Cyrk rodzinny - Kis Danilo - ebook + książka

Cyrk rodzinny ebook

Kis Danilo

4,7

Opis

Ze wstępem Krzysztofa Vargi i posłowiem Danuty Cirlić-Straszyńskiej

Danilo Kiš to jeden z najwybitniejszych europejskich prozaików XX wieku, zachwycający głębią myśli, doskonałością formy, a nade wszystko oszałamiającym pięknem języka. Nieprzypadkowo wymienia się go jednym tchem obok Marcela Prousta i Brunona Schulza.

Na Cyrk rodzinny, autobiograficzną trylogię powieściową, składają się Wczesne smutki, Ogród, popiół oraz Klepsydra – odmienne gatunkowo i stylistycznie, ale połączone mityczną postacią ojca, Edwarda Sama: Żyda, genialnego ekscentryka uciekającego przed grozą rzeczywistości w szaleństwo, pijanego filozofa wygłaszającego w podrzędnych knajpach natchnione manifesty. Ten boży szaleniec w końcu zniknie w obozie koncentracyjnym, zostawiając po sobie ciszę, która przysypie ogród jego bliskich jak popiół.

Kiš, bezgranicznie wierzący w potęgę Słowa, nieustannie przekracza granice pomiędzy życiem a literaturą, w tej ostatniej znajdując potwierdzenie realności bytu, dowód, „że kiedyś istniałem i że istniał mój ojciec”.

„„Wczesne smutki” to szkice w bloku, oczywiście kolorowe, „Ogród, popiół” to grafitowy rysunek na płótnie, który pokryły ciemne barwy „Klepsydry” […]. Tak połączone, [książki te] przedstawiają na dwóch różnych płaszczyznach, w jakimś niezwykłym paralelizmie, nie tylko rozwój dwu głównych postaci, które w tych książkach szukają się i dopełniają, lecz także ich dojrzewanie twórcze. Jeżeli postać nazwana A. S.-em jest identyczna z postacią autora, to te trzy książki, w wymienionym porządku, stanowią jednocześnie rodzaj Bildungsroman, ukazują pewną biografię literacką.” Danilo Kiš

„Czy można pięknie pisać o koszmarze totalitaryzmów? Czy da się połączyć wstrząsające doświadczenie Zagłady z frazą, która budzi w nas melancholijny zachwyt i przepełnia czytelniczym szczęściem? Danilo Kiš to jeden z najniezwyklejszych pisarzy XX wieku, w którego twórczości w sposób kompletny złączyły się oszałamiająca forma literacka z porażającym tematem. Kiš – niepowtarzalny owoc romansu Marcela Prousta z Brunonem Schulzem, a jednocześnie przenikliwy kronikarz komunistycznych i stalinowskich zbrodni – jest osobną planetą w kosmosie literatury XX wieku.” Krzysztof Varga

„W swojej sugestywnej pełni „Cyrk rodzinny” to niezwykłe studium literackie, w którym autor docieka prawdy o ojcu, a tym samym o sobie. To dokument zmagań z życiem i niedawną historią, zapis przemijania.” Danuta Cirlić-Straszyńska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 630

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kwiatkowna

Nie oderwiesz się od lektury

wybitna, jedna z najważniejszych pozycji czarnego, jakie mam na półce (nie wirtualnej).
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału Porodični circus (Rani jadi; Bašta, pepeo; Peščanik)

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Sophie Bassouls / Getty Images

Copyright © by Danilo Kiš Estate

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2006

Copyright © for the Polish translation and Posłowieby Danuta Cirlić-Straszyńska, 2006

Copyright © for the Wstęp by Krzysztof Varga, 2021

Redakcja Małgorzata Poździk / d2d.pl

Skład Patrycja Pączek / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-261-7

Krzysztof Varga Piękne baśnie o śmierci

Czy można pięknie pisać o koszmarze totalitaryzmów? Czy da się połączyć wstrząsające doświadczenie Zagłady z frazą, która budzi w nas melancholijny zachwyt i przepełnia czytelniczym szczęściem?

Danilo Kiš to jeden z najniezwyklejszych pisarzy XX wieku, w którego twórczości w sposób kompletny złączyły się oszałamiająca forma literacka z porażającym tematem. Kiš – niepowtarzalny owoc romansu Marcela Prousta z Brunonem Schulzem, a jednocześnie przenikliwy kronikarz komunistycznych i stalinowskich zbrodni – jest osobną planetą w kosmosie literatury XX wieku.

Tak jak niezwykły jest jego rodowód: syn prawosławnej Czarnogórki i węgierskiego Żyda, przynależny literaturze serbskiej, uosabia ideę kulturową Europy Środkowej wraz z jej ciągotami ku mistycyzmowi, magii, melancholii i zarazem jak żadna inna część Europy doświadczonej przez największe totalitaryzmy. Krainy składającej się z państw i narodów nieraz sobie wrogich i chowających wzajemne urazy, ale tworzących jeden organizm, w którym demon historii dokazywał o wiele brutalniej i z okrutniejszym poczuciem humoru niż gdziekolwiek indziej. Granice oraz władze zmieniały się tu częściej niż pokolenia i można było być Węgrem, Żydem, Serbem, Polakiem czy Słowakiem, ale przede wszystkim było się igraszką w rękach Zła. Mieszkańcom Europy Środkowej powinna przysługiwać osobna narodowość, powinni otrzymywać specjalny paszport z pieczątkami poświadczającymi przekroczenie kolejnych granic wojen, zbrodni, prześladowań i masowych mordów, z wizami tranzytowymi przez krainy strachu, terroru, upokorzeń, ale także heroizmu, niezłomności i obrony własnego człowieczeństwa. Bo głównym zamiarem totalitaryzmu jest nie tylko zabić człowieka, którego uważa za wroga, ale przede wszystkim odebrać mu godność.

Urodzony w 1935 roku w Suboticy (węg. Szabadka), mieście leżącym blisko granicy węgierskiej i miejscu przyjścia na świat takich gigantów literatury węgierskiej, jak Dezső Kosztolányi i Géza Csáth, Kiš dzieciństwo spędził w Cetyni. To dawna stolica Królestwa Czarnogóry, centrum religijne i kulturalne małego narodu Czarnogórców, ale zarazem miasteczko prowincjonalne, ponoć miesiącami nawiedzane przez deszcze. Jak wiadomo, w czasie deszczu dzieci się nudzą, więc znudzony Danilo zaczął szukać pociechy w czytaniu i rychło rzucił się do „lunatycznej ucieczki w książki”. Kiedy już opuścił deszczową Cetynię, był całkowicie zainfekowany literaturą i nawet lokalna bałkańska metropolia, jaką był Belgrad, nie mogła go początkowo skusić swymi zdradliwymi urokami, ponieważ jeśli ktoś naprawdę oszalał na punkcie książek, nic go z tego nie wyleczy. I nie wyleczyło – aż do śmierci na emigracji w Paryżu w symbolicznym roku 1989. Miał wówczas ledwo pięćdziesiąt cztery lata i można sobie tylko wyobrażać, co jeszcze by napisał, gdyby nie przedwczesna śmierć na raka.

Ale w przypadku autora Cyrku rodzinnego mamy do czynienia z podwójną obsesją: na punkcie literatury jako wartości najwyższej, niezmiennej i nieśmiertelnej oraz na punkcie pamięci – pamięci o zbrodniach totalitaryzmu jako najważniejszym doświadczeniu Europy. I doświadczeniu osobistym, bo siedmioletni Danilo Kiš stracił ojca w Auschwitz. To dlatego jego pisarstwo skupiać się będzie na nieustannym rozliczaniu nazizmu oraz stalinizmu, który uważał za system nie mniej zbrodniczy niż ten, którego ofiarą padł jego ojciec.

Pisarstwo Kiša jest religią Księgi w najczystszej postaci. Przecież jego duchowe uniwersum to związane w jedno tradycja żydowska i chrześcijańska. Bo nie trzeba wcale wierzyć ani praktykować, żeby budować swój świat na księgach proroków, ewangeliach i jednocześnie jak najbardziej świeckich, a czasami nawet bluźnierczych książkach.

Cyrk rodzinny składa się z trzech części: młodzieńczych opowiadań skomponowanych w tom Wczesne smutki, najbardziej schulzowskiej w klimacie i metodzie pisarskiej powieści Ogród, popiół oraz najtrudniejszej formalnie, miejscami hermetycznej Klepsydry. W dwóch pierwszych narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, w ostatniej zaś – w trzeciej.

O ile forma nie spaja tych części w jednolitą całość, o tyle ich nierozszczepialnym spoiwem jest historia ojca – Edwarda Sama, a także jego syna – Andreasa, który nam o zabitym Edwardzie opowiada i który jest swoistym bałkańsko-żydowskim wajdelotą, czyniącym literackie gusła, oczarowującym nas narkotyczną urodą języka i przerażającym opowieścią o szaleństwie, śmierci i strachu. W tym sensie Cyrk rodzinny to współczesne, pisane obłędną prozą Dziady, a Guślarz Danilo z popiołu spalonych ciał, z dymu krematoriów przywołuje do życia świat, który został skazany na zagładę i niepamięć.

Ojciec Andreasa jest człowiekiem Słowa. W jego magicznym księgozbiorze role Ksiąg odgrywają na równi dokumenty Fabryki Wyrobów Szczotkarskich w Suboticy (którą doprowadził do bankructwa), karty choroby ze szpitala w Kovinie, dwa tajemnicze własne rękopisy – Mały i Wielki Testament, oraz opus magnum – „słynny i poetyczny” Międzynarodowy rozkład jazdy na liniach autobusowych, okrętowych, kolejowych i lotniczych jego autorstwa. Syn bierze przykład z ojca i także tworzy swoją bibliotheca mundi. Jej fundamentami będą Biblia dla szkół, Mały katechizm, śpiewnik cerkiewny oraz Chłopcy z placu Broni i Kapitan „Srebrnego Dzwonu” z serii groszowych powieści. Albowiem naszą wyobraźnię kształtują w równej mierze historie męczenników i tanie przygodowe powieści, Słowo Boże i perypetie odkrywców dalekich krain. A ojciec Andreasa jest także małym chłopcem, który w wieku dojrzałym ucieka przed nadchodzącą grozą świata i nieuchronną śmiercią w literacką fikcję. Jest artystą, choć nietworzącym, jest filozofem uzurpatorem, bałkańskim jurodiwym, bożym szaleńcem z podłych knajp, pijanym wizjonerem i magiem. Bo szaleństwo bywa strategią radzenia sobie z trwogą i niech ktoś przyzna, że nigdy nie poczuł pragnienia, by oszaleć i zamknąć się w świecie własnych rojeń, fantazji i opowieści niemających nic wspólnego z otaczającą go, bolesną jak oścień rzeczywistością.

