Czarny kot nocą - Artur Cieślar - ebook

Czarny kot nocą ebook

Artur Cieślar

3,8

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Artur Cieślar

CZARNY KOT

Spis rozdziałów:

Jeden, dwa, trzy…

Głuchoniemy Budda

Wołając lamę z daleka

Zen, Bóg i Jedno

Jasnowidząca, delfiny i zbrodniarz

Las, wilki i lewitacja

Księżyc, tęsknota i flet shakuhachi

Igły, arbuz i akupunktura

Paryski spleen

Taniec życia i śmierci

Cierpki smak rekina

Zapach zielonej herbaty

Uśmiech mniszki z Ekwadoru

Niebo nad nami gwiaździste

Życie jak oddech krótkie

Jeden, dwa, trzy…

Niemiłosierny dźwięk budzika. W kilkunastoosobowym dormitorium nie każdy wstaje tak wcześnie. Moi współspacze pochrapują, kiedy ja wpuszczam przez wpółotwarte powieki nieco światła, skąpego o tej wczesnej porze. Cały zamek jest jeszcze uśpiony, tu, w sercu Francji, w Burgundii. Poświata za oknem szybko rozprasza sen. Światło jak nic innego potrafi unicestwić pamięć tego co się śniło. Przecieram oczy. Obok gramoli się kilka szarych postaci adeptów tak samo zwariowanych jak ja, którym w głowie nie wakacje nad morzem, na szlakach alpejskich, na bezdrożach Prowansji czy plażach Wybrzeża Lazurowego, ale tutaj, w centrum buddyjskim. Nicole szturcha mnie.

– Wstawaj.

– A co ja innego robię… – burczę pod nosem.

Siadam na łóżku. Tylko chwilę. Siadam, ale już zaraz wstanę. Oszukuję się. Prowadzę ze sobą uspokajający dialog. Chcę udobruchać samego siebie. Chcę oswoić swoje ego, powiedzieć mu: „Nie martw się, wiem jak ciężko ci wstać o tej porze, wiem, że to wakacje – czas leniuchowania, ale dzięki temu wysiłkowi będziesz wspanialsze, bardziej uduchowione, wyjątkowe, zobaczysz, wyjdzie ci to na dobre”. Oszukuję to moje małe, leniwe, panoszące się ego. Przecież wiem, że za chwilę zejdę na dół, do zendo – sali medytacyjnej zaaranżowanej w zamkowej bibliotece, gdzie usiądę na macie i na poduszce, aby spróbować doświadczać stanu poza ja. Pokazać temu ja, że jest niczym więcej jak tylko sztuczką magiczną, doskonałą iluzją, która dzień po dniu, lata całe, żywoty, obsadza mnie w roli nieustającego podróżnika, w tym i innych światach, w tym i innych ciałach. Będę się z tym ego obchodzić ostrożnie. Nie wypalę mu od razu: „Nie ma ciebie. Zwyczajnie nie istniejesz.” Wyśmieje mnie. Powie mi wtedy: „No to uszczypnij się, zobaczysz jak zaboli, ciebie, mnie, twoje ego. To będzie dowód na to, że jestem! Nie jesteś chyba psychicznie chory, aby to kwestionować”. Znam je. Jest przebiegłe i działa bez skrupułów. Jest w stanie zrobić wszystko za cenę samopotwierdzenia. Będę bardzo ostrożny i delikatny. Będę dyplomatą z samym sobą. Nie mogę go zdenerwować, ani zniechęcić. Wtedy powie mi: „Pakuj walizki i wyjeżdżaj stąd, nie będziesz chyba trawił życia na niemyśleniu w pozycji ze skrzyżowanymi nogami? Jakże byłbyś śmieszny! Nigdy byś sobie tego nie wybaczył. Po latach”.

Schodzę powoli po skrzypiących schodach. Nie zapalam światła na korytarzu długim i krętym jak to w zamkach bywa. Chcę widzieć jeszcze tę łunę za oknem, ten jaśniejący na niebie fiolet, który niebawem przerodzi się w róż, by w końcu rozbłysnąć słonecznym złotem. Przystaję. Muszę podrapać się po łydce. Wczoraj pokąsały mnie komary – spacer z Issyą na wrzosowisku był mimo wszystko uroczy. Ślinię miejsca po ukąszeniu jak kazały matki i babki. Na piętrze mijam pokoje lamów tybetańskich. W lewym skrzydle mieszka dyrektor centrum – Lama Sierab ze swoim młodszym bratem. Z jednego z pokoi dochodzi dźwięk dzwonka modlitewnego mimo tak wczesnej pory. Po chwili słyszę jak lama intonuje modlitwę, którą dobrze znam: „Szukam Schronienia w Buddzie, jego Naukach i Zgromadzeniu Praktykujących.” Mimowolnie powtarzam ją. Z tą melodią w głowie schodzę na parter. Przestronny hol wysadzany granitową, przyjemnie o tej porze roku chłodzącą posadzką, pokonuję w skupieniu. Każdy krok, stawianie stopy, odrywanie stopy, sekwencje chodu następują po sobie tak naturalnie. Wydaje się wręcz, że człowiek urodził się idąc, a jednak chód był pierwszym wyzwaniem, któremu musiał stawić czoła. Czy tak samo będzie z moją medytacją, rozpoznawaniem tego co i tak istnieje, co stanowi ze mną całość? Pokonuję spokojnie hol w zamku w Plaige, należącym przed wiekami do pewnego hrabiego. On żył tu niegdyś ze swoją żoną o łabędziej szyi i skórze białej jak alabaster, z roześmianymi dziećmi biegającymi po łące w białobłękitnych wdziankach. On doglądał swoich winnic, a ona – hrabina, za dnia spacerowała między cyprysami, a wieczorem czytała romanse i prowadziła dziennik w swoim gabinecie – gęsim piórem w słowa ubierała rzeczywistość. Nie miał takiej wyobraźni, ani hrabia, ani nikt inny, by przewidzieć, że wieki później zamieszkają w jego ostoi, niekwestionowanym azylu, skośnoocy tybetańscy lamowie w bordowych szatach, z dalekiej, egzotycznej Azji. A może jednak przyśnił się kiedyś hrabiemu łagodny wzrok czyichś troskliwych oczu? Oczu Buddy. Nie nazwał ich w ten sposób. Nie musiał. Przeczuwał jedynie, że te oczy wszechogarniają przestrzeń. Może życie jest bardziej tajemnicze niż jesteśmy to sobie w stanie wyobrazić? Może bardziej wielowymiarowe? Może mniej lub bardziej świadomie doświadczamy tych przebić z przeszłych i przyszłych żywotów, które zwykliśmy dla świętego spokoju nazywać déjà vu.

