Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Przed wiekami zniknięcie dziewiątki najpotężniejszych magów zwanych Ilustratorami rozdarło świat. Kataklizm nie tylko zmienił mapy, ale przede wszystkim naturę magii. Przestała być uporządkowana i przewidywalna, a w jej miejsce pojawił się chaos. Zaczęli rodzić się ludzie władający dziwnymi mocami, których opanowanie było bardzo trudne. Do tego stopnia, że magia stała się bardziej przekleństwem niż darem.
W mrocznym i brutalnym świecie czwórka bohaterów zostaje zmuszona do wędrówek pełnych tajemnic i koszmarów. Podróż nie tylko doprowadzi ich do odkrycia prawdy o naturze świata. Nade wszystko będą musieli zmierzyć się z samymi sobą – mocą chaosu, lękami i pragnieniami. Kluczowe będą wybory, których dokonają. Najgorsze demony to wszak te, które noszą w sobie, a tylko właściwe decyzje oddzielają ich od stania się potworami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Mrok szybko ogarniał ziemię. Burza z północy miała nadnaturalny charakter, została przywołana za pomocą magii i bez litości chłostała ziemię deszczem i gradem. Przemókł do suchej nitki, ale nie przejął się tym. Dobrze się przygotował, a rytuał oczyszczenia wygłuszył jego emocje i wyostrzył zmysły, zwłaszcza siódmy, dar chaosu.
Mozolnie walcząc z przeciwnym wiatrem, podążał na wznoszącą się nad równiną niczym palec ostrzegawczy samotną górę. Wiatr targał gałęziami drzew. To nie było dobre miejsce. Magia czerpiąca z mroku była starsza niż chaos. Wyczuwał echa dawnych dni. Niegdyś na tym szczycie odprawiano nekromanckie obrzędy i ponure, niespokojne duchy wciąż krążyły po okolicy.
Nie dziwił się, że wybrała właśnie takie miejsce. Musiało jej przypominać rodzinne Górzany, pulsujące potężną, niebezpieczną magią. Ona wybrała miejsce walki, lecz jemu nie przeszkadzała ani ponura aura, ani duchy, które widział kątem oka.
Gdy wspiął się wyżej, drzewa zastąpiły skupiska czarnego bzu. Stąpał pewnie, acz ostrożnie. Licha kołysały się na liściach i szeptały w swoim dziwacznym języku, który niewtajemniczeni brali zwykle za szelest liści. Łypały czerwonymi, żarzącymi się jak ogniki ślepiami, ale zachowywały dystans. On również. Nie mógł się rozpraszać przed trudną i wymagającą walką.
Krzaki czarnego bzu stopniowo się przerzedzały, aż w końcu znikły zupełnie. Została tylko pofałdowana skała, jakby ktoś zaklęciem obrócił morze w kamień. Wrażenie to potęgowała pulsująca ściana deszczu nadająca pozory ruchu, kłębienia się mroku niczym dymu. Ciemność rozdzierały kolejne pioruny. Na szczycie góry czekała ona. Spokojna i skupiona. Nie przyglądał się jej twarzy, widział tylko rozwiewane przez wiatr długie, kręcone włosy. Siódmym zmysłem postrzegał ją jako plamę ziejącą czernią. To była ciemność innego rodzaju niż ta, której doświadcza się, gdy zabraknie światła. Samoistny byt, obcy naturze, zrodzony z magii chaosu w bezdennych, górzańskich źródłach.
Nie odczuwał strachu. Nie myślał o nagrodzie zaoferowanej przez miejscowego, niezbyt potężnego królika. Zwyczajowo za zabicie potwora ofiarowuje się sowitą zapłatę i rękę królewny. Z tego drugiego zrezygnował od razu, choć zdesperowany władca pewnie by się zgodził bez mrugnięcia okiem. Królewna była mu niepotrzebna. Młodość łaknie sławy. To uczucie pamiętał jak przez mgłę.
Nie zamierzał zwlekać. Sięgnął po nią umysłem. Przygotował się na lód, potężną, czarną zaporę, którą trzeba skruszyć, ale niczego takiego nie było. To, co w pierwszej chwili wziął za lód, okazało się gęstą, czarną breją. Gdy w nią uderzył, nie stawiła oporu, lecz rozstąpiła się i wchłonęła go. Zaczął tonąć.
