Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gretchen… Coś ty zrobiła?
Doktor Gretchen White, specjalistka w dziedzinie psychologii i kryminologii, najlepsza konsultantka bostońskiej policji, rozwiązała mnóstwo spraw – oprócz własnej. Odkąd miała osiem lat, żyje w przekonaniu, że zabiła swoją ciotkę. Przecież znaleziono ją nad ciałem z zakrwawionym nożem w ręce. Większość ludzi, w tym detektyw Patrick Shaughnessy, uważa, że mała socjopatka uniknęła kary za popełnione morderstwo. Trzydzieści lat później detektyw Lauren Marconi chce udowodnić, że się mylą.
Kiedy badanie wątków przeszłości ujawnia powiązania rodziny White’ów ze sprawą sprzed dziesiątek lat, pojawia się pytanie: a jeśli Gretchen naprawdę jest winna? Tymczasem Shaughnessy nie spuszcza jej z oka, czekając, aż doktor White ponownie straci nad kontrolę nad swymi mrocznymi impulsami.
Odpowiedź na pytanie o wydarzenia tamtej nocy wydaje się oczywista. Jednak prawda przekracza granice wyobraźni – nawet samej Gretchen.
„Świetnie skonstruowana fabuła książki współgra z jej trójwymiarowymi postaciami. Fani thrillerów psychologicznych będą spragnieni kolejnego”. – „Publishers Weekly”
Brianna Labuskes to amerykańska autorka thrillerów psychologicznych: Podejrzana, Her Final Words, Black Rock Bay, Girls of Glass oraz It Ends With Her, której książki trafiły na listy bestsellerów Amazona i „Washington Post”. Urodziła się w Harrisburgu w Pensylwanii i ukończyła studia dziennikarskie na Penn State University. Przez ostatnie osiem lat pracowała jako redaktorka zarówno dla gazet miejskich, jak i ogólnokrajowych mediów, takich jak „Politico” i „Kaiser Health News”, zajmując się polityką. Mieszka w Waszyngtonie i lubi podróżować, wędrować, pływać kajakiem i odkrywać najlepsze miejsca na brunch w mieście.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 411
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta opowieść, nazwiska, postacie, organizacje, miejsca, wydarzenia i przypadki są wytworem wyobraźni autorki lub zostały użyte fikcyjnie. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących lub zmarłych, albo prawdziwych wydarzeń jest czysto przypadkowe.
Dla Meghi Parekh
za to, że jesteś niezawodną orędowniczką niedoskonałych, skomplikowanych kobiecych postaci.Ta książka jest dla ciebie
PROLOG
GRETCHEN
1993
Myślała, że krew okaże się lepka, ale nie... Była ciepła, rzadka i tłusta w dotyku. Coś w głowie kazało Gretchen podnieść palce do ust, by jej posmakować.
Ciotka Rowan patrzyła na nią z łóżka, poruszając wargami. Nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.
Gretchen wiedziała, że powinna zawołać matkę, że będzie miała kłopoty, jeśli zastaną ją tutaj z nożem w dłoni, który teraz zrobił się śliski.
Nie mogła jednak się cofnąć ani odwrócić wzroku.
Księżyc świecił tak jasno, że wyraźnie widziała pozostawione rany. Brzuch i klatka piersiowa Rowan były rozprute.
Powoli przysunęła się bliżej z niepewnymi, ale zaciekawionymi palcami. W gardle Rowan coś zabulgotało i Gretchen się zastanowiła, czy to z powodu napływu krwi i czy ciotka próbuje ją prosić, by przestała.
To nie miało znaczenia. Rowan nie mogła już nic powiedzieć.
Gretchen patrzyła, jak jej dłoń sięga do przodu, palce ściskają rozdartą skórę i pociągają ją.
Stukot. Szuranie. Dźwięki, których nie powinna tu słyszeć.
Gretchen obróciła się gwałtownie i odruchowo przytknęła nóż do piersi. Krew wniknęła w cienką górę piżamy, którą miała na sobie, i przesiąkając tkaninę, rozmazała się na skórze. Ciepła i wilgotna. Fascynująca.
Pomimo dźwięków, które usłyszała, nikogo nie dostrzegła. Tylko cienie – a te znała, były jej przyjaciółmi.
Gdy Gretchen znów spojrzała w stronę łóżka, oczy Rowan były puste. Ciotka wpatrywała się w sufit bez mrugnięcia, bez ruchu, wyjąwszy te resztki życia, które wciąż wypływały z niej na materac.
Gretchen musiała teraz pójść po matkę.
Zanim zdążyła postawić krok, rozległ się krzyk.
A potem głos, w którym brzmiało pełne przerażenia oskarżenie.
– Gretchen. Co... Coś ty zrobiła?
ROZDZIAŁ 1
GRETCHEN
Teraz
Łomotanie.
Muzyka. Światła. Bas dudniący echem w jej klatce piersiowej.
Nie. To nie było w porządku.
Gretchen White zamrugała i zmrużyła oczy przed ostrą, jaskrawą bielą słońca wlewającego się do jej sypialni.
Łomotanie.
Tym razem w jej głowie, nie w piersi.
I do drzwi.
Mężczyzna leżący obok Gretchen poruszył się, uniósł na łokciu i z roztargnieniem podrapał po starannie wypielęgnowanych włoskach na brzuchu.
– Złotko?
– Nie jestem twoim złotkiem – burknęła Gretchen, siadając i zanurzając stopy w puszystym dywanie. – Nie panikuj. Ja też nie pamiętam twojego imienia.
Facet jęknął i opuścił głowę z powrotem na poduszkę. Zmierzwione jasne włosy rozsypały się na nieskazitelnej powłoczce w perłowym odcieniu. Kostkami palców przesunął wzdłuż jej nagich pleców.
– Może więc przedstawimy się sobie raz jeszcze?
Nie patrząc, Gretchen sięgnęła za siebie, chwyciła go za nadgarstek i wykręcała, aż usłyszała skowyt bólu. Nie przerywała, marząc o dźwięku pękających więzadeł i łamanej kości. Mężczyzna kopał nogami, próbując się uwolnić, ale nie dałby rady tego zrobić, nie przy sile jej nacisku.
Łomotanie.
Powstrzymując dziki krzyk, który wezbrał w jej krtani, Gretchen puściła wreszcie mężczyznę i wstała.
– Nie chcę cię więcej widzieć.
– Jak mam...
– Przez okno.
Gretchen wiedziała, że facet nie doceni tej rady tak, jak powinien. To podejrzenie potwierdziły rzucane za nią przekleństwa, gdy – wciąż naga – chwiejnie szła do drzwi. Zignorowała go, a jej pamięć już wymazywała wszystko na jego temat poza tym, co dzięki niemu poczuło jej ciało.
Łomotanie.
Przez moment rozważała sięgnięcie po broń, ale instynkt, który zazwyczaj trzymał ją w ryzach, odezwał się szeptem gdzieś z głębi jej piersi. Teraz, mając kilka minut, by zrozumieć, co się dzieje, Gretchen już się domyślała, kto stoi przed jej mieszkaniem. I nie miała najmniejszej ochoty iść do więzienia za zastrzelenie funkcjonariuszki bostońskiego wydziału policji.
Pięść detektyw Lauren Marconi zatrzymała się w powietrzu, gdy w końcu Gretchen szarpnięciem otworzyła drzwi.
Kobieta zachowała niewzruszony wyraz twarzy zarówno wobec nagości Gretchen, jak i powitania, które zawierało najbarwniejszą wiązankę przekleństw, jakie ta miała w swoim słowniku.
– Jak zwykle zachwycająca – powiedziała Marconi, pakując się do mieszkania. – No dobra, minęły trzy miesiące. Dąsałaś się już wystarczająco długo.
Gretchen chwyciła ją za gardło i przyparła do ściany. Obnażyła zęby, a jej wrząca krew pulsowała tą miłą, znajomą wściekłością, na którą rzadko sobie pozwalała.
Teraz łomotanie czuła w żyłach.
– Wydaje ci się, że mnie znasz – wyszeptała. Krawędzie jej pola widzenia zaszły mgłą. – Myślisz, że obcięłaś mi pazury, mała Bambi. Ale nie zapominaj, kim jestem.
Marconi nawet nie drgnęła w obliczu tej ukrytej groźby, po prostu spojrzała na Gretchen jasnymi, bursztynowymi oczami.
– Socjopatka „niestosująca przemocy”, jeśli dobrze pamiętam – stwierdziła sarkastycznie.
Gretchen przycisnęła kciuk do jej szyi, jednak puls policjantki nadal nie był przyspieszony. Być może powinno to mocniej rozpalić buzującą w niej wściekłość, ale z jakiegoś powodu brak strachu u Marconi był lodem, którego potrzebowała, by odzyskać panowanie na sobą. Mimo to Gretchen trzymała ją przez kolejną długą chwilę.
