Czas szpiegów - Piecuch Henryk - ebook

Czas szpiegów ebook

Piecuch Henryk

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

W jakże ciasnej scenerii toczy się wielka gra ludzkich nienawiści, przyjaźni i radości.

 

Saint - Exupery

 

HENRYK PIECUCH

 

CZAS SZPIEGÓW

 

WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY

NARODOWEJ

 

Okładkę projektowała

KRYSTYNA IWANICKA

 

Redaktor

WANDA WŁOSZCZAK

 

Redaktor techniczny

ANNA LASOCKA

 

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1986

 

ISBN 83-11-07273-6

 

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1986. Wydanie I

 

Nakład 200.000 + 280 egz. Objętość 8,51 ark. wyd., 7,5 ark. druk. Papier offsetowy V kl., 65 g z roli 61 cm/32. Oddano do składania w lipcu 1985 r. Druk ukończono w styczniu 1986 r. w Wojskowej Drukarni w Łodzi. Zam. nr 184

Cena zł 80,— N-70

WIELKI SPISEK TAJNYCH SŁUŻB

 

Nikt na niego nie patrzył, szedł nie podejrzewany,

a śmiertelnie niebezpieczny, jak zaraza na ulicy pełnej ludzi.

Joseph Conrad

 

Tajny agent

 

Z nogi na nogę, rozciągnięci jak chłopskie wozy w drodze na jarmark, wlekliśmy się do bazy z kolejnej akcji. Było zimno i padał deszcz. Nasze mundury sprawiały wrażenie, jakby je tydzień moczono w wodzie. Wiedziałem, że trzeba będzie sporo czasu, aby wrócić do formy. A przecież w lesie byliśmy zaledwie trzy doby, zaś do rejonu zakwaterowania pozostało nie więcej niż kwadrans marszu. Myślałem, ile w tym czasie może się zdarzyć. Przez piętnaście minut można przegrać w karty cały majątek, o ile się go ma, można też zabić mnóstwo ludzi, o ile się robi to, co my robiliśmy, można ująć poszukiwanych, do czego nas zobowiązano, można też zabić człowieka w ogniowej potyczce bądź samemu pożegnać się z życiem. Przez te siedemdziesiąt dwie godziny spędzone w lesie parokrotnie wpadaliśmy na trop podziemnej grupy i z obu stron padały strzały. Oni stracili trzech, my jednego, zbiegiem okoliczności mojego kolegę. Udało mi się jednak obezwładnić sprawcę jego śmierci i spodziewałem się, że dowiemy się od niego sporo. Zdobyłem się na czyn ryzykowny, jakby to miała być ostatnia akcja w moim życiu, dałem z siebie wszystko. Gdybym zawsze tak postępował, po miesiącu przełożeni musieliby zafundować mi przymusowe leczenie pod okiem psychiatry. Człowiek, mimo wszystko, ma ograniczone zasoby energii, a moje były na wyczerpaniu. Trudno się dziwić: najpierw front, potem służba na froncie wewnętrznym, trudniejszym niż ten, na którym walczyliśmy z Niemcami. Wielu moich kolegów już rozstało się z mundurem i bronią, w dwa lata po wojnie rzecz najzupełniej naturalna, a ze mną było inaczej. Przełożeni uznali, że jestem im potrzebny, i na tym skończyła się wszelka dyskusja. Przez jakiś czas — przynajmniej do okresu zakończenia walk z podziemiem — nadal musiałem pełnić piekielnie trudną służbę.

Z takiej akcji w terenie właśnie wracaliśmy.

Najgorsze okazały się ostatnie metry. Wiodły po schodach na czwarte piętro, gdzie miałem kancelarię służącą jednocześnie za pokój hotelowy. Do wczoraj jeszcze dzieliłem go z kolegą, którego teraz znoszono z jedynej chłopskiej podwody, jaką udało się nam zdobyć. Do wczoraj też nie wierzyłem, że za pomocą długiej serii z pistoletu maszynowego można przeciąć niemal na połowę dorosłego mężczyznę. Zatrzymany przez nas człowiek udowodnił, że jest to możliwe, że nie trzeba do tego specjalnego talentu, potrzebny jest natomiast refleks, zdecydowanie i bezwzględność. Zaczaił się za drzwiami szopy, do której nieostrożnie wszedł mój kolega, przystawił mu kufę Thompsona do pleców na wysokości pasa i pociągnął za język spustowy. Zwolnił spust dopiero wówczas, gdy palnąłem go kolbą karabinka w kark. Runął momentalnie z rozkrzyżowanymi rękami. Cios był piorunujący, ale nie śmiertelny. Nie zamierzałem go zabijać, choć widok zwłok kolegi doprowadził mnie do wściekłości. Rozejrzałem się po mrocznym pomieszczeniu, czy poza tym jednym nie przyczaił się ktoś z tej samej grupy.

Nikogo więcej nie było, wpadli natomiast zaalarmowani strzałami żołnierze, zatrzymując się w pół kroku przed stygnącym ciałem mego przyjaciela.

— Nie żyje — powiedział któryś. — A ten?

— Temu wylejcie wiadro wody na łeb, a wstanie — odpowiedziałem zgaszonym głosem. — Wstanie i pójdzie z nami. Porozmawiamy z nim na miejscu.

Gdy wreszcie dobrnęliśmy do placówki, gdzie mogliśmy już przekazać zatrzymanego swym zwierzchnikom, odetchnąłem z ulgą. W swoim pokoju ostatkiem sił rozebrałem się, rozrzucając części umundurowania i bieliznę po wszystkich sprzętach, pchnąłem buty w pobliże pieca i padłem na wypchany słomą siennik, powleczony czystym prześcieradłem. Zasypiając naciągnąłem na siebie koc.

Nie wiem, jak długo spałem, ale wydawało mi się, że nie więcej niż pół godziny, gdy poczułem, że ktoś szarpie mnie za ramię.

— Odejdź, dobry człowieku — mruknąłem nie otwierając oczu. — Jestem zmęczony, chce mi się spać, swoje zrobiłem.

Tarmoszenie nie ustało, przeciwnie — wzmogło się, było jednak delikatne, absolutnie nie pasujące do ciężkiej ręki dyżurnego, który już dawno zerwałby ze mnie koc i chlusnął w twarz wodą zaczerpniętą ze stojącego w pobliżu pieca wiadra. Otworzyłem lewe oko i wolno odwracałem się, aby zobaczyć, kogo goszczę w moich skromnych progach. Prawie jednocześnie usłyszałem.

— Śpisz jak zabity. Wstawaj. Szef cię wzywa. Spałeś dwanaście godzin. Nie rozumiem, jak można w tak głupi sposób marnować życie.

Nie zamierzałem polemizować, poznałem ten głos, nim jeszcze zobaczyłem, kto stoi koło łóżka. Należał do sekretarki dowódcy — Mirelli, w której beznadziejnie kochała się przynajmniej połowa naszej grupy operacyjnej. Druga połowa wzdychała do radiotelegrafistki Joli. Należałem do tych pierwszych i zawstydziłem się bałaganu, jaki panował w pokoju. Zauważyła to. widać, bo posiedziała, abym się nie przejmował nieporządkiem, szybko doprowadził do jakiegoś ludzkiego wyglądu i zszedł na dół, to może przed rozmową z szefem zdąży mnie jeszcze napoić herbatą.

— Dziękuję ci za herbatę, wolę zaczynać dzień od czegoś innego. Mam w szafie butelkę.