Cyrk rodzinny to opowieść o Holokauście, ale przecież równie ważne jest dziedzictwo upadłej monarchii austro-węgierskiej, świata, który szczególnie hołubił szaleństwo, samobójcze popędy, gorączkę tragicznej miłości, wzniosłą dekadencję, który przyciągał szarlatanów, jasnowidzów, zwariowanych naukowców oraz egzaltował się własną grzesznością.

O Auschwitz w Cyrku rodzinnym Kiš nie pisze wiele, dlatego przecież, że to opowieść o ojcu żywym i wrośniętym w posthabsburgski, serbsko-węgierski krajobraz Wojwodiny, nie zaś brutalna fantazja o ojcu w obozowym pasiaku. Temat Auschwitz Kiš „odrobił” zresztą jako zaledwie dwudziestokilkulatek w krótkiej powieści Psalm 44, wydanej jako jego druga proza po artystowskiej młodzieńczej Mansardzie. W Psalmie 44 „rozbroił” temat obozowy poetyckością, nie rezygnując z opisu koszmaru. Obdarzył opowieść o udanej ucieczce więźniarek baśniowymi wręcz elementami, bo przecież dać nadzieję w historii o Auschwitz to opowiadać baśnie, a nie relacjonować coś, czego pojąć ludzkim rozumem ani wytłumaczyć się nie da.

Ojciec Andreasa (siostra Ana jest postacią drugoplanową i w miarę rozwijania się opowieści znika sprzed oczu czytającego) występuje w Cyrku także jako figura Ahaswera – Żyda Wiecznego Tułacza, skazanego na nieustającą wędrówkę, która przyjmuje tu zazwyczaj formę błąkania się od knajpy do knajpy i pijackich powrotów do domu w zabrudzonym błotem i wymiotami ubraniu. To zatem bezlitosna i groteskowa gra ze średniowieczną legendą. Ale przecież skoro widywano go w całej Europie, to czemu Ahaswer nie miałby zawitać do podłej speluny na serbsko-węgierskiej prowincji?

Edward jest oderwany od rzeczywistości, żyje w świecie urojeń i snów na jawie, wypierając wojnę i Holokaust, tworząc swój Rozkład jazdy – tajemną Księgę, legendarną i zaginioną, jak drugi tom Poetyki Arystotelesa albo Mesjasz Schulza, dzieło, które nigdy nie zostanie skończone, dopóki bowiem istnieje na świecie komunikacja kolejowa, autobusowa i lotnicza, dopóty nie da się stworzyć ostatecznej wersji Rozkładu. Ojciec, tworząc swe monumentalne dzieło, zapomina więc o czasie historycznym i przestrzeni, „tworzy tak, jak prorocy swoje księgi: opętany wizją i na marginesie rzeczywistości”.

W wielkiej opowieści Kiša nie ma obrazów wywożenia Żydów do obozów, łapanek, opisów totalnego planu eksterminacji, a świadectw zbrodni szukać trzeba właśnie na marginesach tej baśni, wyławiać je z potoków oszałamiająco pięknych zdań. Zniknięcie Edwarda – jak wiemy, wywiezionego do Auschwitz, czego czytelnik nie dowiaduje się jednak wprost – jest tajemniczym odejściem, niezaskakującym, zapowiedzianym, jakby koniecznym dopełnieniem opowieści o tym samorodnym filozofie, nierozumianym retorze i myślicielu, postaci pantagruelicznej, ale zarazem przepełnionej rozpaczą skrywaną za uciechami picia, śpiewu i obżarstwa, których niemal anatomiczne opisy daje nam Kiš. Picia i obżarstwa sugerującego, że ten Żyd był jak najdalej od wszelkich reguł judaizmu, a jego sposób życia doprowadziłby do apopleksji każdego rabina. Nie jest to zatem stricte literatura Holokaustu, nie jest to proza wojenna, jest to wielka baśń o śmierci.

Klepsydra to z kolei traktat filozoficzny o istocie tworzenia i koniecznej do tego samotności; samotności, do której się dąży, której się pożąda i której nie sposób osiągnąć. Wszak opowieść o ojcu to osobna, Kišowska wersja Künstlerroman, powieści o artyście. Nie bez powodu pierwotną wersję Rozkładu nazywa syn Prafaustem, jak gdyby widmowym poprzednikiem dramatu Goethego. Dzieło życia ojca nie jest przecież rozkładem jazdy, tylko wielkim dramatem o zaprzedaniu duszy diabłu. Doskonała samotność zaś jest nieosiągalna, „albowiem gdybyśmy ją osiągnęli, osiągnęlibyśmy także doskonałość, a to nie jest niczym innym, jak ideą, czyli Bogiem”.

W świecie Kiša w zasadzie nie ma Boga, podobnie jak życie Edwarda Sama pozbawione jest aspektu religijnego. Jego żydowskość jest laicka, tocząca walkę z tradycjonalistycznym judaizmem. Przecież ojciec folguje sobie, objadając się produktami łamiącymi wszelkie zasady koszerności. Jedzenie bywa rozkoszą, ale bywa także rozpaczą, pożeranie martwych zwierząt jest tu zjednoczeniem ze śmiercią, bo nadchodzące nieistnienie Edwarda Sama nie będzie żadną miarą godniejsze niż śmierć zwierzęcia w rzeźni. „Zaślepiony prometejskim, twórczym gniewem ojciec mój nie chciał uznać oddalenia pomiędzy niebem i ziemią. W tym anarchicznym i ezoterycznym Nowym Testamencie zostało rzucone ziarno nowego braterstwa i nowej religii, sformułowana teoria uniwersalnej rewolucji przeciwko Bogu i wszystkim jego zakazom” – ujawnia narrator.

Niesamowita i wstrząsająca jest enumeracja nazwisk i losów znajomych Edwarda Sama. Z katalogu ich śmierci wyłowić można zgony tragiczne i groteskowe, przygody życia przezabawne i dziwaczne, a wszystko to układa się w historię zgładzonego świata. Samobójcy i pijacy, kobieciarze i obłąkańcy, nagle ujawnieni zbrodniarze i ofiary zbrodni.

Warto uważnie przeczytać kilka stron z tej (by użyć tytułu zbioru opowiadań Kiša) Encyklopedii umarłych, bo między mężczyzną, który wypijał duszkiem trzy litry różowego wina, a rejentem, który żenił się pięć razy, w tym czterokrotnie z wdowami, znajdujemy nagle grabarza zabitego na cmentarzu wraz z żoną i dzieckiem, rakarza, który przepiłował kobietę i wrzucił ją do Dunaju, a zaraz potem mężczyznę, któremu głowę rozbito siekierą i wrzucono do tegoż samego Dunaju, a ponieważ wrzucono pod lód, to już oczywiste, że był ofiarą masakry, którą armia węgierska urządziła w Nowym Sadzie zimą 1942 roku. W tym poemacie prozą, osobnym, choć integralnie wrośniętym w Klepsydrę, mieszają się kaci, ofiary i przypadkowi nieszczęśnicy, małe życia i wielkie zbrodnie, śmieszność i zgroza, czyli mówiąc wprost: życie. Albowiem – zdaje się mówić Kiš – nie ma życia składającego się wyłącznie z wydarzeń istotnych ani też życia, którego każdy dzień i każda godzina byłyby zbyt małe. Nie ma ani jednego ludzkiego losu, który można by uznać za niewarty opowieści.

Enumeracja jest funkcją melancholii, nie służy jedynie zapełnianiu akapitów czy popisywaniu się wiedzą, ale katalogowaniu świata skazanego na przepadnięcie, ratowaniu go przed zapomnieniem. Powracające wyliczenia są tu więc niczym lista nazwisk ofiar wyryta w kamieniu pomnika. Enumeracja jest też metodą twórczą, która w trylogii Kiša rozwija się od opowiadań poprzez schulzowską narrację aż po najtrudniejszą wielogłosową formę Klepsydry i wielotorową konstrukcję powieści, wymagającej od czytelnika wysiłku współuczestnictwa w procesie opisywania świata zmiecionego z powierzchni ziemi i katalogowania jego artefaktów. Kiš stosuje tu „rekonstrukcję”, ale to przecież – mimo że, jak sam twierdził, posłużył się prawdziwymi dokumentami, na przykład lekarskim oświadczeniem o chorobie umysłowej ojca – rekonstrukcja wyobraźni. Jeśli można zrekonstruować nasze wyobrażenia o zdarzeniach, których nie byliśmy świadkami, to Kiš dokonał tej wyjątkowej rzeczy. To metoda, którą zastosował także w niebywałym Grobowcu dla Borysa Dawidowicza.

Czytanie Klepsydry wymaga wielkiej czujności, a łatwo ją stracić, gdy damy się uwieść melancholijnym, proustowsko-schulzowskim obrazom Ogrodu, popiołu. Nieuważna lektura może sprawić, że umkną nam istotne szczegóły dopełniające obrazu tragedii Edwarda i samego procesu wielkiej zbrodni Holokaustu.

Gdzieś w tle przemykają na przykład kapelusze z kogucimi piórami na głowach uzbrojonych, choć nienazwanych mężczyzn, którzy albo pilnują pojmanych Żydów, albo mogą się w każdej chwili pojawić we wsi, jak czterej jeźdźcy Apokalipsy – groźni, choć przecież piękni, może na białych koniach, a może na lśniących rowerach, z błyszczącymi bagnetami na karabinach. Trzeba zatem wiedzieć, że to węgierscy królewscy żandarmi, formacja istniejąca do końca II wojny światowej, w istocie noszący piękne kapelusze z kogucimi piórami i wsławieni gorliwym współuczestnictwem w Holokauście, mający na sumieniu (choć nie ma dowodów na to, że posiadali sumienie) wyłapywanie i wywożenie Żydów do obozów zagłady.

Szaleństwo ojca jest „szaloną jasnością umysłu”, w tym sensie Edward Sam rozumie lepiej i przeczuwa więcej niż inni. Szaleniec nie jest więc chorym klinicznie, tylko człowiekiem, który zobaczył Armagedon, nim ten nastąpił, a jego obroną wobec (nieuniknionej) śmierci jest w pewnym sensie świadome popadnięcie w obłęd. W prawdziwy obłęd ojciec popada natomiast po tym, jak staje się świadkiem nowosadzkich „zimnych dni”. Z rąk okupacyjnej armii węgierskiej zginęło wówczas, według ostrożnych szacunków, trzy i pół tysiąca Żydów i Serbów, których zagoniono nad Dunaj, tam rozstrzelano i wrzucono do rzeki. Część żywcem wepchnięto pod lód wraz z ciałami zabitych. To bestialstwo miało oburzyć nawet Niemców.