Miał szczęście, że nie mógł się bać, więc nie spanikował. Błota nie da się skruszyć. Istnieje zatem tylko jeden sposób na przeniknięcie do środka. Pozwolić czerni się pochłonąć. Przestał się opierać. Lecz nie śmierć po niego przyszła, a życie. Wspomnienia przemykały mu przed oczami w szalonym kalejdoskopie.
Jednak najtrudniejsza część, ciemność źródeł, wciąż była przed nim. To tam wszystko miało się rozstrzygnąć. Nie mógł pozwolić, by czarne źródła go przemieniły. Powoli zaczął się wycofywać. Delikatnie, niespiesznie, krok po kroku.
Ale ciemność była wszędzie.
–Szukają cię.
Konspiracyjny szept tuż obok ucha nagle i brutalnie wyrwał Gardomira z sennych majaków. Wzdrygnął się mimo woli i poczuł niemiły dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Na szczęście szybko przypomniał sobie, skąd zna ten głos, i odprężył się nieco. Gestem wskazał nieoczekiwanemu gościowi miejsce na ławie naprzeciw siebie.
Karczma pękała w szwach, ale Gardomir był gościem specjalnym. Otrzymał do wyłącznej dyspozycji stolik, w bardziej sprzyjających podróżom miesiącach zajmowany przez kupców i szabrowników, którzy od czasu do czasu decydowali się podążyć niebezpiecznym szlakiem przez Góry Sowie. Solidny, dębowy stół stał przy południowej ścianie niedaleko kominka, w którym wesoło buzował ogień, dający kościom przyjemne ciepło.
Zagubioną u podnóża Gór Sowich, czyli niemal na krańcu świata, karczmę zbudowano z prostych, nieobrobionych, dębowych bali i przykryto solidną strzechą. Ulokowano ją na uboczu wioski, w miejscu, gdzie droga zanurzała się w ponury cień potężnych wzniesień. Strudzony wędrowiec z daleka mógł dostrzec w oćmie bezpieczne, rozświetlone okna. Wnętrze było pozbawione luksusów, ale przytulne. Oberżysta Smardz, jego żona, syn i dwie córki dbali o utrzymanie czystości i porządku. Na podłodze nie zalegał brud, pod stołami nie poniewierały się resztki jedzenia ani pijacy niezdolni do wyjścia o własnych siłach.
Gardomir przybył w te strony kilka tygodni temu. Pierwsze kroki skierował do karczmy. Smardz nie wiedział, że ma do czynienia ze strzępkiem. Oczywiście, nie dało się tego stwierdzić ot tak, po prostu patrząc na kogoś. No chyba, że było się obdarzonym siódmym zmysłem, pozwalającym wyczuć magię. Nie istniały wspólne cechy fizyczne wyróżniające strzępków wśród innych ludzi. A nauczony doświadczeniem Gardomir nie zamierzał na dzień dobry częstować karczmarza taką informacją. Bywało, że ludzie na pozór rozsądni reagowali w sposób nieprzewidywalny, a Gardomir planował nie tylko zachować głowę na karku, ale także pozostać dłużej w tej okolicy. Mógł utrzymać wszystko w sekrecie, ale było wysoce prawdopodobne, że wśród miejscowych czy przyjezdnych zdarzy się ktoś obdarzony siódmym zmysłem, kto wyczuje jego magię. A ukrywanie swoich zdolności wyglądało mocno podejrzanie. Dlatego Gardomir przywitał się grzecznie, zapłacił za pobyt, a następnie zapytał o chatę miejscowej zielarki i uzdrowicielki. Dowiedział się, że ma na imię Rdest i mieszka niedaleko oberży, na uboczu wioski. Chatę otaczał krąg wiekowych jesionów o poskręcanych gałęziach. Smardza nie zaskoczył ani nie zdziwił fakt, że gość zaraz po przybyciu szuka zielarki. Desperaci zapuszczający się w tak odległe rejony często przypłacali podróż mniejszymi lub większymi urazami. W dobrym wypadku. W złym, płacili za nią życiem.
Rdest była niewiastą mocno posuniętą w latach, o twarzy pomarszczonej jak zleżałe jabłko, ale żywych, szarych oczach i wciąż bystrym umyśle. Była też wrażliwa na aurę. Od razu wyczuła w Gardomirze magię chaosu. Mężczyzna był zresztą tak zmęczony walką, którą toczył w swojej głowie, że nie kluczył i od razu przeszedł do rzeczy.