Tuż przy schodach znajduje się okienko, z którego kucharz za dnia wydaje posiłki. Lubię ten zapach świeżej bagietki, oliwy z oliwek, serów, czosnku i kawy. Mam duszę i język smakosza. Przez chwilę marzę o śniadaniu. Nagle lekki powiew porannego powietrza zniewala swoją rześkością. Ktoś otworzył drzwi. W zendo – sali medytacyjnej siedzi już kilka osób. Podchodzę do miejsca przy ścianie znajdującej się naprzeciwko okien, zamkowych ma się rozumieć, wysokich na trzy metry. Dobrze z nich hrabia widział niegdyś swoje stajnie, ludzi uwijających się w robocie, hrabinę oddalającą się raz w miesiącu karocą do miasta, gdzie teatr był, sklepy z muślinami i perfumami – światowe życie pozwalało choć na chwilę rozproszyć wiejską nudę. Poprawiam matę – gąbkę obszytą mocnym bawełnianym materiałem w kolorze czerwonego wina. Sprawdzam miękkość, a raczej twardość poduszki, umieszczam ją pośrodku maty. W końcu siadam. Jak Budda. Krzyżuję nogi w lotosie. Inni siadają w pozycji japońskiej na przykurczonych nogach, pośladkami dotykając pięt. Kręcę się jak dzieciak z ADHD. Przechylam do przodu i do tyłu. Szukam tego właściwego punktu ciężkości. Moje ciało waży! Moje ciało przykuwają do ziemi prawa fizyki. Jestem tylko nowicjuszem – usprawiedliwiam się jakbym szukał u niewiadomo kogo taryfy ulgowej. Ego burzy się: „Skądże, jesteś już obeznany z tym i tamtym, nie przesadzaj, nie popadnij w skrajność negatywnej samooceny”. – Nie popadam przecież – tłumaczę mu, czyli sobie. Taka oto rozmowa się we mnie toczy. Mała schizofrenia na własne życzenie. Po chwili wszystkie miejsca są już pozajmowane. Spoglądam na zegarek. Za minutę zaczynamy. Za minutę jak każdego ranka przez godzinę będziemy się zmagać z własnym umysłem, podczas praktyki medytacyjnej zazen, której owocem ma być bezosobowe doświadczenie nieskończonej, przejrzystej i świetlistej przestrzeni umysłu – tak czytałem w książkach, tak słyszałem na wykładach mistrzów. Ego nawet nie podejrzewa, że w tym stanie nie ma dla niego miejsca, że się o nim nawet nie wspomina. Cieszy się naiwnie, że będzie większe, mądrzejsze, bardziej promienne, czytaj bardziej przebiegłe. Ono za wszelką cenę chce mnie wymanewrować. Chce, aby moje życie obrało jego kierunek. Mam biec tam gdzie zechce, mówić co sobie życzy, dbać o nie, najpierw o nie, przede wszystkim o nie. Nie odbiorę mu brutalnie tej radości. Nie mogę. Pogoniłoby mnie wtedy z tej poduszki i kazało wrócić do dormitorium, aby dokończyć przerwany sen. Mam tego pewność.

Zamykam oczy. Siedzę przed ścianą białą jak śnieg. Niczego poza nią nie widzę. Nie mam szansy, nawet gdybym chciał mieć oczy szeroko otwarte. Medytacja przed białą ścianą wydaje się bolesnym ciosem dla zmysłów. Niewątpliwie coś odcina. Przywiązanie do formy, którą nieustannie postrzegamy na jawie i we śnie, którą przyzwyczajeni jesteśmy postrzegać – ona wypełnia treścią nasze życie. Gdybyśmy obudzili się pewnego ranka w pustym, świetliście białym pomieszczeniu, bez mebli, telewizora, radia, książek i pejzażu za oknem, oszalelibyśmy zapewne. Brak czegoś, do czego można by przylgnąć choćby na chwilę, wprawiłby nas w ogromne pomieszanie. Bo lgnięcie albo przywiązanie do zjawiskowego świata, w którym wciąż i wciąż coś się przejawia, jest w naszych oczach gwarantem naszego trwania, istnienia tu i teraz. Siedząc na wprost ściany nie mam na czym zaczepić wzroku. Oczy są mi zwyczajnie niepotrzebne. Wzrok staje się zbędnym zmysłem. Jestem ślepcem na własne życzenie! Inny zmysł mam rozwijać. Jaki tak naprawdę? Czy uda się? Przecież nie chodzi o nowe wizje, myśli, idee, wyobrażenia, koncepty… Tego mam w bród. Nie chodzi o zastępowanie jednego drugim, innym.