Chciałem natychmiast wyskoczyć spod koca, na szczęście jednak w porę sobie przypomniałem, że nie mam na sobie wytwornej piżamy, że nie mam na sobie w ogóle nic, i nie powinienem w takim stanie pokazywać się kobiecie. Przynajmniej nie tej i nie teraz. Zamiast wyskoczyć z łóżka, podciągnąłem gwałtownie koc pod brodę.

Delikatnie przesunęła dłonią po moim policzku.

— Ogól się — powiedziała. — Twoja twarz wygląda jak ściernisko po pszenicy. — I idąc do drzwi dodała: — Jak będziesz gotowy, wstąp do mnie. Naprawdę warto zacząć dzień od herbaty, a nie od butelki.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu zareagowałem w sposób inteligentny — zamilkłem, a potem doprowadziłem swój wygląd do należytego porządku. Wystarczyło dwadzieścia minut, a miałem wyprasowany mundur, wyczyszczone buty, byłem czysty i ogolony. Wyglądałem jakbym przed chwilą wyszedł z gabinetu kosmetycznego, uprzednio złożywszy wizytę w magazynie mundurowym.

Mirella dotrzymała słowa, przygotowała herbatę i podrasowała ją nieco płynem, od którego lubiłem zaczynać dzień.

— Pij spokojnie, stary wyszedł po kogoś, masz trochę czasu — powiedziała, odstępując na chwilę od swej zawodowej czujności. Uśmiechnęła się nawet podając mi cukier, ale nie było nic wesołego w tym uśmiechu.

Nie wypiłem więcej niż kilka łyków, gdy wrócił szef — od roku był w stopniu majora i należał do ludzi o pogodnym na ogół usposobieniu. Żądał od nas wiele, ale zarazem potrafił być wyrozumiały, gdy z braku rutyny popełnialiśmy niekiedy elementarne błędy.

— Dobrze, że już jesteś — powiedział, wyciągając dłoń. — Wejdź do mnie i zaczekaj.

Wykonałem polecenie. Usiadłem wygodnie w fotelu i próbowałem odgadnąć, co jest powodem tego wezwania. Zapewne ta ostatnia akcja, bo nic nadzwyczajnego nie zdarzyło się w mojej służbie od kilku co najmniej tygodni. Widywaliśmy się zresztą codziennie i żadnych pytań nie słyszałem. Po chwili wszedł major z mężczyzną po czterdziestce, średniego wzrostu o twarzy okrągłej i gładko wygolonej.

— Kapitan Mirosław Kisielewski z Urzędu Bezpieczeństwa, porucznik Zenon Góral od nas — szef dokonał prezentacji.

Usiedliśmy i zapanowała cisza, ponieważ Mirella wniosła tacę, na której stały trzy szklanki mocnej herbaty, cukier w jakimś porcelanowym pucharze i kruche ciasteczka, co miało podkreślić wyjątkowy charakter spotkania.

— Wiesz, po co ciebie wezwałem? — zapytał major, gdy Mirella opuściła pokój.

— Domyślam się, ale byłem tak zmordowany tą akcją, że nie starczyło mi już sił na napisanie meldunku. Rozłożyła mnie doszczętnie śmierć Wojtka. Znaliśmy się tyle lat, razem byliśmy na froncie i wprost nie mogę uwierzyć, żeby na moich oczach...

— Szczerze wam współczuję — wtrącił kapitan Kisielewski i zrobił to w samą porę, bo zaczynałem się rozklejać. — Wiem dobrze, co to znaczy — ciągnął dalej. — Pięć dni temu byłem na pogrzebie mojego przyjaciela, który zginął na Podhalu podczas napadu bandy na pociąg. Takie czasy.

— Niestety, takie — dodał szef i patrzył na mnie, jakby oczekiwał na dalszy ciąg relacji. Zacząłem więc nieco dokładniej odtwarzać szczegóły, przypominać okoliczności pościgu w terenie, ale już po kilku zdaniach major przerwał mi.

— Już o tym słyszałem, zameldowali mi chłopcy. Porozmawiamy później, jeśli masz coś konkretnego do uzupełnienia. Co innego mnie interesuje: czy wiesz, kim jest zatrzymany?

W moim spojrzeniu odczytał odpowiedź przeczącą. Nie wiedziałem. Mógł być członkiem jakiejś bandy, ukrywającym się mordercą, uciekinierem z więzienia. Właśnie takich najczęściej szukaliśmy. Powojenny czas coraz wyraźniej ujawniał galerię ludzkich wraków. Z aresztowanym w ogóle nie rozmawiałem, nie widziałem takiej potrzeby.

— To Paweł Bryner — oznajmił szef. — Facet związany z wywiadem francuskim. Pojąłeś?

— Absolutnie nie pojąłem — wpadłem mu w ton. — To chyba jakieś nieporozumienie. Wywiad i mokra robota? W dodatku teraz, dwa lata po wojnie? Po kiego diabła taki typ byłby im potrzebny?

— W każdym innym przypadku podzieliłbym wasze zastrzeżenia i wątpliwości, poruczniku — odezwał się przedstawiciel Urzędu. — A jednak major ma rację. Od pewnego czasu obserwujemy tego człowieka i zdołaliśmy uzyskać kilka nader cennych informacji. Jego kontakt z wywiadem francuskim zdaje się być pewny.

— Skoro tak, to w jakim celu? — Nie byłem jeszcze w pełni przekonany, czy to wszystko nie jest wynikiem zbyt pochopnych podejrzeń.

— Odnoszę wrażenie, że ty kojarzysz wywiad wyłącznie ze szpiegostwem — zwrócił się do mnie major. — Robota cicha, dyskretna, z ukrycia... Zgoda, tak jest na pewno, ale poza tym są również inne sfery działań. Ludzie z tej branży zajmują się nie tylko zbieraniem i przekazywaniem różnych materiałów. Od czasu do czasu zagraniczne placówki zlecają im inne zadania. Z tego, co już wiemy, Bryner miał werbować ludzi do jakiejś akcji. Przypuszczalnie on sam nie orientuje się jeszcze, do jakiej, ale takie zadanie otrzymał.

— I szuka chętnych wśród pospolitych bandziorów? — Nie mogłem się powstrzymać od zadania tego pytania.

— Żebyś wiedział — potwierdził przełożony. —

Szuka wśród różnych, nie unikając i takich. Najłatwiej kupić tego, kto stoi w kolizji z prawem, ukrywa się lub ma coś poważniejszego na sumieniu. Szantaż to wypróbowana broń, znana w wywiadzie od wieków.

Już nie próbowałem oponować, lecz jeszcze nie rozumiałem, do czego zmierza ta rozmowa. Nie byłem specjalistą w tych sprawach, dowodziłem plutonem w grupie operacyjnej, brałem udział w zasadzkach, wypadach, skrytych patrolach, pościgach i, jakże często, w otwartej walce. Żyłem w świecie napięcia i ryzyka, w ciągłym galopie, nie wnikając głębiej w zakulisowy mechanizm wydarzeń.

— Pozostaje mi tylko zgodzić się z tym, co tutaj usłyszałem — te słowa skierowałem do szefa. — Już wiem, kim jest Bryner, choć w moim przekonaniu kwalifikował się do kategorii groźnego bandyty. Okazało się, że ma jeszcze drugą twarz. Niech i tak będzie, ale co ja mam z tym wspólnego? Swoje przecież zrobiłem.

