ne dziel­ni­ce i spo­ty­ka­ła nor­mal­nych lu­dzi. Oczy­wi­ście przy­zna­nie tego było dla Edith okrop­nie krępu­jące, więc nikt o tym nie roz­ma­wia.

Mar­co­ni przy­jęła to gład­ko, ale za­pi­sa­ła coś w swo­im ma­łym no­tat­ni­ku.

– Okej.

– Edith nie­na­wi­dzi­ła ich oboj­ga – ci­ągnęła Gret­chen. – An­der­sa i Ro­wan.

– Dla­cze­go?

– Przede wszyst­kim nie mia­ła in­stynk­tu ma­cie­rzy­ńskie­go. Sądzę, że gdy­by była ta­kim zwie­rzęciem jak lew, po pro­stu po­ża­rła­by swo­je po­tom­stwo – stwier­dzi­ła Gret­chen, roz­ba­wio­na tą my­ślą. – Ale spo­łecz­nie ak­cep­to­wal­na wy­mów­ka, żeby ich nie­na­wi­dzić? Ta, któ­rą praw­do­po­dob­nie so­bie zna­la­zła? Na­sza ro­dzi­na dzie­dzi­czy­ła pie­ni­ądze od po­ko­leń, dla mo­jej bab­ki li­czy­ła się tyl­ko re­pu­ta­cja. A nie­mal od sa­mych swo­ich na­ro­dzin Ro­wan ro­bi­ła, co mo­gła, żeby ska­lać ro­dzin­ne na­zwi­sko.

– Na czym to po­le­ga­ło? – za­py­ta­ła Mar­co­ni, a Gret­chen za­sta­no­wi­ła się, czy ta ko­bie­ta nie uwa­ża, że ona ca­łkiem spek­ta­ku­lar­nie za­ła­twi­ła ten pro­blem jed­nym szyb­kim ru­chem.