– Niestosująca przemocy z wyboru – odparła, pilnując, by każde słowo wybrzmiało mocno i groźnie.
Potem nagle opuściła rękę i podeszła do sofy, by wziąć wiszący na niej sweter w zbyt dużym rozmiarze. Włożyła go i skierowała się do kuchni po błogą ulgę, jaką daje kawa.
Wychodząc z salonu, usłyszała trzaśnięcie drzwi i domyśliła się, że jej towarzysz łoża właśnie się pożegnał. Żałowała, że zamiast tego nie spróbował zawisnąć na gzymsie.
– A więc właśnie to zamierzasz teraz robić ze swoim życiem? – zapytała Marconi, podążając za nią. – Czy prochy i seks nie są cokolwiek banalne, nawet dla ciebie?
– Banały istnieją nie bez powodu, kochanie – odparowała Gretchen, ale podniecenie już z niej wyparowało. Teraz czuła tylko ból w mięśniach i kościach. Dawniej po nocy spędzonej w klubie łatwo było zacząć kolejny dzień, z mimozą w jednej ręce i torebką podejrzanych tabletek w drugiej, szukając kolejnych tańszych wrażeń.
Jednak już odwykła od takiego życia. Złagodniała. Po latach nienagannego panowania nad sobą ta zdolność zanikła.
– Jesteś zbyt dobrym psychologiem, żeby nie wiedzieć, że w tej chwili udajesz – powiedziała Marconi, opierając się o kuchenną wyspę.
Gretchen spojrzała na gładkie noże ze stali nierdzewnej stojące obok ekspresu do kawy, ale potrzeba kofeiny wzięła górę nad pragnieniem przebicia tej kobiety ostrym narzędziem.
– Masz szczęście, że głowa mnie boli – mruknęła, nie reagując na oskarżenie. Oczywiście, że wiedziała, co robi. Była nie tylko renomowaną psycholożką, ale i czołową konsultantką bostońskiej policji do spraw przestępczości i antyspołecznych zaburzeń osobowości, takich jak przejawiane przez nią samą. Nawet gdyby nie potrzebowała dogłębnej znajomości własnej diagnozy, aby bezpiecznie funkcjonować, poznałaby ją, ponieważ zamierzała być najlepsza w swoim zawodzie.
Czuła, że jest z nią coraz gorzej. I tylko jedna osoba była temu winna.
Detektyw stała w jej kuchni z rękami w kieszeniach, obserwując Gretchen, jakby miała prawo być nią rozczarowana.
Gretchen wzięła dla siebie kubek, nie proponując niczego Marconi, i podeszła do wielkiego okna wychodzącego na cichą ulicę. Mieszkała w ekskluzywnej dzielnicy, ponieważ śmiało korzystała z ogromnej fortuny, którą odziedziczyła po babce, a która jej pracę dla policji czyniła finansowo nieistotną. Usiadła, podkulając nogi, na jednym z foteli ustawionych tak, by łapać promienie porannego słońca, i zmierzyła Marconi wzrokiem.
Kobieta miała na sobie to, co Gretchen uznawała za jej wersję munduru: dżinsy, ciemną koszulową bluzkę, masywne botki. Kruczoczarne włosy związała w kucyk, a jej grzywka była równo ucięta nad gęstymi, niewyregulowanymi brwiami. Gretchen kiepsko znosiła fakt, że Marconi tak dobrze wygląda w tym stylu.
– Potrzebujesz sprawy do rozwiązania – powiedziała policjantka, siadając na drugim fotelu. Osobliwie śpiewnym tonem dodała: – A jaka sprawa mogłaby być lepsza od twojej własnej?
Gretchen odwróciła wzrok, żeby nie rzucić kubkiem w twarz Marconi. Sugestia, by przeprowadziła śledztwo w sprawie, która prześladowała ją od dzieciństwa, nie była nowa. Właśnie to trzy miesiące temu, gdy policjantka przesunęła akta po stole, zburzyło jej starannie zbudowany świat.
Te z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku. Z nazwiskiem Gretchen wydrukowanym wersalikami na etykiecie.
WHITE, GRETCHEN ANNE
Wydawało się, że z jakiegoś powodu Marconi chce rozpruć ją w szwach, żeby zobaczyć wnętrzności.
Tę chęć Gretchen rozumiała lepiej niż większość ludzi. Ów rodzaj emocjonalnej przemocy został wmurowany w same podwaliny tego, co uczyniło ją tym kimś, kim była. Ale wiedziała też, że nici trzymające ją w całości – które nigdy nie były zbyt mocne – są teraz tak postrzępione, że jeśli Marconi się powiedzie, ona nie zdoła pozszywać się z powrotem.
Nawet jako socjopatka Gretchen już dawno zdała sobie sprawę, że jeśli będzie żyła, kierując się jedynie popędami, skończy pozbawiona wolności – albo życia. A wolność lubiła. I swoje życie też. Zatem wynalazła sposób, by trzymać na wodzy odruchy związane z jej diagnozą.
A to życie zależało od trwania w błogim zaprzeczeniu, jeśli chodzi o jej udział w zabójstwie ciotki.
Teraz, po ich wspólnej pracy nad jedną sprawą, Marconi chciała grzebać w przeszłości, przekonana, że mogłyby raz na zawsze oczyścić imię Gretchen.
Jakby to było łatwe, niczym refleksja po fakcie. Coś, o czym Gretchen nie pamiętała, dopóki Marconi nie wpakowała się w jej życie, by naciskać na zajęcie się tą sprawą.
Jakby nie wpłynęła ona na całe życie Gretchen.
Wiedziała, co znajdzie, jeśli otworzy akta sprzed prawie trzydziestu lat. Chociaż z nocy, w której umarła jej ciotka, nie pamiętała niczego poza mglistymi obrazami ciała, cieniami i krzykiem, opis przebiegu wydarzeń słyszała tyle razy, że ta historia zdawała się wyryta w niej aż do kości.
Sensacyjne morderstwo, młodziutka socjopatka, bogata rodzina i zbyt wiele nagłówków, które zakładały winę na długo przed tym, zanim rozważono postawienie jakichkolwiek zarzutów.
Ofiarą brutalnego zakłucia nożem była ciotka Gretchen, Rowan White.
Główną podejrzaną zawsze była Gretchen, pomimo że w chwili zabójstwa miała zaledwie osiem lat.
Nie mogła nawet nikogo za to winić. Znaleziono ją z narzędziem zbrodni w ręce, zakrwawioną, gdy stała nad ciałem Rowan, pakując palce do jej rany.
Rowan umarła w swoim łóżku i nie miała żadnych obrażeń wskazujących na to, że się broniła. Wyglądało to raczej tak, jakby Gretchen zakradła się w nocy i zadźgała śpiącą ciotkę.
Morderstwo z zimną krwią.
Wtedy w prasie zaczęły ukazywać się opowieści. O tym, jak dzika była Gretchen, jaką werbalną agresję wobec innych uczniów w klasie potrafiła przejawiać, jak dziwne zdaniem nauczycieli były jej puste spojrzenie i drapieżny uśmiech.
Być może detektyw Patrick Shaughnessy, kierujący dochodzeniem w tej sprawie, sprawdzał inne tropy – nie wiedziała tego. Jednak zawsze wracał do niej.
Żaden inny prawdopodobny podejrzany nigdy się nie pojawił.
Tej nocy w domu nie było śladów włamania ani obecności nikogo poza matką i siostrą Gretchen – obie zostały wykluczone dzięki ekspertyzie kryminalistycznej. Żadnych odcisków palców na narzędziu zbrodni – nożu zabranym z kuchni White’ów – poza należącymi do członków rodziny.
I nawet jeśli obwinienie Gretchen było rozwiązaniem najprostszym, nie znaczyło to, że niewłaściwym. Nie każde zabójstwo jest skomplikowane: czasami śmierć jest dokładnie taka, na jaką wygląda. Gdyby Gretchen dziś dostała tę sprawę, postawiłaby na siebie jako sprawczynię.
To powinna być – byłaby – zamknięta sprawa, jej wina wydawała się oczywista dla każdego, kto widział miejsce zbrodni. Jednak wpływowa rodzina Gretchen pokrzyżowała Shaughnessy’emu szyki. Edith White, jej babka, przekonała prokuratora, że dziewczynka mogła po prostu przypadkiem trafić na miejsce zbrodni. Być może nikomu innemu by to nie wystarczyło, ale White’owie wpompowali w polityczne elity miasta wystarczająco dużo pieniędzy, aby oskarżyciel podzielił jej argumenty.