Nagle czuję za plecami czyjąś obecność. To on…To jego szaty, długie jak gałęzie wierzby płaczącej, ciemne jak jesienna noc, szlachetne jak fiolet ametystu. Jego kroki są niewiarygodnie ciche, całkiem bezszelestne. Skrada się niczym kot. Wielki czarny kot… W jaki sposób dotyka stopami wykładziny? Nawet nie wiem kiedy już znajduje się przy swojej macie, kiedy kłania się miejscu gdzie jak my będzie się starał zostać Buddą. W końcu siada, na pewno siada. Bardziej przyspieszony oddech zdradza jego ruch. Właśnie pochyla się, aby usiąść. Ma już w końcu swoje lata. Teraz znowu niczym niezmącona cisza. W wyobraźni widzę doskonałą sylwetkę Buddy, widzę sylwetkę mistrza, wyprostowaną, cesarską, pełną godności. On też jest zwrócony do ściany. My – jego uczniowie siedzimy w rzędach po lewej i prawej stronie twarzami do ściany.

Gong. Składamy dłonie jak do modlitwy i lekko skłaniamy głowę w kierunku białej zmurszałej w wielu miejscach ściany. Ściany! Mój Boże, kłaniam się w kierunku zwyczajnej ściany, żadnej tam świętej, specjalnej czy błogosławionej. Przez moment mam pięć lat. Siedzę w kościele z babcią Józefą, modlimy się do Najświętszego Sakramentu. Jestem ja, On – Pan, i moja pochylona głowa, modlitwa, życzenia i nadzieje. A tu, masz, ściana! Budda wymaga chyba zbyt wiele.

Wracam do teraz. Nie jestem już przecież małym chłopcem, a babcia Józefa już dawno nie żyje. Jestem tutaj. Zawsze jestem tylko i aż tutaj. Mistrz intonuje pieśń: Powitanie Buddy o poranku. Nie rozumiem języka japońskiego. Jedyne słowo, które najczęściej się powtarza to: Aligato. Dziękuję. Dziękuję w głębi duszy, dziękuję za wszystko, za ten poranek, za te chwile tu i teraz, za to, że mam nogi, które mogę skrzyżować, że mam oczy, którymi nie muszę patrzeć, że jestem człowiekiem co spotkał wielu ludzi zwyczajnie i nadzwyczajnie ludzkich. Podziękowanie wyzwala pokorę. Mało jej mam. Muszę ją podlewać jak rzadki okaz kwiatu. Nigdy mnie przecież nie zawiodła.

Zaczyna się. Owo zmaganie się z umysłem przy zamkniętych oczach. Ależ produkcja obrazów! Przypominam sobie: Myśli wędrują jak obłoki po niebie. Czy obchodzą cię wszystkie obłoki co płyną po niebie? Nie, nie zajmują mnie aż tak bardzo. Czasami doceniam je, kiedy zabarwia je światło zachodzącego słońca. Są wtedy różnokolorowymi budyniami, jakie gotowała mi w dzieciństwie mama. Widzę dziesiątki zachodów słońca, tysiące promieni czerwonego światła, niewielki fragment tarczy słońca, które co dzień uparcie znika za horyzontem. Widzę wydmy, morze – jestem w rodzinnym mieście. Siedzę na piasku, płaczę – moi rodzice właśnie się rozwodzą. Obserwuję trawy falujące, wodorosty, taflę spokojnego morza. Morze oddechów. Właśnie. Przecież oddycham. Teraz. A te myśli, te obłoki mnie nie obchodzą. Są zwyczajnymi niżowymi chmurami – skroplonymi oddechami miliardów ludzi, którzy oddychają wciąż i wciąż na znak życia. Raczej niechętnie na nie patrzę. Błąd! Nie odpychaj ich, nie przyciągaj. Po prostu oddychaj i bądź. Obchodzi mnie tylko mój oddech. Jeden, dwa, trzy… Liczę oddechy. Algebra oddechów. Geometria ciała zmęczonego nieruchomą pozycją. Liczę wdechy, rozluźniam wszystkie mięśnie, opuszczam ramiona, uświadamiam sobie jak niepotrzebnie unoszą się do góry. Liczę wydechy – uwalniam te wszystkie napięcia. Nie zaciskam powiek, dłonie trzymam blisko brzucha, lewą na prawej, z kciukami złączonymi poniżej pępka. Mam w sobie tyle napięć. To jest moje spięte ciało – zauważam. Ależ ze mnie odkrywca! Czy na co dzień ciało zajmuje mnie aż tak bardzo? I jaki mam z nim kontakt? Czy szanuję je? Czy ono wie, że je kocham? A czy kocham? Czy to nie pretensjonalne kochać własne ciało?

Staram się nie sterować oddechem. Ma być naturalny, niewymuszony. Taki jaki jest. Znów pojawiają się natrętne jak osa myśli. Co zrobię w ciągu dnia? Co zrobiłem wczoraj? Czy zapamiętałem jak przebiega meridian wątroby – jeden z kanałów dla życiowej energii Czi? Czy umiałbym wskazać poszczególne na nim punkty, nazwać je, przypisać im patologiczne symptomy i kliniczne wskazania? Czy dam radę kłuć igłami ludzi? Czy mój masaż shiatsu jest wystarczająco dobry? Czego jeszcze nie umiem? Co porabiają teraz moi rodzice, mój pies? A znajomi, przyjaciele? Armia twarzy pojawia się i znika. Ego mówi: „Daj sobie spokój, o tej porze wszyscy normalni ludzie śpią”.

