Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
NOWY POLSKI PRZEKŁAD.
W Cudownej broni na pierwszy plan wychodzi pomieszanie tego, co poważne, z tym, co jarmarczne. (...) Znamiennym symbolem takiego przemieszania porządków jest tytułowy przemysł zbrojeniowy – zawłaszczony przez rozrywkę, wykastrowany ze śmiertelnych znaczeń, zastąpionych prawem popytu i podaży. - Michał Cetnarowski.
Trwa wyścig zbrojeń między blokiem zachodnim i chino-radzieckim. Tak naprawdę jednak Lars Powderdry, główny projektant broni Za-Bloku, tworzy wyłącznie efekciarskie gadżety, urządzenia, które tylko z pozoru są śmiercionośne. Niespodziewanie na niebie pojawiają się obce, wrogie satelity i świat potrzebuje prawdziwej militarnej siły. Za-Blok i Oko-Wschód dochodzą do porozumienia, a Lars musi podjąć współpracę ze swoim radzieckim odpowiednikiem, atrakcyjną Lilo Topczewą. Na dodatek zaczyna się w niej zakochiwać, choć dobrze wie, że Lilo może go w każdej chwili zabić...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 274
Ubik
Blade runner
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Człowiek z Wysokiego Zamku
Valis
Boża inwazja
Transmigracja Timothy’ego Archera
Doktor Bluthgeld
Wyznania łgarza
Trzy stygmaty Palmera Eldritcha
Przez ciemne zwierciadło
Czas poza czasem
Płyńcie łzy moje, rzekł policjant
Świat Jonesa
Wbrew wskazówkom zegara
Marsjański poślizg w czasie
Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda
Deus Irae
Oko na niebie
Wariant drugi
Kopia ojca
Raport mniejszości
Elektryczna mrówka
Labirynt śmierci
Inwazja z Ganimedesa
Cudowna broń
Słoneczna loteria
Nasi przyjaciele z Frolixa 8
Możemy cię zbudować
Druciarz Galaktyki
Radio Wolne Albemuth
Klany księżyca Alfy
Prawda półostateczna
Teraz czekaj na zeszły rok
Blade runner
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Ubik
Człowiek z Wysokiego Zamku
Trzy stygmaty Palmera Eldritcha
Przez ciemne zwierciadło
Druciarz Galaktyki
Radio Wolne Albemuth
Valis
Boża inwazja
Płyńcie łzy moje, rzekł policjant
Transmigracja Timothy’ego Archera
Napisano o nim, zdawałoby się, już wszystko.
Bibliografia prac o Philipie K. Dicku w samym języku angielskim liczy lekko kilka tysięcy pozycji. Co takiego jest w tej twórczości – czy też w tym życiu, im więcej bowiem czasu upłynęło od śmierci pisarza, tym trudniej oddzielić jedną kreację od drugiej – że do dziś rozpala kolejne pokolenia czytelników, po jego teksty sięgają producenci filmów i seriali, kontrowersje wokół jego pogmatwanego życiorysu wciąż potrafią rozpalić dyskusje wśród fanów?
Zmarł we wtorek 2 marca 1982 roku, zaledwie trzydzieści pięć lat temu – w Polsce właśnie odbyła się premiera pierwszej części Vabanku Juliusza Machulskiego, radiowa Trójka dopiero w następnym miesiącu miała przedstawić pierwsze notowanie Listy Przebojów, w której na pierwszym miejscu znalazł się duet Jon and Vangelis z utworem I’ll Find My Way Home, radziecka sonda Wenera 13 wylądowała na Wenus, a u wybrzeży Argentyny zaczynała się wojna o Falklandy. Ale tak naprawdę umierał w innym świecie: rzeczywistości Reagana i zimnej wojny, która nie znała internetu, telefonów komórkowych i mediów społecznościowych. Ciekawe, co by powiedział, gdyby na chwilę dane mu było pojawić się na Ziemi pod koniec drugiej dekady XXI wieku: czy uznałby naszą codzienność za wizję z jednej ze swoich futurystycznych dystopii, które opisał, a przynajmniej wyśnił w ciągu jednego ze swoich wielu narkotycznych cugów twórczych? Nawet moda zdaje się doganiać plastikowe płaszczyki i filcowe czapeczki, w których przechadzali się z dumą bohaterowie Ubika.
Jako pisarz przeżył narodziny i upadek amerykańskiego snu o wolności i równości. Swoją twórczością spinał co najmniej trzy epoki.
Zaczynał pisać w latach 50., w epoce polowania senatora McCarthy’ego na komunistyczne czarownice, w aurze wszechobecnego napięcia i lęku przed atomowym holokaustem III wojny światowej, tym razem naprawdę ostatniej. Potem atmosfera na duchowym krajobrazie się oczyściła, Stany weszły w okres dzieci kwiatów, kontrkultury rewolucji seksualnej, eksperymentów z narkotykami i poszerzaniem świadomości, nową duchowością spod znaku eklektyzmu New Age. A potem żarno historii znów zatoczyło koło, by wkroczyć w okres zaostrzenia kursu w polityce wewnętrznej i światowej za prezydenta kowboja Ronalda Reagana.