To nie powstrzymało zacnych mieszkańców Bostonu ani reszty kraju od spekulowania. Ich uwagę przykuł skandaliczny, ekscytujący charakter tego mordu.
Nawet gdy zainteresowanie opinii publicznej przeniosło się na kolejne ponure zbrodnie z pierwszych stron gazet, większość ludzi uważała, że morderstwo uszło Gretchen White płazem.
Do dziś, po latach pracy z Shaughnessym w roli cenionej konsultantki bostońskiej policji, detektyw nigdy nie dał jej zapomnieć, że jest dla niego zabójczynią, która była wystarczająco bogata, by uniknąć więzienia.
– Pamiętasz, co mi powiedziałaś, gdy cię spytałam, dlaczego zajmujesz się sprawą Violi Kent? – odezwała się Marconi.
Gretchen nie zaszczyciła jej odpowiedzią. Oczywiście, że pamiętała, tak jak pamiętała większość rzeczy. Sprawa Violi Kent była powodem, dla którego Marconi znalazła się w jej życiu, i Gretchen tęsknie myślała o alternatywnej sekwencji wydarzeń, w której nie poznałaby tej policjantki, stojąc nad ciałem swojej przyjaciółki Leny Booker. Tak czy owak pytanie było retoryczne, więc po prostu nadal popijała kawę. Marconi zamierzała kontynuować bez względu na to, czy Gretchen uczestniczyła w rozmowie, czy nie.
– Powiedziałaś: „Z ciekawości” – ciągnęła zgodnie z jej oczekiwaniem.
– Przejdź do rzeczy albo wyjdź. Ale masz czas, dopóki tego nie skończę – Gretchen wykonała gest kubkiem – bo potem wyrzucę cię przez okno.
Gdyby mieszkała w penthousie, a nie w przebudowanej kamienicy, groźba byłaby pewnie bardziej przekonująca, niemniej najistotniejsza część tego komunikatu została przekazana: „Wynocha z mojego domu albo klasyfikację »niestosująca przemocy« diabli wezmą”.
Marconi wbiła wzrok w jej twarz.
– Czemu nie jesteś ciekawa, Gretchen?
– Doktor White – poprawiła ją. Ta kobieta poczuła się przy niej zbyt swobodnie, a pracowały razem zaledwie kilka dni, które zajęło im wyświetlenie tajemnicy Violi Kent. Należało na nowo wytyczyć, wzmocnić i utrzymać granice. Z pewnością nie były przyjaciółkami, nawet nie partnerkami. Były po prostu dwiema osobami, które przypadkiem zostały połączone przez martwe ciało i trzynastoletnią psychopatkę wrobioną w zabójstwo.
Nic więcej, nic mniej.
– Doktor White – powtórzyła za nią Marconi, przechylając lekko głowę. Gretchen szukała w tych słowach śladu sarkazmu lub goryczy, ale nie znalazła. – Dlaczego nie ciekawi cię twoja własna sprawa?
Odpowiedź, gdyby Marconi zastanowiła się nad tym wystarczająco długo, byłaby oczywista.
„Bo myślę, że mogę być winna”.
Gretchen nigdy tego głośno nie przyznała. Nawet nie zrobiła aluzji. Ale w głębokim zakamarku duszy, gdzie była ze sobą szczera, wiedziała, że właśnie tego się obawia.
Wiedziała, że to dlatego w ciągu prawie trzydziestu lat, które minęły, odkąd znaleziono ją nad martwą ciotką, ani razu nie spróbowała szukać innego podejrzanego. Że właśnie z tego powodu nawet nie odszukała swoich akt, kiedy uzyskała dostęp do policyjnej bazy danych.
Przy jej wyszkoleniu, wysokich stopniach naukowych z psychologii i kryminologii oraz dziesięcioletnim doświadczeniu jako niezależnej konsultantki bostońskiej policji pracującej przy śledztwach związanych z zaburzeniami osobowości jedno spojrzenie na szczegóły tej sprawy mogło potwierdzić, że jej najgłębszy lęk jest uzasadniony.
Przed światem Gretchen kpiła z poglądu, że jest winna zabójstwa swojej ciotki Rowan, szydziła z detektywów, którzy zamiast wykonywać swoją pracę, zrobili kozła ofiarnego z ośmiolatki, bezwzględnie tępiła wszystkich gliniarzy, którzy odmawiali współpracy z nią ze względu na jej przeszłość.
W głębi duszy jednak zdawała sobie sprawę, do czego jest zdolna. Jako socjopatka wiedziała, że powab krwi, rozdartego ciała, przemocy i paskudnych ran jest zbyt kuszący, by uwierzyć, że nigdy by mu nie uległa. W końcu była wtedy dzieckiem. Jej rozumowanie i logika – właśnie to, na czym tak bardzo polegała jako dorosła, by trzymać swoje impulsy w ryzach – jeszcze się nie rozwinęły.
Co dziewczynka, która nie bała się konsekwencji, wiedziała o powściągliwości?
Fakt, że Gretchen nie pamiętała niczego z tamtej nocy, Shaughnessy zawsze uważał za kolejny dowód, że to ona zabiła. Uznawał, że była zbyt młoda, by wymyślić lepsze wytłumaczenie dla tego, co robiła w pokoju Rowan.
„Nie było tam nikogo innego?”, drążył bezlitośnie i na rozmaite sposoby, jakby zmiana pytania miała odsłonić kłamstwo Gretchen.
„Nie pamiętam”. To było wszystko, co potrafiła powiedzieć. Adwokat rodziny siedział obok niej z kamienną twarzą, gotowy powstrzymać Shaughnessy’ego, gdyby usłyszał choćby cień groźby.
„Dlaczego byłaś w jej pokoju?”.
„Nie pamiętam”.
„Dlaczego trzymałaś nóż?”.
„Nie pamiętam”.
Przesłuchanie przebiegało właśnie w taki sposób, nie tylko pierwszej nocy, gdy Gretchen nadal miała za paznokciami zaschniętą krew, ale i po tygodniach, gdy Shaughnessy desperacko próbował cokolwiek udowodnić. Złamać Gretchen.
W końcu była to jego pierwsza wielka sprawa dotycząca morderstwa, plama w jego aktach, którą prawdopodobnie nadal uważał za niezmazaną.
– Myślisz, że to zrobiłaś – stwierdziła w końcu Marconi. To nie brzmiało jak stwierdzenie prawdy, było raczej ostrożnym dźgnięciem we wrażliwe miejsce. – Twoim zdaniem wszyscy uważają, że to zrobiłaś, tyle że po prostu cię nie złapano.
Była to jedna z pierwszych rzeczy, jakie Marconi od niej usłyszała, ta ostatnia część niemal słowo w słowo. I Gretchen zastanowiła się, czy aby nie jest tak, że – nawet po zamknięciu sprawy Violi Kent, nawet po tym, jak to wszystko się rozegrało – wciąż nie docenia tej kobiety.
A Marconi miała rację. Chociaż Gretchen nie zajrzała do akt, wiedziała, że w tej sprawie fakty nie przemawiają na jej korzyść. To nie brak dowodów sprawił, że uniknęła konsekwencji.
Z jakiegoś powodu Marconi była jednak przekonana o jej niewinności. Ten czysty optymizm, czyste przekonanie były tak uzależniające, jak wszelkie narkotyki, których Gretchen próbowała. Czy naprawdę można ją było winić, że chce je sobie wstrzyknąć w żyłę?
– Powiedz mi. – Marconi trąciła butem bosą stopę Gretchen. – Spraw, żebym w to uwierzyła, a sobie pójdę.
Gretchen nie mogła się powstrzymać, by nie zapytać, chociaż nie znosiła być podpuszczana:
– Co mam ci powiedzieć?
Marconi uśmiechnęła się szeroko.
– Powiedz, że nie chcesz udowodnić, że oni wszyscy się mylą.
ROZDZIAŁ 2
SHAUGHNESSY
1983
Patrick Shaughnessy przywykł do jeżdżenia w jasnych światłach miasta. Z prawdziwą ciemnością po raz pierwszy zetknął się podczas jednej z rzadkich rodzinnych wycieczek do domku swojej babki na wybrzeżu Maine.
Nienawidził tego zarówno wtedy, jak i teraz – wrażenia pustki, czerni pochłaniającej powietrze, przestrzeń i ziemię aż po ostatnie resztki.
– Dlaczego prowadzisz, jakbyśmy jechali po wypłatę emerytury? – zapytał detektyw Liam Boyd siedzący na fotelu pasażera.
Shaughnessy zerknął na niego, ale nie widział zbyt dobrze twarzy kolegi poza wyraźnym zarysem profilu: szerokim, wydatnym nosem, wystającym podbródkiem. Mimo to potrafił sobie wyobrazić zarozumiały uśmiech, który pojawiał się u Boyda, kiedy ten myślał, że powiedział coś szczególnie mądrego.