— Tak, należę do dotkniętych przez chaos — odpowiedział na niezadane pytanie staruszki. — Jestem strzępkiem.
— Na Starsze Bóstwa! — wyrwało się Rdest.
— Obejdzie się bez nich, jak sądzę — burknął Gardomir. — Ufam, że wiesz, kim jesteśmy.
Rdest powoli skinęła głową. Oczywiście, że wiedziała, choć do tej pory tylko raz w swoim długim życiu widziała strzępka. Musiała przyznać, że stojący przed nią mężczyzna odznaczał się bardziej niepokojącą urodą niż ten, którego spotkała przed laty. Drgnęła, gdy Gardomir wbił w nią spojrzenie — miał bowiem oczy o różnej barwie. Lewe było zielone, tą intensywną zielenią, jaka występuje tylko wiosną, gdy drzewa wypuszczają pierwsze liście. Orkan szaleństwa. Czarne, prawe oko przywodziło na myśl najgłębszą z godzin nocy, studnię bez dna. Gardomir był średniego wzrostu, szczupły, żylasty. Wyróżniał się właśnie niepokojącymi oczami i posępną, chmurną twarzą. Jakby zajrzał za kotarę ukrywającą tajemnice, których śmiertelnicy znać nie powinni. I to spojrzenie odmieniło go na zawsze.
— Tak, wiem — powiedziała niepewnie Rdest.
Strzępkowie należeli do ludzi odmienionych przez magię chaosu, nieprzewidywalną i kapryśną.
— A więc — podjął Gardomir — powiedz mi, co wiesz, a ja ci powiem, czy to prawda i czego można się po mnie spodziewać. Nie chcę i nie szukam kłopotów. Jesteście szanowani, zaufają waszym słowom.
— Ale czy ja ufam twoim? — Rdest zmrużyła oczy.
— Dobre pytanie. Ale jestem sam i zawsze można zatłuc mnie w kącie widłami. — Błysnął ponurym uśmiechem.
— To nie było śmieszne. Nie jesteśmy dzikusami.
— Dobrze, że to ustaliliśmy. Możemy?
— Władasz jedną z odmian magii chaosu — zaczęła staruszka.
— Prawda.
— Potrafisz dokonać przejęcia, czyli wchłonięcia duszy osoby żywej lub zmarłej. Po czymś takim… — Rdest lekko zadrżał głos — ofiara umiera, ale jej świadomość żyje nadal w głowie strzępka. Nazywacie ją Pszczołą.
— Tak. Racz jednak przypomnieć swoim krajanom, że nie biegamy i nie przejmujemy, kogo popadnie, na prawo i lewo. Magia chaosu żąda ofiar.
— Jeżeli strzępek nie potrafi zapanować nad swoimi Pszczołami, popada w szaleństwo — ciągnęła cicho Rdest.
Prawda — rozbrzmiał upiorny chichot w głowie Gardomira. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Musiał użyć całej swojej siły, by zachować niewzruszoną postawę.
— Bardzo dobrze. Dodam, że mam siódmy zmysł, jestem więc wyjątkowo wyczulony na magię otaczającą miejsca i ludzi, a nawet silne emocje. — Gardomir pragnął za wszelką cenę odejść od tematu szaleństwa strzępków. — Jestem bardzo utalentowany.
Rdest prychnęła pod nosem.
— Nie wątpię. Coś jeszcze?
— Chyba nie. Jak widać, nie mam kopyt, ogona ani znamion na ciele. Nie potrafię też przybrać postaci czarnego kota. Ani żadnej innej, żeby była jasność.
Rdest obdarzyła go spojrzeniem świadczącym, że zaczęła mocno powątpiewać w jego inteligencję.
— Przyszedłem do was, żeby zapewnić sobie święty spokój. Nie będę sprawiał problemów.
— Jak rozumiem, zamierzasz zostać u nas na dłużej?
— To piękna okolica.
— Jeżeli zostawisz nas w spokoju, my również to zrobimy.
— Doskonale. Niczego innego nie pragnę.
Skłonił się i opuścił chatę. Staruszka była zaniepokojona, choć rozmowa z Gardomirem nieco ją uspokoiła. Nie wyglądał na szaleńca, a w starciu z całą wioską nie miałby najmniejszych szans.