— Zrobiłeś — zgodził się major. — W tym punkcie należą ci się słowa uznania. Ale to nie koniec. Brynera trzeba będzie przewieźć do sąsiedniej miejscowości, w taki jednak sposób, żeby po drodze mógł prysnąć...

Na moment uniosłem brwi. Kpi czy mówi poważnie?

— Zbaraniałeś, jak widzę — ciągnął. — Więc powtarzam: musisz w dowolnym miejscu trasy stworzyć aresztowanemu możliwość ucieczki. Podumaj sam, jak to zrobić, przedstaw mi do jutra kilka propozycji do wyboru.

— Nic z tego nie rozumiem.

— Nie szkodzi — powiedział kapitan Kisielewski. — W odpowiednim czasie zrozumiecie wszystko. Na razie zależy nam tylko na wypuszczeniu Brynera...

— Z zachowaniem pozorów, że faktycznie udało mu się uciec — uzupełnił szef. — On sam musi w to uwierzyć. Datę i godzinę wyjazdu podam ci za kilka dni, do tego czasu pozostaniesz na miejscu. Chciałbyś jeszcze o coś zapytać?

— Nie, rozkaz to rozkaz.

— Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Wszystko oczywiście pozostaje między nami, o tym też musisz pamiętać.

Skinąłem głową, choć wydawało mi się, że niektóre fragmenty naszej poufnej rozmowy słyszy także Mirella, stukająca z przerwami na maszynie. Drzwi do sekretariatu były nie domknięte, a major bezwiednie podnosił głos. Nic w końcu niepokojącego, dziewczyna była etatowym pracownikiem naszej grupy, znała niejedną jej tajemnicę, prowadziła korespondencję wchodzącą i wychodzącą.

Nie wracaliśmy już do sprawy Brynera, choć rozmowa przeciągnęła się prawie do dwóch godzin. Najwięcej mówił kapitan Kisielewski, który raptem zapragnął się z nami podzielić wspomnieniami ze swojej służby. Pożegnaliśmy się po drugiej herbacie, zwracając ciasteczka Mirelli.

— Wołałbym coś bardziej konkretnego — powiedziałem jej, gdy major odprowadzał przedstawiciela Urzędu.

— Będziesz miał obiad w kasynie.

— Ale kolację zjem w barze.

— Nie zaprosiłbyś mnie na taką ucztę?

— Z przyjemnością, od dawna chciałem ci to zaproponować — odparłem mile zaskoczony.

— Szkoda, że tego nie zrobiłeś. O osiemnastej kończę służbę. Przyjdę po ciebie na górę. Czekaj na mnie.

Leżąc na łóżku zastanawiałem się, czemu zawdzięczam tak nagłą zmianę w zachowaniu Mirelli. Dotychczas kilkakrotnie próbowałem się z nią umówić, ale wystarczyło, abym napomknął o spotkaniu, zaraz gasiła mnie jakimś powiedzonkiem lub gestem, świadczącym, jak mało zainteresowania żywi dla mojej osoby. A dzisiaj sama wprosiła się na wyprawę do baru. Rozważałem dziesiątki możliwości, jednak nie udało mi się wpaść na najprostszą. Jeżeli bowiem dziewczyna mimo kilkumiesięcznych starań nie zauważy cię ani razu i nagle zmieni zdanie, to znaczy, że w twoim życiu coś się zmieniło, otrzymałeś jakąś szansę, o której być może jeszcze nie wiesz, a którą ona zwęszyła i chce z niej skorzystać. Nie wiedziałem, czy otrzymałem jakąś szansę i co nią ewentualnie może być oraz jaki interes może w tym wszystkim mieć Mirella. Zresztą było mi to obojętne. Ta dziewczyna rzuciła na mnie jakiś tajemny urok i nie mogłem się doczekać godziny umówionego spotkania.

Dziesięć minut przed wyznaczonym czasem przeniosłem swoje ciało z łóżka na krzesło i zamieniłem się w słuch. Wcześniej oczywiście przygotowałem wszystko, co potrzeba, do wyprawy. Moje zachowanie było naiwne. Przypominałem zakochanego po raz pierwszy w życiu szczeniaka. Wprawdzie wmawiałem sobie, że nie jestem zakochany i nie jestem sztubakiem, a jednak nie zrobiłem nic, aby wziąć się w garść. Wiedziałem jednak, że wystarczy jedno uderzenie w głowę, jedno mocne zdanie, aby sprowadzić mnie z chmur na ziemię. Czekałem, kto to uderzenie wykona.

Spóźniła się piętnaście minut. Wchodziła na górę delikatnie jak powietrze, więc nie usłyszałem, kiedy podeszła do drzwi. Dopiero energiczne pukanie wyrwało mnie z marzeń o kobiecych wdziękach, a pierwsze spojrzenie na dziewczynę wywołało przykre wrażenie. Mirella była wymalowana jak Apacz wyruszający na ścieżkę wojenną.

Wygląd dziewczyny zaskoczył mnie. Do tej pory nigdy nie widziałem na jej twarzy makijażu, który, co trzeba bezstronnie przyznać, nie był jej zupełnie potrzebny. Mimo wszystko uroda Mirelli wytrzymała ten gwałt na naturze, nie zdołała jej również popsuć suknia, będąca prawdopodobnie ostatnim krzykiem mody choć tego nie byłem już taki pewny, gdyż moja wiedza w tej dziedzinie była przerażająco uboga.

Weszła do pokoju, rozejrzała się uważnie i chyba doceniła moje wysiłki mające na celu doprowadzenie prywatnej kwatery do stanu różniącego się znacznie od tego, co zastała uprzednio. Wstałem, aby ją przywitać, ale nie ruszyłem się z miejsca. Podeszła bliżej, stanęła pół kroku ode mnie i zajrzała mi w oczy.

— Co to, nie pocałujesz mnie nawet? — zapytała, muskając wargami mój policzek.

Pocałowałem ją delikatnie, filantropijnie. Wydawała się być z tego bardzo zadowolona, co uradowało mnie nieco więcej niż jej makijaż.

— Przepraszam za spóźnienie, ale miałam kilka pilnych spraw do załatwienia. — To wyjaśnienie musiało mi wystarczyć.

— Cieszę się, że przyszłaś.

— Dobrze ci w tym garniturze — pochwaliła mój nabytek sprzed dwu lat. — Musiał kosztować majątek.

Ciuchy nie były moim ulubionym tematem, więc nie skomentowałem tej niewątpliwie grzecznościowej uwagi.

— Idziemy? — zapytałem.

— Dlaczego nie przeniesiesz się na prywatną kwaterę? — niespodziewanie zmieniła temat. — To mniej krępujące.

— Po co? Dobrze mi tu. Wszędzie mam blisko, zawsze jestem pod ręką.

— Tak, zawsze jesteś pod ręką, gdy trzeba nadstawiać karku. Lubisz awantury, prawda?

— Bawią mnie.

— Nie myślisz o przyszłości?

— Ani trochę. Może kiedyś pomyślę, na razie nie mam ochoty na myślenie.

— A na co masz ochotę?

W tej sytuacji było to prowokujące pytanie. Mirella należała do tak atrakcyjnych dziewcząt, że musiała znać na nie odpowiedź. Po raz pierwszy tego dnia jakiś dzwonek ostrzegawczy załomotał pod moją czaszką, pobudzając śpiące do tej pory szare komórki do intensywniejszego działania. W jednej chwili zrozumiałem, że goszcząca w moim pokoju kobieta nie jest słabą, głupią i uległą gąską, dającą się prowadzić za ramię, i nie damsko-męskie figle były celem jej wizyty. Nie przypuszczałem też, aby chciała po prostu się rozerwać lub pójść do lokalu na mój koszt. Miała tylu adoratorów, że nie musiała wybierać mnie.