Nienawidził go niemal tak samo jak wyjeżdżania z Bostonu w ciemności. Przeklął w myślach wąski skrawek jurysdykcji, który przylegał do rozległych lasów stanowych, gdzie w jego przekonaniu nikt o zdrowych zmysłach nie powinien się zapuszczać. Powstrzymał się jednak i nie sklął Boyda. Shaughnessy był nowicjuszem, świeżo po akademii, bardziej kierowcą niż partnerem. Boyd – złotym chłopcem wydziału, przystojnym, czarującym i obdarzonym niezawodną zdolnością rozwiązywania nierozwiązywalnych spraw. Gdyby się rozniosło, że Shaughnessy nie potrafi znieść łagodnego nabijania się z jego strony, równie dobrze mógłby się przenieść do innego stanu, a i tak nie odzyskałby reputacji.
Zatem zamiast się bronić, wcisnął gaz i zmrużywszy oczy, wpatrywał się w nicość przed nimi, modląc się po raz pierwszy od wielu miesięcy.
Boyd coś mamrotał obok niego, ale tym razem Shaughnessy nie odrywał wzroku od drogi. Za zakrętem przyspieszyli. Nagle oślepiły go światła, więc zdjął nogę z pedału gazu, a potem znów go nacisnął.
Białe plamy błysnęły w polu widzenia, gdy minęli się z jakimś autem.
I znów zapadła ciemność.
Shaughnessy chciał ponownie obejrzeć mapę, a właściwie sprawdzić, czy nie ma innej trasy, chociaż wiedział, że są na właściwej drodze.
To było ich ostatnie wezwanie tej nocy i Boyd już kilka razy narzekał, że spóźni się na randkę, jeśli ta interwencja w związku z awanturą domową potrwa dłużej niż zapukanie do drzwi, by się upewnić, że wszyscy wciąż żyją.
Chociaż Shaughnessy nie znał jeszcze Boyda zbyt dobrze, domyślał się, że facet uważa to wezwanie za nielicujące z jego godnością. Jednak w tym czasie akurat byli w okolicy w innej sprawie i nawet Boyd nie mógł się sprzeciwić rozkazom szefa.
– Chryste Panie, zdążymy osiwieć, zanim tam dojedziemy – odezwał się Boyd. Może i był gwiazdą wydziału, ale dowcipem nie grzeszył. Wszyscy się śmiali, kiedy mówił takie rzeczy, ale zawsze było to udawane. Shaughnessy nie wysilił się nawet na uprzejmy chichot.
Minęli kolejny zakręt. Shaughnessy zwolnił instynktownie, a potem przyspieszył, gdy zorientował się, co zrobił.
– Daj mi znać, jeśli zechcesz, żebym cię zmienił – dodał prowokująco Boyd.
Młody policjant mocniej ścisnął kierownicę, mrugając, gdy srebrzysta bariera przy szosie migała mu przed oczami, a jego mózg desperacko próbował ustalić ich położenie. Boyd nie dawał za wygraną, prawdopodobnie znudzony jego milczeniem.
– Nic dziwnego, że nie potrafisz utrzymać partnera – rzucił od niechcenia. – Prowadzisz jak tchórzliwa dziewuszka.
Shaughnessy poczuł, jak gorąco oblewa mu szyję, pełznąc wzdłuż szczęki i za uszami. Zdawał sobie sprawę, że przy świetle ten rumieniec gniewu byłby wyraźnie widoczny.
– Zamknij mor...
Słowa zamarły w powietrzu między nimi, gdy reflektory samochodu pochwyciły błysk bieli.
Postać. Pośrodku drogi.
Gwałtownie wcisnął hamulec, tylne koła w proteście ześlizgnęły się w bok. Mimowolnie zamknął oczy, czekając na głuchy odgłos zderzenia ciała i karoserii.
Tymczasem auto zatrzymało się milimetry od nóg dziewczyny.
– Niech to szlag! – Boyd wykonał szybki znak krzyża.
Tymczasem Shaughnessy nie mógł oderwać wzroku od dziewczyny, jej bladej jak papier twarzy, oczu jak głębokie, przerażające kałuże. Część jego umysłu odnotowała, że ręce miała do tego stopnia pokryte krwią, że kapała ona na nawierzchnię szosy. Że pomimo zimnej wrześniowej nocy była ubrana jedynie w koszulkę i cienkie spodnie. Zapamiętał też kierunek, z którego przybiegła – żeby później mogli spróbować odtworzyć jej drogę.
Jednak przede wszystkim wpatrywał się w jej usta, gdy w kółko układały się w jedno słowo:
– Uciekaj.
Gdy z trudem wysiadał z samochodu, nogi mu drżały, a Boyd klął za nim. W następnej chwili oboje stali skąpani w niebieskich i czerwonych światłach, które błyskały na bladej skórze dziewczyny, i śliskiej wilgoci spływającej po jej rękach.
– Panienko – odezwał się Shaughnessy, starając się zachować najłagodniej, jak umiał, i nienawidząc swojego twardego akcentu z dzielnicy Southie, który sprawił, że wzdrygnęła się, gdy wyciągnął do niej dłoń. Zastygł z rękami uniesionymi w powietrzu. – Jesteś bezpieczna. Nic ci nie będzie.
Powtarzał tę obietnicę, przysuwając się bliżej i starając, by jego zbyt duże ciało wydawało się mniejsze.
Ona tylko mrugała, patrząc na niego, wciąż gotowa do ucieczki.
– Nic ci nie będzie. – Wiedział, że uczono go, co mówić w takich sytuacjach, ale jedyne, co teraz przychodziło mu do głowy, to łagodne uspokajanie. – Możesz mi powiedzieć, jak się nazywasz?
Wystraszone spojrzenie, które wędrowało w stronę Boyda, wróciło do Shaughnessy’ego.
– Nazywam się – powiedziała cicho. Głos dziewczyny był równie delikatny jak ona cała. – Nazywam się.
Wymawiała te słowa tak, jakby dopiero uczyła się mówić.
– Wiesz jak? – zapytał ostrożnie, zastanawiając się, w co się tutaj wpakował. Boyd stał za nim, trzymając koc. Ale podobnie jak on wydawał się znieruchomiały, jakby bał się jeszcze bardziej przestraszyć dziewczynę.
Wypuściła głośno powietrze i ten drżący dźwięk sprawił, że w Shaughnessym coś pękło.
– A pan? – zapytała zamiast odpowiedzieć.
To była jedna z tych rzeczy, od których należało zacząć.
– Detektyw Patrick Shaughnessy, wydział policji w Bostonie.
– Shaughnessy – powtórzyła, jakby wypróbowując to nazwisko. W jej ustach brzmiało o wiele bardziej lirycznie niż kiedykolwiek u innej osoby.
– Tak – potwierdził z lekkim skinieniem głowy. – A ty?
– Nazwiska... One mają znaczenie, prawda? – odparła, mrugając oślepiona światłem reflektorów, i przez chwilę w desperacji pomyślał, że może powinni sprawdzić, czy nie jest ranna w głowę.
– Chyba tak – odparł ostrożnie, robiąc krok do przodu. Tym razem się nie przestraszyła, nie skuliła i to małe zwycięstwo sprawiło, że ciepło rozkwitło mu w piersi. Znów zapytał: – Możesz mi podać swoje?
Wciągnęła powietrze, objęła się zakrwawionymi, poranionymi ramionami i wyszeptała:
– Nazywam się Rowan White.
ROZDZIAŁ 3
TABBY
1992
Tabitha Cross zignorowała odgłos butelki whiskey jej ojca uderzającej o podłogę. Nie roztrzaskała się dramatycznie, raczej wylądowała z hukiem. Smutna i pusta. Tak jak ten dom, tak jak oni.
Ręka Leviego Crossa bezwładnie zwisała z boku kanapy, jego palce dotykały drewnianej podłogi. Paznokcie miał brudne i połamane. Kiedyś były zadbane, przycięte i czyste. Kiedyś Levi Cross zaczął mieć to gdzieś.
Kiedy umarła Jenny.
Nie zwracając uwagi na charkot flegmy, gdy głośno wciągał powietrze, schyliła się, by podnieść porzuconą butelkę Jacka Danielsa i poszła do kuchni, by dostawić ją do szeregu poprzedniczek. Czasami zbierała je do plastikowych worków i zawoziła do kontenerów na stacjach benzynowych. Wyrzucała je tam, by sąsiedzi nie widzieli dowodów rozpaczy Leviego leżących przy krawężniku w dzień wywozu śmieci.
To nie była wina jej ojca. Winny był potwór, który zabił Jenny. Gdyby go złapano, gdyby poniósł karę, jej tata poczułby się lepiej.