Dick publikował najwięcej w okresie środkowym – to wtedy stworzył m.in. kanonicznego Człowieka z Wysokiego Zamku, Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, Ubika. Na przełomie lat 60. i 70. czuł się zresztą jak ryba w wodzie, prawdziwe dziecko Kalifornii tamtych czasów: ze swoimi tanimi klapkami z supermarketu, rozchełstanymi na owłosionej klacie hawajskimi koszulami, brodą proroka i nieodłącznym woreczkiem strunowym z pigułkami we wszystkich kolorach tęczy, które go w końcu zabiły. Jednak bez traumy lat 50. – bardzo dla Dicka płodnych pisarsko, choć nie wydawniczo – i cienia, w jaki wchodziły USA i świat na początku lat 80., nie byłoby chyba tej twórczości: wyrosłej na cierpieniu, karmiącej się paradoksami, bardzo humanistycznej, szukającej światła tam, gdzie mrok zapada nad światem.
Lata 50. i 60. to w Stanach w ogóle czas renesansu tanich pulpowych czasopism z fantastyką i czas prosperity science fiction spod znaku późnych redakcyjnych wyborów Johna W. Campbella: SF pisanej poza rygorem nauk ścisłych, eksplorującej z pseudonaukowym zacięciem kwestie telepatii, parapsychologii, postrzegania pozazmysłowego. Czyli te, do których Dickowi zawsze było blisko. Pisarz tworzy zatem dużo i intensywnie, nieraz po 50 stron maszynopisu dziennie, nieraz jedną powieść w dwa tygodnie, oczywiście na sztucznym wspomaganiu, bo tylko chemia pozwala w takim tempie przezwyciężyć potrzebę snu i skupić myśli. W czasie jednego z poamfetaminowych zejść zaczyna go prześladować wizja stalowozębnej, przerażającej twarzy na niebie, którą uznaje za Boga. Jest też święcie przekonany, że do jego domu zostało przygotowane profesjonalne włamanie (dziś wiemy, że może sam to ukartował i albo później kłamał, albo wyparł ten fakt ze świadomości). Dick twierdzi, że zamachowcy – oczywiście CIA, bo któżby inny – kradną jego archiwum literackie; po latach ówczesna żona zeznaje, że najpewniej poszło o zapas dragów Philipa.
Mania prześladowcza narasta, na Dicka czatują już wszyscy, FBI, CIA, dealerzy narkotykowi, nawet komunistyczna komórka KGB powstała specjalnie w celu infiltracji jego twórczości. I tak dalej, i tak dalej. Wszyscy już to znamy – najpierw z kanonicznej biografii Lawrence’a Sutina, a ostatnio ze świetnej pracy Philip K. Dick. Człowiek, który pamiętał przyszłość Anthony’ego Peake’a, uzupełniającej i przekraczającej ustalenia z Bożych inwazji.
Tymczasem ważne jest jedno: w każdej z tych okoliczności Dick pisze. Tak zmaga się ze sobą i ze światem.
Najbardziej znany jest oczywiście pierwszy nurt tej twórczości: opowiadania i powieści science fiction, pełne prekognitów, androidów, najdziwaczniejszych Obcych, narkotyków pozwalających osiągnąć kontakt z obcym Bogiem czy zabaw z czasem, w których świat, w jakim żyjemy, demaskowany jest jako symulakrum prawdziwego świata, a człowiek w każdej istotnej chwili życia poddawany jest testowi na człowieczeństwo. Czy w takim postmodernistycznym z ducha uniwersum w ogóle można zadać pytanie, co to jest prawda?
Drugi nurt twórczości pisarza, mało znany za jego życia, to obyczajowe powieści współczesne, których większość napisał jeszcze w latach 50., kiedy nie wiedział, że los przeznaczył mu rolę „Szekspira literatury niepoważnej”, i myślał, że zostanie Wielkim Pisarzem Amerykańskim. (Został, ale inaczej, niż mu się wydawało). I trzeci, najważniejszy w ostatniej dekadzie życia – to twórczość quasi-religijna. Nie znaczy to, że aluzje i metafory metafizyczne nie pojawiały się już wcześniej; to w ogóle jeden z głównych znaków firmowych tej prozy. Gnostycyzm, manicheizm, buddyzm, tao, oświecenie narkotykowe w duchu Timothy’ego Leary’ego, kapłana LSD… Dick od zawsze traktował bardzo poważnie swoje nawet najdziksze rozpoznania – to zawsze był bardzo osobisty dziennik podróży po alternatywnych rzeczywistościach duszy. Ale pod koniec życia ten temat zdominował wszystkie inne, jak refren, lejtmotyw, mantra.
Zawsze odrzucało go to, co sztuczne, niepełne, nie-ludzkie. Zawsze walczył z atrofią duszy człowieka epoki kapitalizmu wchodzącego w swój późny etap, uwikłanego w materię, z błogą ulgą oszukującego samego siebie. Zawsze chciał grać o najwyższą stawkę.
W trakcie swojego życia kłamał dużo, nie tylko jako pisarz konfabulant, nie tylko innym, także sobie, najczęściej jako mąż i kompan. Ale to nie paradoks, że interesowała go tylko Prawda.
No dobrze, ale które książki Dicka są najlepsze?
Czy można zresztą wyszczególnić tak tylko kilka z nich – czy też znaczenie ma kontekst całego dzieła pisarza, cała spuścizna życia, którą pozostawił? Czym byłyby Blade runner, Człowiek z Wysokiego Zamku, Ubik, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha, Boża inwazja, gdyby nie wszystkie inne teksty, które je otaczały; w których, jak w kolejnych nieudanych światach gnostyckich archontów, odbijały się te same idee, problemy, emocje, rozwiązania fabularne, tylko niepełne, dopiero przekształcające się z formy larwalnej?