Wieść o przybyciu strzępka początkowo wzbudziła przerażenie, na palcach jednej ręki można było bowiem zliczyć osoby, które spotkały w życiu kogoś takiego. Ale wszyscy słyszeli przerażające opowieści o tym, jak połykają dusze na prawo i lewo, stąd niektórzy zwali ich wielodusznymi. Inni uważali ich za dzikie bestie o przerażającym wyglądzie. Rdest udało się jednak przemówić krajanom do rozsądku. Gardomira bacznie obserwowano, ale zostawiono w spokoju. Mężczyzna niczego innego nie pragnął. Korzystając ze wskazówek Rdest, wyprawiał się po zioła, parzył z nich dekokty i niebawem był w stanie niemal normalnie funkcjonować. Pszczoły w jego głowie przestały wrzeszczeć. Po raz pierwszy od dawna czuł się dobrze.
I oto przyszła do niego rzeczywistość pod postacią Czabóra. Właśnie, Czabór. Gardomir gwałtownie wrócił do rzeczywistości. Odpłynął, nie wiedząc nawet kiedy. Musiało to jednak trwać zaledwie sekundę, gdyż Czabór dopiero mościł się na ławie naprzeciw Gardomira. Wołano na niego „Cień”, gdyż nikt nie potrafił poruszać się tak bezszelestnie jak on. Pociągła twarz Czabóra, o wydatnych kościach policzkowych i wąskich, czarnych oczach, nieodparcie nasuwała skojarzenia ze szczurem. Nawet luźna szata nie potrafiła ukryć jego przeraźliwej chudości.
— Całe życie ktoś mnie szuka. — Gardomir poczuł się nieswojo pod badawczym spojrzeniem czarnych oczu. Miał nadzieję, że nie przegapił niczego z rozmowy. Szybko przyciągnął do siebie kufel, stojący do tej pory na środku stołu. Nie na tyle szybko, by Czabór nie zauważył, że zadrżały mu dłonie. Gdy skosztował, po podniebieniu rozlał się piekielnie gorzki smak wywaru.
Czabór pociągnął nosem i to, co wyczuł, wyraźnie mu się nie spodobało. Jego pociągła twarz wydłużyła się jeszcze bardziej. W małych, czarnych oczach zapłonęło zaniepokojenie. Miał, co prawda, pewne podejrzenia, gdy dotarły do niego wieści, że Gardomir, którego dobrze poznał w czasach, gdy obaj uczyli się w Brzegoście, przepadł gdzieś na krańcu świata. No ale cóż, on też miał swoje życie i własne problemy. Czysty przypadek czy też kaprys Doli skrzyżował ich ścieżki w zapomnianej przez Starsze Bóstwa wiosce. Niejasne, złe przeczucia Czabóra spotęgowały się, gdy zazwyczaj czujny jak żuraw Gardomir patrzył na niego pustym wzrokiem, jakby nie tylko nie rozpoznawał, ale wcale go nie widział. A teraz jeszcze to…
Od razu rozpoznał ten zapach. Blekot, posmak szaleństwa, przekleństwo strzępków i zwiastun nachodzącego końca.
Chrząknął, a Gardomir uniósł głowę. Ich oczy się zetknęły, ale Czabór nie odwrócił wzroku.
— Od jak dawna to pijesz? — zapytał wprost. Udawanie nie miało sensu.
— Nie twoja sprawa.
— Od jak dawna?
— Pół roku. W coraz większych dawkach, jeżeli koniecznie musisz wiedzieć. — Gardomir uśmiechnął się ponuro, po czym chwycił kufel z ohydną cieczą i łyknął raz jeszcze, krzywiąc się niemiłosiernie. — Inaczej górzańska wiedźma nie daje mi spokoju.
— Nie trzeba było przyjmować tego zlecenia.
— Ba, teraz to i ja wiem. Ale byłem młody i głupi. I chciałem zostać legendą.
— Jesteś.
— Tak. Niedługo będę już tylko legendą.
Pomilczeli chwilę, wpatrując się w tańczące w kominku płomienie. W oberży wzmagał się gwar. Gardomir pił łapczywie. Drżenie rąk powoli ustępowało, a wzrok tracił mętność. Na razie wywar pomagał błyskawicznie. Czabór raczył się grzanym piwem, ale czuł już w ustach gorzki posmak blekotu. Przecież jego być może czeka ten sam los. Później, bo jest ostrożny, ale do diabła, też jest strzępkiem! I to starszym o dobrych kilka lat od Gardomira.