Przynajmniej tak sobie mówiła.
Kiedyś prawdopodobnie nawet w to wierzyła. Z pewnością tak, kiedy była dziesięcioletnią dziewczynką, a śmierć Jenny była świeżą, bolesną raną. Ale to było prawie dekadę wcześniej. Teraz Tabby miała dziewiętnaście lat, a zabójca Jenny wciąż nie został znaleziony. Policjantom nawet nie przyszedł do głowy inny podejrzany poza jej ojcem – który prędzej sam by się zabił, niż tknął Jenny – i tajemniczym starszym chłopakiem, o którym szeptali jej przyjaciele i który nigdy się nie zmaterializował.
W chwilach najbrutalniejszej szczerości Tabby przyznawała, że na tym etapie ojciec jest już praktycznie martwy. Dziś nawet schwytanie zabójcy Jenny nie wystarczyłoby, by przywrócić Leviego światu.
Jej ojciec umarł tej samej nocy co Jenny. Tyle że dla niego było to może nawet gorsze. Tkwił uwięziony wśród żywych, torturowany świadomością, że jest tutaj, a nie ze swoją córką.
Fakt, że została mu jeszcze jedna, wydawał się nie mieć znaczenia. Tabby mu nie wystarczała. Nigdy nie wystarczała.
Tabby przeszła przez ich niewielki dom, po drodze wyłączając światła, zbierając śmieci i rzeczy do prania. Na chwilę przystanęła pod drzwiami pokoju Jenny – zawsze, absolutnie zawsze zamkniętymi. Kiedyś tam weszła. Miała wtedy dwanaście lat. Jenny nie żyła od dwóch, a Tabby chciała wziąć książkę, którą siostra trzymała przy łóżku.
To był jedyny raz, gdy Levi uderzył Tabby. Mocno, w twarz. Cios powalił ją na podłogę. Levi szlochał, wpatrując się w swoją rękę, jakby nie należała do niego.
Od tamtej pory nie wchodziła do środka.
Jednak Tabby lubiła tam przystawać. Lubiła wspominać chwile, gdy przykładała ucho do szpary przy dywanie, próbując usłyszeć, jak Jenny rozmawia przez telefon.
Kiedy gliniarze dali spokój Leviemu i skupili się na teorii o tajemniczym starszym przyjacielu, wciąż pytali Tabby, czy słyszała, jak Jenny do kogoś dzwoni, do jakiegoś konkretnego chłopaka, być może ukrywając to przed ojcem.
Tabby mogła powiedzieć detektywom jedynie to, że był jakiś mężczyzna. Poznał Jenny podczas jesiennego festynu w jej liceum, kilka tygodni przed jej zniknięciem. Rozmawiał z nią, dał jej swój numer telefonu. Ale to nie było nic nowego.
Chłopcy zawsze zagadywali do Jenny, kiedy zabierała Tabby do centrum handlowego czy supermarketu. Jedynym powodem, dla którego Tabby w ogóle przypomniała sobie to spotkanie, kiedy gliny ją maglowały, było to, że Jenny zmitrężyła na nie mnóstwo czasu i sprzedawca waty cukrowej zamknął już stoisko, gdy do niego dotarły. Tabby wpadła w histerię i Jenny nazwała ją małym dzieckiem, przez co Tabby rozpłakała się jeszcze mocniej.
Detektywi w napięciu słuchali tej opowieści. Wpatrywali się w nią głodnym wzrokiem.
Czy mogłaby opisać tę osobę?
– Blondyn. – To wszystko, co mogła powiedzieć. Mężczyzna z festynu w liceum Phillipsa był starszy, dorosły, a dzieci wygląd dorosłych pamiętają raczej ogólnie.
To wystarczyło, by potwierdzić słowa kilku koleżanek Jenny – że na festynie poznała jakiegoś starszego chłopaka. Tego samego, który – jak zeznały – czekał na nią czasem po treningach hokeja na trawie. Również w dniu, kiedy po raz ostatni widziano ją żywą.
Levi ściskał nadgarstki Tabby, a jego oczy były przerażające, szeroko otwarte i ciemne, gdy błagał ją, by sobie przypomniała, czy kiedykolwiek słyszała jego imię. To wszystko, czego potrzebowali, tylko imienia.
Czasami zastanawiała się, czy Levi winił ją za to, że nie wiedziała. Nie celowo, oczywiście, ale zabójstwo Jenny w jakiś sposób wydobyło z jej ojca najgorsze demony. Czasem przyłapywała go, jak przygląda się jej zbyt uważnie, jakby myślał, że ukrywa odpowiedź, jakby – choćby w maleńkim stopniu – była jednak współwinna.
Wydawał się nie rozumieć, że dałaby wszystko, żeby wiedzieć.
Ruszając w końcu spod pokoju Jenny, Tabby skierowała się na tyły domu do małego – wielkości schowka na szczotki – gabinetu, który zamykała na klucz. Nie żeby Levi naprawdę mógł zawędrować poza swoje obecne terytorium – kanapę, kuchnię, miejsce przed pokojem Jenny. Jednak nie chciała, by się tam kręcił.
Otworzyła drzwi i usiadła w fotelu za podniszczonym biurkiem, które pewnego szczęśliwego dnia w zeszłym roku uratowała z wysypiska. Skupiła uwagę na leżących na nim policyjnych aktach, które znała już niemal na pamięć.
Minęło pół roku od momentu, gdy w końcu udało jej się zdobyć fałszywy dowód tożsamości, by móc wejść do policyjnego baru. Powiedziała sobie, że idzie tam ze względu na dogodną lokalizację w jej okolicy. No i fakt, że tamtejszy bramkarz nigdy nie sprawdza dokumentów zbyt dokładnie, bo jakiż nieletni delikwent wkradałby się do baru znanego z tego, że jego stałymi bywalcami są bostońscy gliniarze?
Ale tak naprawdę wiedziała, że powód jest inny – nie potrafiła pozbyć się myśli, że w aktach Jenny może coś być. Coś, czego gliniarze nie uznali za ważne. I gdyby tylko miała tę teczkę, udałoby jej się rozwiązać zagadkę śmierci Jenny.
Trzy miesiące zajęło jej przyciągnięcie uwagi nowicjusza o młodzieńczej twarzy, a potem trzy tygodnie, zanim zdołała go przekonać, aby przekazał jej akta.
Nikt tego nie zauważy, zapewniła go.
W końcu Jennifer Cross była tylko nierozwiązaną sprawą z początku lat osiemdziesiątych.
Akta nie zawierały niczego nowego. Mogła się tego spodziewać, bo takie było życie Tabby. Nigdy nie miała szczęścia.
Ale od czytania ich na nowo gorsze było tylko nieczytanie ich na nowo.
Levi nie był jedyną osobą w tym domu, która szukała zapomnienia przez robienie sobie krzywdy. Tabby miała po prostu inne metody zadawania sobie bólu.
Teraz patrzyła na zdjęcia zmasakrowanego ciała siostry i cierpliwie czekała, by ogarnęło ją znajome odrętwienie.
ROZDZIAŁ 4
GRETCHEN
Teraz
– Przyniosłaś akta Rowan, prawda? – zapytała Gretchen. Gdyby Marconi oczekiwała innego potwierdzenia, że może wreszcie zdołała do niej dotrzeć, czekałaby bardzo długo.
Policjantka nie odpowiedziała, tylko schyliła się, by sięgnąć do torby. Potem triumfalnie się wyprostowała, trzymając dokumenty w ręce.
Gretchen spojrzała na nie, ale ich nie wzięła.
– A co na to wszystko mówi Shaughnessy?
Po raz pierwszy podczas tej wizyty Marconi się zawahała. Po chwili milczenia wzruszyła ramieniem.
– Entuzjastą nie jest.
Zważywszy na to, że prowadził śledztwo w sprawie Rowan, Gretchen uznała, że to mało powiedziane.
– Nie martwisz się tym? – Nie obchodziło jej, co myśli Shaughnessy, ale ta kobieta była teraz jego partnerką. A jako empatka – tę etykietkę Gretchen przywykła nadawać „normalnym” ludziom, kiedy ci zaczęli nazywać ją socjopatką – Marconi bardziej niż ona dbała o dynamikę relacji interpersonalnych.
– Nie bez powodu wzięłam urlop – odparła policjantka beznamiętnie.
Gretchen wybuchnęła śmiechem, starając się, by zabrzmiał nieco okrutnie, bo nie spodobał jej się nieokreślony trzepot w klatce piersiowej na myśl, że Marconi się o nią troszczy. Socjopaci mogą mieć przyjaciół, jak Gretchen wielokrotnie jej powtarzała. Potrzebują w życiu ludzi, którzy dokładnie wiedzą, z kim mają do czynienia, i nie domagają się niczego więcej. To jednak nie znaczy, że proces zawierania przyjaźni jest przyjemny.