Sam łapię się dzisiaj na tym, że najchętniej wracam do rzeczy mniej znanych, a przynajmniej zazwyczaj niestawianych na Olimpie literackich dokonań Dicka, pewnie tylko dlatego, że i tak jest tam już ciasno. Cenię Ubika, Trzy stygmaty…, Blade runnera, co jakiś czas wracam do może najdojrzalszego literacko, choć napisanego zaledwie w 1961 r. Człowieka z Wysokiego Zamku. Ale w prywatnym rankingu – który zmienia się z każdą czytelniczą dekadą – króluje dziś niepodważalnie Przez ciemne zwierciadło, ironiczne, dowcipne i przeraźliwie smutne studium samotności i rozpadu: świata, osobowości, międzyludzkich więzi. Wszystkie książki Dicka są bardzo osobiste – nie wiem jednak, czy jest wśród nich jakaś inna, równie wstydliwie konfesyjna, boleśnie szczera i piękna, tym pięknem, którym promieniują poeci dożywający klęski swojej sprawy, starzy bokserzy zniszczeni setką wygranych walk i życiem, które przegrali, i wielkie transoceaniczne okręty, kończące żywot wśród wizgu gumiarek i syku palników acetylenowych na tłustej od ropy, brudnej plaży.
Zaraz za Ciemnym zwierciadłem plasują się Płyńcie łzy moje, rzekł policjant – też napisane już w latach 70., przez dojrzałego mężczyznę, który właśnie skończył czterdziestkę, był po raz czwarty żonaty i wiedział, że życie może rozszczepić się i pobiec swoim alternatywnym, szarym, dystopijnym torem niezależnie od tego, czy jesteś bohaterem pulpy SF, czy nie. Umowne podium zamykałby Valis, co najmniej wybitne studium obłąkania, zdumiewająco trzeźwe jak na stan, który opisuje, a jednocześnie przesycone niedającą się stłamsić rozumowi nadzieją i tęsknotą serca.
Nietrudno odkryć, że najbardziej fascynujący we wszystkich tych pozycjach jest temat przewijający się przez nie wszystkie: Philip K. Dick, jego życie, wzloty i upadki.
Życie Dicka. No tak. Trudno od tego uciec, temat nieustannie wraca nawet w tym szkicu, choć poruszali go już wszyscy, którzy zajmowali się twórczością pisarza. Nie wymyśliłbyś tego jednak w żadnej z fikcyjnych biografii.
Toksyczna matka, tęsknota za nieobecnym ojcem, siostra bliźniaczka, która zmarła zaraz po urodzeniu, stygmatyzując Philipa na całe życie niesprecyzowanym poczuciem winy. Pięć żon, ponoć niechciana przez Dicka aborcja jednej z ciąż, dragi, paranoja, ten cholerny różowy promień z nieba i wymykające się tłumaczeniom doświadczenie 2-3-74, próba samobójcza na konwencie w Vancouverze, gdzie według ustaleń Peake’a pisarz miał sen, w którym dwóch wielkich facetów w czerni poddało go praniu mózgu na tylnym siedzeniu limuzyny; nie wiedząc, czy to się stało naprawdę, Dick spróbował się zabić, żeby uniknąć wykonywania zaszczepionych mu podprogowo poleceń.
Motywy, sceny, obrazy, które atakują jak ponarkotykowe flashbacki, kiedy czytasz o kolejnych marsjańskich poślizgach w czasie, pomniejszych bogach z Ganimedesa i cudownej Perky Pat, która jako jedyna żyje życiem pozbawionym zmartwień, zapewne dlatego, że jest plastikową lalką.
Już kiedyś o tym pisałem, ale ten obraz nie chce ode mnie odejść, ilekroć wracam do tej twórczości. W Blade runnerze jest taka scena, pozornie marginalna, skryta wśród innych scen dynamitów, dużo głośniejszych i bardziej kanonicznych, choć nie wiem, czy mocniejszych. Oto łowca androidów Rick Deckard wychodzi z fałszywego komisariatu policji, prowadzony przez druhów, którzy sami okazują się androidami. Kim jest zatem sam Deckard? Jak połapać się w tych spiętrzonych gnostycko piętrach ułudy i fałszu: na płaszczyźnie rozumu, nie serca, nie sposób zorientować się, która intuicja jest tutaj właściwa, co jest już Prawdą, a co jeszcze kłamstwem. Jadąc windą, Deckard wdaje się wtedy w rozmowę z drugim łowcą, androidem zaprogramowanym na zabijanie androidów, który prowadzi bohatera, by teraz na nim wykonać wyrok, odsiać to, co sztuczne, od tego, co autentyczne. Na płaszczyźnie fabularnej podobnie cudowny klincz świadczy o wielkiej maestrii pisarskiej autora.
Co jednak, jeśli nie była to jedynie zmyślnie skonstruowana fikcja – tylko bardzo dosłowny obraz tego, co naprawdę, przez lata, działo się w głowie pisarza?
Jak na tym tle prezentuje się Cudowna broń?
Książka została napisana w 1964, a wydana w 1967 roku. Sutin podaje, że Dick jej pierwszą wersję wycisnął z siebie w iście sprinterskim tempie, podczas kilkunastodniowego maratonu przy maszynie do pisania. W podobny sposób powstały jednak także choćby Trzy stygmaty Palmera Eldricha, nie znaczy to więc, że tak napisane teksty z miejsca należy uznać za bezwartościowe, przynajmniej w przypadku tego pisarza.