Co zatem kryło się za tą wizytą, jaki był jej cel? Czy sama zdecydowała się na ten krok, czy też ktoś nią kierował, żeby w ten sposób, drogą pośrednią, coś uzyskać, sprawdzić bądź wykluczyć. Rozmowa z szefem i kapitanem z Urzędu stała się dla mnie dzwonkiem alarmowym. Po raz pierwszy bezpośrednio zetknąłem się z wywiadem i odniosłem wrażenie, że ze strony tej „firmy” mogę oczekiwać różnych niespodzianek. Do tej pory wiedziałem, kto jest moim przeciwnikiem, teraz nie miałem już takiego rozeznania. Czyżby Mirella miała z tym wszystkim jakiś związek? A może to tylko moja wyobraźnia podrzuca takie pomysły, może kobiecy kaprys spowodował, że raptem zapragnęła spędzić ze mną wieczór. A może po prostu chciała mnie pocieszyć po śmierci przyjaciela?

— Co cię tak zamurowało? Nie poprosisz damy, żeby usiadła — przypomniała o swojej obecności dziewczyna.

— Och, przepraszam cię bardzo, proszę siadaj — uprzejmie podsunąłem krzesło. — Zaraz zrobię coś do picia.

Chwilę jeszcze stała niezdecydowana, jakby zastanawiała się nad niezwykle ważną sprawą, wreszcie przysunęła krzesło do stołu i usiadła na łóżku. Założyła przy tym nogę na nogę w taki sposób, aby było widać tylko to, co u dobrze wychowanej panienki powinno być widać. Pomijając fakt, że dobrze wychowane panienki nie odwiedzają samotnych mężczyzn w prywatnych pokojach i nie siadają bez zaproszenia na łóżku, nie można jej było nic zarzucić. Ale mimo to wyjaśniła:

— Przepraszam cię, ale jeżeli nie sprawi ci to różnicy, wolę siedzieć na łóżku. Mam dosyć krzesła. Spędziłam na nim dziesięć bitych godzin.

— Nie przejmuj się drobnostkami — próbowałem

rozwiać jej skrupuły, których w gruncie rzeczy nie miała. — Jeśli ja mam do wyboru łóżko i krzesło, nie muszę się długo zastanawiać, na co się zdecydować.

— Zenku, chciałabym, abyś mnie dobrze zrozumiał. Nie jestem taka, jak myślisz.

— Jeżeli to prawda, to powinienem teraz usiąść koło ciebie.

— Naprawdę zachowuję się tak skandalicznie?

— Od kiedy to dotknięcie przez kobietę łóżka nazywa się skandalem?

— W pewnych okolicznościach można to właśnie tak traktować.

— Umówmy się, że to akurat nie są te okoliczności. Cały czas mam wrażenie, że coś cię gnębi. Mów, siostro, postaram się słuchać z uwagą, choć przyznam, przyjdzie mi to z największym trudem. Jesteś taka śliczna.

— Dziękuję ci, Zenku.

Mirella wstała z łóżka, podeszła do mnie i pocałowała w drugi policzek. Teraz już usiadła na krześle.

Jeżeli tak dalej pójdzie, będę najbardziej obcałowywanym człowiekiem w naszej grupie — pomyślałem. Niestety, nie były to pocałunki, za jakimi tęskni mężczyzna, który przed kilkunastoma godzinami wrócił z niebezpiecznej wyprawy i nie wie, jak długo będzie mógł cieszyć się sytuacją, w której może robić rzeczy normalne dla milionów ludzi na świecie. Nie powiedziałem jednak tego mojej towarzyszce, nie powiedziałem w ogóle nic, aby nie ułatwiać jej zadania. Zrozumiałem bowiem, że jest niezłą aktorką i gra zupełnie dobrze. Bawiłem się nieźle i chciałem sprawdzić, jak daleko pociągnie swoją rolę bez suflera. Co prawda na razie nie miałem pojęcia, kto jest suflerem, a kto dyrygentem, ale byłem pewny, że prędzej czy później muszę się tego dowiedzieć. Bez końca nie mogliśmy rozmawiać o niczym, czekałem więc na jej pytania, nie zdradzając wyostrzonej uwagi. Jeśli rzeczywiście ta wycieczka do baru miała być tylko pretekstem ułatwiającym swobodniejszą rozmowę, należało liczyć się z tym, że dopiero później wyłoży swoje karty.

— Cieszę się, że nie usiłujesz wykorzystać okazji — przerwała milczenie Mirella.

— Sądzisz, że to by coś dało?

— Sądzę, że nie.

— Więc twoja radość nie jest prawdziwa.

— Dobrze mi z tobą — zmieniła temat rozmowy, która przybierała niezbyt korzystny dla niej obrót.

Już zorientowałem się nieco w prowadzonej przez Mirellę grze i widziałem, że nie może się zdecydować, jakie wykonać posunięcie. Postanowiłem przyspieszyć tempo akcji.

— Mieliśmy iść do baru — przypomniałem.

— Ach tak, prawda. No to cóż, chodźmy.

Pora była odpowiednia. Przed wejściem do jedynego w pobliżu lokalu piał już pierwszy pijak. „O mój rozmarynie rozwijaj się — leciało do wesoło mrugających gwiazd. Wchodząc do pomieszczenia dziewczyna przytuliła się do mnie, co mogło zrobić dobre wrażenie na stałych bywalcach baru. Przychodziłem tu zawsze sam, teraz mogli powiedzieć: „Góral poderwał niezłą babkę”. Byłem raczej pewny, że z nikim tu jeszcze nie balowała. Odwiedzała lokale w Śródmieściu, droższe i lepszej kategorii, do których ja miałem za daleko.

Znajomy kelner znalazł nam wolny stolik, a zaprzyjaźniona orkiestra, jak zwykle po moim wejściu, zagrała szybkiego marsza. Poprosiliśmy kawę, ciastka i po lampce wina, co niebywale zgorszyło kelnera, którego zdążyłem już przyzwyczaić do innych zamówień.

Tak jak przewidywałem, nasze wejście zrobiło wrażenie. Moja towarzyszka mogła czuć się w pełni usatysfakcjonowana. Była na oczach wszystkich. Mężczyźni rozbierali ją wzrokiem, a kobiety obrzucały nienawistnymi spojrzeniami. Wewnątrz było zresztą sporo znajomych z naszej grupy, toteż wkrótce przed zajmowanym przez nas stolikiem utworzyła się kolejka chętnych do tańca. Mirellę wprost rozrywano, a ona szalejąc na parkiecie czuła się jak ryba w wodzie. Mnie nikt nie prosił, mimo że od czasu do czasu znajomi muzycy grali białe tango, aby mi dać szansę. Wreszcie nie wytrzymałem i ruszyłem w kierunku barku.

— Witam, poruczniku. Jesteście w towarzystwie — powiedział jakiś mężczyzna, zatrzymując mnie przy parkiecie. Ku swemu zaskoczeniu poznałem kapitana Kisielewskiego, który w tym podrzędnym lokalu prezentował się znacznie korzystniej niż w kancelarii majora.

— W bardzo miłym towarzystwie — przyznałem. — A kapitan co tutaj robi? — zagadnąłem, choć pytanie nie należało do taktownych.