– Jeśli chcesz tracić urlop na mnie, to twoje życie jest jeszcze żałośniejsze, niż przypuszczałam – powiedziała ostro i szyderczo. – A i tak poprzeczka była już nisko zawieszona.
Policjantka przewróciła oczami i pokazała jej środkowy palec. Gest, który stał się powszedni po wspólnej pracy nad jedną zaledwie sprawą.
Nie żeby Marconi zostawiła Gretchen w spokoju w ostatnich trzech miesiącach po zamknięciu sprawy Kent. Niejeden raz tu przychodziła, próbując wyrwać ją ze stanu zawirowania, w który sama tę kobietę wepchnęła, zmuszając ją, by stawiła czoło swojej przeszłości.
– Co powiedziałaś? – zapytała donośniej. Gretchen skrzywiła się, bo kac znów dał o sobie znać. – Nie dosłyszałam, bo to twoje życie tak głośno wymykało się spod kontroli.
– Błagam – wymruczała miękko Gretchen, teraz już rozbawiona. – Jeszcze nie widziałaś mnie tracącej kontrolę.
Marconi kiwnęła głową w stronę drzwi, subtelnie przypominając, że wcześniej została do nich przyparta.
Gretchen się zaśmiała.
– To, że będziesz miała siniaki zamiast otwartej rany w klatce piersiowej, powinno ci wyjaśnić wszystko, co musisz wiedzieć o moim panowaniu nad sobą.
Kącik ust Marconi drgnął w uśmiechu.
– Jesteś moją idolką.
Łagodny sposób, w jaki ją zbyła, normalnie rozsierdziłby Gretchen, ale była zbyt zmęczona miesiącami nadmiernego picia i zbyt małej ilości snu. Staranie się, by nie przekroczyć granicy samokontroli, zawsze ją wycieńczało. Jednak i pozwolenie sobie na zstąpienie w otchłań, napawanie się popędami zamiast ich powściągania, było wyczerpujące. Nie tyle samo błogie uczucie ich wyzwalania, ile hamowanie każdego ranka. Coraz trudniej jej było pamiętać, że lubi swoje życie bardziej niż rozkosz zaspokajania pragnień.
– Potrzebujesz nowej sprawy – powtórzyła Marconi, rzucając akta na mały stolik kawowy stojący między nimi.
Gretchen przestała odpowiadać na telefony z bostońskiej policji w dniu, gdy Marconi podsunęła jej te akta po lepkim stole w pizzerii, gdzie świętowała zamknięcie śledztwa w sprawie Violi Kent.
Ostatecznie telefony ustały, a na końcu jej ulicy zaczął pojawiać się Shaughnessy w ciemnym sedanie.
Obserwował Gretchen niemal przez całe jej życie, czekając, aż znów straci kontrolę. Jej samozwańczy strażnik pomimo tego, że nigdy nie została oskarżona o żadne przestępstwo. Wykorzystywała tę jego obsesję jako motywację, by trzymać w ryzach swoje bardziej destrukcyjne popędy. Żyła, kierując się jedną nadrzędną zasadą – nie przyznać Shaughnessy’emu racji, odmówić potwierdzenia jego podejrzeń, że była nikim innym, jak tylko zabójczynią, której nie można złapać.
Jednak po blisko trzydziestu latach jej prawie idealnego sprawowania – nie mogła zaprzeczyć, że raz czy dwa zdarzyło jej się złamać kilka kości, razy czy dwa z rozmysłem wyjęła nożyczki – zaczynał węszyć za każdym razem, kiedy kontakt z nią urywał się na dłużej niż parę tygodni.
Nie zdarzyło się tak od lat, odkąd była regularnie wzywana do pomocy przy śledztwach dotyczących zabójstw. Pomagały zaspokoić jej pragnienia, odbierały potrzebę przemocy i destrukcji, do czego przyznała się Shaughnessy’emu.
Marconi miała rację bez względu na to, jak bardzo Gretchen nie chciała przyjąć tego faktu do wiadomości. Potrzebowała nowej sprawy.
Po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu naprawdę pozwoliła sobie rozważyć myśl, że jest niewinna – i nie była to odruchowa, obronna reakcja, odszczekiwanie się Shaughnessy’emu, gdy ten wspominał o możliwości, że jest zabójczynią.
– Przedstaw mi swoją teorię – powiedziała, zamiast sięgnąć po akta.
Błysk triumfu na twarzy Marconi został szybko zastąpiony przez neutralny wyraz twarzy.
– Ktoś chciał cię wrobić, żebyś została skazana.
– Tak... – odparła Gretchen powoli, wiedząc, że jej ton brzmi nieprzyjemnie. Skoro jest niewinna, to musi być oczywista alternatywa. – Ale kto?
– Właśnie po to jesteś mi potrzebna – stwierdziła Marconi niezrażona. – Tylko tyle mogę wywnioskować z raportu Shaughnessy’ego na temat tego zajścia.
Zajście. To taki bezbarwny eufemizm na określenie brutalnego zabójstwa kobiety, która została zadźgana we własnym łóżku, kiedy spała. Przypuszczalnie zaatakowana przez swoją niestabilną emocjonalnie ośmioletnią bratanicę.
Gretchen wstała, rąbek swetra ocierał się o jej uda. Odsunęła zasłonę i omiotła wzrokiem ulicę, dokładnie wiedząc, co zobaczy.
– Przyprowadziłaś przyjaciela.
– Tkwił tam już, kiedy przyjechałam – sprostowała Marconi, jakby to było normalne, że Shaughnessy z końca przecznicy obserwował dom Gretchen. Facet zanotował poważne osiągnięcia jako policjant, ale to nie znaczyło, że nie ma pewnych niepokojących dziwactw, w szczególności obsesyjnej natury. Dla każdego, kto przestrzega normalnych zasad społecznych, jego zachowanie przekraczałoby dopuszczalne granice.
– Zatem wie, że tu jesteś.
Marconi znów wzruszyła ramionami.
– Jak mówiłam, jestem na urlopie.
Dlaczego? – Gretchen chciała zapytać. Dlaczego to robisz? Dlaczego ryzykujesz dla mnie karierę?
Jednak tego nie zrobiła. Dawno temu zrezygnowała z prób zrozumienia motywacji ludzi emocjonalnych i sentymentalnych.
Nasunęło jej się jeszcze jedno pytanie. A co się stanie, jeśli odkryjemy, że faktycznie zabiłam Rowan?
I znów nie powiedziała tego na głos. Marconi była rozsądniejsza od wielu partnerów, z którymi Shaughnessy pracował przez lata, potrafiła myśleć w kategoriach szarości zamiast czerni i bieli, jak większość przedstawicieli prawa.
Jednak miała moralny kompas, a ten wskazywał północ. Nawet jeśli się wydawało, że jest teraz po stronie Gretchen, trudno byłoby jej odrzucić solidne dowody wskazujące, że jest ona winna morderstwa z zimną krwią.
Myśl, że pojawiłby się jakikolwiek dowód świadczący o tym, że miała zostać kozłem ofiarnym, mogła wydawać się kusząca, ale Gretchen była zbyt trzeźwą realistką, by naprawdę uwierzyć w taki rozwój wydarzeń.
Całkiem możliwe, że zamiast tego znajdą coś, co w końcu pozwoli Shaughnessy’emu ją aresztować. Spełni się jego największe marzenie.
Nie odrywając wzroku od samochodu detektywa, Gretchen zapytała:
– Od czego zaczniemy?
– Po pierwsze musimy ustalić, kto wiedziałby, jak cię wrobić – odpowiedziała Marconi. – A potem kto miałby motyw, żeby zabić Rowan.
Gretchen powstrzymała się od złośliwej odpowiedzi na tę oczywistą krótką listę zadań i tylko skinęła głową.
– To byłby dobry punkt zaczepienia.
Słysząc jej ton, Marconi przewróciła oczami.
– Zacznijmy od wszystkiego, co wiesz. O ciotce, o zabójstwie. O swojej rodzinie.
Gretchen poruszyła się i powoli spojrzała na akta, po czym uniosła brew. Znajdowały się tam wszystkie szczegóły i obie wiedziały, że Marconi siedziała nad nimi, dopóki nie zapamiętała ich słowo w słowo.
Policjantka pokręciła głową.
– Nie. Powiedz mi, co ty wiesz. Nie to, co jest w policyjnym raporcie.
– A może zaczęłabyś wykonywać swoją pracę i zadawać mi konkretne pytania, żebym nie musiała odwalać całej roboty – zaproponowała Gretchen.