Powieść prezentuje się przyzwoicie, nie jest to jednak ścisła czołówka z Dickowego kanonu. Bliżej jej do Dr. Bluthgelda, Tytańskich graczy, Labiryntu śmierci. Paradoksalnie sam miałem ogromną frajdę, kiedy zaproszono mnie do napisania wstępu akurat do tej książki. Dick to dla mnie autor szczególnie ważny, którego kiedyś, w latach nastoletnich, czytałem seriami, a potem wielokrotnie do niego wracałem. A jednak Cudowną broń wówczas przegapiłem i dopiero teraz pojawiła się okazja, żeby jeszcze raz wejść w ten świat (światy), spróbować przedefiniować tę twórczość dla siebie na nowo, kolejny już raz. Zwłaszcza że coraz istotniejsze w tekstach Dicka wydają mi się elementy, na które kiedyś nie zwracałem uwagi, zachłyśnięty kolejnymi najdzikszymi wizjami. Emocjonalny klincz między bohaterami; gorycz wieku dojrzałego; ta przerażająca i tak kryształowo czysta rozpacz czająca się między wersami.
Książka początkowo nosiła tytuł Operacja Lemiesz – nadany przez wydawcę, nie autora – z czym zresztą wiąże się bardzo Dickowska anegdota. Otóż dokładnie ten sam kryptonim nadano jednej z wariackich akcji CIA, by wykorzystać broń atomową do wielkich prac ziemnych, przy budowie autostrad lub w górnictwie. Albo by wybuchami „przekopać” drugi kanał podobny do tego w Panamie; nikt nie brał tylko pod uwagę utrzymującego się przez tysiące lat nad terenem robót radioaktywnego promieniowania. Gdy sprawa wyszła na jaw, wydawca pośpiesznie zmienił tytuł na Cudowną broń, ale „lemieszowanie” już w książce zostało; u Dicka, odwrotnie niż w CIA, nie chodziło jednak o rycie w ziemi, tylko o biblijny cytat z Księgi Izajasza (2, 4): „On będzie rozjemcą pomiędzy ludami i wyda wyroki dla licznych narodów. Wtedy swe miecze przekują na lemiesze, a swoje włócznie na sierpy. Naród przeciw narodowi nie podniesie miecza, nie będą się więcej zaprawiać do wojny”.
W samej powieści mamy rok 2004. Zimna wojna trwa, ale to w zasadzie główna różnica między tym a naszym światem: napięcia między Wschodem i Zachodem są bardzo podobne. Okej, u Dicka występują też telepaci, którzy w czasie transów pozyskują projekty nowych śmiercionośnych broni, zamienianych następnie na zabawki. U nas jednak ich rolę przejęli trendsetterzy i twórcy kolejnych gadżetów; internet czy system GPS też pierwotnie powstały przecież na wojskowych deskach kreślarskich.
Dick z niebywałą intuicją przewidział rolę designerstwa w życiu publicznym – nawet broń (zwłaszcza broń) musi być seksowna, jeśli chcesz ją sprzedawać. Moda to dziś najpotężniejszy z żywiołów, a ten, kto potrafi najsprawniej włączyć się w jej kapryśny nurt, pożegluje najdalej i na największej fali, aż do kolejnej flauty. Znalazło się tu też miejsce dla algorytmów big data, choć rzecz jasna nazwa ta nie pada w tekście ani razu; czym jednak, jeśli nie sieciami AI badającymi zachowanie wielkich mas ludzkich, są telepaci, którzy pozyskują wiedzę o ludziach, wymykającą się ludzkiemu poznaniu (AI, jak medium z powieści, wie o nas więcej niż my sami). Podobnie z postprawdą, medialną wizją rzeczywistości i manipulowaniem faktami. Albo z rolą zabawek w powieściowym świecie: u nas to „aplikacje”, najważniejsza gałąź „innowacyjności” ludzkości w stanie stagnacji. Ciekawe, że już u Dicka potrafią być one tak śmiercionośne, skłamane, pozbawione niewinności dziecięcego świata, z którego zostały wyrwane.
W Cudownej broni na pierwszy plan wychodzi pomieszanie tego, co poważne, z tym, co jarmarczne. Tabu wojny zostaje złamane, przemoc zbanalizowana, tragedia skomercjalizowana. Sukces jest pozorny: to karnawałowe pęknięcie znaczeń na dłuższą metę musi okazać się fatalne w skutkach, bo zamienia się w wyniszczający ducha stan trwały, zamiast stanowić interludium chaosu, w którym odradza się porządek świata. Znamiennym symbolem takiego przemieszania porządków jest tytułowy przemysł zbrojeniowy – zawłaszczony przez rozrywkę, wykastrowany ze śmiertelnych znaczeń, zastąpionych prawem popytu i podaży. Co zostaje, kiedy rwie się siatka aksjomatów, w których potrafimy dobro przyporządkować do dobra, a zło nazywać złem?
Gdy przemysł śmierci staje się przemysłem rozrywki – chwieje się cała ontologia dotychczasowego świata.
Nie dziwi, że jako pisarz SF, do tego z tak pokręconym życiorysem, wyprzedził swoją epokę; zdumiewa, jak dokładnie udało mu się opisać nasze czasy. Coraz większa popularność Dicka na amerykańskich katedrach i listach „najważniejszych pisarzy XX wieku” to nie przypadek: z każdą dekadą okazuje się, że to on, a nie nikt inny, opisał to, co dzieje się właśnie ze światem. Społeczeństwo spektaklu mediów społecznościowych? Znamy to już z symulakrum Perky Pat. Postprawda w życiu publicznym, społeczeństwo nieustającego spektaklu, kryzys duchowości w świecie, który zatracił kierunek i fundujące go dogmaty, niezliczone łże-rzeczywistości kolejnych „prawd medialnych”, szaleni prorocy i zsekularyzowani kaznodzieje-kłamcy, nad którymi zmieniają się tylko ideologiczne sztandary?