— Po prostu jestem, chciałem zobaczyć, jak wyglądają wieczorki w tym barze — odpowiedział. — A wam radzę nie zostawiać dziewczyny samotnie.

Uśmiechnął się, klepnął mnie w ramię i wrócił do swego stolika pod oknem. Dostrzegłem tam trzech mężczyzn, których twarze nic mi nie mówiły. Czy mógł to być zwykły zbieg okoliczności, że akurat tego dnia, po takiej rozmowie u szefa, Kisielewski pojawił się w barze, w którym nigdy wcześniej go nie spotkałem? Nie znaliśmy się wprawdzie, ale zapamiętałbym go na pewno.

Orkiestra na podium grała modne tango, parkiet śpiewał opuszczając połowę tonów, z barku dochodził wesoły śmiech, a mnie nagle ogarnęła fatalna chandra. Zatęskniłem za lasem, pościgami, potyczkami, gęstym życiem. Wracała Mirella odprowadzana przez pewnego podporucznika, któremu mało było względów, jakimi hojnie obdarzała go radiotelegrafistka z naszej grupy, i widać teraz zwęszył możliwość nowego łupu. Rozmawiali o czymś jakby z ożywieniem, oficer kreślił ręką jakąś figurę geometryczną i z potoku słów wyłowiłem dwukrotnie powtórzoną nazwę Elbląg, skądinąd dobrze mi znaną. Właśnie do tego miasta skierowano część naszej grupy z zadaniem ochrony pewnego obiektu, który produkował łopatki do silników turbinowych, przeznaczonych dla przemysłu stoczniowego. Wysoka jakość wyrobu sprawiła, że w całości szedł na eksport, czyniąc konkurencję podobnej wytwórni we Francji, o czym fachowcy dobrze wiedzieli. Sam nie byłem w stanie pojąć, dlaczego przypomniałem sobie o tym wszystkim, gdy podporucznik podsuwał krzesło pragnącej odpocząć Mirelli. Dostrzegła moją zadumaną minę i zareagowała po kobiecemu, czyniąc mi zarzuty, że nie poświęcam jej należytej uwagi.

— Ani razu nie poprosiłeś mnie do tańca — zaczęła z pretensją w głosie.

— Nie mam tu spluwy, a bez tego moje szanse dopchania się do twojej ręki są mizerne. Nie wytrzymuję konkurencji.

— Zdawało mi się, że wolisz karabin od pistoletu, dlaczego?

— Masz o mnie zadziwiające informacje.

— To nie jest odpowiedź.

— Czy my rzeczywiście rozmawiamy, o właściwych sprawach.

— Masz rację. Co proponujesz?

— Dobrze się czujesz w tym barze, masz powodzenie...

— Prawdę mówiąc, nie bardzo. Więc co?

— Gdyby to była normalna sytuacja...

— A nie jest? — przerwała mi.

Nie odpowiedziałem na pytanie, wołałem dokończyć przerwaną myśl.

— A ty moją dziewczyną, wiedziałbym, co robić.

— Nie jesteś oryginalny. Chata, łóżko, to nie dla mnie. Za szybkie tempo.

— W takich czasach żyjemy, człowiek ma mało czasu na uczucie.

— Nawet w czasie wojny ludzie mieli czas na prawdziwą miłość — zaprotestowała.

— Nie ma już wojny, a mój przyjaciel nie żyje.

— Nie myśl o tym; Nie chcę, abyś był smutny. Umówmy się, że to mój wieczór.

— Zgoda, umówmy się. Czy mogę mieć nadzieję, że kiedyś przyjdzie kolej na mój?

— Możesz — pogłaskała mnie delikatnie po twarzy.

— W takim razie prowadź, wodzu, podejmuj decyzje. Oddaję się pod twoje rozkazy.

Próbowała ratować to, co było już nie do uratowania, próbowała dalej stwarzać pozory, że przyszliśmy do lokalu wyłącznie dla siebie. Na razie nie przeszkadzało mi to specjalnie. Zawsze mogłem wstać, pożegnać się i odejść do swojego pokoju, aby popatrzeć na puste łóżko przyjaciela, który już nigdy się na nim nie położy. Nie chciałem jednak robić tego przedwcześnie, intrygował mnie dalszy bieg tej gry, bo nabierałem coraz większego przekonania, że Mirella do czegoś zmierza.

— Mam w domu butelkę dobrego koniaku, francuskiego — powiedziała znienacka. — Prezent od jednego z naszych interesantów.

— I chcesz mnie nim poczęstować? — zapytałem.

— Taki miałam zamiar — uśmiechnęła się kokieteryjnie.

— Nie mam nic przeciwko temu. Na pewno koniak, w dodatku francuski, jest znacznie lepszym napojem niż to, co tutaj dają. Nie lubię wina, boli mnie potem głowa.

— To chodźmy, zapraszam cię.

Nie ruszyła się jednak z miejsca, a ja znowu pomyślałem, że dzisiaj nic nie może się obejść bez Francuzów. Czy ich nie za dużo przypadkiem jak na jeden dzień? Agent werbujący opryszków, prawdopodobnie do mokrej roboty, któremu mam ułatwić ucieczkę, zakład w Elblągu będący solą w oku francuskiej wytwórni, a teraz koniak. Jak na mój gust stanowczo za dużo zebrało się spraw związanych z tym krajem. Dla mnie by wystarczył sam koniak, nie mówiąc już o towarzystwie takiej dziewczyny. Popatrzyłem wyczekująco na siedzącą obok mnie kobietę. Sprawiała wrażenie, jakby chciała mi coś powiedzieć. Próbowała nawet mówić, ale były to strzępy zdań, zawieszone w próżni ogólniki bez logicznej więzi. Wiedziała, że to nieoczekiwane zaproszenie na koniak może być odebrane przeze mnie jednoznacznie. Gdybyśmy od początku drążyli ten temat, widziałbym nawet możliwość takiego finału. Ale w sytuacji, jaka się wytworzyła, nie miałem złudzeń. Przeczuwałem, że prawdopodobnie tam, we własnym mieszkaniu, odsłoni drugą twarz, sama bądź w obecności kogoś trzeciego. Mogłem oczywiście machnąć ręką na koniak, odprowadzić dziewczynę pod dom i pożegnać się, ale ciekawość już brała górę. Cóż mogło mi grozić? Nie byłem ułomkiem.

 

Początek gry

 

Spojrzałem na Mirellę. Miała w sobie coś dzikiego i radosnego. Ująłem jej rękę. Była chłodna i miękka w dotyku. Całując lekko czubki jej palców, powiedziałem:

— Nie wypada, aby czekał.

— Kto?

— Koniak — udałem, że nic nie rozumiem.

Przepychając się do szatni, znowu otarłem się o kapitana z Urzędu. Sprawiał wrażenie, jakby bardzo cierpiał z tego powodu, że wychodzę, ale nie powiedział ani słowa. W drzwiach minęliśmy spóźnioną grupę, złaknioną muzyki i innej barowej rozrywki. W otoczeniu licznych wielbicieli do lokalu wkraczała druga dziewczyna z naszej grupy, radiotelegrafistka Jola. Wieczory wolne od zajęć trafiały nam się bardzo rzadko, nie częściej niż raz na kwartał, nic więc dziwnego, że wszyscy chcieli je wykorzystać do maksimum. Mirella, spostrzegłszy koleżankę, skoczyła ku niej i zaczęła ją ściskać i całować. Postronni obserwatorzy mogliby odnieść wrażenie, że przyjaciółki nie widziały się od rozpoczęcia wojny. Ale w tym miejscu postronnych obserwatorów nie było, wszyscy znali się i wiedzieli, że dziewczyny rozstały się zaledwie trzy godziny temu.