Potrzeba było lat badań, oglądania filmów, oper mydlanych i wideo na YouTubie, czytania książek o języku ciała i mimice, a ostatnio słuchania psychologicznych podcastów, by Gretchen mogła pewnie poruszać się w społecznych sytuacjach, nie pozwalając ludziom zorientować się, że tylko stwarza pozory i ukrywa pustkę tam, gdzie powinny być osobowość i emocje. Przykrą metodą prób i błędów udało jej się znaleźć równowagę, dowiedzieć, jak wykorzystywać ironię i sarkazm, by łagodzić kanty swojego zachowania.
I jakby mało było złośliwości, które rzuciła tego ranka, miała pełną świadomość, że ta uwaga zabrzmiała za ostro. Zawierała zbyt wiele jej surowych myśli niezłagodzonych lekką kpiną, która uczyniłaby ją akceptowalną.
Zamiast wzdrygnąć się i wyjść, Marconi się jej przyglądała. Twarz policjantki miała ten ostrożny wyraz, który niczego nie zdradzał.
Ostrożna.
Dziwne, że właśnie to słowo najlepiej opisywało Marconi, gdy wchodziła w sojusz z socjopatką, nie okazując ani krzty strachu. Ale zauważyła to już wcześniej i widziała teraz. Ta kobieta nie poruszała się w świecie jak większość ludzi, których Gretchen spotkała – pozornie nie kontrolując reakcji. Wszystko, co ktokolwiek mógł u niej zobaczyć, było sprawdzone, zamierzone.
Przez chwilę zastanawiała się, jak i dlaczego Marconi nabrała takiej wprawy w ukrywaniu swoich myśli. Nie chodziło tylko o to, że była policjantką – Gretchen znała mnóstwo gliniarzy, którzy zupełnie nie potrafili się kontrolować. To sprawiło, że zamilkła. Chociaż była przekonana, że Marconi nie zna jej na tyle, by zakładać pewne zachowania, zapomniała, że to działa również w drugą stronę.
Kiedy indziej ciekawość by rozkwitła, pogłębiła się, wyhodowała pazury i wbiła je w opancerzone ciało. Ale Gretchen miała teraz pilniejsze sprawy do załatwienia.
– Zawrzyjmy umowę, bo wiem, że to dla ciebie trudniejsze, niż byłabyś gotowa przyznać – odezwała się Marconi spokojnym, ale stanowczym głosem. – Odpuszczę ci kilka takich zachowań. Powiedzmy, po dwa dziennie w najbliższej przyszłości.
Gretchen uśmiechnęła się, bo lubiła tę cechę Marconi. Kiedyś widziała, jak kobieta bez wysiłku o mało nie udusiła obleśnego reportera brukowca, bo się do niej przystawiał. „Ostrożna” nie znaczyło, że brakowało jej odwagi.
– A potem?
Marconi zmrużyła oczy, jakby wyczuła, że niewiele gróźb mogłoby zastraszyć Gretchen. Inni ludzie nie mieli na nią większego wpływu. W ryzach trzymało ją tylko to, co sama sobie narzuciła.
– A potem przestanę ci mówić, co myślę – odparła Marconi z leciutką nutą arogancji w głosie.
Usiadła wygodnie, traktując milczenie Gretchen jako to, czym w istocie było – swoje zwycięstwo. Jednak nie marnowała czasu na triumfowanie. Przede wszystkim zrobiła to, o co poprosiła ją Gretchen. Właśnie dlatego dobrze im się razem pracowało. Kiedy było trzeba, policjantka nie pozostawała dłużna, ale nigdy nie chowała urazy. Nie miała w zwyczaju na złość babci odmrażać sobie uszu.
– Dlaczego Rowan została z tobą tamtej nocy, kiedy ją zamordowano? – zaczęła Marconi, zapewne myśląc, że odpowiedź nie sprawi trudności.
Wspomnienia nie były jednak łatwo dostępne, nawet te sprzed nocy śmierci jej ciotki. Gretchen zbudowała wokół nich mur, ukryła je w najciemniejszej, najskrytszej części umysłu. Nie ośmieliły się wpełznąć do jej teraźniejszości, nawet wtedy, gdy pozwalała uwadze błądzić, ani w chwilach nudy, ani nawet w tych, które mogłyby przypomnieć jej dzieciństwo. Najbliższe przebicia się przez obronne umocnienia były wtedy, gdy nazwisko Violi Kent pojawiło się na pierwszych stronach gazet.
Ta sprawa tak bardzo przypominała Gretchen jej własną – dziewczynkę z zaburzeniami osobowości oskarżano o brutalne zadźganie matki nożem – że potrzebowała trzydniowej popijawy, by znów porządnie zamknąć wspomnienia.
Normalni ludzie mogliby pójść do terapeuty, może powoli poradziliby sobie z traumą. Ale Gretchen po prostu nie była wyposażona w zdolność jej przepracowania.
– Rowan mieszkała wtedy z nami – odpowiedziała w końcu. – Była... Mój ojciec nazywał ją czarną owcą rodziny. Ale myślę, że my wszyscy byliśmy okropni.
– Co masz na myśli? – zapytała Marconi.
Gretchen przełknęła resztki kawy, tęsknie spoglądając na dno kubka.
Potem westchnęła i wszystkie jej starannie wzniesione mury rozpadły się w pył.
ROZDZIAŁ 5
SHAUGHNESSY
1983
Zanim dotarli na posterunek policji, Rowan White wpadła w katatonię, a Shaughnessy miał ochotę pójść w jej ślady.
Siedziała w milczeniu na zimnym metalowym krześle obok jego biurka ze wzrokiem wbitym w ścianę za nim.
Boże, miał na to zbyt mało doświadczenia. Odznakę i broń dali mu zaledwie pół roku wcześniej. Wpatrywał się w leżącą przed nim kartkę z pustymi miejscami, które powinien był wypełnić godzinę temu, kiedy zaczął ją przesłuchiwać. Wyrazy rozmywały mu się przed oczami, aż przycisnął kciuki do powiek.
Przynajmniej sanitariusz obejrzał dziewczynę. Krew na niej pochodziła z głębokich nacięć nożem po zewnętrznej stronie na całej długości obu rąk. Opatrunki były teraz ukryte pod kocem, który wciąż z całej siły ściskała.
Była delikatna, miała drobne kości i rysy niczym wyrzeźbione w drogim marmurze. Bogata, domyślił się Shaughnessy. Jej obecność sprawiała, że czuł się niezdarny, świadomy modzeli na swoich dłoniach. Miał wrażenie, że dziewczyna rozpadłaby się, gdyby choć pomyślał o dotknięciu jej.
Jasne, wiotkie włosy zwisały bezwładnie na ramionach, błękitne oczy były mętne i puste. A jednak widział, że pod warstwą brudu, wyczerpania i czegoś, co wyglądało na tortury, była piękna.
Gdyby miał zgadywać jej wiek, dałby jej jakieś siedemnaście lat. Ledwie kilka mniej niż liczył sobie on.
– Panno White – odezwał tak delikatnie, jak tylko pozwalał jego ciężki, szorstki akcent. Rozejrzał się po prawie pustym pokoju, jakby mógł znaleźć w nim wsparcie, zastanawiając się, gdzie, do cholery, są wszyscy starsi funkcjonariusze. – Czy może mi pani powiedzieć, co się z panią stało?
Poniekąd spodziewał się, że dziewczyna w ogóle nie zareaguje. Jednak słysząc to pytanie, przeniosła na niego uwagę i zamrugała powoli, jakby w zamroczeniu.
Potem pochyliła się do przodu i zgiętym palcem dała mu znak, by zrobił to samo.
Gdy zbliżył się wystarczająco, jej wargi musnęły jego ucho.
– Będą kłamać.
Czując, jak oblewa go najpierw gorąco, potem zimno, zwalczył chęć, by odskoczyć.
– Kto będzie kłamać?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, drzwi prowadzące z holu posterunku otworzyły się gwałtownie, uderzając w ścianę.
Rowan nie wzdrygnęła się, nie skuliła, nawet nie padła na podłogę ani nie rzuciła się do wyjścia, czego Shaughnessy się spodziewał, jeśli wziąć pod uwagę oczywisty stan jej nerwów.
Zamiast tego zastygła w bezruchu, rzuciwszy tylko szybkie spojrzenie przez pokój na kobietę, która stała na tle światła padającego z korytarza.
Shaughnessy bez zastanowienia zerwał się na równe nogi, zasłaniając Rowan.
Gdy przybyła skierowała uwagę na niego, zrozumiał, dla kogo tu jest. Gdyby dziewczyna była trochę starsza, a kobieta trochę młodsza, mogłyby uchodzić za bliźniaczki.