To wszystko zostało już tu opisane.
Do analizy twórczości Dicka wykorzystywano już narzędzia freudowskiej psychoanalizy, klucz biograficzny, ba, nawet Księgę przemian, która najpierw stała się podstawą do napisania Człowieka z Wysokiego Zamku (po każdym napisanym fragmencie Dick rzucał pałeczkami krwawnika, nie wiedząc, jak dalej potoczą się losy bohaterów), a potem za jej pomocą życie i twórczość pisarza analizował Jacek Dukaj (tekst Lata tłustej szarańczy, pomieszczony oryginalnie w „Ubiku” 4/03). Do tej przepastnej puli z chęcią dorzucę swoje trzy grosze, czemu nie – wszak każda z tych interpretacji dodaje coś nowego do tematu i żadna go nie wyczerpuje.
Jeśli zatem sztukę, jak chciał Nietzsche, można podzielić na tę apollińską – racjonalną, harmoniczną, uporządkowaną w boskie symetrie piękna – i dionizyjską – dziką, intuicyjną, nadmiarową, rozbuchaną w zgodzie z żądzą i podświadomym przeczuciem jednostki – to Philip K. Dick, pisarz science fiction, a więc konwencji kojarzonej zazwyczaj z apollińskim rozumem, jawi się tu jako twórca ze wszech miar dionizyjski: potrafiący zatracić się w swoim dziele, mający skłonność do szaleństwa i autodestrukcji, kierujący się instynktami, popędami i intuicjami mocniejszymi niż naukowe fakty. Dionizyjski Dick zawsze rzucał się na to, co Niepoznane, ochoczo sięgał poza kategorie racjonalności, w imię sztuki, nieskrępowanej twórczości, poznania; porzucał to, co już odkryte, w imię tego, co czeka na wydobycie ze zbiorowej jaźni.
W ten kontekst wpisywałyby się też problemy w prywatnym życiu autora – twórca dionizyjski zawsze ma skłonność do samozniszczenia, jego sztuka jest dla niego najważniejsza, poświęci wszystko, byle się tylko w niej zatracić. Apollo zatem patronuje science fiction jako konwencji; ale to Dionizos poi swoim cierpkim, nierozcieńczonym winem bożych szaleńców, proroków, heretyków i świętych sztuki, o których się potem pisze, których się naśladuje, których się próbuje zrozumieć. O których nie da się tak łatwo zapomnieć.
Innym pojęciem kluczowym dla zrozumienia tego pisarstwa wydaje się kategoria Peryferii konfrontowanych z Centrum: marginesu poza głównym obiegiem, w którym jednak wydarza się wszystko, na co w Centrum nie ma już miejsca; co zostało zeń wyparte. Dlatego tak często pojawiają się tu zniszczone sprzęty, wadliwe automaty i kieszonkowe, skarlałe rzeczywistości, otoczone przez lekko przechodzone idee i staroświeckie ideały. Czyli wszystko to, co pozostaje poza metropolią – lecz tak naprawdę kumuluje tutaj sensy, skupia rozproszone światło.
Takie zresztą były też meandry kariery pisarskiej samego Dicka, odrzuconego przez establishment literacki i liżącego rany na poletku science fiction, „peryferyjnej literatury dla niewyżytych pryszczaków”. Ale przecież nawet tu pisarz szybko ustawił się w kontrze do obowiązujących trendów: owszem, pisał o kosmosie, ufoludkach i gwiezdnych wojnach, ale tak naprawdę nie interesował go kosmos inny niż kosmos ludzkiego ducha. A gdy w końcu, jak mu się zdawało, odnalazł Boga, a przynajmniej coś, co od tego Boga przybywało, również Mu kazał ukrywać się w śmieciach, kiczu, odpadkach po cywilizacji. Na peryferiach oswojonego przez kapitalizm świata. Na marginesie tego, co wypowiadalne.
Nieprzypadkowo Prawda objawia się w tych książkach w krzyżówkach na ostatniej stronie gazety albo w rymowance na ścianie tuż nad pisuarem. Nieprzypadkowo człowieczeństwo bohaterów i ich wrogów zostaje ocalone w taksówce lub w windzie: wehikułach, które przynależą do rzeczywistości pomiędzy, transportują człowieka zawsze z jednego do drugiego świata.
Więc tak: rzeczywiście napisano o nim, zdawałoby się, już wszystko. Na szczęście jednak wciąż wiemy tylko tyle, ile uda nam się wyczytać z jego tekstów: najszczerszych kłamstw na służbie prawdy.
Michał Cetnarowski
System naprowadzania broni 207, na który składa się sześćset zminiaturyzowanych komponentów elektronicznych, najskuteczniej jest zlemieszować w postaci lakierowanej ceramicznej sowy, która umysłom nieoświeconym wyda się zaledwie zabawką. Ale dobrze poinformowani będą wiedzieć, że usunięcie głowy ujawnia wydrążone ciało, w którym można przechowywać cygara lub ołówki.
Z oficjalnego raportu Zarządu Narbezu ONZ-Z Za-Bloku, 5 października 2003 roku, złożonego przez typowca A (prawdziwa tożsamość nie do ujawnienia ze względów bezpieczeństwa, patrz uchwała Zarządu XV 4–5–6–7–8).