Kiš nie tyle oswajał temat Zagłady, ile uważał, że pisze dla inteligentnego, świadomego historii czytelnika, gotowego odnajdywać pozostawione mu tropy. Dlatego warto zwrócić też uwagę na to, że Edward Sam występuje w Klepsydrze jako autor powieści Parada w haremie wzorowanej na sensacyjnych, bulwarowych książkach Jenő Rejtő. Był to przed wojną bardzo popularny węgierski pisarz żydowskiego pochodzenia, który skierowany do pracy przymusowej na froncie wschodnim, zmarł z chorób i wycieńczenia w styczniu 1943 roku. Wcześniej jednak – już po osiągnięciu wielkiego sukcesu jako autor westernów i powieści przygodowych o żołnierzach Legii Cudzoziemskiej – bywał pensjonariuszem szpitali psychiatrycznych, jakby przeczuwając, niczym Edward Sam, nadchodzącą śmierć w Holokauście.

Był Danilo Kiš także żarliwym komentatorem literatury i orędownikiem jej politycznego zaangażowania bądź odczytywania – zagorzałym i pryncypialnym w swoich polemikach. To dziś zanikająca aktywność – ilekroć pisarz zabiera głos w dyskusjach o literaturze, ilekroć wypowiada się o innych pisarzach lub innych książkach, komentuje własne utwory albo wchodzi w spór z krytykami, natychmiast zyskuje opinię pieniacza. Kiš nie był pieniaczem, był prozaikiem o duszy poety, nadzwyczaj poważnie podchodzącym do roli pisarza jako depozytariusza wartości, pisarza – tak, tak! – jako sumienia ludzkości.

Do pełnego zrozumienia twórczej idei Kiša przydatna jest (co nie oznacza, że konieczna) lektura jego tekstów programowych i polemicznych, po polsku zebranych w tomie Homo poeticus,mimo wszystko. Człowiek piszący, uważał Kiš, rozpięty jest między dwoma przeciwieństwami, które są niczym „dwa bieguny jednej osi intelektualnej, a jednak odpychają się jak dwa potencjały magnetyczne o tym samym znaku”. Chodzi o opozycję homo poeticus – homo politicus, dwoistość, która wedle Kiša ujawniała się także w jego pisarstwie. Bo przecież oprócz tego, że cały Cyrk rodzinny jest literaturą piękną najwyższej próby, jest także emanacją siedzącego w tym samym pisarskim umyśle „człowieka politycznego”.

Kiš opisywał koszmar nazistowskiego planu Zagłady, ale szczerze nienawidził także komunizmu. Jego Grobowiec dla Borysa Dawidowicza – zbiór losów fikcyjnych komunistów, którzy padli ofiarą stalinowskiego terroru – postawić należy obok tak wybitnych dzieł antytotalitarnych, jak Rok 1984 Orwella i Ciemność w południe Koestlera.

Porównywany do Borgesa (na to powinowactwo wskazywał także Stanisław Barańczak) odżegnywał się jednak od wpływu pisarstwa dostojnego Argentyńczyka. Powtarzał, że Grobowiec napisał przeciw metodzie borgesowskiej: „Trzeba być do pewnego stopnia analfabetą literackim, żeby nie dostrzegać tego, co jest widoczne gołym okiem i z daleka, że Grobowiec dla Borysa Dawidowicza jest polemiczny w stosunku do wzoru borgesowskiego. Powszechna historia nikczemności [Borgesa] to tematycznie zbiór opowiadań dla małych dzieci: piraci, bandyci nowojorscy i podobna dziecinada, a powszechną historią nikczemności jest właśnie to, o czym mówi Grobowiec dla Borysa Dawidowicza”. Arogancja Kiša nie była jednak zwykłą mitomanią, tylko wyrazem jego śmiertelnie poważnego stosunku do literatury.

W wywiadach powtarzał nieustannie, że w Cyrku rodzinnym napisał samą prawdę i tylko prawdę, a jedynie ubrał ją w literacką formę. Życie, szaleństwo i śmierć ojca Andreasa są zatem prawdą niepodważalną, niepodlegającą negocjacji, ponieważ wedle Kiša nie ma nic bardziej przerażającego niż rzeczywistość. Dla nas jako czytelników jest to jednak sprawa po prawdzie drugorzędna, bo przecież nie musimy wierzyć w autentyczne szaleństwo i pijaństwo Edwarda Sama. Wystarczy, że wierzymy w ponurą potęgę literackiego świata wykreowanego przez jego syna.

CYRK RODZINNY

Przedmowa

Wczesne smutki to szkice w bloku, oczywiście kolorowe, Ogród, popiół to grafitowy rysunek na płótnie, który pokryły ciemne barwy Klepsydry, gęste, zawiesiste, a szkice w bloku wskutek tego przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Klepsydra to trzeci i ostatni tom cyklu rodzinnego; myślę, że dopiero w tym zestawieniu, jako swego rodzaju trylogia, książki te stają się prawdziwym Bildungsroman. Tak połączone, przedstawiają na dwóch różnych płaszczyznach, w jakimś niezwykłym paralelizmie, nie tylko rozwój dwu głównych postaci, które w tych książkach szukają się i dopełniają, lecz także ich dojrzewanie twórcze. Jeżeli postać nazwana A. S.-em jest identyczna z postacią autora, to te trzy książki, w wymienionym porządku, stanowią rodzaj Bildungsroman, ukazują pewną biografię literacką.

D. K., 1973

WCZESNE SMUTKI

Jesienią, gdy zrywa się wiatr

Jesienią, gdy zrywa się wiatr, liście kasztanowca spadają raptownie, ogonkiem w dół. Słychać odgłos, jakby ptak uderzył dziobem w ziemię. A kasztan spada bez najmniejszego wiatru, sam z siebie, jak gwiazda – z zawrotną szybkością. O ziemię uderza z tępym krzykiem. Nie wychodzi jak ptak z jajka, stopniowo, lecz włochata łupina pęka nagle, od środka niebieskawobiała, i wyskakują z niej łobuzerskie metysy, z błyszczącymi policzkami, jak policzki uśmiechniętego Murzyna. W niektórych łupinach znajdują się bliźniaki, a jednak ludzie mogliby je rozróżnić: jeden ma na czole znak, niby koń. Matka zawsze go pozna – po gwieździe na czole.

Chłopiec zbiera kasztany, które schowały się w dołkach na trawniku, i wkłada je pod policzki. Usta ma pełne jakiejś lepkiej goryczy. Uśmiecha się. Warto by się wspiąć na gałąź, wybrać jedno grono kasztanów i czekać. Nie pozwolić się podejść aniołowi snu. Co najmniej trzy dni i trzy noce, bez jedzenia i picia, bez snu i odpoczynku, trzeba by się wpatrywać w owoc. Tak jak wpatruje się w małą wskazówkę zegarka. Kolce stwardniały i pociemniały na czubkach. Jeżeli dotknąć ich niezręcznie, zrobią w palcu dziurkę, z której wypłynie piękna czerwona krew. Trzeba będzie ssać brudny palec, który przed chwilą lepił kule z błota i łajna. Może też dojść do zakażenia krwi. Kiedy się to stanie, dzieci umierają. Wkłada się je do małych pozłacanych trumienek i zanosi na cmentarz, między róże. Na czele konduktu ktoś niesie krzyż, za trumną idą mama i tata chłopca, i naturalnie siostra, jeżeli miał siostrę. Mama jest w ciężkiej żałobie, nie widać jej twarzy. W miejscu, gdzie są oczy, czarny jedwab zmoczyły łzy.

Pewna biała panienka w czarnym fartuszku gimnazjalistki siedzi w jakimś kryształowym świetle, wpadającym przez na wpół spuszczone żaluzje. Na fiołkowych flakonikach z wodą kolońską słońce rysuje złote gwiazdki.

A oto tajemnica zapachu fiołków: panienka, która sprzedaje obrazki z motylami i dzikimi zwierzętami, a także perfumy, ze wszystkich zapachów najbardziej lubi zapach fiołków. I wszystko szczodrze nim skrapia: dłonie, bujne rude włosy (chociaż do rudych włosów chyba lepiej by się nadawał jakiś inny zapach)…

Trzeba by skomponować fugę na orkiestrę i bez. Stawiać na podium w ciemnej sali fiołkowe flakoniki szlachetnych zapachów.

Tych, którzy by cicho, bez krzyku, tracili przytomność, wynoszono by do sąsiedniej sali, pełnej dziecinnego, leczniczego zapachu lipy i rumianku.

Aleja kasztanów

Przepraszam, czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie się znajduje aleja kasztanów? Nie wie pan? Musi być gdzieś tutaj… Już nie pamiętam, jak się nazywała, ale wiem na pewno, że to gdzieś tutaj… Jak to? Nie ma tu nigdzie ulicy ze szpalerem kasztanów? Ależ, proszę pana, musi tu być. Niemożliwe, żeby wspomnienia były tak zawodne.

Tak, jeszcze przed wojną… Na rogu była szkoła, a przed nią studnia artezyjska. Nie podejrzewa pan chyba, że zmyślam. Chodziłem tu do pierwszej klasy, a przedtem do przedszkola. Nauczycielka miała na imię Fánni. Panna Fánni. Mogę panu pokazać fotografię naszej klasy: panna Fánni, wychowawczyni… tak, ten chłopiec siedzący obok to ja, Andreas Sam, moja siostra Ana, Fredi Fuchs, przywódca naszej bandy…

Ach, proszę pana, teraz sobie przypomniałem. Chodzi o ulicę Bema, należałem przecież do słynnej bandy bemowców, której wodzem był Fredi Fuchs, zwany Aca Tyczka, volksdeutsch… Ach, proszę pana, gdyby nie ta rozmowa, wcale by mi do głowy nie przyszło, że chodzi o ulicę Bema, wie pan, słynnego polskiego generała z 1848 roku. Może teraz pan sobie przypomni: Bem, ulica Bema. No tak, przepraszam, pan oczywiście nie może tego pamiętać, skoro pan tu nie mieszkał przed wojną. Ale może te kasztany, szpaler kasztanów… Na wiosnę całą ulicę wypełniał ich zapach, nieco mdły i ciężki, chyba że było po deszczu. Wtedy zapach kwiatów kasztanowca, zmieszany z ozonem, roznosił się wszędzie naokoło.