Siedzący dotychczas smętnie skald w obszarpanych szatach, po paru kuflach ciemnego i mocno uderzającego do głowy piwa warzonego przez miejscowego karczmarza, zaczął śpiewać, zachęcany rytmicznymi oklaskami.
Wzburzyły się źródła,
A mrok nadciągnął z gór,
Królestwo upadało,
Zapłakał stary król…
Czabór już po pierwszych taktach rozpoznał słynną Balladę o Szalonym Gardomirze, który uległ śluzom dziewic i błaganiom bezradnego władcy, przejął górzańską wiedźmę i zrobił z niej Pszczołę. Swój szlachetny (a raczej szalony — poprawił w myślach Gardomir) czyn, którego nie podjąłby się żaden inny strzępek, opłacił zetknięciem ze złowrogimi czarnymi źródłami. W balladzie bohater nie poddał się ani na chwilę i w końcu udało mu się wyrwać ze szponów ciemnej wody. W pieśni brzmiało to całkiem nieźle, ba, nawet bohatersko. A co najważniejsze, kończyło się szczęśliwie. Skald śpiewał nadspodziewanie dobrze, akompaniując sobie delikatnym brzdękaniem na lutni. Wszyscy w karczmie umilkli, zasłuchani w urokliwą opowieść, która w zimowy, długi wieczór ma o wiele większą moc niż zazwyczaj.
— Na Starsze Bóstwa, Gardomirze, wszyscy wiedzą, że tu jesteś! — Czabór pierwszy wyrwał się spod czaru pieśni. Bo choć skald wyglądał niepozornie, w jego głosie była moc.
— Ryzyko zawodowe. — Gardomir wzruszył ramionami.
— Nie dziś. Szuka cię pan Zamku na Skale.
Czabór wymówił to imię, trwożnie rozglądając się na boki. By zapobiec nieszczęściu, przezornie splunął przez lewe ramię i uczynił odpędzający zło znak rogów.
— To pewne?
— Najzupełniej. Uciekaj, jeżeli jeszcze nie jest za późno. W takim stanie — Czabór wymownym gestem wskazał na kufel — nie możesz wykonać żadnego zlecenia. Nic tu po tobie. A jeżeli pan Zamku na Skale czegoś od ciebie chce, zmusi cię, byś mu to dał. Nie przyjmie odmowy.
— Jak większość możnych tego świata.
Gardomir opróżnił do dna kufel i wstał, przyciągając spojrzenia wszystkich obecnych. Przywykł jednak do bycia obiektem zainteresowania i nie zwrócił na to większej uwagi.
— Karczmarzu! — krzyknął, a po stole potoczyła się srebrna moneta. — Piwo dla mojego rozmówcy!
Czabór zaklął w myślach. Jeżeli tak miała wyglądać ucieczka chyłkiem przed arystokratą z Gór Sowich, marne były jej szanse na powodzenie. Ugryzł się w język, ale było już za późno. Słówko poleciało. Oby nie w złą godzinę.
Smardz migiem znalazł się przy Gardomirze, gnąc się w ukłonach. Niemal z nabożną czcią porwał srebrną monetę, którą widział może z trzeci raz w życiu. Prowadzenie interesu w cieniu ponurych gór nie było ani łatwe, ani przesadnie dochodowe.
Gdy karczmarz znikł na zapleczu, Gardomir nachylił się do Czabóra i ściszył głos tak, by tylko on mógł go usłyszeć.
— Dziękuję. Mam u ciebie dług. Spłacę, gdy zażądasz. — W jego zielonym oku rozpaliła się iskra, ale czarne pozostało martwe.
Czabór skinął głową. Patrzył za odchodzącym Gardomirem, dopóki nie postawiono przed nim dzbana z piwem. Smardz spoglądał z ciekawością na kompana tajemniczego strzępka, ale ponieważ Czabór nie okazywał chęci do rozmowy, karczmarz nie śmiał go zagadywać. Nigdy nie wiadomo, kto może się kryć pod tak niepozorną postacią, więc Smardz okręcił się na pięcie i wrócił za kontuar. Oberża znów rozbrzmiewała gwarem, a skald dostał kolejną porcję kufli.