– Szanowny panie Larsie…
– Obawiam się, że mam tylko chwilę na rozmowę z twoimi widzami. Bardzo mi przykro.
Ruszył przed siebie, ale drogę zastąpił mu autonomiczny telereporter z kamerą w ręku. Jego metaliczny uśmiech błyszczał pewnością siebie.
– Czuje pan, że nadchodzi trans? – spytał autonomik z nadzieją w głosie, jakby marzył, by coś takiego zdarzyło się przed wieloobrazowym zmiennoogniskowym systemem soczewek jego miniaturowej kamery.
Lars Powderdry westchnął. Z miejsca, na którym stał na rampie, widział swe nowojorskie biuro. Widział, owszem, ale dojść do niego nie mógł. Zbyt wielu ludzi – prościaków! – interesowało się bardziej nim niż jego pracą. A liczyła się oczywiście tylko praca.
– Czynnik czasu – powiedział zmęczonym głosem. – Nie rozumiesz? W świecie mody broniowej…
– Tak, słyszeliśmy, że odbiera pan coś po prostu wspaniałego. – Słowa wylewały się z autonomicznego telereportera. Gadał, nie przywiązując choćby grzecznościowej uwagi do ukrytego znaczenia słów Larsa. – Cztery transy w jednym tygodniu! I prawie wszystkie zakończone sukcesem, prawda, szanowny panie Larsie?
Autonomiczny konstrukt był idiotą. Lars cierpliwie próbował wbić mu to do łba. Nie obchodził go legion prościaków, przede wszystkim kobiet, oglądających program Poranek z Szafarzem Wieści, czy jak tam się on nazywa, Bóg mu świadkiem, że nawet tego nie wiedział. W dni pracy nie miał czasu na takie bezmózgie rozrywki.
– Posłuchaj – powiedział, tym razem uprzejmie, jakby autonomiczny telereporter był kimś autentycznie żywym, a nie tylko powołanym do życia kaprysem, tworem pomysłowej techniki Za-Bloku A.D. 2004. Pomysłowej techniki, pomyślał, marnowanej wykorzystywaniem w ten sposób… chociaż, jeśli bliżej się temu przyjrzeć, czyż on sam nie działa na polu bardziej obrzydliwym? Niemiło byłoby rozważać tę refleksję.
Wyrzucił ją z głowy.
– W modzie broniowej – powiedział – dzieło musi pojawić się we właściwym czasie. Jutro, w przyszłym tygodniu, w przyszłym miesiącu może być za późno.
– Proszę nam powiedzieć, co to takiego. – Telereporter czekał na odpowiedź z wyraźnie widocznym napięciem. Jak ktokolwiek, nawet pan Lars z Nowego Jorku i Paryża, ośmieliłby się zawieść wielomilionową widownię w całym Za-Bloku, w kilkunastu krajach? Zawieść ich to służyć Oko-Wschodowi, w każdym razie coś mniej więcej takiego autonomik starał się przekazać całą swą postawą. Starał się, ale mu nie wyszło.
– Nie twój interes – powiedział Lars.
I oddalił się od niewielkiej grupki pieszych, którzy zgromadzili się, by się na niego pogapić. Oddalił się od ciepłych spojrzeń gawiedzi w stronę Mr Lars, Incorporated, jednopiętrowego budyneczku jakby specjalnie wciśniętego między wieżowce korporacji, którym wielkość siedziby miała służyć za uzasadnienie ich niezbędności.
Fizyczna wielkość, myślał Lars, wchodząc do zewnętrznego, dostępnego dla każdego holu Mr Lars, Incorporated, to fałszywe kryterium. Nawet autonomiczny telereporter nie dał się oszukać, chciał przedstawić wiernej publiczności Larsa Powderdrya, nie przemysłowe jednostki, które miał w bezpośrednim zasięgu. Chociaż jednostki te byłyby więcej niż szczęśliwe, gdyby widziały, jak ich eksperci ak-propu – akwizycji i propagandy – z hukiem i zgiełkiem wpadają przez nastawione czujnie uszy do głów jego widowni.
Drzwi do Mr Lars, Incorporated zamknęły się, jakby były dostrojone do jego fal mózgowych – bo też i były. Za drzwiami pan Lars zyskiwał osłonę przed wpatrzonymi w niego jak w obraz tłumami, których ciekawość dodatkowo podkręcali profesjonaliści. Zostawione samym sobie prościaki zachowywałyby się jak to one, czyli byłyby apatyczne.
– Panie Larsie…
– Tak, panno Miękka? – Lars przystanął. – Ach, oczywiście, wiem. Kreślarnia nie radzi sobie ze szkicem 285.
To było nieuniknione. Obejrzał go po piątkowym transie. Wiedział, jak bardzo jest niejasny.
– No więc mówią… – Zawahała się, młoda, drobna, źle wyposażona przez naturę do znoszenia pretensji tych, których była rzeczniczką.
– Sam z nimi porozmawiam – powiedział Lars, co było bardzo ludzkie z jego strony. – Szczerze mówiąc, mnie wydało się to samoprogramującą się trzepaczką do jajek na trójkątnych kółkach.
Zastanowił się przelotnie, co można by zniszczyć czymś takim.
– Och, oni są chyba zdania, że to doskonała broń. – Naturalne, ale powiększone hormonami piersi poruszały się w rytmie jego rosnącego zainteresowania. – Mam wrażenie, że nie radzą sobie ze źródłem zasilania. Struktura ergowa, pan rozumie. Nim przejdzie pan do 286…
– Chcą, żebym bliżej przyjrzał się 285. W porządku.