Ależ się rozgadałem, przepraszam. Wie pan, zapytam jeszcze kogoś. Musi się znaleźć ktoś, kto sobie przypomni. Przed wojną ta aleja kasztanów nazywała się ulicą Bema…

Pan też nie pamięta? Mogę powiedzieć, że na rogu była studnia artezyjska, przed szkołą. A tam się znajdowały koszary, na lewo, za rogiem, na drugim końcu ulicy. My, dzieci, nie chodziliśmy tak daleko… Chociaż dużego ruchu tu nie było. Ale na rogu, przed koszarami, zaczynały się szyny. Tak, małe żółto-niebieskie tramwaje. Zapomniałem powiedzieć, że obok szpaleru kasztanów, z prawej strony, wykopano tuż przed wojną rowy, które ciągnęły się zygzakiem. Była to kryjówka naszej bandy. Może dzięki temu szczegółowi pan sobie przypomni: długi, zygzakowaty rów… To prawda, wszędzie kopano rowy, ale kasztany rosły tylko na naszej ulicy. Tak, na naszej ulicy z całą pewnością rosły kasztany, a to są, proszę pana, akacje. I nigdzie nie widzę studni. Niemożliwe, może pan się myli, może ulica Bema była gdzie indziej, ta mi się wydaje za mała. Zresztą, dziękuję panu, sprawdzę. Zapukam do którychś drzwi i spytam, czy ta ulica nazywała się przed wojną ulicą Bema. Bo wszystko to, proszę pana, jest bardzo dziwne. Jak mogło zniknąć tyle drzew, choć jedno by zostało. Drzewa chyba żyją dłużej, kasztany, proszę pana, nie umierają tak łatwo.

Ach, proszę pani, nie wierzę własnym oczom. Nikt nie potrafi wyjaśnić, gdzie się podziały te kasztany, i gdyby nie pani, gotów bym uznać, że to mój wymysł albo sen. Bo wie pani, jak bywa ze wspomnieniami, człowiek nigdy nie ma pewności. Bardzo dziękuję. Pójdę poszukać domu, w którym mieszkałem. Nie, dziękuję pani, wolę pójść sam.

W chwilę później podszedł, chociaż nie były to tamte drzwi, i nacisnął dzwonek. Przepraszam, powiedział zwyczajnie, czy tu mieszka Andreas Sam?… Nie, odparła kobieta, nie umie pan czytać? Tu mieszka profesor Smerdel.

Jest pani pewna, zapytał znowu, że nie mieszka tu Andreas Sam? Mieszkał tu przed wojną, wiem na pewno. Może pani sobie przypomni jego ojca. Edward Sam, w okularach. Albo może przypomni pani sobie jego matkę. Maria Sam, wysoka, piękna kobieta, niezwykle cicha. Albo jego siostrę. Ana Sam, z nieodłączną kokardą we włosach… O, widzi pani, na miejscu tej grządki z cebulą stało ich łóżko. Dobrze to pamiętam. A tu stała maszyna do szycia należąca do jego matki, Marii Sam. Maszyna marki Singer, z pedałem…

O, przepraszam. Ja tylko przywołuję wspomnienia. Wie pani, po tylu latach wszystko znika. O, na wezgłowiu mojego łóżka wyrosła jabłonka, maszyna do szycia zamieniła się w krzak róży. A po kasztanach nawet ślad nie został. To dlatego, proszę pani, że kasztany niemająwspomnień.

Dom nie istnieje, słyszy pani? Na wezgłowiu mojego łóżka wyrosła jabłonka. Powyginane, pokryte naroślami drzewo, które nie daje owoców. Pokój mojego dzieciństwa zamienił się w grządkę cebuli, a singerowska maszyna mojej matki – w krzak róży. Obok ogrodu wznosi się teraz trzypiętrowy dom, mieszka w nim profesor Smerdel. Kasztany ścięto – wojna, ludzie albo po prostu czas.

A oto, co się tu stało, przy ulicy Bema dwadzieścia siedem. Przed dwudziestu laty, które chciałem przesadzić jednym lirycznym skokiem w przód. Wchodzi mój ojciec, w parę miesięcy po naszym wyjeździe stąd, do domu numer dwadzieścia siedem przy ulicy Bema i zabiera nasze sprzęty: dwie szafy, dwa łóżka, maszynę singerowską mojej mamy. Gdy wyniesiono ostatni mebel, a była to otomana, w której śpiewają sprężyny – ja wciąż jeszcze z panią rozmawiam, pani Smerdel – oto, co się stało: „Gdy wynieśliśmy ostatni mebel, droga Olgo, a była to otomana, w której śpiewają sprężyny, dom zawalił się jak zamek z piasku. Sam nie wiem, jakim cudem zdołałem…” (Z listu Edwarda Sama, mojego ojca, do jego siostry Olgi Sam-Urfi).

Teraz rosną tu piękne zielone pory i cebula, proszę pani…

Zabawa

Zajrzał przez dziurkę od klucza i pomyślał: to nie on, to nie Andreas. Długo jeszcze stał pochylony, myśląc: to nie on. Stał uparcie, nieruchomo, jeszcze wtedy, gdy poczuł ból w krzyżu. Był wysoki i klamka znajdowała się właściwie naprzeciwko jego nóg. Nie ruszał się jednak. Nie wyprostował się nawet wówczas, gdy oczy zaczęły mu łzawić i zamgliły szkła okularów. Z pokoju wiało chłodem, jak z korytarza. Ale mężczyzna nie ruszał się. Tylko w pewnej chwili, gdy szkło okularów dotknęło klamki, cofnął nieco głowę. Muszę to pokazać Marii, myślał jakoś złośliwie, nieświadom ani tej myśli, ani zawartej w niej złośliwości. Muszę jej pokazać Maksa Ahaszwerowicza handlującego gęsim pierzem. Nie wiedząc czemu, odczuwał potrzebę dokuczania Marii. Ale jej dokuczy, myślał zadowolony. Trzeba pokazać Marii, jak płyną podziemne rzeki krwi. Andreas w gruncie rzeczy to nie jej Jasnowłosy Chłopiec (jak sądzi), ale jego krew, wnuk Maksa Tułacza. To ją zaboli. Już z góry triumfował, napawał się skrytym cierpieniem Marii, bezradnością, która nie pozwoli jej nawet w duchu, nawet w milczeniu, oprzeć się sile jego dowodów, kiedy zobaczy (gdy on jej pokaże), jak Jasnowłosy Chłopiec, jak jej Andreas, zachwala towar przed klientami, idąc od obrazu do obrazu, jakby tułał się przez wieki. To ją zaboli. Dlatego tak uparcie wpatrywał się w dziurkę od klucza, odkładał chwilę zadowolenia, bliską, na wyciągnięcie ręki. Nie chciał jednak, nie mógł wyciągnąć ręki i zadowolić się tym, że sprawi Marii ból. Dlatego odkładał tę chwilę. Czekał, aż sama dojrzeje, powlecze się fioletem i spadnie jak śliwka w błoto. Dlatego jeszcze nie wołał Marii, lecz nadal uparcie zaglądał przez dziurkę od klucza, przez którą, jak przez korytarz, wiało chłodem bezczasowej dali. A na końcu tego korytarza, w zmąconej, zamglonej perspektywie, jakby w półmroku, stał on, Maks Ahaszwerowicz handlujący gęsim pierzem, i zachwalał swój towar sprytnie, po żydowsku. Mężczyzna myślał tylko o Maksie, musiał o nim myśleć, ponieważ go widział. Ani na moment jednak nie zapominał, że trzeba to wszystko pokazać Marii i że ją to zaboli. Tak, dlatego jeszcze jej nie wołał. Czekał, aż chwila sama dojrzeje, powlecze się fioletem, a wówczas, gdy spadnie, on ją zmiażdży, zdepcze.

Chłopiec (tymczasem) jest sam w pokoju. Czuje, jak ziębną mu ręce, i od dawna chce pójść do kuchni, żeby się zagrzać. Ale nie może. Tutaj nikt go nie widzi, a tam, pod okiem starszych, nie mógłby się tak bawić. Nawet by mu chyba nie przeszkadzali, na pewno by go nie skrzyczeli (zwłaszcza mama), bo zabawa (czuje to) jest niewinna (cóż to znaczy w porównaniu z paleniem zapałek w szopie albo pluciem na przechodniów zza płotu). A jednak jest to jakaś dziwna zabawa. Ana nigdy by jej nie wymyśliła. Chłopiec uparcie trzyma na ramieniu swoją perkalową poduszkę, niby to zgięty pod ciężarem chodzi od obrazu do obrazu (jest w tym coś zdrożnego, czuje to) i mruczy półgłosem. Koło maszyny do szycia, pod oknem, leżą na wyszorowanej podłodze jego zabawki: ołowiani żołnierze, gliniane kulki i szkiełka. Ale on się teraz bawi w co innego, chociaż właściwie nie wie w co. „Życzy sobie pani białego łabędziego puchu?”, szepcze w głębokim ukłonie, wpatrzony w tajemniczy uśmiech Mony Lisy nad łóżkiem Any. Na jego twarzy maluje się szczery zawód. To była ostatnia okazja. Tylu klientów odprawiło go już z kwitkiem. I ten starzec (w śmiesznym kapeluszu i z długą fajką w zajęczych wargach), który wisi nad łóżkiem ojca, i ta starsza wytworna dama (z garbatym nosem i w śmiesznych spiczastych pantoflach z klamrą), i wszyscy po kolei, a teraz jeszcze i ta piękna pani, która tak zagadkowo, dwuznacznie się uśmiecha: zdaje ci się, że kupi wszystko, to znów masz wrażenie, że odrzuca twoją propozycję z lekką pogardą. Chłopiec stoi przed nią upokorzony i – zakochany. Wyczekuje odpowiedzi, myśląc: nie dla mnie ta robota. Tej kobiecie oddałbym wszystek towar za jej piękne oczy, za uśmiech, i mój sklep by przepadł. A niech przepadnie, myśli z błyszczącymi oczami. Niech tam, wszystko jej oddam, żeby spała w miękkiej pościeli. I nagle mówi głośno: „Pani Mono Liso, oto dar młodego kupczyka na pani posłanie… Zapłaciła pani swoim uśmiechem”. Kłania się, naprawdę zarumieniony, choć wie, że to tylko zabawa i złudzenie. Wstydzi się jednak swego niedorosłego kawalerstwa i zdrady samego siebie, bo kiedy już ktoś gra rolę handlarza, powinien starać się jak najlepiej sprzedać towar, a nie bankrutować z powodu czyjegoś uśmiechu.

Spojrzał przez dziurkę od klucza i zobaczył swego nieżyjącego już ojca, Maksa Ahaszwerowicza. To nie duch. To handlarz gęsim pierzem, Maks Ahaszwerowicz we własnej osobie. Przyszedł z daleka. Przez dziurkę od klucza, jak przez korytarz, wiało dokuczliwym chłodem. Mężczyzna milczał. Czuł, że mąci mu się w oczach. Maks napotkał klientkę. „Frau, wünschen Sie feiner Gansfeder?”, kłania się łobuzersko, zdejmuje worek z ramienia.

Mężczyzna milczał.