Czuję szaleńcze pulsowanie w całym ciele. Znów oddech. Jeden, dwa, trzy… Liczę zapamiętale. Udało się choć przez chwilę opanować sytuację. Ale ego zaczyna się upominać o swoje prawa. Mówi: „Okay, wstałem dla ciebie wcześnie rano, ale dlaczego mam siedzieć w tak niewygodnej pozycji? Czy nie czujesz bólu kolan, bioder, kręgosłupa? A to ścięgno na wysokości lewej kostki, nie dokucza ci? Ależ fatalnie usiadłeś! Boli! Popraw się. Opamiętaj się człowieku! Jeszcze ci zaszkodzi ta medytacja. Też mi ścieżka duchowa! Buddysta! To dopiero!”

Nic tylko liczę oddechy. Cztery, pięć, sześć… Nie dam się wciągnąć w dyskusję z ego. Nie teraz. „A ile czasu jeszcze zostało?” – pyta mnie to moje wredne małe ja. „Może spojrzysz na zegarek? Upewnisz się jak długo starasz się medytować? No, na to chyba możesz sobie pozwolić, mój panie?” Łechcze mnie. – A guzik cię to obchodzi – odpowiadam. Siedem, osiem, dziewięć… Czuję coraz większy spokój. Czuję, że zaczynam dotykać umysłem niezmąconej niczym przestrzeni, niczym nieograniczonej. Niczego nie dotykam, ona we mnie jest. To jak niespodziewana fala, która nagle obmywa stopy. Jest mi dobrze. Czuję sens tego co robię. Ale co ja właściwie robię? Zaczynam się chwytać tego uczucia błogości. Zauważam je. Wtedy ono jak sarna wymyka się, ucieka. Widzę oczami umysłu sarny za oknem pociągu. Jego pęd i łoskot powoduje, że pierzchają przez pola pokryte śniegiem, śniegiem białym jak ta ściana. Biegną na oślep zostawiając tropy – grudki na nierównym tynku. Gonię za nimi. Niepotrzebnie. Nie ma gdzie biec. Nie ma żadnego gdzieś tam. Jest tylko mój umysł, przestrzeń mojej duszy, w której wydarza się świat. Bo świat istnieje o tyle, o ile istnieje w nas. Znowu: jeden, dwa, trzy… Czy dam radę? Pewnie jeszcze z półgodziny zostało, a mnie nogi bolą, plecy, pośladki. Mrowienie i drętwienie. Zwyczajny ból. Ból niewygody. Ból ludzki. Myślę o ludziach, o Żydach ściśniętych w wagonach, które wiozły ich prosto do piekła. „Ależ z ciebie prostak, tak się porównywać!” – gani ego. Myślę o więźniach w ciasnych celach, wytatuowanych, porażonych brakiem przestrzeni, poczuciem winy, więźniach z oknem bez widoku na… „Zasłużyli na to nikczemni” – tłumaczy ego. Myślę o sparaliżowanych i pogrążonych w agonii, którzy nie mogą nawet marzyć o zmianie pozycji ciała, którzy trwają w drętwocie ogarnięci stuporem. Ego milczy. Myślę o wyczekiwaniu, jakiego człowiek boleśnie doświadcza w depresji, wyczekiwaniu, w którym nie ma nadziei, nie ma światła… Myślę o niemowlętach bezbronnych i zdanych na miłość rodziców, albo jej brak. Boli mnie w duszy. Boli mnie całe ciało. Czuję się jak emeryt podczas nieprzyjemnych zabiegów przyrodoleczniczych w kiepskim sanatorium. Ciało jest ciężarem, ciało jest świątynią. Ego śmieje się już w głos, zrywa boki, rechocze do łez. A ja to swoje: jeden, dwa, trzy… Oddechy, oddechy, setki oddechów… Uspokajam ten śmiech ego. Myślę. Niestety, znów myślę. Tym razem szlachetniej – o cierpieniu istot pogrążonych w nieprzerwanym cyklu egzystencji, o ludziach i o zwierzętach, o ich bólu narodzin, dojrzewania, starzenia się, chorób i śmierci… Widzę w końcu siebie martwego – zimne, odbarwione tkanki, w których zastygła krew jak woda na mrozie. Widzę siebie nie oddychającego w lodówce prosektorium. W oczekiwaniu na pogrzeb, na kremację. Krewni płaczą, a ja? Czy to jeszcze ja? To już nie ja! Już nie mogę liczyć oddechów! Ciało płonie! Młynek mieli kości – pozostaje garstka tego mnie. W urnie z dobre pół kilo prochu. Tylko tyle.

Wiem. Już jutro mogę odejść. Bo niby dlaczego nie ja? Skąd wiara, że mógłbym jeszcze dłużej istnieć w tym ciele, iść przez to życie, na tej planecie, pośród tych ludzi, których kocham, ale i tych, których mijam obojętnie. Na ulicy – kaszlących, w sklepie – zaabsorbowanych, w autobusie – zadumanych sekretnie albo natrętnie opętanych myślami o przyszłości i przeszłości? Zatem nie mogę nie podjąć tego wysiłku, szlachetnego wysiłku stawania się lepszym człowiekiem. „Doprawdy?” – pyta ego z uśmieszkiem, którego nie znoszę. Ale ego już się nie śmieje. Ono poważnieje. Ono bardzo boi się śmierci. Uważa bowiem, że śmierć wyznacza jego kres. To jego dogmat. Jeden, dwa, trzy… Powraca dyskretny spokój, całkiem zwyczajny, czuję jedynie pulsowanie krwi, uderzenia serca, które z chwili na chwilę zwalnia. Nieoczekiwanie ciało staje się elastyczne jak modelina. Dostaję prezent od mojego własnego ciała. Lubię je teraz, szanuję, podziwiam – wykonuje dla mnie miliardy oddechów. Jakże inaczej mógłbym je liczyć?