Nie przejmował się tym. Lars był przyjaźnie nastawiony do życia w ten przyjemny kwietniowy dzień, a panna Miękka, jeśli spojrzeć na jej miękkości, swą urodą każdego mężczyznę nastawiłaby przyjaźnie do świata. Nawet projektanta mody. Nawet projektanta mody broniowej.
Nawet, pomyślał, najlepszego jedynego projektanta mody broniowej w całym Za-Bloku.
Bo żeby znaleźć mu równego – choć i to wątpliwe, przynajmniej jego zdaniem – trzeba było zwrócić się ku tej drugiej półkuli, Oko-Wschodu. Blok chino-radziecki posiadał, zatrudniał, czy jak tam załatwiono tę sprawę, w każdym razie miał na usługi takie medium jak on sam.
Często o nim myślał. Panna Topczewa, tak się nazywała, przynajmniej według informacji udzielonych mu przez ogólnoplanetarną agencję policyjną KACH. Lilo Topczewa. Miała tylko jedno biuro i to w Bułganingradzie, nie w Nowej Moskwie.
Sprawozdanie KACH robiło z niej samotniczkę, no, ale oni nigdy nie rozwodzili się nad subiektywnymi aspektami prowadzonych badań obiektów. Być może, pomyślał, panna Topczewa szydełkuje szkice swej broni… lub nadaje im, ciągle w transie, formę malowanych jaskrawymi farbami płytek ceramicznych. Albo coś podobnie artystycznego. Czy to się podobało czy nie jej klientowi, a raczej pracodawcy, BeGabowi, ponuremu holistycznemu zgromadzeniu surowych ważniaków, przeciw którym od dziesiątków lat jego półkula kierowała wszystkie swe wysiłki i zasoby.
Bo o projektantów mody broniowej trzeba dbać. W trakcie swej kariery Lars zapewnił sobie odpowiednią troskę.
Przecież nie można go zmuszać, by pięć razy w tygodniu wchodził w trans. I Lilo Topczewej najprawdopodobniej też.
Pozostawił panią Miękką. Wszedł do gabinetu. Zdjął wierzchnią pelerynę, czapkę i pantofle. Ubranie uliczne wrzucił niedbale do podręcznej szafy.
Zespół medyczny już na niego czekał. Jego jedyni członkowie, dr Todt i pielęgniarka Elvira Funt, wstali i podeszli, pełni szacunku, a za nimi niemal psionicznie do niego dostrojony quasi-podwładny, Henry Morris. Nigdy nie wiadomo – pomyślał Lars, rekonstruując ich przypuszczenia z ostrożnego, trwożliwego zachowania – kiedy przyjdzie trans. Dokrwienna maszyneria siostry Funt szumiała już w gotowości, a doktor Todt, najbardziej luksusowy z produktów najlepszego świata zachodnioniemieckiej medycyny, był w pełni gotów do obsługi precyzyjnego sprzętu, służącego dwóm przeciwstawnym celom: po pierwsze, obronie organizmu przed mogącymi się zdarzyć w transie zatrzymaniem akcji serca, martwicą płuc lub upośledzeniem działania nerwu błędnego, co powodowało zatrzymanie czynności oddechowej, a przez to uduszenie, i po drugie, bez czego nic nie miało sensu, ustanowieniu podczas transu mentacji wraz z zapisem ciągłym, do odtworzenia po jego zakończeniu.
Doktor Todt był więc niezastąpiony w działaniu Mr Lars, Incorporated. W paryskim biurze czekał w gotowości równie utalentowany zespół, ponieważ Lars Powderdry często odbierał tam emanacje potężniejsze niż w zatłoczonym, nerwowym Nowym Jorku.
Poza tym w Paryżu mieszkała i pracowała jego kochanka, Maren Faine.
Słabość projektantów mody broniowej – czy też, w opinii Larsa, raczej ich siła, przynajmniej w porównaniu z ubogimi krewnymi z tradycyjnego świata mody – objawiała się w tym, że lubili kobiety. Jego poprzednik, Wade, także był heteroseksualny, nawet zginął za przyczyną pewnej drobnej śpiewaczki koloraturowej z zespołu Festiwalu Drezdeńskiego. Doznał migotania przedsionków w najgorszym możliwym momencie: w łóżku dziewczyny w jej luksusowym wiedeńskim apartamencie o drugiej nad ranem, długo po zakończeniu Wesela Figara, a Rita Grandi zrzuciła jedwabne pantalony, bluzę i tak dalej – co ujawniły w swych zdjęciach zawsze czujne homeogazy – na próżno.
I tak w wieku lat czterdziestu trzech pan Wade, poprzedni projektant mody broniowej dla Za-Bloku, zszedł ze sceny, zwalniając miejsce wielkiej wagi. Inni byli jednak gotowi wyjść z cienia, by go zastąpić.
Być może to przyspieszyło odejście pana Wade’a. Sama praca była wystarczająco wyczerpująca, nauki medyczne nadal nie potrafiły określić do jakiego stopnia, a także dlaczego. A nic – pomyślał Lars Powderdry – tak nie wytrąca z równowagi jak wiedza, że jesteś, owszem, niezbędny, lecz także łatwy do zastąpienia. Był to ten rodzaj paradoksu, który nikogo nie cieszy, z oczywistym wyjątkiem Narbezu ONZ-Z, Zarządu Za-Bloku, który pilnował, by zastępca był zawsze gotowy i zawsze widoczny.
Pomyślał też: Z pewnością już mają następnego.