„Pani Mono Liso – mówi Maks – to najpiękniejszy puch z naszych okolic. To puch łabędzia Ledy. Życzy pani sobie łabędziego puchu?”, po czym, dostrzegając na twarzy klientki ledwo wyczuwalny uśmiech, który coś obiecuje, który oznacza pieszczotę, lecz także wzgardę, bierze worek na ramię i kłania się nisko: „Adios, señorita, pani tego pożałuje”.

Mężczyzna drgnął. Jego dłonie, dotychczas spokojnie splecione na plecach, nagle zaczęły mówić coś, czego Maria nie mogła pojąć, bo była odwrócona tyłem. Mężczyzna jak gdyby przyrósł do dziurki od klucza. Naraz jednak wyprostował się i otarł oczy chusteczką, nie zdejmując okularów. „Mario – powiedział półgłosem – zgadnij, kto jest w pokoju. Zajrzyj! Tylko ostrożnie”. Kobieta odwróciła się, nie wypuszczając dżezvy[1], którą lizał fiołkowy płomień maszynki spirytusowej. „Kto, Edwardzie?” Widziała, jak jego gałki oczne napinają się pod szkłem okularów. „Kto? Kto? Popatrz!”, zawołał zirytowany. „Mój zmarły ojciec. Maks Ahaszwer!” Zmęczony opadł na krzesło i zapalił papierosa. Kobieta zdjęła dżezvę z płomienia. Widać było, że jej także drżą ręce.

Drzwi zaskomlały i chłopiec się wzdrygnął. Kobieta zastała go z poduszką w ramionach. Poza nimi w pokoju nie było nikogo.

„Andi – powiedziała, nie mogąc ukryć drżenia głosu. – Co robisz w tej zimnicy? Ręce na pewno ci zgrabiały…”

„Nic – odparł. – Bawię się”.

„Zostaw tę poduszkę”, powiedziała.

„Przecież ja się nią bawię, mamo. – Chłopiec zarzucił poduszkę na ramię i stanął przed matką. – Życzy pani sobie miękkiego łabędziego puchu?”, spytał z uśmiechem i skłonił się.

Kobieta milczała. Uśmiech zgasł na twarzy chłopca (no tak, wiedział, przeczuwał, jest coś zdrożnego w tej zabawie). Wyrwała mu poduszkę z ręki i rzuciła na łóżko. Potem ruszyła ku drzwiom, lecz nagle stanęła, przykuta wzrokiem mężczyzny. Wypuściwszy dłoń chłopca, szybko przeszła obok Edwarda.

„Widziałaś Maksa Ahaszwerowicza?” Z jego ust oderwała się jakby dojrzała śliwka, spadająca w błoto.

„Tak, Edwardzie, widziałam. Zachwalał mi puch łabędzi”. „Madame, czy życzy sobie pani miękkiego łabędziego puchu?”

„Był sobie pewien król”, zaczęła opowiadać dziecku, gdy odmówili modlitwę. „I?”, spytał chłopiec, ścierając sen z oczu (ale wiedział, że na nic wszelkie wysiłki, bajka jak zwykle go uśpi). „I ożenił się z pewną Cyganką…” „A dlaczego?”, spytał chłopiec. „Cyganka była piękna, najpiękniejsza w całym królestwie. I urodziła mu syna, który kiedyś miał zastąpić go na tronie. Wówczas król, uszczęśliwiony, kazał Cygankę zabić, bo gdyby się okazało, że ona jest matką dziecka, następca straciłby tron. Tak więc chłopiec nigdy się nie dowiedział, kim była jego matka. Na szczęście wdał się w ojca i nikt nie mógł się dopatrzyć w kolorze jego skóry ciemnego odcienia cygańskiej krwi…” „Nie rozumiem”, powiedziało dziecko. „To nie jest takie ważne. Posłuchaj dalej”, odparła matka, żałując trochę, że zaczęła tę bajkę, ale teraz już nie mogła się zatrzymać, nie tylko ze względu na syna. „Nad jego wychowaniem czuwali mędrcy i najlepsi nauczyciele w całym królestwie. Król był zadowolony i szczęśliwy”. Tu mogła się zatrzymać, a poza tym sama nie wiedziała, jak zakończyć bajkę – będzie to przykre dla dziecka. Lecz gdy usłyszała jego „A potem?” (przywykł już do zwrotów akcji), zaczęła mówić dalej, zanim jeszcze wymyśliła zakończenie: „Pewnego dnia król zajrzał do komnaty syna, żeby się przekonać, czy królewicz już śpi…” „A potem?” Chwilę milczała. „A potem zobaczył, jak dziecko z aksamitną, jedwabiem haftowaną poduszką stoi przed portretem swojej matki i żebrze: »Daj choć skórkę chleba, potężna królowo (naśladowała teraz cygański sposób mówienia), i jakiś gałgan, żebym mógł przykryć swoją nagość…». Król, jak oparzony, wpadł do komnaty syna. »Cóż ty robisz, królewiczu?«, zakrzyknął. »Żebrzę, ojcze«, odparł królewicz. »Znudziły mi się wszystkie zabawy, i konie, i sokoły, więc bawię się w żebraka«”. Mówiła coraz ciszej, aż wreszcie umilkła. Chłopiec zasnął. Zgasiła lampę i poszła przez pokój na palcach.

„Syna też zabił?”, usłyszała z ciemności i wzdrygnęła się. Wróciła i pogłaskała dziecko. „Nie”, szepnęła, nie zapalając światła. „Nie”.

Pogrom

Pragnienie, by nie przeoczyć zajścia, w które były wmieszane niemal wszystkie znane mi osoby z ulicy, a także skryty zamiar rozsupłania kłębka zdarzeń, z którymi ostatnio splatało się moje życie, sprawiły, że dzielnie przyłączyłem się do tłumu. Gromada ludzi spieszących dokądś i zdyszanych pociągnęła mnie z sobą. Szedłem ramię w ramię z akcyźnikami i strażakami, dyszałem jakby u kresu sił i dostosowywałem oddech do ich kroku. Myślałem, że dzięki temu zdołam uchwycić sens wypadków, które głęboko wstrząsnęły mnie w tych dniach, a których nie umiała mi wyjaśnić nawet matka. Idąc, walczyłem jednak ze strachem. Śnieg skrzypiał pod nogami, stawał się zbity, twardy jak chodnik, łamliwy i dźwięczny. Tłum niby wielka stonoga dreptał po nim, a z ust unosiła się para, czysta i biała. Przez zasłonę smrodliwych wyziewów i dyszenia docierał do mnie, mimo filtru śnieżnego, zapach tanich perfum, kwaskowaty zapach potu, rozchodzący się z zielonych uniformów akcyźników i granatowych mundurów strażaków. Nagle rozległ się brzęk szkła, które jak błyskawica zalśniło nad głowami tłumu, a za nim, niby dalekie echo, dobiegł trzask desek i wreszcie westchnienie ulgi, gdy brama ustąpiła pod naporem.

Stałem pod daszkiem magazynu, chwytając za poły płaszczy, trzymając się spódnic, a gdy tłum wyciskał mnie i odrzucał, uparcie wracałem popychany strachem, przedzierałem się przez las nóg w przekonaniu, że tu, w oku cyklonu, jestem najlepiej przed nimi ukryty i nie wolno mi się oddalić od tej masy ludzi, od bezpiecznej osłony ich wściekłości, nawet na odległość ręki, bo mogliby mnie schwytać i zadeptać.

Ponieważ drzwi magazynu otwierały się na zewnątrz, pojawił się problem, bo nikt z pierwszych rzędów nie chciał odstąpić. Nastał piekielny hałas, wywijano kijami i krzyczano, słychać było tupot nóg, wołanie o ratunek. Naraz, nie wiem, jakim cudem, duże jednoskrzydłowe drzwi wcięły się w tę czarną masę jak ostrze noża. Niebieskawy zmrok zaczął już zapadać wielkimi klatkami, niby olbrzymia winda zjeżdżająca wśród wysokich ścian do swego leża. W powietrzu dominował zapach nafty i mydła, ale z rozwartych ust magazynu napływały warstwy najrozmaitszych zapachów, wyprzedzając pomarańcze i cytryny, mydła toaletowe i przyprawy. Potem, z tandetnym dźwiękiem blachy, zaczęły się pojawiać konserwy w prostokątnych puszkach, dając w ciemnościach niegroźne sygnały swym mosiężnym błyskiem, wiązki świec w niebieskim papierze pakowym grzechotały jak wysuszone kości, jabłka padały z tępym stukiem, a już w chwilę potem, zmiażdżone nogami, wyglądały jak przeżute. Z brunatnych papierowych worków sypał się cukier, skrzypiał pod nogami i mieszał się z rozdeptanym śniegiem.

Ludzie z trudem wydostawali się z tłumu, niosąc w ramionach jakieś tobołki, niby dzieci. Mąka unosiła się w powietrzu jak puder i osiadając na brwiach, nadawała ludziom jakiś odświętny wygląd, niemal żartobliwie uroczysty. Jedna z kobiet nagryzała zębami zrolowany jedwab, który wyciągnęła spod płaszcza. W świetle zapałki, które na moment rozjaśniło jej twarz, ujrzałem zęby różowe w odblasku jedwabiu. Wokół nóg i wokół głów ludzi motała się uporczywie bela perkalu w kwiatki, niby długa wstęga karbowanej bibułki w noc sylwestrową. Kolorowy perkal zaciskał się niebezpiecznie i kobiety zaczęły krzyczeć. Wewnętrzne ruchy w tłumie stały się przez to wszystko jeszcze gwałtowniejsze, ludzie szarpali się i dławili, z wściekłością darli perkal, który jednak ciągle skądś napływał, wzbierając jak rzeka. Gdy w magazynie zostały tylko gołe ściany i mrok, wszyscy zaczęli się rozchodzić, unosząc łupy pod płaszczami.

Stałem teraz z boku, jak sprawiedliwy, którego nie dotknie zemsta. Zauważyła mnie jakaś kobieta o dobrym sercu i przechodząc obok, wetknęła mi do ręki puszkę oklejoną kolorowym papierem, na którym dużymi czerwonymi literami wydrukowano napis: SPAGHETTIÀLAMILANESE. Długo ściskałem puszkę w dłoniach, nie wiedząc, co z nią zrobić, nie mając odwagi rzucić jej ani wziąć do domu.

Z przerażeniem patrzałem na pana Antona, akcyźnika, jak stojąc na beczce, rzuca w powietrze confetti.

Opowiadanie, od którego człowiek się rumieni

Noc na otwartym morzu, opodal raf koralowych. Sprawdzam pistolet pod poduszką. Na wypadek buntu marynarzy albo pojawienia się na statku ludzi Joe Mamuta. W porządku. Trzeba tylko szerzej otworzyć okienko – noc jest tropikalna, duszna. Słychać skrzeczenie mew. Muszę się wyspać. Czeka mnie ciężki dzień.