Jeden, dwa, trzy… Czuję senność. Zauważam, że niemal śpię. Pozwalam sobie zasnąć, ale to się nie udaje, to się udać nie może w tej pozycji, dzisiaj tak bardzo niewygodnej, na tej poduszce, pośród ludzi siedzących obok mnie, uczciwie oddychających, którzy starają się jak mogą, żeby zabić swoje małe ja i pozwolić odetchnąć pełną piersią Wielkiemu Umysłowi. To On jest najświętszym sakramentem, jedynym, całkowitym, nienazywalnym, istniejącym zawsze i wszędzie, poza czasem i przestrzenią. Więc nie zasypiam, więc jestem przytomny i czuję falę ciepła, która rozchodzi się od punktu hara, poniżej pępka, aż do głowy. Nagle staję się pustą przestrzenią w formie walca. Tak to odczuwam. Oddechem wypełniam tę przestrzeń we mnie, którą jestem tu i teraz. Nie chcę tego chwytać słowami, spostrzeżeniem nawet samym, bo wtedy to doświadczenie staje się mniej wyraźne, tak jak tafla jeziora zmarszczona wiatrem nie odbija już dokładnie tarczy księżyca w pełni. Jestem nad wyraz spokojny, arcyspokojny, upojony tym spokojem, który sobie beznamiętnie trwa. We mnie i poza mną. Gdzie jest ból kolan? Gdzie podziała się senność, wszystkie te myśli, gadanie mojego ego? Kocham ten poranek, który znów zobaczę gdy tylko otworzę oczy, teraz półprzymknięte, zwrócone ku ścianie. Ku Światłu. Ku Buddzie. Który jest we mnie, w każdym z nas, jak płód. Trzeba pomóc mu oswobodzić się. Musi się narodzić. Czy wyda z siebie krzyk? Jeśli nawet tak, czy będzie to krzyk zachwytu? Czy przerażenia? Wierzę jednak, że zachwytu. Dotąd nauczyłem się tylko wierzyć. Gong.

Przy długich ławach jedliśmy śniadanie. Mistrz Tokuda wymknął się do swojego pokoju, aby zdjąć swoje szaty zen. Wkrótce dołączył do nas w stołówce. Teraz był czas, aby powiedzieć sobie bonjour. Mistrz Tokuda usiadł ze swoją tacą, a na niej równiusieńko, po japońsku poukładał: pieczywo, jogurt, owsiankę. Bardzo chciałem być blisko niego, siedzieć z nim, nie tylko w zazen, ale także tu, podczas jedzenia, jakbym oczekiwał, że w sposób cudowny skapnie na mnie jego dobro, jakbym wierzył, że coś bardziej się zadzieje. Było mi nawet trochę głupio z tego powodu. Ale przynajmniej się nie oszukiwałem. Usiadłem. A co tam. Widziałem jak inni patrzyli na mnie. Nikt nigdy nie przysiadał się do mistrza, jeśli ten nie zrobił tego pierwszy. Podszedłem do jego stolika. Uśmiechnąłem się. „Można?” – zapytałem wzrokiem. Mistrz wskazał na krzesło naprzeciwko. Miałem go przed sobą. Całego, poważnego, skupionego na przeżuwaniu i przełykaniu. Gdy pochylałem się nad bagietką nieoczekiwanie padło pytanie:

– Jak ci minął rok?

No i co mądrego miałem mu odpowiedzieć? Właśnie jemu?

– Dobrze, to znaczy… znacznie lepiej… Twoje zioła pomogły, sensei – dukałem po angielsku.

W jednej chwili uświadomiłem sobie, że oto minął cały rok odkąd spotkałem go po raz pierwszy, tutaj, w Centrum Buddyzmu Tybetańskiego. Przypomniałem sobie ten dzień, kiedy przy wszystkich uczestnikach kursu byłem diagnozowany przez mistrza medycyny chińskiej, specjalisty od shiatsu, doktora filozofii buddyjskiej i nauczyciela medytacji Zen – mnicha z Japonii, Ryotana Tokudę. Pamiętałem dotyk jego dłoni na swoim brzuchu. Sprawdzał metodycznie stan moich narządów, wcześniej trzymał mnie za ręce w przegubach, aby badać puls, także wiele mówiący o organizmie. Byłem wtedy pełen niepokoju. Moje serce wciąż i wciąż biło niemiarowo. Codziennie zmagałem się z fatalnymi arytmiami, dodatkowymi skurczami nadkomorowymi, częstoskurczami, tąpnięciami w sercu, które jak żaden inny narząd potrafi człowiekowi przypomnieć o przemijalności. Do mistrza Tokudy przyjechałem z nadzieją, z wiarą, z ufnością. Nakłuł mnie potem długą igłą w okolicach wątroby. Poczułem ostry ból. Nieznośny jak użądlenie. Potem dziwnie spokojniej spałem, nie czułem zmęczenia, serce już posłuszniej przetaczało krew. Mistrz tłumaczył, że usunął mi ogień z wątroby, zniwelował nadmiar szkodliwej energii. Prosił, bym nie stosował ostrych przypraw, nie pił kawy i mocnego alkoholu. Tym pytaniem Jak minął rok? uświadomił mi, że oto minął spokojnie, bez wzywania ambulansu, bez paraliżującego lęku. Czułem wdzięczność. Pamiętam ten dzień, kiedy w skrzynce na listy znalazłem awizo. Do odebrania: paczka z zagranicy. Pognałem na pocztę i z wypiekami na twarzy wracałem do domu ze sporych rozmiarów, ale niezwykle lekką paczką. Otwierałem ją nerwowo nacinając karton nożyczkami. W środku znalazłem dziwnie wyglądający biały proszek w foliowej torebce i kawałki patyków i kory nieznanego mi drzewa. A więc to ma mi pomóc? – zdumiałem się. Mireille, uczennica mistrza Tokudy, przesłała mi instrukcję jak mam sporządzać odwar. Już pierwszego wieczoru poczułem działanie ziół. Ciepło rozlewało się po moim brzuchu, przyjemne i zbawienne. Śniłem o księżycu w pełni.