Przyglądałem się Joli. Wyglądała ładnie i zdrowo. Wprawdzie słońce i deszcz, na których stale przebywała, zniszczyły jej nieco cerę, ale twarz bez zmarszczek, zadarty nos i zawsze wesołe oczy sprawiały niezwykle sympatyczne wrażenie. Sylwetkę miała młodzieńczą i niewątpliwie stanowiła ozdobę każdego towarzystwa. Jednak ani przez chwilę nie żałowałem, że nie zająłem miejsca w kolejce starających się o jej względy. Jola była stanowczo za dobra dla takiego starego ponuraka, jakim stawałem się powoli. Tak, ta dziewczyna zasługiwała na kogoś znacznie lepszego. Tylko czy w jej, obecnym towarzystwie naprawdę byli lepsi.

Nie podejmowałem się rozwiązać tego problemu. Tym bardziej że dziewczyny zakończyły demonstrowanie czułości i musiałem zatroszczyć się o tę, z którą spędzałem wieczór. Rozejrzałem się za taksówką, chociaż wiedziałem, że w tych stronach i o tej porze można ją złapać tylko cudem. I cud się zdarzył. Ledwo machnąłem ręką, dostrzegłszy zbliżające się w naszym kierunku dwa światła, a już u naszych stóp zatrzymała się pamiętająca przedwojenne czasy dekawka. Dopiero w samochodzie zorientowałem się, że nie znam adresu mojej towarzyszki. Wyczuła to, bo była opiekuńcza i domyślna, i uprzedzając pytanie kierowcy poinformowała:

— Dworcowa dwanaście.

Gdy szofer ruszył, Mirella przytuliła się do mnie. Obejmując ją czułem, jak zadrżała. Nie przypuszczałem, aby to była typowa reakcja kobiety znajdującej się w towarzystwie mężczyzny. Nachyliłem się nad jej twarzą, aby ukraść buziaka. Nie zdążyłem. Za długo się do tego przymierzałem. Kierowca zatrzymał wóz i zapalił światło. Byliśmy na miejscu. Zapłaciłem.

— Sama mieszkasz? — zapytałem, wchodząc do bramy.

— Sama.

— Będziemy sami?

— Zobaczymy.

— Nie jesteś zbyt rozmowna.

— Boli mnie ząb — skłamała.

— I chcesz, abym ci go wyrwał?

Uśmiechnęła się i zdążyłem wykonać zamiar powzięty w taksówce. Rozczarowałem się, jej wargi nie odwzajemniły pocałunku, a w oczach czaił się strach.

— Chyba się mnie nie boisz? — zapytałem.

— Och nie, głuptasie. Chodź już. — Wzięła mnie za rękę i pociągnęła za sobą.

Po stromych, drewnianych, trzeszczących przy każdym kroku schodach weszliśmy na trzecie piętro.

Długo szukała klucza w torebce, a potem jeszcze dłużej manipulowała przy zamku. Z przyzwyczajenia oparłem się plecami o ścianę i obserwowałem przedpole. Na dziewczynę nie zwracałem uwagi, a przecież powinienem był zainteresować się tymi manewrami wykonywanymi przy drzwiach. Przedpole było czyste, ale wgląd w nie niezbyt rozległy, nastawiłem więc ucho, chcąc złowić odgłos kroków, jeżeli ktoś próbowałby mnie zaskoczyć. Nie usłyszałem nic. W dziwnie wcześnie uśpionym budynku panował spokój.

— Proszę, wejdź — powiedziała Mirella uporawszy się z zamkami.

Przez ułamek sekundy wahałem się, czy zrobić krok do ciemnego pokoju. Gdy go uczyniłem, usłyszałem za sobą cichy, rozkazujący szept:

— Jeszcze krok do przodu i nie ruszaj się.

Człowiek, który stał za mną, mówił cicho, ale ja wiedziałem, że nie ze względu na natężenie głosu powinienem go posłuchać. Wykonałem polecenie i w tym samym momencie usłyszałem trzask zamykanych drzwi i zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. Ktoś zapalił światło i poprosił mnie o podniesienie rąk do góry i oparcie ich o ścianę. Humanitarny postępek, nie zdrętwieją zbyt szybko — pomyślałem z sympatią o nieznajomym, który zadbał o moją kondycję. Teraz zrozumiałem, że manewry Mirelli z otwieraniem zamków były celowe. Miały dać czas oczekującemu na przygotowanie się i zajęcie wygodnej pozycji za drzwiami.

Czyjeś ręce przeszukały mnie dokładnie. Szybkie, pewne ruchy znamionowały fachowca. Wszystko odbywało się w całkowitym milczeniu i nie mogłem się zorientować, czy tamten jest sam, czy też oczekiwała mnie cała zgraja.

— W porządku, możesz opuścić ręce — usłyszałem. — Ale nie radzę próbować żadnych sztuczek.

Nie było sensu odpowiadać, nie wątpiłem już, że mam do czynienia z zawodowcem, który dobrze wszystko rozważył i, być może, tylko czeka, aby dać mi nauczkę za niegrzeczne zachowanie. Odwróciłem się. Zobaczyłem średniego wzrostu mężczyznę o rękach tak długich, że zwisające dłonie sięgały mu prawie kolan. Jego bary były szerokie jak trzydrzwiowa szafa i już na pierwszy rzut oka można było poznać, że gdyby mu na tym zależało, mógłby w ciągu doby wykarczować samotnie hektar lasu lub rozładować węgiel z sześćdziesięciowagonowego pociągu. Fioletowa kwadratowa twarz i chłodne, mętne, przymrużone oczy, ukryte na grubymi szkłami krótkowidza, wywoływały mimowolne zaniepokojenie.

— Zaproś pana do pokoju i podaj coś do picia — polecił dziewczynie.

Nie dałem się dwa razy prosić.

Pokój mógł mieć dwadzieścia metrów, a jego urządzenie świadczyło o dobrym guście gospodyni, którą niewątpliwie była Mirella. To na pewno było jej mieszkanie, bo przecież nie ryzykowałaby zaproszenia mnie na obcy grunt, nie wiedząc, czy nie sprawdziłem uprzednio, gdzie mieszka. Nie mogła przypuszczać, że okażę się tak nieostrożny. A zatem nic strasznego nie mogło mi grozić. Przecież oni nie wiedzą, czy nie zostawiłem dyżurnemu informacji, gdzie się wybieram — był to obowiązek, którego niestety nie dopełniłem. Ponadto widziano mnie, gdy wychodziłem z baru w towarzystwie dziewczyny — pocieszałem się.

Mimo wszystko były to teoretyczne rozważania nad bezpieczeństwem, którego sobie wcześniej nie zapewniłem, a tym samym oddałem się całkowicie w ręce człowieka, czującego się w tym mieszkaniu jak u siebie w domu. A może on był u siebie? Obojętnie, co postanowiono w stosunku do mojej osoby — pomyślałem, dobrze by było spróbować zaprzyjaźnić się z facetem, który wykazywał tyle delikatności w postępowaniu ze swoim gościem. Doceniłem jego subtelność. Przecież ktoś inny, znajdujący się na jego miejscu, mógłby po prostu palnąć czymś ciężkim w moją głowę, a dopiero później by sprawdził, czy nie mam przy sobie pistoletu. Starając się nadać przyjemne brzmienie swemu głosowi, zapytałem:

— Zawsze przyjmujesz przyjaciół i gości w taki sposób?