„Hej, Sam, jak tam twoje wypracowanie?”

„Pojęcia nie mam. Chyba dobrze”.

„I co tu można wymyślić? To głupie. O czym napisałeś?”

„O tym, jak mama jedzie do Bakszy. Czekam na nią nad rzeką, a kiszki mi wyją jak głodny wilk. Mama wraca. To wszystko. Opisałem uśmiech chleba w jej koszyku”.

„Jaki znowu uśmiech chleba? Co to ma znaczyć? Ty zawsze fantazjujesz, Sam”.

„Chodziło mi chyba o zapach chleba. A o czym ty napisałeś?”

„O tym, jak się piecze chleb. Jak moja mama wchodzi na strych, przynosi mąkę… No wiesz, jak się to robi. Wkłada bochenki do pieca, a potem je wyjmuje. I tyle. Wszyscy pisaliśmy to samo. Ty jeden strugasz ważniaka”.

„Wiesz, Gál, chce mi się sikać… ale nie chce mi się ruszyć. Tak dobrze jest leżeć tu, w cieniu… nie mogę teraz iść do ustępu”.

„Ja tak samo. Zaraz się zsikam. A ty, jak zwykle, strugasz ważniaka. Do ustępu! Mówi się klozet albo wychodek, albo: gdzie król piechotą chodzi”.

„Dzwonek zadzwoni, a my się zsikamy. Właśnie. Przynajmniej ja”.

„Odwróć się na bok i sikaj tu. Zasłonię cię”.

„Sam tak myślałem… Ale mogłaby nadejść jakaś dziewczynka. I mam wrażenie, że by mi nie pociekło”.

„Tym razem, oczywiście, też zgrywasz ważniaka. Ale mniejsza o to. Masz tu rękę i podnieś się trochę. Pomagam ci nie jako jedyny przyjaciel w całej szkole, ale dlatego, że mnie też się chce. A jak zadzwoni dzwonek, będą z tego nici… Sam, ty lejesz jak koń. Chyba z godzinę”.

„Był już dzwonek?”

„Jeszcze nie. Pewnie im się coś pomyliło. Może pani Rigó ma jakąś pilną robotę… Albo już był dzwonek, a my nie słyszeliśmy”.

„Gdzie są chłopaki? Widzisz któregoś? Słyszysz jakiś głos?”

„Nie jestem pewien. Chyba już weszli do klasy… Słuchaj, Sam, ty nigdy nie przestaniesz? Po prostu zakręć kran. Kiedy ja sikam i ktoś nadejdzie, udaję, że szukam czegoś za krzakiem czy za drzewem, a gdy ten ktoś sobie pójdzie, znowu otwieram kran i kończę. Nigdy ci się to nie zdarzyło? Sikasz, a tu nadchodzi jakaś dziewczyna. Albo pani Rigó. Ktokolwiek…”

„To idź, Gál. Ja tak nie potrafię. Muszę opróżnić pęcherz, nie ma rady”.

„Nie możesz trochę prędzej?”

„Idź, idź. Jeszcze mi się chce siusiać… O, chyba ten wodospad się zmniejsza. Dopiero teraz mi ulżyło”.

Nagle z rozpaczą uświadamiam sobie: TOMISIĘŚNI, TOMI SIĘŚNI, a w okolicy bioder czuję ciepły okład. Co powie mama, Boże! I Ana! Cały miesiąc będzie się ze mnie wyśmiewała albo nawet komuś wypaple. Muszę sprawdzić, może nie zamoczyłem prześcieradła. W takim wypadku dałoby się to ukryć. Włożyłbym spodnie na mokre majtki, a w szkole by wyschły… Podnoszę się na rękach, sprawdzam prześcieradło. Groza. Leżę w wielkiej kałuży, która jeszcze się rozlewa… Ile razy sobie przyrzekałem, że już mi się to nie zdarzy! W ostatniej chwili potrafiłem się obudzić. Prawie zawsze… A teraz dałem się zwieść. Naprawdę, powinienem się wstydzić. Że też się nie połapałem. Śmieszne. Sikać całą godzinę na dziedzińcu szkolnym. Dwuletnie dziecko by się zorientowało, że to sen. Ta przeklęta gorzka herbata, którą wczoraj piliśmy przez cały dzień!

Nachylam się do mamy i szepczę jej na ucho, żeby Ana nie słyszała:

„Posiusiałem się, mamo…”

Powoli, w półśnie, sprawdza dłonią prześcieradło, a napotkawszy kałużę, uśmiecha się. Bierze z szafki nocnej zegarek i przykłada do ucha, żeby się przekonać, czy nie stanął.

„Musisz się przebrać” – szepcze porozumiewawczo. – Czas się szykować do szkoły”.

Wstaje ostrożnie, żeby nie zbudzić Any, otwiera szafę i wyjmuje suche majtki. Brudny jesienny świt, wilgotny i ponury, z wolna wpełza do naszego pokoju. Myśl o deszczu, o szkole działa na mnie druzgocąco. To nagłe przebudzenie, ten wstyd, którym sen mściwie sobie ze mnie zadrwił, jeszcze bardziej mnie dobijają. Idę do kuchni, gdzie mama nalewa mi z garnka wody na dłonie, przecieram nią oczy i nos. Trochę mi ulżyło. Szczęśliwie przebrnąłem brudną, letnią rzekę, która rozpościera się między snem a życiem. Jakieś zwierzęce ciepło ogarnia moje ciało i widzę już, jak boso biegnę do szkoły. Wchodzę do klasy przemoczony i zmarznięty, bez słowa siadam koło pieca, bardzo ważny z powodu współczucia, jakie wzbudzają moje bose nogi i przemoknięte łachy.

A potem, kiedy wyschnę i usiądę na swoim miejscu (moich nóg nie widać i nie mam już zaczerwienionych dłoni, jak gdybym wciągnął białe rękawiczki), znów zajaśnieje nad moją głową aureola prymusa i będę siedział w tej koronie, jak sowa, a pani Rigó będzie czytała najlepsze wypracowanie (moje) głosem podniosłym i śpiewnym. Później w klasie zapadnie cisza, aż do chwili, gdy nauczycielka opanuje wzruszenie i oświadczy, że to wypracowanie da do druku w „Dobrym Pasterzu”, bo jest pouczające i natchnione.

Serenada dla Any

Usłyszałem jakiś hałas pod oknem. Pomyślałem, że przyszli zabić ojca.

Po chwili głos skrzypiec podał to w wątpliwość i uwolnił mnie od strachu. Ten ktoś, kto grał pod oknem, nie był wirtuozem, ale najwyraźniej był zakochany w mojej siostrze Anie. Skrzypce wydawały głos prawie ludzki. Ktoś po uszy zakochany w gwiazdach, w mojej siostrze Anie, śpiewał wstydliwie, starając się nadać głosowi jak największą męskość i głębię. A jednak ten śpiew przypominał szept:

Dlaczego Pan Bóg stworzył miłość?

Dlaczego noce…

Ana znalazła w końcu zapałki i na chwilę zobaczyłem ją w tym świetle, stojącą za firanką, w bieli. A gdy wróciła do łóżka, usłyszałem, jak mama, wzruszona, mówi niemal sentencjonalnie:

„Zapamiętaj to raz na zawsze, Ana. Kiedy gra się komuś pod oknem serenadę, ten ktoś powinien zapalić zapałkę. To jest w dobrym tonie”.

Uspokojony głosem mamy, znowu pogrążyłem się we śnie, niby w gąszczu zapachów, na zielonej łące.

Nazajutrz znaleźliśmy na oknie gałązkę jabłoni podobną do srebrnej korony i parę rozkwitłych czerwonych róż. I zanim jeszcze nauczycielka zapytała nas w szkole: „Który to osioł deptał mi nocą ogród?”, już z samego rana, można powiedzieć, po zapachu wyczułem, że te kwiaty są z ogrodu pani Rigó, w którym od dawna wiązałem róże, przycinałem bez. Nie chciałem wygadać, że sądząc po głosie, tym osłem łamiącym róże był pan Fuchs junior, szewc, zakochany skrycie w mojej siostrze.

Ana, powiedz, czy wszystko to zmyśliłem?

(Kwiaty i zapachy).

Łąka, jesienią

Wyjechali cyrkowcy, „atleci” i niedźwiednicy, kończy się jesień. Tu, na Małym Polu albo na Hrabiowskim Zapiecku, jak bywa nazywane to miejsce, pozostały tylko ślady ich pobytu, ubita ziemia i wydeptana trawa. Pośrodku łąki znajduje się dół głęboki prawie na metr, wyraźnie widoczny wśród rozdeptanych kretowisk. Jeszcze niedawno był tu osadzony maszt, u dołu gruby i nieciosany, na szczycie smukły i giętki; na maszcie powiewała chorągiew. Wokół dołu ziemia jest rozkopana, gołe pole, widać wydobytą z głębi glinę. Można by pomyśleć, że to dół z zeszłego roku, sprzed dwóch lat, ale tak nie jest. Cyrki przyjeżdżają i wyjeżdżają, małe prowincjonalne trupy cyrkowe, złożone z iluzjonistów i Cyganów, z siłaczy i „atletów”, pojawiają się co roku na progu jesieni niby ostatni akord lata, jakieś zabawne pogańskie święto. Ale to nigdy nie jest ta sama trupa, nie ten sam namiot ani maszt. Zeszłorocznego dołu, tego, w którym poprzednio był osadzony maszt namiotowy, w ogóle już nie widać i trudno byłoby powiedzieć, gdzie się znajdował, bo dół zarósł jak rana, a nawet jeszcze bardziej, nie ma blizny – przykryły ją trawy, chwasty, ziemia. A i ten dół też wkrótce zniknie podmyty deszczem, potem przez pewien czas ukryty pod śniegiem; gdy nadejdą wiosenne ulewy, zasypie go ziemia i porośnie trawa, jakby nigdy go nie było. Ślad nie pozostanie po jesiennej gali, która kwitła tu pod różowym płótnem.

Nie ma już kolorowego jarmarku, nie ma siłaczy, ucichł chichot małp, zamilkło trąbienie ociężałych słoni. Cyrk wyjechał niespodziewanie, tak jak się pojawił. Któregoś ranka, przed wschodem słońca, muskularni młodzieńcy w marynarskich koszulkach, którzy przez wiele dni prezentowali tu swoje zapierające oddech sztuki, powyciągali kołki, pozdejmowali druty i sznury, spuścili różowe płótna i obalili dumny maszt z chorągwią. Wszystko to spakowali szybko i sprawnie, złożyli w swoich drewnianych domkach, przypominających statki. Potem ruszyli cicho, można powiedzieć, ukradkiem. Koła domków smutno skrzypiały, a przez okienka, przez falujące firanki widać było, jak krzątają się wokół obiadu cudowne kobiety-ryby. Z kominów wzbijał się niebieskawy dym, ledwo widoczny w porannym błękicie. Zwierzęta ryczały w klatkach, tylko słoń stąpał za orszakiem leniwie i dostojnie, wachlując się olbrzymimi uszami.