Pojawili się nie wiadomo skąd, wypełzli z cieni po kątach. Gardomir w jednej chwili ocenił, że nie pozostawili mu najmniejszych szans na ucieczkę. Odcięli wszystkie wyjścia. Twarze kryli za zasłonami, ale biel szat, skrwawiona symbolem czerwonych płomieni, krzyczała dobitnie, kim są i komu służą. Przeklął chwilę, w której, zamiast uciekać od razu, postanowił zajść do wynajętej izby po tobołek. Zgubiła go słabość, jakżeby inaczej. Żal mu było pozostawić zebrane zioła, tak trudne do zdobycia. I teraz musiał zapłacić za swą głupotę.
— Pójdziesz z nami, Gardomirze Szalony — powiedział jeden z białych.
— Skoro tak grzecznie prosicie, gdzieżbym śmiał odmówić — zasyczał w odpowiedzi. Jednak jego ironia trafiła w pustkę. Pułapka się zatrzasnęła.
Twarze białych zasłaniały chusty i strzępek nagle poczuł się bardzo nieswojo w towarzystwie ludzi wyglądających jak nocne mary. Wszystkie zasłyszane od miejscowych historie na ich temat wirowały w jego głowie. W kazamatach Zamku na Skale złamano ich wolę i ulepiono na nowo w formę lojalnych gwardzistów, bez zastanowienia i refleksji wykonujących najgorsze rozkazy, niczym kukiełki całkowicie posłuszne rękom lalkarza. Gardomir w zeszłym tygodniu miał okazję z bliska zobaczyć, co zostaje po ich interwencjach w gospodarstwach, które odmawiały magnatowi z Gór Sowich trybutu bądź też wykazywały się opieszałością w płaceniu.
Miejscowi powoli przyzwyczaili się do jego obecności. Nie można wiecznie żyć w strachu, a nawet najgorszy potwór widziany z bliska może okazać się nie tak straszny, jak go malują. Choć Gardomir wciąż wzbudzał respekt, w wielu głowach obserwujących jego zachowanie pojawiały się refleksje, czy czasem niesamowite opowieści o strzępkach i ich przewinach nie zostały całkowicie wymyślone. Po tym, jak Gardomir parę razy pomógł w poszukiwaniach ludzi zagubionych na górskich szlakach, zyskał szacunek u wielu. Rzecz jasna, wciąż byli tacy, którzy przegoniliby go z wioski, ale póki co siedzieli cicho. Miejscowi znali teren jak własną kieszeń, ale nawet dla nich przychodzące znienacka burze śnieżne były niebezpieczne i gubili się w oćmie. Gardomir nie odmawiał pomocy. Nigdy nie miał problemów z orientacją w terenie, więc czuł się znacznie lepiej i pewniej niż inni ludzie. Wywary uciszyły Pszczoły w jego głowie, zwłaszcza górzańską wiedźmę, co znacznie poprawiło mu humor.
Tego dnia poszukiwania się przeciągały. Wędrowanie po sypkim śniegu było powolne. Towarzyszył mu Drozd, miejscowy kowal, i Otoczak, najmłodszy syn młynarza. To właśnie Drozd zaproponował, by zajrzeli do położonej nieopodal samotnej chaty i rozgrzali się w jej wnętrzu.
— To niedaleko.
Chętnie się zgodzili. Gardomir nie dociekał, czym zajmowali się ludzie wiodący pustelniczy tryb życia, a miejscowi nie pisnęli ani słowa na ten temat, choć na pewno byli doskonale poinformowani. Mieli jednak swoje tajemnice. Zapadał szybki, zimowy zmierzch. Gdyby nie Drozd, niechybnie przegapiliby chatę całkowicie przysypaną śniegiem. Stapiała się z otoczeniem. W środku nie paliło się światło. Cisza spowijała chatę niczym całun. Nic nie wskazywało na obecność kogokolwiek żywego. Drozd i Otoczak spojrzeli po sobie niepewnie. Gardomir zachowywał spokój. Nie wyczuwał żadnej aury, niczego, co wskazywałoby, że ktoś używał w tym miejscu magii. Ale było coś innego, niepokojącego, echa silnych emocji.
— Może już śpią? — powiedział niepewnie Drozd.