— Nie mam żadnych gości ani przyjaciół, przynajmniej w tym ponurym mieście. Mam tu tylko wrogów i muszę być ostrożny. Przepraszam cię, jeżeli sprawiłem ci przykrość.

— Nie mam o to pretensji. Mogłeś sprawę załatwić prościej, mogło mnie zaboleć.

— Mogło — przyznał.

Mimo starań z mojej strony gość, a raczej gospodarz, nie dał się wciągnąć w rozmowę. Mówił mało, ale prawdopodobnie miał do powiedzenia rzeczy ważkie. Chciałem, aby wydusił je jak najprędzej. Jemu jednak najwidoczniej się nie spieszyło.

— Wybacz, nie przedstawiłem ci się — powiedziałem wstając i robiąc kilka kroków w jego stronę.

— Siadaj — osadził mnie na miejscu głosem, którego lepiej było posłuchać.

Po tej nieudanej próbie nawiązania kontaktu postanowiłem milczeć choćby całą noc.

Mirella przyniosła stertę kanapek, butelkę perły, herbatę i puste szklanki. Postawiła to wszystko na stole i wyszła. Siedzący przede mną mężczyzna wziął flaszkę, odbił ją jednym uderzeniem dłoni i nalał mi porcję, po wypiciu której chodziłbym po ścianie. Jego porcja Wcale nie była mniejsza. Nie zachęcał mnie, nie zapraszał, tylko przechylił w tył głowę, otworzył usta i wlał płyn do gardła. Nie poszedłem w jego ślady, choć pociągnąłem spory łyk. Zagryźliśmy.

— Dziwi cię to — zapytał niespodziewanie, wskazując na butelkę.

A ja już myślałem, że nie lubi nocnych rozmów i będziemy tak w milczeniu oczekiwali ranka. Sądząc po zapasach znajdujących się na stole; było to możliwe. Postanowiłem mu odpłacić pięknym za nadobne.

— Co? To? — Wskazałem na puste szklanki.

— Nie strugaj wariata, chodzi o zaproszenie.

— Nie dziwi. Mnie w ogóle nic nie dziwi.

— Co chcesz wiedzieć? Bo chyba chcesz się czegoś dowiedzieć?

— Mam ci pytania opracować na piśmie? — zakpiłem. — Przecież nie ja cię zapraszałem. Ściągnąłeś mnie tu, przetrząsnąłeś moje kieszenie, przypuszczam więc, że wiesz, kim jestem i co robię.

— Wiem, chcę z tobą porozmawiać.

— Kiedy ja mam ochotę na rozmowę, mówię, co mam do powiedzenia.

— Lub wysyłasz wezwanie albo swoich chłopców — uzupełnił.

— Czasem nawet idę sam, ale tylko do drani lub podejrzanych, co często na jedno wychodzi. Nigdy jednak nie podstawiam dziewczyny.

Przez moment zastanawiałem się, czy nie spróbować uwolnić się od jego towarzystwa. Mogłem wziąć butelkę, zacząć dolewać do szklanek i w pewnym momencie rozbić ją na jego głowie. Po takim zabiegu nie zdołałby kiwnąć palcem, aby mnie zatrzymać, a dziewczyna nie była groźna. Poza tym nie wiedziałem, czy w mieszkaniu nie ma więcej osób. Z drugiej strony, opuszczając w ten sposób lokal, pewnie już nigdy bym się nie dowiedział, czego ten człowiek ode mnie chce. Skoro, Zeniu, zdecydowałeś się powiedzieć „a”, musisz powiedzieć „b” — przekonywałem siebie w duchu. Mój towarzysz odgadł moje myśli.

Nie myśl o ucieczce. Mam broń i zapewniam cię że umiem się nią posługiwać. Mirelle też ma niezłą pukawkę i zawsze trafia w to, co chce.

— A więc to tak?

— Ano tak — zgodził się bez przekonania. — Muszę dbać o swoje bezpieczeństwo. Swoje i dziewczyny.

— Nic ci z tego nie przyjdzie — powiedziałem. — prędzej czy później dostaną cię, nawet jeżeli mnie zlikwidujesz.

— Kto mówi o likwidowaniu ciebie. Powiedziałem tylko, że jestem przygotowany na najgorsze. Chciałem, abyś o tym wiedział i nie robił głupstw.

— No dobrze, niech tak będzie. Ale słuchaj, przyjacielu, obierz sobie jakieś imię, skoro zapomnieli ci go dać przy chrzcie. Ciężko rozmawiać z panem nikim.

— Możesz przyjąć, że nazywam się Fryderyk Kowalski. Dla ciebie niech będzie Fred.

Trąciliśmy się szkłem. Fred wypił wszystko, ja pociągnąłem mały łyk.

— Możesz się nie oszczędzać — powiedział. — Mam mocny łeb, tak czy inaczej padniesz pierwszy.

— To może byśmy najpierw przystąpili do interesów. Bo masz do mnie jakiś interes, prawda? Chcę cię uprzedzić, że ja z każdym kieliszkiem tracę wrodzoną inteligencję, czuję do siebie wstręt i niesmak, tracę ochotę do życia. Dzisiaj to pewnie nastąpi szybciej niż zwykle, bo nie jestem w formie. Wczoraj zabito mojego przyjaciela.

— Wiem, ale to nie było zamierzone.

— Masz w tym udział?

— Nie, ale znam sprawę. Przypadkowo nadepnęliście nam na odcisk.

Nie sądziłem, aby zechciał odpowiadać na dalsze pytania; nie po to mnie przecież tu ściągnięto, milczałem więc.

— Mam dla ciebie pracę — usłyszałem po chwili.

— Jeżeli jej nie przyjmę?

— Po co rozmawiać o przykrych sprawach.

— Chodzi o współpracę?

— Domyślny jesteś.

— Z kim?

— Z Francuzami.

— O co chodzi?

— Chcemy wiedzieć, co w najbliższym czasie będziecie robić. Potrzebne nam szybkie i dokładne informacje o planowanych przez was akcjach.

Dużo ode mnie wymagasz, a przy tym przeceniasz moje możliwości. Nie wiem przecież wszystkiego. Nie zawsze uczestniczę w planowaniu.

— To nie jest dużo. I tak sporo wiemy o waszej działalności.

— Mirella? — Potwierdził skinieniem głowy. — To po co jeszcze ja? Do czego jestem potrzebny? Ona wie więcej ode mnie, wszystkie informacje przechodzą przez jej ręce. Przewidujesz kłopoty? — zainteresowałem się.

Nie zaprzeczył, ale i nie potwierdził. Mówił tylko to, co chciał powiedzieć, i ani słowa więcej. W miarę jak pił Jego wypowiedzi stawały się precyzyjniejsze i groźniejsze.

A jeżeli odmówię?

— Nie sądzę, abyś to zrobił. Wyglądasz na rozsądnego. Nie przekroczyłeś jeszcze czterdziestki i chyba nie spieszno ci do piachu. Tak, czterdziestka to piękny wiek. Warto go dożyć.

— Mogę się zgodzić, a potem sypnąć.

— Zabezpieczyliśmy się. Gdybyś sypnął, pierwszy wpadniesz. Potem może Mirelle, jeżeli nie zdąży zwiać.