Teraz, ledwie parę dni po wyjeździe cyrku, pole nosi świeże ślady tego, co się tu działo. Na tej rozległej przestrzeni, większej niż krąg, nad którym wznosił się namiot (wydeptana łąka wyraźnie wskazuje jego granice), leżą na ziemi jeszcze błyszczące kapsle od butelek, porozrzucane na wszystkie strony, oblamowane po brzegach cienką koronką, niby kwiaty, leżą rozdeptane niedopałki, ogryzki jabłek, rdzewiejące pestki owoców, pogniecione opakowania po lodach, widać ślady koni i ludzi, wyschnięte łajno zwierząt cyrkowych, skórki od chleba, stare gazety, na których siedzieli widzowie, kartki wyrwane z zeszytów szkolnych z rysunkami, pudełka po papierosach, po zapałkach, podarte papierowe torebki, po których spacerują mrówki. W miejscu, gdzie stał kosmaty, stary konik cyrkowy, pony, ziemia jest zryta kopytami, trawa powyrywana, ledwie można by znaleźć jedno czy drugie źdźbło zdeptanej i zabłoconej słomy, bardzo ściemniałej. Nieco dalej widać ślady po namiocie dla małp: prostokątny plac, na którym sterczą jeszcze, po rogach, grubo ciosane dębowe kołki, z korą zdartą obuchem siekiery. Choć minęło zaledwie kilka dni od wyjazdu cyrkowców, źdźbła trawy miejscami już się prostują, niby sprężyny z zielonej stali, dziwnie, jakby przed chwilą przeszła tędy stopa ludzka czy końskie kopyto.

Za tym wydeptanym polem rośnie gęsta pachnąca trawa, przemieszana z późnymi kwiatami, błękitnymi i żółtymi, z rozpękniętymi dzwonkami i rozmaitym chwastem, który krzewi się zwycięsko, dławiąc rdzewiejącymi na czubkach, ale wciąż silnymi ssawkami delikatne łodyżki kwiatów i modrozielonych traw. To już ostatni rozmach traw, ostatni haust korzeni. Babki wyciągają pociemniałe łodygi przystrojone kwiatem, liście chwastów zaczynają się marszczyć, wyostrzone na czubkach jak pazury, które w siebie nawzajem wbijają. Toczy się tu niewidoczna dla oka bitwa, trwa wzrastanie, z którego sterczą zwycięskie szable chwastów i długie macki, a kwiaty pod nawałą żarłocznych, nienasyconych traw rosną ostatkiem sił i pachną jakoś przesadnie. Opite i niesione zapachami, ciężkimi i pomieszanymi, upojone zaskakująco przeplatającymi się kolorami, pszczoły i inne owady brzęczą jak szalone na tym wonnym placu rozboju, zderzają się ze spasionymi muchami i osami, z pszczolinkami i ćmami. Niekiedy pasikonik, ciężki, jak gdyby wzdęty, koloru więdnącego liścia, przelatuje głośno nad łąką, po czym spada ociężale w gęste sploty roślin jak dojrzały dziki owoc.

Tak wygląda łąka, pusta jesienna łąka po jarmarku…

Naraz, od zachodu, wyłania się z zielska mój ojciec, wymachując laską, i przystaje na skraju wydeptanego pola, tam, gdzie znajdował się namiot dla małp. Pochyla się i swym skupionym, fachowym spojrzeniem bada zgubne dla kwiatów skutki jesieni. Zatrzymuje wzrok na zmiętym papierze, wystającym ze świata roślin i odcinającym się bladą martwotą od bujnej żywości jesiennej zieleni. Dotyka papieru czubkiem laski, jak ptak dotyka dziobem nieznanego owocu, później przyklęka, prostuje go. I tak, krótkowzroczny, nie podnosząc papieru z ziemi, sylabizuje gotyckie litery. Była to, wyrwana z jakiegoś niemieckiego magazynu strona z przepisami, z których zapewne korzystali cyrkowcy i „atleci”, pragnąc zachować gumową elastyczność i stalową siłę mięśni. Mój ojciec czyta przepis na sos szczawiowy. Najwyraźniej nie zgadzając się z niemieckimi przepisami, których bezsensowność najtragiczniej odczuwa się w tym czasie wojny, kręci głową, a jego twarz przybiera wyraz gniewu i pogardy. On sam ma wypróbowany sposób przygotowywania sosu szczawiowego, bez tłuszczu, naturalnie z dodatkiem aromatycznych ziół i przypraw, których nazw dotychczas nie ujawnił. Dlatego tak marszczy brwi, czyta z ironicznym uśmiechem. Ten przepis jeszcze bardziej upewnia mojego ojca o wyższości jego sposobu. Odwraca kartkę, nie zważając na, już stwardniałą, polewę odchodów ludzkich na gotyckich literach, ciągnącą się po przekątnej.

„Cha, cha! – woła. – Macie, panowie, swoją śmietanę, macie swój gotycki sos!” Zadowolony z tej drobnej zemsty, prostuje się, po czym precyzyjnym ruchem szermierza nabija ów papier na szpic laski, żeby jeszcze przez jakiś czas mieć go w ręku. I odchodzi przez wysoką trawę, ściskając pod pachą swój zielnik (HERBARIUMPANNONIENSIS), w którym jak cenne znaczki pocztowe leżą sprasowane kwiaty i okazy ziół łąkowych: stokrotki, dziurawiec, szałwia, szafran, Gypsophila peniculata…

Narzeczeni

Było to w czasach, gdy jego ojciec jeszcze nie pił (a właściwie między dwoma Wielkimi Pijaństwami, jak mówiła później mama) i gdy on, Andreas Sam, jeszcze nie służył u gospodarza. Było to zatem w drugim albo trzecim roku wojny; chłopiec miał wszystkiego osiem, dziewięć lat. Siedział na wozie upojony zapachem świeżo zebranego siana i patrzał, jak czerwone słońce kryje się za linią horyzontu.

„Dzień dobry, panie Sam”, przechodzący drogą chłop zdjął zatłuszczony kapelusz. Było to na pewno w czasach, gdy pan Sam, czyli jego ojciec, jeszcze nie pił.

Ojciec uchylił kapelusza ze sztywnym rondem:

„Dobry wieczór. Słońce już, widzi pan, zachodzi”.

„Jutro będzie wiatr – powiedział chłop. – Kiedy zachód jest czerwony, to znaczy, że będzie wiało”.

„Tak, proszę pana”, odrzekł ojciec, idąc za ledwo wlokącym się wozem.

Chłopiec nie wiedział, czy ojciec go zauważył. Od podsuszonej koniczyny kręciło mu się w głowie i czuł, że słabnie. Nagle zadrżał, skulił się w sianie. Ojciec i pan Herman mówili o nim. Ojciec powiedział: „Niech pan da spokój, zrobił się z niego niezły gagatek”. A więc to o nim. Dlatego jeszcze bardziej wtulił się w siano, niemal upojony gęstym zapachem koniczyny i rumianku.

„Ech, mój panie – powiedział wieśniak – tylko patrzeć, jak zacznie biegać za spódniczkami”.

„Mówi pan »tylko patrzeć«! – obruszył się ojciec. – On tu, proszę pana, zrobił coś takiego, że wstyd mi o tym nawet wspomnieć”.

Chłopiec nagle zrozumiał, że ojciec wie o tamtym. Ale najbardziej zabolało go to, że mama musiała go zdradzić. A przyrzekła, że nie powie ojcu. Jeżeli to się nie powtórzy.

„Zdaje mi się…”, zaczął wieśniak, ale chłopiec zatkał uszy rękami, żeby nie słyszeć. Prawie mdlał od zapachu schnącego rumianku i ze wstydu.

A oto, co się zdarzyło. Przeklęta sprawa, z której powodu jeszcze teraz się rumieni. (Zostańmy przy trzeciej osobie. Po tylu latach Andreas to może już nie ja).

Bawili się w chowanego, w obejściu pana Szabó, ojca Julii. Było to w sobotę, po szkole. Farkas liczył, a oni kryli się parami: Otto i Marika, Emmika (siostra Julii) i Oskar, Julia i Andi. Już od dawna palił się do Julii. Chodzili do tej samej klasy i byli najlepszymi uczniami. On wśród chłopców, ona wśród dziewczynek. Julia staranniej pisała i odpowiadała szybciej, on ładniej rysował i pisał lepsze wypracowania.

Andi często bywał u państwa Szabó, bo mama robiła na drutach swetry z angorowej włóczki dla pani Szabó i jej córek. Często też wstępował do nich zimą, żeby pożyczyć coś do jedzenia. Stawał w drzwiach i mówił: „Niechbedziepochwalony”, i szybko dodawał: „Mama prosi, że jeżeli pani może i jeżeli nie sprawi to pani kłopotu, żeby nam pani pożyczyła kilo chleba. Może być stary. Mama z góry dziękuje i przyrzeka, że w lecie odpracuje wszystko, co jesteśmy państwu winni”.

Brał chleb zawinięty w lniane płótno, dziękował (jeszcze raz) i biegł, żeby jak najprędzej ucieszyć mamę. Nigdy nie zatrzymywał się w domu państwa Szabó.

„Napiszę do ciebie list”, szepnął.

Leżeli w stodole, na słomie. Z podwórza dobiegał ochrypły głos Farkasa: piećdziepieć, piećdziesześ, piećdziesiedem, pieciosiem…

„Wiem, o czym napiszesz”, powiedziała.

„Nie wiesz”.

„Wiem”.

Umilkli. Zaskrzypiały drzwi do stodoły.

„Ktoś tu jest w słomie!”, zawołał Farkas. Wiedzieli, że ich nie widzi. Zapadła cisza. Ale wiedzieli też, że Farkas jeszcze tu jest i nasłuchuje. W chwilę potem usłyszeli kroki na żwirze przed stodołą. Nie zamknął za sobą drzwi.

„Nie wiesz”, powtórzył Andi.

„Wiem”, powiedziała.

„Dam ci go jutro w szkole. Włożę do katechizmu. Strona trzynasta”.

„Dlaczego trzynasta?”

„Tak sobie”.

„Dobrze – powiedziała – ale wiem, co będzie w tym liście”.

„Przysięgnij, że nikomu nie powiesz”.

„Dobrze – powiedziała – ale wiem, co będzie w tym liście”.

„Nie wiesz – powtórzył. – Jak przeczytasz, spalisz list, a popiół rozrzucisz”.