– Bardzo dziękuję za te zioła, które mi przepisałeś sensei. – wycedziłem. Wielu zwracało się do niego mistrz Tokuda, ale „wtajemniczeni” wiedzieli, że w Japonii mistrzów duchowych nazywa się sensei.

– Zatem jest lepiej? – uśmiechnął się i połknął kolejny kęs.

Potwierdziłem skinieniem, pokazałem na serce. Po chwili przypomniałem sobie portugalskie słowo coraçom – znaczy serce. Mistrz biegle mówił po portugalsku. Spędził tam wiele lat, założył kilka klasztorów i Instytut Medycyny Chińskiej Victoria Rega. Tam też ożenił się, potem rozwiódł. I właśnie to jedno portugalskie słowo zapamiętałem.

– Coraçom is much better… – szybko rzuciłem i śmiałem się.

Śmialiśmy się już razem. To było piękne wspólne śniadanie. Kiedy zwracałem tacę z talerzem i sztućcami, przed okienkiem spotkałem Christine. Patrzyliśmy na siebie ułamek, potem rzuciliśmy się sobie w ramiona i zaczynaliśmy pękać ze śmiechu. Śmiech – także rok temu był naszym kodem porozumiewawczym. Uwielbialiśmy się.

– Christine, comment ça va?! – krzyknąłem.

Cudnie wyglądała ta francuska blondynka z niebieskimi jak niebo Prowansji oczami.

– To ty???!!! – naśladowała mój wrzask. Znowu padliśmy sobie w objęcia.

Christine na kurs masażu shiatsu przyjechała z Alp francuskich. Ta kobieta o słowiańskiej duszy i urodzie gwiazdy kinowej była zawsze przecudnie radosna. Często wystarczyło jedno spojrzenie i już zanosiliśmy się ze śmiechu. Potem okazywało się, że rzeczywiście myśleliśmy o tym samym, mieliśmy to samo skojarzenie. Ale życie Christine przed laty, z mężem Polakiem, wcale nie było radosne. Jakoś nie umiała sprostać jego życzeniom, głównie finansowym. Po wielu latach rozwiodła się, bo miał zbyt twardą rękę. Bolało za często. Nie było jej wtedy do śmiechu. Ciemne okulary przez wiele dni zakrywały fioletowe ślady wokół oczu. Kiedy w końcu pewnego dnia wyszła z merostwa z podpisanym aktem rozwodu żałowała tylko dzieci. Czuła, że po rozwodzie stracą ojca. Nigdy nie wysłał im nawet jednego franka. Była zbyt dumna, aby się o to upomnieć.

Zaczynaliśmy poranną naukę. Nasz uniwersytet medyczno-buddyjski znajdował się na trzecim piętrze ogromnej świątyni buddyjskiej, która wiernie spełniała kanony himalajskiej architektury – ciemnozielony płaszcz dachówek podkreślał kontury egzotycznej budowli. Świątynia Tysiąca Buddów była prawdziwą wizytówką tutejszej wspólnoty buddyjskiej, która powstała dzięki staraniom francuskich buddystów i Lamy Sieraba, rodowitego Bhutańczyka. Jego umiejętność zjednywania sobie ludzi sprawiała, że do centrum przyjeżdżali książęta, hrabiowie, artyści i biznesmeni, których kaprysem było przekazywanie nie małych sum na krzewienie nauk Buddy na Zachodzie. Oczami wyobraźni widzieli piękny dom Buddy – świątynię wypełnioną dymem tybetańskich kadzideł. Wizja ta urzeczywistniła się. Po latach obok zamku stanęła najprawdziwsza świątynia, z czasem także budynek klasztorno-administracyjny utrzymany w bhutańskim stylu architektonicznym, a wokół osiedle domków, w których mieszkali rezydenci – powstał istny buddyjski kampus. Centrum ze względu na egzotyczną architekturę, wyjątkowych mieszkańców i swoją misję, stanowiło w regionie nie lada atrakcję turystyczną. Wycieczki emerytowanych robotników, nauczycieli, lekarzy i górników przyjeżdżały, aby obejrzeć kolorowe malowidła w pagodzie, poczuć klimat obcego Tybetu, tutaj pośród zielonych wzgórz Burgundii.

W sali dedykowanej Miłościwej Tarze, która „zawsze i bezzwłocznie pomaga istotom” zwracającym się do niej o pomoc, siadaliśmy na swoich matach. Każdy miał zeszyt, sterty skserowanych materiałów szkoleniowych, ołówek, kolorowe pisaki. Przed nami siedział mistrz w bawełnianych spodniach, białym tiszercie. Obok niego tłumaczka – Veronique. Jego wieloletnia uczennica. Obcięta na zapałkę – pozostałość po niedawno ukończonym odosobnieniu medytacyjnym w jednym z japońskich klasztorów Zen w okolicach Kioto. Dźwięk miniaturowego gongu wibrował łagodnie. Zaczynaliśmy. Najpierw mistrz przypomniał nam wszystkim o motywacji.

– Jeśli studiujecie coś co służy dobru drugiego człowieka, to warto wzbudzić w sobie altruistyczną postawę. W zasadzie nigdy nie robimy niczego tylko dla siebie – podkreślał.