Lubią mnie, pomyślał. Są dla mnie dobrzy, a ja jestem dobry dla nich. System funkcjonuje.
Ale władza najwyższa, rządząca życiem miliardów nędznych prościaków, nie podejmuje ryzyka. Nie przekracza granicy świata szarych ludzi, oznaczonego taśmą z napisem NIE PRZEKRACZAĆ.
Nie żeby prościaki mogły pozbawić kogoś pracy… nie, nic z tych rzeczy. Pozbawianie pracy było przywilejem hierarchicznym. Generał Gorge McFarlane Nitz, naczelny dowódca Zarządu Narbezu, o tak, Nitz mógł pozbawić pracy każdego. Prawdę mówiąc, gdyby zaszła konieczność (a może wystarczyłaby tylko możliwość?) usunięcia z pracy samego siebie… proszę sobie tylko wyobrazić satysfakcję z własnego, prywatnego rozbrojenia, pozbawienia samego siebie układu domózgowego poświadczającego jego tożsamość w ramach jednostki kognizów, czyniącego go rozpoznawalnym nawet dla autonomicznych strażników samego Festung Waszyngtonu!
No i tak szczerze, jeśli weźmie się pod uwagę otaczającą generała Nitza policyjną aurę, samo to, że jest najwyżej postawionym facetem od czarnej roboty…
– Ciśnienie krwi, panie Larsie. – Chudy, poważny jak ksiądz doktor Todt postąpił krok w jego kierunku, a jego śladem poszły maszyny. – Larsie, proszę…
Za doktorem Todtem i siostrą Elvirą Funt powstał z fotela szczupły, łysy młody człowiek w uniformie zielonym jak groszek, blady niczym sama śmierć, lecz wyglądający bardzo profesjonalnie. Pod pachą trzymał teczkę. Lars Powderdry natychmiast przywołał go gestem. Odczyt ciśnienia krwi może poczekać. Funkcjonariusz KACH miał mu coś do powiedzenia.
– Czy moglibyśmy udać się do pańskiego biura, panie Larsie? – poprosił.
Lars poszedł przodem.
– Zdjęcia? – spytał.
– Tak, proszę pana. – Policjant ostrożnie zamknął za sobą drzwi. – Jej szkiców z… – otworzył teczkę, przerzucił kserokopie dokumentów – z ostatniej środy. Ich kod: AA-335. – Znalazł kawałek wolnego miejsca na biurku, rozłożył na nim stereozdjęcia. – Plus jedno zamazane ujęcie makiety z laboratorium produkcyjnego Akademii Rostockiej… – sprawdził notatkę – kod BeGabu AA-330. – Odsunął się na bok, by Lars mógł zerknąć na zdjęcia.
Lars nie miał zamiaru na nie zerkać. Nadal siedząc, zapalił cuestę rey astorię. Czuł, jak jego zmysły stają się ociężałe, a cygaro nic na to nie pomagało. Nie cieszyła go myśl, że niczym pies ma obwąchiwać wyszpiegowane dzieła swego odpowiednika z Oko-Wschodu, panny Topczewej. Niech Narbez ONZ-Z wykona analizę! Przy różnych okazjach powtarzał to generałowi Nitzowi, raz na spotkaniu całego Zarządu, z obecnymi okutanymi w najbardziej godne mediastroje, prestiżowe peleryny, infuły, pantofle, rękawiczki… i pewnie nawet gacie z pajęczego jedwabiu, z groźnymi sloganami i ukazami wyszytymi kolorową nicią.
Wówczas, w tak uroczystej atmosferze, nawet dźwigający na barkach brzemię Atlasa biedni typowcy – tych sześciu powołanych, nie wybranych przypadkowo durniów – zgromadzeni na sesji jak najbardziej formalnej, stanęli wobec konieczności udzielenia odpowiedzi na pytanie. Spokojnie, nie podnosząc głosu, pan Lars spytał, czy, na litość boską, nie mogą sami zdobyć się na analizę broni przeciwnika.
Nie. Bezdyskusyjnie. Ponieważ (proszę słuchać uważnie, panie Larsie) to nie są bronie Oko-Wschodu. To są plany broni. Ocenimy je, kiedy z fazy prototypu przejdą w fazę produkcyjną autofaku, zadeklamował generał Nitz. Natomiast w tej wstępnej fazie… Nitz zmierzył go znaczącym spojrzeniem.
Blady i łysy młody człowiek z KACH zapalił staroświeckiego – i nielegalnego – papierosa.
– Panie Larsie – powiedział cicho – mamy coś jeszcze. Być może pana to nie zainteresuje, ale skoro i tak pan czeka…
– Czekam, bo ja tego nienawidzę, a nie dlatego, że chcę obejrzeć jeszcze coś. O Boże, tylko nie to.
– Hmmm… – Młody policjant położył na biurku jeszcze jedną fotografię formatu osiem na dziesięć.
Było to tradycyjne zdjęcie, nie stereo, zrobione z wielkiej odległości, być może nawet przez szpiegowskie oko, satelitę, i znacząco przetworzone. Przedstawiało Lilo Topczewę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The Zap Gun
Copyright © 1965, Galaxy Publishing Corporation
Copyright renewed © 1993, Laura Coelho, Christopher Dick and Isa Dick
All rights reserved
Copyright © for the Polish e‑book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2018, 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Radosław Kot
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Grafiki: Wojciech Siudmak
Wydanie II e‑book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Cudowna broń, wyd. I w tym przekładzie, Poznań 2018)
ISBN 978-83-8062-955-4
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