– Panie oficerze – odezwała się, a ten zwrot ociekał pogardą, której Shaughnessy doświadczał od lat młodzieńczych, kiedy jeszcze jako nastolatek obsługiwał przyjęcia wydawane przez bogaczy. – Jestem Edith White. Dziękuję za znalezienie mojej córki. Teraz ja się nią zajmę.
– Eee... – wyjąkał Shaughnessy. – Będziemy potrzebowali od niej odpowiedzi na kilka pytań, proszę pani. Była w bardzo złym stanie.
Edith uniosła głowę, mrużąc oczy. Widział, jak powstrzymuje pragnienie, by uderzyć go za to wynoszenie się ponad stan. Jego odznaka mogła błyszczeć nowością, niemniej dawała mu pewną władzę.
Kobieta spojrzała na Rowan, która siedziała sztywno na krześle z pobladłą twarzą. Potem ujęła go za łokieć i odciągnęła na bok.
– To nie jest pierwsza próba... – Zacisnęła usta. – Odebrania sobie życia.
Gdyby walnęła go w brzuch, byłby mniej zaskoczony.
– Zaraz... Mówi pani, że to była próba samobójcza?
Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej wizytówkę.
– To jej psychiatra. Mieliśmy nadzieję, że pobyt w ośrodku jej pomógł, ale... – zerknęła na dziewczynę – jeden krok do przodu, trzy do tyłu. Rozumie pan.
Obrócił w palcach wizytówkę. Wyglądała profesjonalnie.
DR ANDERS WHITE, PSYCHOANALITYK
White. Czy to znaczyło, że był krewnym Rowan? Czy leczenie kogoś, z kim jest się spokrewnionym, można uznać za etyczne?
„Będą kłamać”.
Shaughnessy wsunął wizytówkę do kieszeni.
– Jednak będzie musiała odpowiedzieć na kilka pytań.
Zachowanie Edith złagodniało tak nagle, że Shaughnessy musiał zwalczyć w sobie chęć ustąpienia. Spojrzała na niego, a jej długie, jasne rzęsy zatrzepotały przy porcelanowej skórze.
– Jest krucha, musi pan zrozumieć. Wymyśla różne historie, uważa, że są prawdziwe. Wszystko, co mogłaby teraz panu powiedzieć, prawdopodobnie byłoby wytworem jej wyobraźni. Może w innym terminie? Kiedy już porozmawia pan z jej lekarzem?
Zanim zaczęła dalej go przekonywać, Rowan wstała. Koc opadł na podłogę u jej bosych stóp.
– To moja matka – wyszeptała, lecz jej głos zabrzmiał wyraźnie w cichym pokoju. – Wszystko jest w porządku. Byłam głupia.
Shaughnessy otworzył usta, chociaż nie wiedział, co miałby powiedzieć. Powstrzymała go przed wymyślaniem czegoś, kładąc dłoń na jego ręce.
– Naprawdę, nic mi nie będzie.
Niepewny, co jeszcze mógłby zrobić poza aresztowaniem ich obu i byciem dobrej myśli, Shaughnessy skinął głową i się cofnął.
– Dobra dziewczynka – powiedziała Edith. Zabrzmiało to serdecznie, jej ton był łagodny i czuły. A jednak Shaughnessy’ego przeszył mimowolny dreszcz. Nie mógł też całkiem uciszyć pragnienia, by chwycić dziewczynę i ukryć ją przed osobą, która – jak twierdziła – jest jej matką.
Uśmiech Rowan w odpowiedzi był mizerny, ale wydawał się tak szczery, jak tylko w obecnej sytuacji było to możliwe.
Może wrogość między nimi istniała tylko w jego wyobraźni? Po takiej nocy nie mógł winić się za to, że widzi duchy tam, gdzie ich nie ma.
Jednak zanim Rowan cofnęła rękę, Shaughnessy poczuł jej palce we wnętrzu swojej dłoni. Dopiero gdy odchodziła, zdał sobie sprawę, że wsunęła mu w nią kawałek papieru.
Odprowadził je wzrokiem. Potem znów usiadł i wygładził zmiętą karteczkę ze słowami, które Rowan musiała szybko nabazgrać, gdy uwaga jej matki była skierowana na niego.
Napisana niebieskim tuszem długopisu, który wciąż leżał na rogu biurka obok jej krzesła, widniała tam krótka wiadomość.
Jest więcej dziewczyn. Znajdź je.
ROZDZIAŁ 6
GRETCHEN
Teraz
– Być może przede wszystkim powinnaś wiedzieć, że moja rodzina jest bajecznie bogata – powiedziała Gretchen i poszła po dolewkę kawy po irlandzku, czego Marconi nie skomentowała.
Jednak na to oświadczenie parsknęła śmiechem.
– No tak, nie sądziłam, że kupiłaś to porsche za wynagrodzenie policyjnej konsultantki.
Ten samochód był luksusem, na który Gretchen sobie pozwoliła. Cieszyła ją moc, prędkość, sposób, w jaki ludzie na nią patrzyli, kiedy go prowadziła. Niejeden detektyw rzucił jej uszczypliwą uwagę na ten temat, ale owe komentarze brały się z zazdrości, która była niemal tak uzależniająca i ekscytująca, jak same śledztwa dotyczące morderstw.
– To były pieniądze mojej babki – wyjaśniła.
– Twojej babki?
– Edith White. Jej ojciec był baronem naftowym, a ona jedyną spadkobierczynią, ku jego wiecznemu rozczarowaniu, czego jestem pewna. – Chociaż nigdy go nie poznała, od dawna podejrzewała, że zgniłe geny w jej rodzinie pochodziły od tego starca. Na portretach wiszących w domu White’ów miał wielkie, mięsiste dłonie z knykciami, które wyglądały, jakby potrafiły bez skrupułów zadawać cios za ciosem.
– Edith poślubiła Theodore’a White’a, który zrobił wszystko, co w jego mocy, by cały ten spadek stracić w ciągu roku pomiędzy ich ślubem a swoją śmiercią – powiedziała Gretchen. Do tej pory przedstawiła proste fakty. Wkrótce będzie trudniej.
– Zabiła go? – zapytała Marconi. Tylko jej lekko uniesione brwi wskazywały na zaskoczenie.
– Oczywiście, że nie – odparła Gretchen, z afektacją mrugając okiem i nadając głosowi wysoki, przesadnie niewinny ton. – Gdyby to zrobiła, zostałaby oskarżona.
– Racja – przyznała Marconi, przeciągając słowo.
– Zanim opuścił ten świat, pomiędzy piciem i łajdaczeniem się z dziwkami zdołał jeszcze ją zapłodnić. Mój ojciec, Anders, urodził się sześć miesięcy po śmierci Theodore’a.
– Anders White – powiedziała Marconi do siebie, jakby zapoznawała się z obsadą sztuki, a wymawianie na głos nazwisk postaci jej w tym pomagało.
– Drogi stary papcio. Rowan pojawiła się, gdy Anders miał dwanaście lat.
– Duża różnica wieku – zauważyła Marconi w zamyśleniu.
Gretchen zignorowała to oczywiste stwierdzenie.
– Nikt nie rozmawia o tym, kto był jej ojcem.
– I nie ma szans, żeby ten tajemniczy mężczyzna grał tu jakąś rolę?
Odruchową reakcją Gretchen było zaprzeczenie. Ale...
– Nigdy nie mów nigdy – odparła, wzruszając ramionami. – Jednak nie sądzę, żeby był zamieszany w śmierć Rowan. Z tego, co wiem, wyglądało to na przygodę na jedną noc, gdy babcia dla rozrywki odwiedzała biedne dzielnice i spotykała normalnych ludzi. Oczywiście przyznanie tego było dla Edith okropnie krępujące, więc nikt o tym nie rozmawia.
Marconi przyjęła to gładko, ale zapisała coś w swoim małym notatniku.
– Okej.
– Edith nienawidziła ich obojga – ciągnęła Gretchen. – Andersa i Rowan.
– Dlaczego?
– Przede wszystkim nie miała instynktu macierzyńskiego. Sądzę, że gdyby była takim zwierzęciem jak lew, po prostu pożarłaby swoje potomstwo – stwierdziła Gretchen, rozbawiona tą myślą. – Ale społecznie akceptowalna wymówka, żeby ich nienawidzić? Ta, którą prawdopodobnie sobie znalazła? Nasza rodzina dziedziczyła pieniądze od pokoleń, dla mojej babki liczyła się tylko reputacja. A niemal od samych swoich narodzin Rowan robiła, co mogła, żeby skalać rodzinne nazwisko.
– Na czym to polegało? – zapytała Marconi, a Gretchen zastanowiła się, czy ta kobieta nie uważa, że ona całkiem spektakularnie załatwiła ten problem jednym szybkim ruchem.