Przed mistrzem Tokudą położył się na plecach ochotnik. Poznawaliśmy masaż ampuku – uciskanie i masowanie okolic hara. Słowo ampuku kojarzy się wielu z seppuku i słusznie, bo w jednym i drugim zawiera się cząstka puku oznaczająca centralne miejsce energii czi – zwane hara. W traktatach medycznych podaje się, że owo miejsce znajduje się dokładnie cztery palce poniżej pępka. Samuraj, który odbierał sobie życie rozcinał właśnie hara i ostrzem swojego kindżału zadawał sobie pierwszy cios w okolicach pępka. Nie chodziło tyle o zadanie sobie wyrafinowanej śmierci, ale bardziej o zadanie ciosu w miejscu, w którym rzeczywiście mieszkało życie. Na szczęście my nie musieliśmy niczego przecinać. Ani ciała, ani życia. Mieliśmy poprzez masaż wykonywany dłońmi i palcami próbować dowiedzieć się cokolwiek o stanie organizmu, o tym, w których narządach jest nadmiar energii, a w których niedobór. Oba stany są patologiczne i prowadzą do powstawania w ciele napięć albo osłabienia. Ciało w takim stanie z czasem coraz bardziej odmawia posłuszeństwa, aby w końcu je wymówić. Staraliśmy się pobudzić energię we wszystkich narządach, tak by harmonijnie funkcjonowały i posłusznie pełniły swoją służbę. Śledziliśmy wtedy uważnie ręce mistrza. Patrzyłem jak jego dłonie znacznie zagłębiały się w brzuch ochotniczki Sylvie. A przecież ten brzuch nie był piłką plażową, balonem ani plasteliną. Zaczynało to przypominać operację filipińskich uzdrowicieli. Tylko śladów krwi nie było widać. Sylvie z początku chichotała, potem wydawała się bardzo przejęta. Jej twarz zdradzała jakieś napięcie. Mówiła, że czuje ból na wysokości żołądka. Twarz mistrza wydawała się być jeszcze bardziej skupiona.

– Masz niedobór w żołądku – stwierdził mistrz – Twój żołądek jest kyo, pusty.

– Rok temu przeszłam chorobę wrzodową żołądka … Teraz jest lepiej, ale wciąż słabo trawię… – odpowiedziała Sylvie. Po czym siadła. Rozejrzała się dokoła. Zdziwiona jak po obejrzeniu magicznej sztuczki. Widziałem łzę w jej oku. Skąd ta łza? Co takiego poruszyło się w jej ciele? Co w duszy? Mistrz wyjaśnił siłę nacisku, a następnie na planszach pokazał nam mapę brzucha. Nagle przypomniałem sobie scenę z filmu Pod osłoną nieba, kiedy główny bohater o imieniu Port grany przez Johna Malkovicha pytał swojej żony Kit czy czegoś pragnie. Ta zapadnięta w fotelu, odsłoniła szlafrok i prosiła, aby pomasował jej brzuch. Pamiętam tę czułość, z jaką dotykał jej brzucha, pamiętam jak jej twarz się zmieniała, jak głęboki związek ze sobą nawiązywali. Jakby brzuch był miejscem, w którym mieszka miłość.

– Masażem ampuku, powtarzanym wystarczająco często, można przywrócić równowagę energetyczną we wszystkich narządach. Wtedy odzyskują one siłę, zdrowie i stają się promienne – mówił mistrz.

Mistrz Tokuda opowiadał nam o lekarzach w dawnej Japonii, którzy terapią ampuku byli w stanie wyciągnąć pacjentów z naprawdę beznadziejnych stanów. Inni znowu poprzez brzuch, odpowiednio zmiękczony wcześniejszymi zabiegami byli w stanie nastawiać kręgosłup. Śledziliśmy wszyscy na planszy drogę meridianu żołądka – kanału energetycznego, którym płynie energia czi, życiowa energia tak szeroko omawiana w chińskich traktatach medycznych, na które Sensei często się powoływał. Wciąż pojawiał się intrygujący tytuł: Księga Żółtego Cesarza. Studiowaliśmy meridiany – te autostrady energii -punkt po punkcie. Przy każdym się zatrzymywaliśmy. Każdy z nich niósł wiedzę, każdy pozwalał leczyć. Każdy taki punkt masowany bądź nakłuwany pobudzał mechanizmy odpornościowe i sprawiał, że organizm wzmacniał się. Każdy wyzwalał witalność. Patrzyłem jak wszyscy uczestnicy w parach czule i uważnie masowali brzuchy swoich partnerów. Christine masowała mój. W zasadzie wszędzie odczuwałem napięcia, były też miejsca wyraźnie bolesne – jak nerki czy pęcherz moczowy. Nacisk dłoni w okolicach pępka potwierdzał to. Christine zatrzymała się tutaj dłużej. Czułem ciepło, które rozlewało się po całym brzuchu.

– Masz coś w rękach, czuję przyjemne mrowienie – komplementowałem ją.

– No, wiesz, w końcu byłam mężatką z niezłym stażem. Znam się na facetach, a zwłaszcza na Polakach – śmialiśmy się znowu jak głupole.

W myśli rozbrzmiewały mi słowa mistrza Tokudy: „Wszystko jest energią, ciało również, dlatego tak wiele można zrobić, tak bardzo można pomóc sobie i innym. Pamiętajcie – liczy się miłość i uważność z jaką podchodzicie do pacjenta. Liczy się wasza postawa. Bez pozytywnej postawy nie ma mowy o leczeniu, o sprowadzeniu człowieka do harmonii. Bez tego w ogóle sobie nie zawracajcie głowy medycyną”.