— Ja? A to jakim cudem?

— Mamy swoje sposoby. Szybko się okaże, że od dawna współpracowałeś z nami, że kolega, ten zabity, cię rozszyfrował i ty go kropnąłeś. Ty go kropnąłeś — powtórzył z naciskiem — a nie ten niewinnie zatrzymany.

— A gdy się zgodzę? Co z tego będę miał?

— Pomożemy ci osiągnąć sukcesy. Nadzwyczajne sukcesy. Już teraz mamy dla ciebie niezły kąsek. Możesz za to dostać blaszkę lub awans.

— Co to za kąsek?

— Wszystko w odpowiednim czasie. A więc zgadzasz się?

Musiałem odpowiedzieć natychmiast. W tej profesji nie było zwyczaju dawania czasu na rozważenie propozycji. Zgoda pociągała za sobą konieczność udzielenia natychmiastowych informacji stanowiących tajemnicę wojskową. A ja nie miałem możliwości skonsultowania ich zakresu, nie mogłem też wymyślić nic na własną rękę, bo każde moje słowo mogło być natychmiast zweryfikowane przez Mirellę. Nie wątpiłem jednak, że przełożeni zaakceptują moją zgodę. Tylko do kogo się zgłosić, aby tę akceptację uzyskać. Skąd mogę wiedzieć, czy Francuzi mają tylko jednego człowieka w naszej grupie? Skoro jest w niej Mirella, z powodzeniem mogą być i inni, chociażby Jola lub ten podporucznik tak bardzo z Mirellą zaprzyjaźniony. O innych ludziach, stojących znacznie wyżej, nie chciałem nawet myśleć. Jeżeli Jola macza palce w szpiegowskiej robocie, to każda moja decyzja zwrócenia się do przełożonych musi się dla mnie źle skończyć. Przecież obojętnie komu zameldowałbym o współpracy z wywiadem, to poinformowany przekazałby te dane wyżej. I to poprzez Jolę. Ona ma dostęp do najtajniejszych informacji. A może nie? Przecież korespondencja ściśle tajna jest szyfrowana i nigdy nie robi tego dziewczyna, a specjalny szyfrant. Ale jaką mam gwarancję, że Francuzi nie dysponują również naszym szyfrem?

Tak więc, początkowo, zdawałoby się, prosta sprawa zaczynała się coraz bardziej komplikować. Do kolekcji błędów, jakie popełniłem w ostatnim czasie, doszedł ten największy, mimo podejrzeń, że pcham się w jakąś brudną sprawę, z nikim nie podzieliłem się swymi spostrzeżeniami. A miałem doskonałą okazję, aby to uczynić. Sam los ją stworzył zderzając mnie dwukrotnie w barze z kapitanem z Urzędu. Czy rzeczywiście jednak był to los? A może ktoś tym losem wyraźnie sterował? Jeśli tak, to niezwłocznie powinienem wyrazić zgodę na współpracę z wywiadem i okazać radość z powodu uzyskania tak potężnego sojusznika w zdobywaniu kolejnych medali i awansów. Jednego Francuzi przynajmniej nie wiedzieli o mnie. Te zaszczyty, wyrażające się w formie krzyży, medali, odznaczeń, belek i gwiazdek, były mi zupełnie obojętne. Nosiłem mundur i starałem się dobrze wykonywać swoje żołnierskie obowiązki nie dlatego, żeby osiągnąć kolejne stopnie i stanowiska, ale z tego względu, że polubiłem swoje zajęcie i widziałem w nim sens. Cóż, bywają tacy faceci, i ja właśnie należałem do tego grona. Rzecz jasna, nie zamierzałem o tym mówić Fredowi. Powiedziałem mu zupełnie co innego. Powiedziałem po prostu:

— Zgadzam się.

— Mirelle! — Fred po raz pierwszy podniósł głos, chcąc, aby usłyszała go czekająca prawdopodobnie w sąsiednim pokoju dziewczyna. — Przynieś papier i pióro — polecił, gdy stanęła w drzwiach.

Po chwili Mirella położyła przede mną blok listowy, pióro i atrament.

— Nie chcesz chyba, abym napisał testament? — zapytałem Freda, gdyż perła zaczęła robić prawdziwe spustoszenie w moim mózgu. Wiedziałem, że nie mogę już pić, jeśli nie chcę, aby wyniesiono mnie stąd na noszach.

— Napisz zobowiązanie o współpracy z wywiadem — zażądał.

— Co mam napisać? Macie chyba jakiś ustalony tekst? Nie chciałbym poprawiać znawców. — Zacinałem się i celowo plątałem słowa. Chciałem, aby mi uwierzył, że wódka naprawdę bierze mnie znacznie szybciej niż jego.

— Ja, zdrowy na ciele i umyśle, zobowiązuję, się do dobrowolnej współpracy z wywiadem francuskim — dyktował, sprawdzając, czy piszę to, co trzeba. — Fakt współpracy zachowam w tajemnicy.

— Gotowe. — Podsunąłem mu pismo.

— Podpisz. Imię i nazwisko. Pseudonim. Możesz go wybrać.

Zrobiłem, co kazał. Moje pismo przypominało wykres sejsmografu rejestrującego trzęsienia ziemi o średnim natężeniu, choć nie miałem pewności, czy człowiek pijany powinien zapominać o ortografii. Że może zapomnieć o dobrym wychowaniu, to wiedziałem na pewno i postanowiłem z tego skorzystać, aby sprawdzić, jak zachowają się mili gospodarze i do jakiego stopnia gotowi są tolerować moje pijackie swawole. Na pierwszy ogień postanowiłem wziąć Mirellę. Podałem pismo Fredowi i czatowałem, kiedy dziewczyna zbliży się do mnie, aby zabrać blok i przybory do pisania. Gdy to uczyniła, objąłem ją za biodra i przyciągnąłem do siebie. Nie spodziewająca się niczego, wylądowała na moich kolanach. Moje ręce poszły w ruch. Lewa ruszyła w górę, w kierunku piersi, a prawa atakowała dolne partie agentki. Alkohol i konieczność udawania bardziej pijanego, niż byłem, sprawiły, że moja akcja została sparaliżowana w zarodku, i to nawet bez interwencji Freda. Dziewczyna dość łatwo wyswobodziła się z objęć, odeszła kilka kroków i zaczęła płakać.

— Popatrz, co zrobiłeś — wyrzucał mi Fred. — Doprowadziłeś ją do płaczu.

— To nic. Przypomni sobie, że jest człowiekiem — tłumaczyłem czkając.

W pewnym momencie zatkałem usta ręką, zerwałem się gwałtownie z krzesła, zatoczyłem na ścianę i wypadłem do przedpokoju. Fred wykazał zadziwiający refleks. W jednej sekundzie znalazł się za moimi plecami i pomógł dotrzeć do łazienki. Na szczęście nie był jeszcze na tyle odporny, aby z przyjemnością patrzeć na to, co miałem zamiar zrobić.

Gdy zostałem sam, starym, wypróbowanym sposobem zmusiłem swój żołądek do uwolnienia się od napojów i potraw, jakie spożywałem tego wieczoru. Po kwadransie mogłem znowu stanąć z Fredem w szranki, tym bardziej że Mirella przygotowała nowe zapasy. Pozostał do wyjaśnienia jeszcze jeden szczegół i wołałem to zrobić natychmiast. Chciałem od razu zdobyć zaufanie nowych szefów, aby mieć w przyszłości wolną rękę.