„Dlaczego?”, spytała.

„Tak sobie. Żeby nikt oprócz ciebie tego nie przeczytał”.

„Już wszystkich znaleźli”, powiedziała Julia.

„Pójdziesz pierwsza! – rozkazał. – Powiesz, że byłaś w stajni”.

Zsunęła się ze słomy i pobiegła. Dopiero gdy usłyszał jej dźwięczny śmiech w głębi podwórza, sam wyszedł ze stodoły.

Następnym razem wypadło na niego. Ale później, jak umówieni, znowu spotkali się w tym samym miejscu.

„Wiem, co będzie w liście”, powtórzyła Julia. Miała warkocze koloru słomy, zadarty nosek i duże usta. Pachniała zeschniętą koniczyną.

„Chcesz teraz? – spytał. Mówił z trudem. – Chcesz tego?”

„Boję się”, odparła.

„Ja też”.

„Przysięgnij, że nikomu nie powiesz”.

„Przysięgam”, powiedział.

„Boję się”, powtórzyła.

Leżeli bardzo blisko, jedno przy drugim. Julia przymknęła oczy. Andi pocałował ją. Miała dołek w policzku i piegowaty, zadarty nosek. Pachniała koniczyną.

„Boję się”, powiedziała znowu.

„Ja też”, powtórzył.

Innym razem tak długo leżeli w słomie, że Farkas ich nakrył.

„Andi i Julia to mąż i żona”, zawołał.

„Nieprawda”, powiedział Andi.

„Oni są mężem i żoną – powtórzył Farkas. – Ciągle siedzą gdzieś razem”.

„Między nami nie ma niczego”, pisnęła Julia.

„To czemu się rumienisz? – spytał Farkas. – Czemu się rumienisz, jeżeli między wami nie ma niczego?”

Julia zaczęła płakać i sprawa się wydała. Potem wszystko potoczyło się źle. Andi, silniejszy od Farkasa, dał mu w twarz. Farkas pobiegł i poskarżył się siostrze Andiego, Anie.

Dlatego Andi postanowił nie wracać do domu na kolację. Ani nazajutrz na śniadanie. Ani nigdy. Latem będzie łowił ryby w rzece, zimą, chodząc od wsi do wsi, będzie pomagał chłopom. A gdy nazbiera pieniędzy, kupi łódkę i popłynie do dziadka, do Czarnogóry. Albo gdziekolwiek. Zostanie gangsterem albo detektywem. Jedno z dwojga.

Do zmroku krył się na brzegu rzeki. Potem zrobiło się zimno i zaczął drżeć. Z zimna i ze strachu. Mama z Aną na pewno szukają go po całej wsi. Jeżeli nie wróci do domu, mama może umrzeć z żalu. Dlatego postanowił odłożyć swoją podróż i podejść bliżej wsi. Usłyszał, jak Ana go woła. Odpowiedział.

„Wracaj do domu! – wołała Ana. Nie miała odwagi podejść do zarośli, w których się krył. – Wyjdź, nie powiem mamie”.

„A co byś mogła powiedzieć?”

„Że jesteś narzeczonym Julii”.

„Powiedz mamie, że nigdy nie wrócę do domu”, mówiąc to, czuł, jak ściska mu się serce.

„Mama będzie płakać”.

„Powiedziałaś jej?”, spytał Andi.

„Nie. Przysięgam”.

„Jeżeli jej nie powiesz, nie pojadę do San Francisco. Ani do Czarnogóry”.

„Nie powiem”, powtórzyła Ana. Wtedy usłyszał zbliżające się nawoływanie mamy. Wytarł oczy, odetchnął głęboko i wyszedł z ukrycia. Zdążył jeszcze szepnąć do Any:

„Umowa stoi, pamiętaj”.

Mama zawsze jakoś potrafiła dostrzec jego łzy.

„Dlaczego mój mały płakał?”, spytała.

„Nie płakałem”, odpowiedział i wyrwało mu się westchnienie jak po płaczu. Pomyślał, jak smuciłaby się mama, gdyby był uciekł w świat.

„Znowu się wybierał do San Francisco – chciała mu pomóc Ana. – Albo do dziadka, do Czarnogóry”.

Teraz już musiał się przyznać, że płakał. I powiedzieć dlaczego. Oczywiście za nic w świecie by się nie przyznał, że został narzeczonym Julii i że spał z nią w słomie. Powiedział tylko to, co było konieczne: krył się z Julią w stodole, a potem Farkas mu dogadywał. Dlatego przyłożył Farkasowi. I tyle. Gdyby go nawet łamali kołem albo zapalili mu zapałki pod paznokciami, nie przyznałby się do niczego więcej.

Był przekonany, że mama mu wierzy i że Ana niczego jej nie powiedziała. O tym, że został narzeczonym Julii, i o wszystkim.

A właśnie teraz zrozumiał, że mama wie wszystko i nawet powtórzyła to ojcu. Bo dlaczego ojciec mówi, że on, Andi, parę dni temu zrobił coś, o czym wstyd nawet wspomnieć?

Dlatego zatkał uszy i zamknął oczy, dlatego wydało mu się, że umrze ze wstydu i z żalu. Prawie mdlał od gęstego, odurzającego zapachu schnącej koniczyny.

Otworzywszy oczy, zobaczył, że ojciec, taki wysoki, z laską w ręku, w czarnym kapeluszu ze sztywnym rondem, zostaje w tyle za wozem, a jego postać rysuje się na purpurowym horyzoncie.

Zamek, cały w słońcu

Zgubiła mu się Krasula, najładniejsza ze wszystkich krów we wsi. Musi ją odnaleźć za wszelką cenę, choćby miał jej szukać przez całą noc. Krasula to najlepsza krowa pana Molnára. Tego by mu nie darował. Dlatego Andi będzie musiał przeszukać cały las. Powie Virágowi, żeby pognał krowy pana Molnára razem ze swoimi i żeby mu powiedział: „Zginęła Krasula. Jakby się pod ziemię zapadła… Andi prosi pana Molnára, żeby się na niego nie gniewał. Zrobi wszystko, aby odnaleźć Krasulę, bo wie, że jest cielna i że to najlepsza krowa w całej wsi. Ale cóż, jakby się pod ziemię zapadła…”. I powie, żeby Virág dodał jeszcze: „Andi prosi, żeby na niego nie czekać. Jeśli tej nocy nie znajdzie Krasuli, pójdzie w świat i nigdy już nie wróci. Prosi, żeby pan Molnár się nie gniewał”. A jego mamie, pani Sam, niech Virág powie, żeby nie płakała. „Andi poszedł w świat, bo zginęła mu Krasula”. Tylko niech powie to ostrożnie, bo inaczej mama mogłaby paść na miejscu. To może lepiej tak: „Andiemu zginęła Krasula. Nie wróci, dopóki jej nie odnajdzie”. Virág na pewno zrobi to dla niego. Andi zawsze Virágowi pomagał, kiedy mu zginęła krowa.

A co powie panu Molnárowi, jeżeli znajdzie Krasulę i przygna ją późno w nocy, jak zeszłym razem? Powie, że Krasula pasła się w pobliżu, z innymi krowami, a w pewnej chwili zniknęła, jakby się pod ziemię zapadła.

„Czy ty w ogóle pilnujesz krów? – zapyta pan Molnár. – No powiedz, pilnujesz ich czy nie? I co właściwie robisz w lesie?”

„Nic, proszę pana – odpowie. – Wiem, że Krasula jest cielna, i nigdy nie spuszczam jej z oka. Ale cóż, jakby się pod ziemię zapadła…”

Nagle chłopcu wydało się, że słyszy w gąszczu trzask gałęzi, i zdyszany przystanął.

„Krasula! Krasula!”

Chwilę nasłuchiwał z zapartym tchem.

Gdzieś z dala dobiegł głos rogu pasterskiego. Andi zrozumiał, że zapada mrok, i przeląkł się, że wkrótce ścieżka może mu zniknąć z oczu.

„Dingo, gdzie jest Krasula? – spytał. – No powiedz, Dingo”.

Pies stał przed nim i spoglądał niemo. „Co teraz zrobimy, Dingo?”

Mówiąc do psa, patrzał mu prosto w oczy, a pies go rozumiał. Pokręcił ogonem i przekrzywiwszy głowę, zaskomlał.

„Jeżeli wkrótce nie znajdziemy Krasuli, nie wrócimy do pana Molnára”, ciągnął chłopiec, a pies biegł za nim i skomlał.

Szli wąską, zarośniętą ścieżką w stronę Cesarskiego Dębu.

„Pójdziesz ze mną – mówił Andi. – Pan Berki nie będzie się gniewał, że cię wziąłem. Wie, że gdy jesteś ze mną, niczego ci nie zabraknie. Jak by to było, gdybyś mnie opuścił?… Wróciłbyś pewnego dnia i zaszczekał przed domem. Wszyscy by powiedzieli: »Andi chyba nigdy już nie wróci«. Naturalnie, przy mamie i Anie głośno by tego nie powiedzieli. Tylko by tak pomyśleli, gdybyś pewnego dnia sam wrócił do wsi”.

Pies zatrzymał się i zaczął węszyć.

„Boże – powiedział chłopiec – pomóż mi znaleźć Krasulę”.

Dingo zaskomlał i Andi domyślił się, że znalazł świeży trop zająca albo lisią norę w pobliżu. Ledwo już widział psa, który skomląc, przedzierał się przez zarośla.

„Ty i ja pójdziemy razem w świat. Bo pomyśl, co by to było, gdybyś wrócił sam, a moja mama i Ana, i pan Berki, i wszyscy stanęliby przed tobą i spytali z wyrzutem: »Dingo, gdzie Andi?«. Mama zaraz by się zorientowała, że nie żyję, i upadłaby na ziemię, a Ana wyrywałaby sobie włosy z głowy. Pan Berki, mój kuzyn, pocieszałby je i mówił: »Pani Sam, na miłość Boską, niechże się pani opamięta! Jakiż to dowód, że Andiemu coś się stało. Dingo wrócił, bo po prostu zgłodniał albo Andi sam go przepędził…«. Tak by powiedział pan Berki, ale w duchu byłby pewien, że ja nie żyję albo schwytali mnie zbójcy, albo rozszarpały wilki, albo uwięziła nimfa leśna. I tylko by udawał, że nic takiego nie przyszło mu do głowy, bo byłoby mu żal mojej mamy i Any… A co by w gruncie rzeczy myślał o tobie, co? Przy wszystkich wcale by się z tym nie zdradził, ale gdybyście zostali sami, powiedziałby, że tobą gardzi, może nawet splunąłby ci w pysk za to, że mnie zdradziłeś… Wiem, wiem, nigdy byś tego nie zrobił, tak tylko mówię. A pamiętasz książkę Człowiek, koń, pies