Wychodząc spotkałem Agnieszkę. Szła z koszem pełnym serów od Claudette z fermy obok. Uśmiechała się naiwnie jak Czerwony Kapturek w drodze do babci…

Głuchoniemy Budda i miłość

Agnieszkę poznałem w przedszkolu w grupie starszaków. Miała długie i mocne włosy splecione w warkocze, na końcach przewiązane czerwoną tasiemką, idealne do ciągnięcia. Za Agnieszką biegałem na przerwach w podstawówce w ramach zabawy w berka. Gdy tylko ją widziałem śmiałem się jak głupi do sera. Ona na mój widok też zrywała boki. Do dziś nie wiemy dlaczego tak się działo. Nie dlatego, że byliśmy brzydcy, rzeczywiście głupi, czy szczególnie dziwaczni.

Znaleźliśmy się w końcu w jedynym w naszym mieście ogólniaku. Kiedyś podszedłem do niej na przerwie i zapytałem na jakie studia się wybiera? Odpowiedziała z przejęciem i dumą: „Na medycynę.” Znowu śmialiśmy się jak dwójka wariatów zbiegłych ze szpitala. I nie umieliśmy tego śmiechu powstrzymać. Naprawdę zastanawialiśmy się dlaczego tak się działo. Często odwiedzaliśmy się i słuchaliśmy namiętnie Dead Can Dance. Ciemne klimaty tej muzyki wyzwalały w nas potrzebę metafizyki, usilnego zadawania sobie pytań, dla wielu pretensjonalnych, na które trudno znaleźć prostą odpowiedź czy jakąkolwiek. Nurtowały nas pytania: Kim jestem? Skąd ten ból? Dokąd zmierzam?

I tak pewnego lipcowego dnia, kiedy mieliśmy już świadectwo maturalne w ręku, powiedziałem jej, że jadę na tydzień do Kuchar, do centrum buddyjskiego pod Warszawą. Zapytała bez namysłu co będzie jej potrzebne gdyby ewentualnie też chciała dołączyć. „Śpiwór i karimata” – oznajmiłem. Koniec końców „ewentualnie” pojechała ze mną. Po przyjeździe okazało się, że nie było już wolnych miejsc na warsztatach Tai czi, że Agnieszka, mogła w nich uczestniczyć tylko jako obserwator. Tak więc ja ćwiczyłem „lot żurawia” – jedną z podstawowych form, a Agnieszka czytała buddyjskie księgi i wciąż i wciąż zadawała tysiące pytań. A ja odpowiadałem przejęty i mądrowałem się zawzięcie. Potem ona spacerowała po parku i płakała – czuła, że zdradzała Chrystusa, i że coś było nie tak. Szarpała się niemiłosiernie. Jeszcze wczoraj uczestniczka pielgrzymki do Rzymu, do Ojca Świętego, a dzisiaj w centrum buddyjskim pośród obcych, egzotycznych ludzi zabłąkana owca. Musiałem ją z tym uczuciem zostawić…

Ja też się szarpałem. Z własnym ciałem. Ćwiczenie Tai Czi wyzwalało nową energię i nagle blokady fizyczne dawały o sobie znać z coraz większą siłą. Pewnego wieczoru dostałem częstoskurczu. Serce wypowiedziało mi posłuszeństwo i kurczyło się z prędkością skrzydeł kolibra. Tak mi się zdawało. Wdrapałem się po schodach na piętro gdzie mieszkał Friedel – nauczyciel Tai czi i poprosiłem go o pomoc. On przyłożył ręce na wysokości splotu słonecznego i po kilku minutach wyciszył szalony rytm. Odetchnąłem. Potem zszedłem do sali medytacyjnej i pokłoniłem się Buddzie. Czułem niewymowną wdzięczność, że znów się udało, że moje serce nie odleciało w zaświaty…

Kiedy mknęliśmy z Agnieszką pekaesem w drodze powrotnej do domu mijaliśmy szare i zapyziałe wsie. Z kilometra na kilometr czar świata pryskał. Nagle Agnieszka zapytała mnie: „To jak to jest z tym oświeceniem? Jak to jest gdy jest się oświeconym?” Nie wahałem się ani chwili i palnąłem: „Widzisz teraz te brudne, utytłane w gównie krowy na łące? Jak będziesz oświecona to one będą złote i piękne.”

Po roku napisała do mnie kartkę: „Do Polski przyjeżdża jakiś lama z Francji, jeśli otrzymasz tę kartkę i odpiszesz – uznam to za znak, że mam go spotkać. Chcę zobaczyć złote krowy!” Odpisywałem pospiesznie, nerwowo przyklejałem znaczek na kartkę, wpychałem ją brutalnie do skrzynki pocztowej…

W Kucharach Agnieszka uwijała się już przy robocie. Zawieszała firanki w pokoju lamy z dalekiej Francji – lamy Sieraba, na którego wszyscy tak czekaliśmy. Przez kilka dni słuchaliśmy nauk o miłującej dobroci, o tym że warto być dobrym, współczującym, że warto się starać w swoim człowieczeństwie. Tam też poznaliśmy Joasię i Adama, którzy dzień po dniu zarażali nas swoją pasją – co roku wyjeżdżali do Francji, właśnie do ośrodka lamy Sieraba. Mieli nadzieję, że pewnego dnia uzbierają pieniądze i udadzą się na trzyletnie odosobnienie medytacyjne. Wtedy po raz pierwszy, z ich ust, usłyszałem tę magiczną dla mnie nazwę: Kagyu-Ling.

W czasie studiów kroczyliśmy już z Agnieszką tą samą ścieżką duchową, a po drugim roku poczuliśmy się rozczarowani. Agnieszki pedagogika specjalna była jakby za ciasna, a mnie okropnie nudziła starofrancuzczyzna i literatura piękna daleka od rzeczywistości. Spotkaliśmy się w Poznaniu w dniu pełni księżyca i podjęliśmy decyzję. To znaczy ja ją podjąłem i szybko Agnieszkę przekonałem co do jej słuszności. Tak czy inaczej nie było odwołania. Postanowiliśmy wyjechać do Indii.