Gardomir i Otoczak milczeli. Mieszkańcy musieliby spać od kilku dni, bo w przeciwnym wypadku odśnieżyliby przynajmniej drzwi. Drozd niepewnie wszedł na podwórko, pozostali podążyli za nim. Śnieg skrzypiał pod butami, żaden pies nie oznajmiał ich przybycia. Nawet Drozd stracił rezon, ale nie chciał się wycofać, żeby nie stracić twarzy. To w końcu on namawiał ich do tych odwiedzin. Odgarnął śnieg przed drzwiami i zapukał.
— Jest tu kto?! — zawołał.
Odpowiedziała mu tylko cisza.
— No i? — ponaglił Gardomir. — Będzie coś z tej obiecanej rozgrzewki?
— Sprawdzę. — Drozd przełknął ślinę i wszedł do środka.
Gardomir podążył za nim. Otoczak został na zewnątrz, przestępując z nogi na nogę.
Od razu po otwarciu drzwi Gardomir wyczuł metaliczny zapach krwi, a emocje wirujące w tym miejscu buchnęły niczym żar z pieca. A potem zobaczył to, co stało się z mieszkańcami samotnej chaty. Mrok litościwie zakrywał szczegóły, ale widział dość. Na ścianie namalowano czerwone płomienie. Nie dbając już zupełnie o to, co pomyślą o nim towarzysze, Drozd wybiegł na zewnątrz, upadł na kolana i zaczął wymiotować jak kot.
Otoczak nie zadawał pytań, gdy w ponurym milczeniu oddalili się od samotnej chaty. Dopiero gdy znikła im z oczu, Gardomir przerwał ciszę.
— Kto to zrobił? — zapytał.
— Biali — szepnął Drozd. — Zostawili znak pana Zamku na Skale, by wszyscy widzieli, kto ich ukarał.
— Ukarał? W taki sposób? Jak można zasłużyć na taką karę?
— Nie płacili podatków.
— Że co?
I wtedy Drozd i Otoczak opowiedzieli mu, kim jest pan Zamku na Skale. Kraniec świata nie był wolny od tyranii. Magnat rządził okolicą wedle własnego widzimisię. Otaczała go aura tajemnic. Plotki, pomówienia, szepty. Wola magnata stanowiła jedyne prawo, a biali stali się mieczami w jego rękach. Nie było nikogo, komu można by się poskarżyć. Monarchowie z Brzegostu i Margrodu nie rościli sobie praw do tych ziem. W efekcie pan Zamku na Skale mógł z tutejszymi robić, co chciał, i skrzętnie z tego korzystał.
Gardomir wiele się jeszcze nasłuchał o panu Zamku na Skale. Między wierszami opowieści wieśniaków dźwięczała nutka nadziei, że może przybysz udzieli im pomocy. Strzępek konsekwentnie udawał, że tego nie słyszy. Gdyby mógł, bez wątpienia udzieliłby im wsparcia, niestety w obecnym stanie nie zdoła zrobić porządku z magnatem. Ale być może dowie się wszystkiego o wszechwładnym arystokracie. Pewnie nawet więcej, niżby chciał. Żywił tylko nadzieję, że jest mu do czegoś potrzebny. Jeżeli tak, miał szansę jeszcze trochę pożyć i wywinąć się cało z tej kabały.
Karczma zamarła, gdy biali wyprowadzali Gardomira na zewnątrz. Obejrzał się na bezpieczne, oświetlone okna, mimo że takie zachowanie przynosi pecha. Wśród przylepionych do szyb twarzy ciekawskich nie dostrzegł Czabóra. Nie miał do niego pretensji. Czabór nigdy nie pakował się pochopnie w kłopoty. Ostrzegł go, a skoro Gardomir nie posiadał dość rozumu, by od razu uciekać tam, gdzie pieprz rośnie, to trudno. Sam jest sobie winien.
Zastanawiając się, o czym myśli Czabór, Gardomir próbował odsunąć od siebie stokroć bardziej niepokojące przypuszczenia. Strzępków wzywano zazwyczaj w jednym celu — dokonania przejęcia. To oznaczało kolejną Pszczołę w jego głowie, a on ledwie sobie radził z tymi, które już miał. Odmowa przejęcia zapewne skończy się śmiercią. Westchnął ciężko. Przyszłość zdecydowanie nie malowała się w różowych barwach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki