Cudowna broń - Philip K. Dick - ebook + książka

Cudowna broń ebook

Philip K. Dick

4,2
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

NOWY POLSKI PRZEKŁAD.

W Cudownej broni na pierwszy plan wychodzi pomieszanie tego, co poważne, z tym, co jarmarczne. (...) Znamiennym symbolem takiego przemieszania porządków jest tytułowy przemysł zbrojeniowy – zawłaszczony przez rozrywkę, wykastrowany ze śmiertelnych znaczeń, zastąpionych prawem popytu i podaży. - Michał Cetnarowski.

Trwa wyścig zbrojeń między blokiem zachodnim i chino-radzieckim. Tak naprawdę jednak Lars Powderdry, główny projektant broni Za-Bloku, tworzy wyłącznie efekciarskie gadżety, urządzenia, które tylko z pozoru są śmiercionośne. Niespodziewanie na niebie pojawiają się obce, wrogie satelity i świat potrzebuje prawdziwej militarnej siły. Za-Blok i Oko-Wschód dochodzą do porozumienia, a Lars musi podjąć współpracę ze swoim radzieckim odpowiednikiem, atrakcyjną Lilo Topczewą. Na dodatek zaczyna się w niej zakochiwać, choć dobrze wie, że Lilo może go w każdej chwili zabić...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 274

Oceny
4,2 (10 ocen)
4
5
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bszlachetko

Z braku laku…

Straszny bełkot - może wina przekładu. Czytałem już lepsze książki P.K.Dick'a
00
peterpancio1

Dobrze spędzony czas

jak na Dicka to dobra, można przeczytać
00



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Wyznania bardzo szczerego łgarza

1

Napi­sano o nim, zda­wa­łoby się, już wszystko.

2

Biblio­gra­fia prac o Phi­li­pie K. Dicku w samym języku angiel­skim liczy lekko kilka tysięcy pozy­cji. Co takiego jest w tej twór­czo­ści – czy też w tym życiu, im wię­cej bowiem czasu upły­nęło od śmierci pisa­rza, tym trud­niej oddzie­lić jedną kre­ację od dru­giej – że do dziś roz­pala kolejne poko­le­nia czy­tel­ni­ków, po jego tek­sty się­gają pro­du­cenci fil­mów i seriali, kon­tro­wer­sje wokół jego pogma­twa­nego życio­rysu wciąż potra­fią roz­pa­lić dys­ku­sje wśród fanów?

Zmarł we wto­rek 2 marca 1982 roku, zale­d­wie trzy­dzie­ści pięć lat temu – w Pol­sce wła­śnie odbyła się pre­miera pierw­szej czę­ści Vabanku Juliu­sza Machul­skiego, radiowa Trójka dopiero w następ­nym mie­siącu miała przed­sta­wić pierw­sze noto­wa­nie Listy Prze­bo­jów, w któ­rej na pierw­szym miej­scu zna­lazł się duet Jon and Van­ge­lis z utwo­rem I’ll Find My Way Home, radziecka sonda Wenera 13 wylą­do­wała na Wenus, a u wybrzeży Argen­tyny zaczy­nała się wojna o Fal­klandy. Ale tak naprawdę umie­rał w innym świe­cie: rze­czy­wi­sto­ści Reagana i zim­nej wojny, która nie znała inter­netu, tele­fo­nów komór­ko­wych i mediów spo­łecz­no­ścio­wych. Cie­kawe, co by powie­dział, gdyby na chwilę dane mu było poja­wić się na Ziemi pod koniec dru­giej dekady XXI wieku: czy uznałby naszą codzien­ność za wizję z jed­nej ze swo­ich futu­ry­stycz­nych dys­to­pii, które opi­sał, a przy­naj­mniej wyśnił w ciągu jed­nego ze swo­ich wielu nar­ko­tycz­nych cugów twór­czych? Nawet moda zdaje się doga­niać pla­sti­kowe płasz­czyki i fil­cowe cza­peczki, w któ­rych prze­cha­dzali się z dumą boha­te­ro­wie Ubika.

3

Jako pisarz prze­żył naro­dziny i upa­dek ame­ry­kań­skiego snu o wol­no­ści i rów­no­ści. Swoją twór­czo­ścią spi­nał co naj­mniej trzy epoki.

Zaczy­nał pisać w latach 50., w epoce polo­wa­nia sena­tora McCar­thy’ego na komu­ni­styczne cza­row­nice, w aurze wszech­obec­nego napię­cia i lęku przed ato­mo­wym holo­kau­stem III wojny świa­to­wej, tym razem naprawdę ostat­niej. Potem atmos­fera na ducho­wym kra­jo­bra­zie się oczy­ściła, Stany weszły w okres dzieci kwia­tów, kontr­kul­tury rewo­lu­cji sek­su­al­nej, eks­pe­ry­men­tów z nar­ko­ty­kami i posze­rza­niem świa­do­mo­ści, nową ducho­wo­ścią spod znaku eklek­ty­zmu New Age. A potem żarno histo­rii znów zato­czyło koło, by wkro­czyć w okres zaostrze­nia kursu w poli­tyce wewnętrz­nej i świa­to­wej za pre­zy­denta kow­boja Ronalda Reagana.

Dick publi­ko­wał naj­wię­cej w okre­sie środ­ko­wym – to wtedy stwo­rzył m.in. kano­nicz­nego Czło­wieka z Wyso­kiego Zamku, Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?, Ubika. Na prze­ło­mie lat 60. i 70. czuł się zresztą jak ryba w wodzie, praw­dziwe dziecko Kali­for­nii tam­tych cza­sów: ze swo­imi tanimi klap­kami z super­mar­ketu, roz­cheł­sta­nymi na owło­sio­nej kla­cie hawaj­skimi koszu­lami, brodą pro­roka i nie­od­łącz­nym worecz­kiem stru­no­wym z piguł­kami we wszyst­kich kolo­rach tęczy, które go w końcu zabiły. Jed­nak bez traumy lat 50. – bar­dzo dla Dicka płod­nych pisar­sko, choć nie wydaw­ni­czo – i cie­nia, w jaki wcho­dziły USA i świat na początku lat 80., nie byłoby chyba tej twór­czo­ści: wyro­słej na cier­pie­niu, kar­mią­cej się para­dok­sami, bar­dzo huma­ni­stycz­nej, szu­ka­ją­cej świa­tła tam, gdzie mrok zapada nad świa­tem.

Lata 50. i 60. to w Sta­nach w ogóle czas rene­sansu tanich pul­po­wych cza­so­pism z fan­ta­styką i czas pro­spe­rity science fic­tion spod znaku póź­nych redak­cyj­nych wybo­rów Johna W. Camp­bella: SF pisa­nej poza rygo­rem nauk ści­słych, eks­plo­ru­ją­cej z pseu­do­nau­ko­wym zacię­ciem kwe­stie tele­pa­tii, parap­sy­cho­lo­gii, postrze­ga­nia poza­zmy­sło­wego. Czyli te, do któ­rych Dic­kowi zawsze było bli­sko. Pisarz two­rzy zatem dużo i inten­syw­nie, nie­raz po 50 stron maszy­no­pisu dzien­nie, nie­raz jedną powieść w dwa tygo­dnie, oczy­wi­ście na sztucz­nym wspo­ma­ga­niu, bo tylko che­mia pozwala w takim tem­pie prze­zwy­cię­żyć potrzebę snu i sku­pić myśli. W cza­sie jed­nego z poam­fe­ta­mi­no­wych zejść zaczyna go prze­śla­do­wać wizja sta­lo­wo­zęb­nej, prze­ra­ża­ją­cej twa­rzy na nie­bie, którą uznaje za Boga. Jest też świę­cie prze­ko­nany, że do jego domu zostało przy­go­to­wane pro­fe­sjo­nalne wła­ma­nie (dziś wiemy, że może sam to ukar­to­wał i albo póź­niej kła­mał, albo wyparł ten fakt ze świa­do­mo­ści). Dick twier­dzi, że zama­chowcy – oczy­wi­ście CIA, bo któżby inny – kradną jego archi­wum lite­rac­kie; po latach ówcze­sna żona zeznaje, że naj­pew­niej poszło o zapas dra­gów Phi­lipa.

Mania prze­śla­dow­cza nara­sta, na Dicka cza­tują już wszy­scy, FBI, CIA, deale­rzy nar­ko­ty­kowi, nawet komu­ni­styczna komórka KGB powstała spe­cjal­nie w celu infil­tra­cji jego twór­czo­ści. I tak dalej, i tak dalej. Wszy­scy już to znamy – naj­pierw z kano­nicz­nej bio­gra­fii Law­rence’a Sutina, a ostat­nio ze świet­nej pracy Phi­lip K. Dick. Czło­wiek, który pamię­tał przy­szłość Anthony’ego Peake’a, uzu­peł­nia­ją­cej i prze­kra­cza­ją­cej usta­le­nia z Bożych inwa­zji.

Tym­cza­sem ważne jest jedno: w każ­dej z tych oko­licz­no­ści Dick pisze. Tak zmaga się ze sobą i ze świa­tem.

4

Naj­bar­dziej znany jest oczy­wi­ście pierw­szy nurt tej twór­czo­ści: opo­wia­da­nia i powie­ści science fic­tion, pełne pre­ko­gni­tów, andro­idów, naj­dzi­wacz­niej­szych Obcych, nar­ko­ty­ków pozwa­la­ją­cych osią­gnąć kon­takt z obcym Bogiem czy zabaw z cza­sem, w któ­rych świat, w jakim żyjemy, dema­sko­wany jest jako symu­la­krum praw­dzi­wego świata, a czło­wiek w każ­dej istot­nej chwili życia pod­da­wany jest testowi na czło­wie­czeń­stwo. Czy w takim post­mo­der­ni­stycz­nym z ducha uni­wer­sum w ogóle można zadać pyta­nie, co to jest prawda?

Drugi nurt twór­czo­ści pisa­rza, mało znany za jego życia, to oby­cza­jowe powie­ści współ­cze­sne, któ­rych więk­szość napi­sał jesz­cze w latach 50., kiedy nie wie­dział, że los prze­zna­czył mu rolę „Szek­spira lite­ra­tury nie­po­waż­nej”, i myślał, że zosta­nie Wiel­kim Pisa­rzem Ame­ry­kań­skim. (Został, ale ina­czej, niż mu się wyda­wało). I trzeci, naj­waż­niej­szy w ostat­niej deka­dzie życia – to twór­czość quasi-reli­gijna. Nie zna­czy to, że alu­zje i meta­fory meta­fi­zyczne nie poja­wiały się już wcze­śniej; to w ogóle jeden z głów­nych zna­ków fir­mo­wych tej prozy. Gno­sty­cyzm, mani­che­izm, bud­dyzm, tao, oświe­ce­nie nar­ko­ty­kowe w duchu Timo­thy’ego Leary’ego, kapłana LSD… Dick od zawsze trak­to­wał bar­dzo poważ­nie swoje nawet naj­dzik­sze roz­po­zna­nia – to zawsze był bar­dzo oso­bi­sty dzien­nik podróży po alter­na­tyw­nych rze­czy­wi­sto­ściach duszy. Ale pod koniec życia ten temat zdo­mi­no­wał wszyst­kie inne, jak refren, lejt­mo­tyw, man­tra.

Zawsze odrzu­cało go to, co sztuczne, nie­pełne, nie-ludz­kie. Zawsze wal­czył z atro­fią duszy czło­wieka epoki kapi­ta­li­zmu wcho­dzą­cego w swój późny etap, uwi­kła­nego w mate­rię, z błogą ulgą oszu­ku­ją­cego samego sie­bie. Zawsze chciał grać o naj­wyż­szą stawkę.

W trak­cie swo­jego życia kła­mał dużo, nie tylko jako pisarz kon­fa­bu­lant, nie tylko innym, także sobie, naj­czę­ściej jako mąż i kom­pan. Ale to nie para­doks, że inte­re­so­wała go tylko Prawda.

5

No dobrze, ale które książki Dicka są naj­lep­sze?

Czy można zresztą wyszcze­gól­nić tak tylko kilka z nich – czy też zna­cze­nie ma kon­tekst całego dzieła pisa­rza, cała spu­ści­zna życia, którą pozo­sta­wił? Czym byłyby Blade run­ner, Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku, Ubik, Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha, Boża inwa­zja, gdyby nie wszyst­kie inne tek­sty, które je ota­czały; w któ­rych, jak w kolej­nych nie­uda­nych świa­tach gno­styc­kich archon­tów, odbi­jały się te same idee, pro­blemy, emo­cje, roz­wią­za­nia fabu­larne, tylko nie­pełne, dopiero prze­kształ­ca­jące się z formy lar­wal­nej?

Sam łapię się dzi­siaj na tym, że naj­chęt­niej wra­cam do rze­czy mniej zna­nych, a przy­naj­mniej zazwy­czaj nie­sta­wia­nych na Olim­pie lite­rac­kich doko­nań Dicka, pew­nie tylko dla­tego, że i tak jest tam już cia­sno. Cenię Ubika, Trzy styg­maty…, Blade run­nera, co jakiś czas wra­cam do może naj­doj­rzal­szego lite­racko, choć napi­sa­nego zale­d­wie w 1961 r. Czło­wieka z Wyso­kiego Zamku. Ale w pry­wat­nym ran­kingu – który zmie­nia się z każdą czy­tel­ni­czą dekadą – kró­luje dziś nie­pod­wa­żal­nie Przez ciemne zwier­cia­dło, iro­niczne, dow­cipne i prze­raź­li­wie smutne stu­dium samot­no­ści i roz­padu: świata, oso­bo­wo­ści, mię­dzy­ludz­kich więzi. Wszyst­kie książki Dicka są bar­dzo oso­bi­ste – nie wiem jed­nak, czy jest wśród nich jakaś inna, rów­nie wsty­dli­wie kon­fe­syjna, bole­śnie szczera i piękna, tym pięk­nem, któ­rym pro­mie­niują poeci doży­wa­jący klę­ski swo­jej sprawy, sta­rzy bok­se­rzy znisz­czeni setką wygra­nych walk i życiem, które prze­grali, i wiel­kie trans­oce­aniczne okręty, koń­czące żywot wśród wizgu gumia­rek i syku pal­ni­ków ace­ty­le­no­wych na tłu­stej od ropy, brud­nej plaży.

Zaraz za Ciem­nym zwier­cia­dłem pla­sują się Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant – też napi­sane już w latach 70., przez doj­rza­łego męż­czy­znę, który wła­śnie skoń­czył czter­dziestkę, był po raz czwarty żonaty i wie­dział, że życie może roz­sz­cze­pić się i pobiec swoim alter­na­tyw­nym, sza­rym, dys­to­pij­nym torem nie­za­leż­nie od tego, czy jesteś boha­te­rem pulpy SF, czy nie. Umowne podium zamy­kałby Valis, co naj­mniej wybitne stu­dium obłą­ka­nia, zdu­mie­wa­jąco trzeźwe jak na stan, który opi­suje, a jed­no­cze­śnie prze­sy­cone nie­da­jącą się stłam­sić rozu­mowi nadzieją i tęsk­notą serca.

Nie­trudno odkryć, że naj­bar­dziej fascy­nu­jący we wszyst­kich tych pozy­cjach jest temat prze­wi­ja­jący się przez nie wszyst­kie: Phi­lip K. Dick, jego życie, wzloty i upadki.

6

Życie Dicka. No tak. Trudno od tego uciec, temat nie­ustan­nie wraca nawet w tym szkicu, choć poru­szali go już wszy­scy, któ­rzy zaj­mo­wali się twór­czo­ścią pisa­rza. Nie wymy­ślił­byś tego jed­nak w żad­nej z fik­cyj­nych bio­gra­fii.

Tok­syczna matka, tęsk­nota za nie­obec­nym ojcem, sio­stra bliź­niaczka, która zmarła zaraz po uro­dze­niu, styg­ma­ty­zu­jąc Phi­lipa na całe życie nie­spre­cy­zo­wa­nym poczu­ciem winy. Pięć żon, ponoć nie­chciana przez Dicka abor­cja jed­nej z ciąż, dragi, para­noja, ten cho­lerny różowy pro­mień z nieba i wymy­ka­jące się tłu­ma­cze­niom doświad­cze­nie 2-3-74, próba samo­bój­cza na kon­wen­cie w Van­co­uve­rze, gdzie według usta­leń Peake’a pisarz miał sen, w któ­rym dwóch wiel­kich face­tów w czerni pod­dało go pra­niu mózgu na tyl­nym sie­dze­niu limu­zyny; nie wie­dząc, czy to się stało naprawdę, Dick spró­bo­wał się zabić, żeby unik­nąć wyko­ny­wa­nia zaszcze­pio­nych mu pod­pro­gowo pole­ceń.

Motywy, sceny, obrazy, które ata­kują jak pona­rko­ty­kowe fla­sh­backi, kiedy czy­tasz o kolej­nych mar­sjań­skich pośli­zgach w cza­sie, pomniej­szych bogach z Gani­me­desa i cudow­nej Perky Pat, która jako jedyna żyje życiem pozba­wio­nym zmar­twień, zapewne dla­tego, że jest pla­sti­kową lalką.

Już kie­dyś o tym pisa­łem, ale ten obraz nie chce ode mnie odejść, ile­kroć wra­cam do tej twór­czo­ści. W Blade run­ne­rze jest taka scena, pozor­nie mar­gi­nalna, skryta wśród innych scen dyna­mi­tów, dużo gło­śniej­szych i bar­dziej kano­nicz­nych, choć nie wiem, czy moc­niej­szych. Oto łowca andro­idów Rick Dec­kard wycho­dzi z fał­szy­wego komi­sa­riatu poli­cji, pro­wa­dzony przez dru­hów, któ­rzy sami oka­zują się andro­idami. Kim jest zatem sam Dec­kard? Jak poła­pać się w tych spię­trzo­nych gno­stycko pię­trach ułudy i fał­szu: na płasz­czyź­nie rozumu, nie serca, nie spo­sób zorien­to­wać się, która intu­icja jest tutaj wła­ściwa, co jest już Prawdą, a co jesz­cze kłam­stwem. Jadąc windą, Dec­kard wdaje się wtedy w roz­mowę z dru­gim łowcą, andro­idem zapro­gra­mo­wa­nym na zabi­ja­nie andro­idów, który pro­wa­dzi boha­tera, by teraz na nim wyko­nać wyrok, odsiać to, co sztuczne, od tego, co auten­tyczne. Na płasz­czyź­nie fabu­lar­nej podob­nie cudowny klincz świad­czy o wiel­kiej maestrii pisar­skiej autora.

Co jed­nak, jeśli nie była to jedy­nie zmyśl­nie skon­stru­owana fik­cja – tylko bar­dzo dosłowny obraz tego, co naprawdę, przez lata, działo się w gło­wie pisa­rza?

7

Jak na tym tle pre­zen­tuje się Cudowna broń?

Książka została napi­sana w 1964, a wydana w 1967 roku. Sutin podaje, że Dick jej pierw­szą wer­sję wyci­snął z sie­bie w iście sprin­ter­skim tem­pie, pod­czas kil­ku­na­sto­dnio­wego mara­tonu przy maszy­nie do pisa­nia. W podobny spo­sób powstały jed­nak także choćby Trzy styg­maty Pal­mera Eldri­cha, nie zna­czy to więc, że tak napi­sane tek­sty z miej­sca należy uznać za bez­war­to­ściowe, przy­naj­mniej w przy­padku tego pisa­rza.

Powieść pre­zen­tuje się przy­zwo­icie, nie jest to jed­nak ści­sła czo­łówka z Dic­ko­wego kanonu. Bli­żej jej do Dr. Blu­th­gelda, Tytań­skich gra­czy, Labi­ryntu śmierci. Para­dok­sal­nie sam mia­łem ogromną frajdę, kiedy zapro­szono mnie do napi­sa­nia wstępu aku­rat do tej książki. Dick to dla mnie autor szcze­gól­nie ważny, któ­rego kie­dyś, w latach nasto­let­nich, czy­ta­łem seriami, a potem wie­lo­krot­nie do niego wra­ca­łem. A jed­nak Cudowną broń wów­czas prze­ga­pi­łem i dopiero teraz poja­wiła się oka­zja, żeby jesz­cze raz wejść w ten świat (światy), spró­bo­wać przede­fi­nio­wać tę twór­czość dla sie­bie na nowo, kolejny już raz. Zwłasz­cza że coraz istot­niej­sze w tek­stach Dicka wydają mi się ele­menty, na które kie­dyś nie zwra­ca­łem uwagi, zachły­śnięty kolej­nymi naj­dzik­szymi wizjami. Emo­cjo­nalny klincz mię­dzy boha­te­rami; gorycz wieku doj­rza­łego; ta prze­ra­ża­jąca i tak krysz­ta­łowo czy­sta roz­pacz cza­jąca się mię­dzy wer­sami.

Książka począt­kowo nosiła tytuł Ope­ra­cja Lemiesz – nadany przez wydawcę, nie autora – z czym zresztą wiąże się bar­dzo Dic­kow­ska aneg­dota. Otóż dokład­nie ten sam kryp­to­nim nadano jed­nej z wariac­kich akcji CIA, by wyko­rzy­stać broń ato­mową do wiel­kich prac ziem­nych, przy budo­wie auto­strad lub w gór­nic­twie. Albo by wybu­chami „prze­ko­pać” drugi kanał podobny do tego w Pana­mie; nikt nie brał tylko pod uwagę utrzy­mu­ją­cego się przez tysiące lat nad tere­nem robót radio­ak­tyw­nego pro­mie­nio­wa­nia. Gdy sprawa wyszła na jaw, wydawca pośpiesz­nie zmie­nił tytuł na Cudowną broń, ale „lemie­szo­wa­nie” już w książce zostało; u Dicka, odwrot­nie niż w CIA, nie cho­dziło jed­nak o rycie w ziemi, tylko o biblijny cytat z Księgi Iza­ja­sza (2, 4): „On będzie roz­jemcą pomię­dzy ludami i wyda wyroki dla licz­nych naro­dów. Wtedy swe mie­cze prze­kują na lemie­sze, a swoje włócz­nie na sierpy. Naród prze­ciw naro­dowi nie pod­nie­sie mie­cza, nie będą się wię­cej zapra­wiać do wojny”.

W samej powie­ści mamy rok 2004. Zimna wojna trwa, ale to w zasa­dzie główna róż­nica mię­dzy tym a naszym świa­tem: napię­cia mię­dzy Wscho­dem i Zacho­dem są bar­dzo podobne. Okej, u Dicka wystę­pują też tele­paci, któ­rzy w cza­sie transów pozy­skują pro­jekty nowych śmier­cio­no­śnych broni, zamie­nia­nych następ­nie na zabawki. U nas jed­nak ich rolę prze­jęli trend­set­te­rzy i twórcy kolej­nych gadże­tów; inter­net czy sys­tem GPS też pier­wot­nie powstały prze­cież na woj­sko­wych deskach kre­ślar­skich.

Dick z nie­by­wałą intu­icją prze­wi­dział rolę desi­gner­stwa w życiu publicz­nym – nawet broń (zwłasz­cza broń) musi być sek­sowna, jeśli chcesz ją sprze­da­wać. Moda to dziś naj­po­tęż­niej­szy z żywio­łów, a ten, kto potrafi naj­spraw­niej włą­czyć się w jej kapry­śny nurt, poże­gluje naj­da­lej i na naj­więk­szej fali, aż do kolej­nej flauty. Zna­la­zło się tu też miej­sce dla algo­ryt­mów big data, choć rzecz jasna nazwa ta nie pada w tek­ście ani razu; czym jed­nak, jeśli nie sie­ciami AI bada­ją­cymi zacho­wa­nie wiel­kich mas ludz­kich, są tele­paci, któ­rzy pozy­skują wie­dzę o ludziach, wymy­ka­jącą się ludz­kiemu pozna­niu (AI, jak medium z powie­ści, wie o nas wię­cej niż my sami). Podob­nie z post­prawdą, medialną wizją rze­czy­wi­sto­ści i mani­pu­lo­wa­niem fak­tami. Albo z rolą zaba­wek w powie­ściowym świe­cie: u nas to „apli­ka­cje”, naj­waż­niej­sza gałąź „inno­wa­cyj­no­ści” ludz­ko­ści w sta­nie sta­gna­cji. Cie­kawe, że już u Dicka potra­fią być one tak śmier­cio­no­śne, skła­mane, pozba­wione nie­win­no­ści dzie­cię­cego świata, z któ­rego zostały wyrwane.

W Cudow­nej broni na pierw­szy plan wycho­dzi pomie­sza­nie tego, co poważne, z tym, co jar­marczne. Tabu wojny zostaje zła­mane, prze­moc zba­na­li­zo­wana, tra­ge­dia sko­mer­cja­li­zo­wana. Suk­ces jest pozorny: to kar­na­wa­łowe pęk­nię­cie zna­czeń na dłuż­szą metę musi oka­zać się fatalne w skut­kach, bo zamie­nia się w wynisz­cza­jący ducha stan trwały, zamiast sta­no­wić inter­lu­dium cha­osu, w któ­rym odra­dza się porzą­dek świata. Zna­mien­nym sym­bo­lem takiego prze­mie­sza­nia porząd­ków jest tytu­łowy prze­mysł zbro­je­niowy – zawłasz­czony przez roz­rywkę, wyka­stro­wany ze śmier­tel­nych zna­czeń, zastą­pio­nych pra­wem popytu i podaży. Co zostaje, kiedy rwie się siatka aksjo­ma­tów, w któ­rych potra­fimy dobro przy­po­rząd­ko­wać do dobra, a zło nazy­wać złem?

Gdy prze­mysł śmierci staje się prze­mysłem roz­rywki – chwieje się cała onto­lo­gia dotych­cza­so­wego świata.

8

Nie dziwi, że jako pisarz SF, do tego z tak pokrę­co­nym życio­ry­sem, wyprze­dził swoją epokę; zdu­miewa, jak dokład­nie udało mu się opi­sać nasze czasy. Coraz więk­sza popu­lar­ność Dicka na ame­ry­kań­skich kate­drach i listach „naj­waż­niej­szych pisa­rzy XX wieku” to nie przy­pa­dek: z każdą dekadą oka­zuje się, że to on, a nie nikt inny, opi­sał to, co dzieje się wła­śnie ze świa­tem. Spo­łe­czeń­stwo spek­ta­klu mediów spo­łecz­no­ścio­wych? Znamy to już z symu­la­krum Perky Pat. Post­prawda w życiu publicz­nym, spo­łe­czeń­stwo nie­usta­ją­cego spek­ta­klu, kry­zys ducho­wo­ści w świe­cie, który zatra­cił kie­ru­nek i fun­du­jące go dogmaty, nie­zli­czone łże-rze­czy­wi­sto­ści kolej­nych „prawd medial­nych”, sza­leni pro­rocy i zse­ku­la­ry­zo­wani kazno­dzieje-kłamcy, nad któ­rymi zmie­niają się tylko ide­olo­giczne sztan­dary?

To wszystko zostało już tu opi­sane.

9

Do ana­lizy twór­czo­ści Dicka wyko­rzy­sty­wano już narzę­dzia freu­dow­skiej psychoana­lizy, klucz bio­gra­ficzny, ba, nawet Księgę prze­mian, która naj­pierw stała się pod­stawą do napi­sa­nia Czło­wieka z Wyso­kiego Zamku (po każ­dym napi­sa­nym frag­men­cie Dick rzu­cał pałecz­kami krwaw­nika, nie wie­dząc, jak dalej poto­czą się losy boha­te­rów), a potem za jej pomocą życie i twór­czość pisa­rza ana­li­zo­wał Jacek Dukaj (tekst Lata tłu­stej sza­rań­czy, pomiesz­czony ory­gi­nal­nie w „Ubiku” 4/03). Do tej prze­past­nej puli z chę­cią dorzucę swoje trzy gro­sze, czemu nie – wszak każda z tych inter­pre­ta­cji dodaje coś nowego do tematu i żadna go nie wyczer­puje.

Jeśli zatem sztukę, jak chciał Nie­tz­sche, można podzie­lić na tę apol­liń­ską – racjo­nalną, har­mo­niczną, upo­rząd­ko­waną w boskie syme­trie piękna – i dio­ni­zyj­ską – dziką, intu­icyjną, nad­mia­rową, roz­bu­chaną w zgo­dzie z żądzą i pod­świa­do­mym prze­czu­ciem jed­nostki – to Phi­lip K. Dick, pisarz science fic­tion, a więc kon­wen­cji koja­rzo­nej zazwy­czaj z apol­liń­skim rozu­mem, jawi się tu jako twórca ze wszech miar dio­ni­zyj­ski: potra­fiący zatra­cić się w swoim dziele, mający skłon­ność do sza­leń­stwa i auto­de­struk­cji, kie­ru­jący się instynk­tami, popę­dami i intu­icjami moc­niej­szymi niż naukowe fakty. Dio­ni­zyj­ski Dick zawsze rzu­cał się na to, co Nie­po­znane, ocho­czo się­gał poza kate­go­rie racjo­nal­no­ści, w imię sztuki, nie­skrę­po­wa­nej twór­czo­ści, pozna­nia; porzu­cał to, co już odkryte, w imię tego, co czeka na wydo­by­cie ze zbio­ro­wej jaźni.

W ten kon­tekst wpi­sy­wa­łyby się też pro­blemy w pry­wat­nym życiu autora – twórca dio­ni­zyj­ski zawsze ma skłon­ność do samo­znisz­cze­nia, jego sztuka jest dla niego naj­waż­niej­sza, poświęci wszystko, byle się tylko w niej zatra­cić. Apollo zatem patro­nuje science fic­tion jako kon­wen­cji; ale to Dio­ni­zos poi swoim cierp­kim, nie­roz­cień­czo­nym winem bożych sza­leń­ców, pro­ro­ków, here­ty­ków i świę­tych sztuki, o któ­rych się potem pisze, któ­rych się naśla­duje, któ­rych się pró­buje zro­zu­mieć. O któ­rych nie da się tak łatwo zapo­mnieć.

Innym poję­ciem klu­czo­wym dla zro­zu­mie­nia tego pisar­stwa wydaje się kate­go­ria Pery­fe­rii kon­fron­to­wa­nych z Cen­trum: mar­gi­nesu poza głów­nym obie­giem, w któ­rym jed­nak wyda­rza się wszystko, na co w Cen­trum nie ma już miej­sca; co zostało zeń wyparte. Dla­tego tak czę­sto poja­wiają się tu znisz­czone sprzęty, wadliwe auto­maty i kie­szon­kowe, skar­lałe rze­czy­wi­sto­ści, oto­czone przez lekko prze­cho­dzone idee i sta­ro­świec­kie ide­ały. Czyli wszystko to, co pozo­staje poza metro­po­lią – lecz tak naprawdę kumu­luje tutaj sensy, sku­pia roz­pro­szone świa­tło.

Takie zresztą były też mean­dry kariery pisar­skiej samego Dicka, odrzu­co­nego przez esta­bli­sh­ment lite­racki i liżą­cego rany na poletku science fic­tion, „pery­fe­ryj­nej lite­ra­tury dla nie­wy­ży­tych prysz­cza­ków”. Ale prze­cież nawet tu pisarz szybko usta­wił się w kontrze do obo­wią­zu­ją­cych tren­dów: ow­szem, pisał o kosmo­sie, ufo­lud­kach i gwiezd­nych woj­nach, ale tak naprawdę nie inte­re­so­wał go kosmos inny niż kosmos ludz­kiego ducha. A gdy w końcu, jak mu się zda­wało, odna­lazł Boga, a przy­naj­mniej coś, co od tego Boga przy­by­wało, rów­nież Mu kazał ukry­wać się w śmie­ciach, kiczu, odpad­kach po cywi­li­za­cji. Na pery­fe­riach oswo­jo­nego przez kapi­ta­lizm świata. Na mar­gi­ne­sie tego, co wypo­wia­dalne.

Nie­przy­pad­kowo Prawda obja­wia się w tych książ­kach w krzy­żów­kach na ostat­niej stro­nie gazety albo w rymo­wance na ścia­nie tuż nad pisu­arem. Nie­przy­pad­kowo czło­wie­czeń­stwo boha­te­rów i ich wro­gów zostaje oca­lone w tak­sówce lub w win­dzie: wehi­ku­łach, które przy­na­leżą do rze­czy­wi­sto­ści pomię­dzy, trans­por­tują czło­wieka zawsze z jed­nego do dru­giego świata.

10

Więc tak: rze­czy­wi­ście napi­sano o nim, zda­wa­łoby się, już wszystko. Na szczę­ście jed­nak wciąż wiemy tylko tyle, ile uda nam się wyczy­tać z jego tek­stów: naj­szczer­szych kłamstw na służ­bie prawdy.

Michał Cet­na­row­ski

Sys­tem napro­wa­dza­nia broni 207, na który składa się sześć­set zmi­nia­tu­ry­zo­wa­nych kom­po­nen­tów elek­tro­nicz­nych, naj­sku­tecz­niej jest zle­mie­szo­wać w postaci lakie­ro­wa­nej cera­micz­nej sowy, która umy­słom nie­oświe­co­nym wyda się zale­d­wie zabawką. Ale dobrze poin­for­mo­wani będą wie­dzieć, że usu­nię­cie głowy ujaw­nia wydrą­żone ciało, w któ­rym można prze­cho­wy­wać cygara lub ołówki.

Z ofi­cjal­nego raportu Zarządu Narbezu ONZ-Z Za-Bloku, 5 paź­dzier­nika 2003 roku, zło­żo­nego przez typowca A (praw­dziwa toż­sa­mość nie do ujaw­nie­nia ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa, patrz uchwała Zarządu XV 4–5–6–7–8).

1

– Sza­nowny panie Lar­sie…

– Oba­wiam się, że mam tylko chwilę na roz­mowę z two­imi widzami. Bar­dzo mi przy­kro.

Ruszył przed sie­bie, ale drogę zastą­pił mu auto­no­miczny tele­re­por­ter z kamerą w ręku. Jego meta­liczny uśmiech błysz­czał pew­no­ścią sie­bie.

– Czuje pan, że nad­cho­dzi trans? – spy­tał auto­no­mik z nadzieją w gło­sie, jakby marzył, by coś takiego zda­rzyło się przed wie­lo­obra­zo­wym zmien­no­ogni­sko­wym sys­te­mem socze­wek jego minia­tu­ro­wej kamery.

Lars Powder­dry wes­tchnął. Z miej­sca, na któ­rym stał na ram­pie, widział swe nowo­jor­skie biuro. Widział, ow­szem, ale dojść do niego nie mógł. Zbyt wielu ludzi – pro­ścia­ków! – inte­re­so­wało się bar­dziej nim niż jego pracą. A liczyła się oczy­wi­ście tylko praca.

– Czyn­nik czasu – powie­dział zmę­czo­nym gło­sem. – Nie rozu­miesz? W świe­cie mody bro­nio­wej…

– Tak, sły­sze­li­śmy, że odbiera pan coś po pro­stu wspa­nia­łego. – Słowa wyle­wały się z auto­no­micz­nego tele­re­por­tera. Gadał, nie przy­wią­zu­jąc choćby grzecz­no­ścio­wej uwagi do ukry­tego zna­cze­nia słów Larsa. – Cztery transy w jed­nym tygo­dniu! I pra­wie wszyst­kie zakoń­czone suk­ce­sem, prawda, sza­nowny panie Lar­sie?

Auto­no­miczny kon­strukt był idiotą. Lars cier­pli­wie pró­bo­wał wbić mu to do łba. Nie obcho­dził go legion pro­ścia­ków, przede wszyst­kim kobiet, oglą­da­ją­cych pro­gram Pora­nek z Sza­fa­rzem Wie­ści, czy jak tam się on nazywa, Bóg mu świad­kiem, że nawet tego nie wie­dział. W dni pracy nie miał czasu na takie bez­mó­zgie roz­rywki.

– Posłu­chaj – powie­dział, tym razem uprzej­mie, jakby auto­no­miczny tele­re­por­ter był kimś auten­tycz­nie żywym, a nie tylko powo­ła­nym do życia kapry­sem, two­rem pomy­sło­wej tech­niki Za-Bloku A.D. 2004. Pomy­sło­wej tech­niki, pomy­ślał, mar­no­wa­nej wyko­rzy­sty­wa­niem w ten spo­sób… cho­ciaż, jeśli bli­żej się temu przyj­rzeć, czyż on sam nie działa na polu bar­dziej obrzy­dli­wym? Nie­miło byłoby roz­wa­żać tę reflek­sję.

Wyrzu­cił ją z głowy.

– W modzie bro­nio­wej – powie­dział – dzieło musi poja­wić się we wła­ści­wym cza­sie. Jutro, w przy­szłym tygo­dniu, w przy­szłym mie­siącu może być za późno.

– Pro­szę nam powie­dzieć, co to takiego. – Tele­re­por­ter cze­kał na odpo­wiedź z wyraź­nie widocz­nym napię­ciem. Jak kto­kol­wiek, nawet pan Lars z Nowego Jorku i Paryża, ośmie­liłby się zawieść wie­lo­mi­lio­nową widow­nię w całym Za-Bloku, w kil­ku­na­stu kra­jach? Zawieść ich to słu­żyć Oko-Wscho­dowi, w każ­dym razie coś mniej wię­cej takiego auto­no­mik sta­rał się prze­ka­zać całą swą postawą. Sta­rał się, ale mu nie wyszło.

– Nie twój inte­res – powie­dział Lars.

I odda­lił się od nie­wiel­kiej grupki pie­szych, któ­rzy zgro­ma­dzili się, by się na niego poga­pić. Odda­lił się od cie­płych spoj­rzeń gawie­dzi w stronę Mr Lars, Incor­po­ra­ted, jed­no­pię­tro­wego budy­neczku jakby spe­cjal­nie wci­śnię­tego mię­dzy wie­żowce kor­po­ra­cji, któ­rym wiel­kość sie­dziby miała słu­żyć za uza­sad­nie­nie ich nie­zbęd­no­ści.

Fizyczna wiel­kość, myślał Lars, wcho­dząc do zewnętrz­nego, dostęp­nego dla każ­dego holu Mr Lars, Incor­po­ra­ted, to fał­szywe kry­te­rium. Nawet auto­no­miczny tele­re­por­ter nie dał się oszu­kać, chciał przed­sta­wić wier­nej publicz­no­ści Larsa Powder­drya, nie prze­my­słowe jed­nostki, które miał w bez­po­śred­nim zasięgu. Cho­ciaż jed­nostki te byłyby wię­cej niż szczę­śliwe, gdyby widziały, jak ich eks­perci ak-propu – akwi­zy­cji i pro­pa­gandy – z hukiem i zgieł­kiem wpa­dają przez nasta­wione czuj­nie uszy do głów jego widowni.

Drzwi do Mr Lars, Incor­po­ra­ted zamknęły się, jakby były dostro­jone do jego fal mózgo­wych – bo też i były. Za drzwiami pan Lars zyski­wał osłonę przed wpa­trzo­nymi w niego jak w obraz tłu­mami, któ­rych cie­ka­wość dodat­kowo pod­krę­cali pro­fe­sjo­na­li­ści. Zosta­wione samym sobie pro­ściaki zacho­wy­wa­łyby się jak to one, czyli byłyby apa­tyczne.

– Panie Lar­sie…

– Tak, panno Miękka? – Lars przy­sta­nął. – Ach, oczy­wi­ście, wiem. Kre­ślar­nia nie radzi sobie ze szki­cem 285.

To było nie­unik­nione. Obej­rzał go po piąt­ko­wym tran­sie. Wie­dział, jak bar­dzo jest nie­ja­sny.

– No więc mówią… – Zawa­hała się, młoda, drobna, źle wypo­sa­żona przez naturę do zno­sze­nia pre­ten­sji tych, któ­rych była rzecz­niczką.

– Sam z nimi poroz­ma­wiam – powie­dział Lars, co było bar­dzo ludz­kie z jego strony. – Szcze­rze mówiąc, mnie wydało się to samo­pro­gra­mu­jącą się trze­paczką do jajek na trój­kąt­nych kół­kach.

Zasta­no­wił się prze­lot­nie, co można by znisz­czyć czymś takim.

– Och, oni są chyba zda­nia, że to dosko­nała broń. – Natu­ralne, ale powięk­szone hor­mo­nami piersi poru­szały się w ryt­mie jego rosną­cego zain­te­re­so­wa­nia. – Mam wra­że­nie, że nie radzą sobie ze źró­dłem zasi­la­nia. Struk­tura ergowa, pan rozu­mie. Nim przej­dzie pan do 286…

– Chcą, żebym bli­żej przyj­rzał się 285. W porządku.

Nie przej­mo­wał się tym. Lars był przy­jaź­nie nasta­wiony do życia w ten przy­jemny kwiet­niowy dzień, a panna Miękka, jeśli spoj­rzeć na jej mięk­ko­ści, swą urodą każ­dego męż­czy­znę nasta­wi­łaby przy­jaź­nie do świata. Nawet pro­jek­tanta mody. Nawet pro­jek­tanta mody bro­nio­wej.

Nawet, pomy­ślał, naj­lep­szego jedy­nego pro­jek­tanta mody bro­nio­wej w całym Za-Bloku.

Bo żeby zna­leźć mu rów­nego – choć i to wąt­pliwe, przy­naj­mniej jego zda­niem – trzeba było zwró­cić się ku tej dru­giej pół­kuli, Oko-Wschodu. Blok chino-radziecki posia­dał, zatrud­niał, czy jak tam zała­twiono tę sprawę, w każ­dym razie miał na usługi takie medium jak on sam.

Czę­sto o nim myślał. Panna Top­czewa, tak się nazy­wała, przy­naj­mniej według infor­ma­cji udzie­lo­nych mu przez ogól­no­pla­ne­tarną agen­cję poli­cyjną KACH. Lilo Top­czewa. Miała tylko jedno biuro i to w Buł­ga­nin­gra­dzie, nie w Nowej Moskwie.

Spra­woz­da­nie KACH robiło z niej samot­niczkę, no, ale oni ni­gdy nie roz­wo­dzili się nad subiek­tyw­nymi aspek­tami pro­wa­dzo­nych badań obiek­tów. Być może, pomy­ślał, panna Top­czewa szy­deł­kuje szkice swej broni… lub nadaje im, cią­gle w tran­sie, formę malo­wa­nych jaskra­wymi far­bami pły­tek cera­micz­nych. Albo coś podob­nie arty­stycz­nego. Czy to się podo­bało czy nie jej klien­towi, a raczej pra­co­dawcy, BeGa­bowi, ponu­remu holi­stycz­nemu zgro­ma­dze­niu suro­wych waż­nia­ków, prze­ciw któ­rym od dzie­siąt­ków lat jego pół­kula kie­ro­wała wszyst­kie swe wysiłki i zasoby.

Bo o pro­jek­tan­tów mody bro­nio­wej trzeba dbać. W trak­cie swej kariery Lars zapew­nił sobie odpo­wied­nią tro­skę.

Prze­cież nie można go zmu­szać, by pięć razy w tygo­dniu wcho­dził w trans. I Lilo Top­cze­wej naj­praw­do­po­dob­niej też.

Pozo­sta­wił panią Miękką. Wszedł do gabi­netu. Zdjął wierzch­nią pele­rynę, czapkę i pan­to­fle. Ubra­nie uliczne wrzu­cił nie­dbale do pod­ręcz­nej szafy.

Zespół medyczny już na niego cze­kał. Jego jedyni człon­ko­wie, dr Todt i pie­lę­gniarka Elvira Funt, wstali i pode­szli, pełni sza­cunku, a za nimi nie­mal psio­nicz­nie do niego dostro­jony quasi-pod­władny, Henry Mor­ris. Ni­gdy nie wia­domo – pomy­ślał Lars, rekon­stru­ując ich przy­pusz­cze­nia z ostroż­nego, trwoż­li­wego zacho­wa­nia – kiedy przyj­dzie trans. Dokr­wienna maszy­ne­ria sio­stry Funt szu­miała już w goto­wo­ści, a dok­tor Todt, naj­bar­dziej luk­su­sowy z pro­duk­tów naj­lep­szego świata zachod­nio­nie­miec­kiej medy­cyny, był w pełni gotów do obsługi pre­cy­zyj­nego sprzętu, słu­żą­cego dwóm prze­ciw­staw­nym celom: po pierw­sze, obro­nie orga­ni­zmu przed mogą­cymi się zda­rzyć w tran­sie zatrzy­ma­niem akcji serca, mar­twicą płuc lub upo­śle­dze­niem dzia­ła­nia nerwu błęd­nego, co powo­do­wało zatrzy­ma­nie czyn­no­ści odde­cho­wej, a przez to udu­sze­nie, i po dru­gie, bez czego nic nie miało sensu, usta­no­wie­niu pod­czas transu men­ta­cji wraz z zapi­sem cią­głym, do odtwo­rze­nia po jego zakoń­cze­niu.

Dok­tor Todt był więc nie­za­stą­piony w dzia­ła­niu Mr Lars, Incor­po­ra­ted. W pary­skim biu­rze cze­kał w goto­wo­ści rów­nie uta­len­to­wany zespół, ponie­waż Lars Powder­dry czę­sto odbie­rał tam ema­na­cje potęż­niej­sze niż w zatło­czo­nym, ner­wo­wym Nowym Jorku.

Poza tym w Paryżu miesz­kała i pra­co­wała jego kochanka, Maren Faine.

Sła­bość pro­jek­tan­tów mody bro­nio­wej – czy też, w opi­nii Larsa, raczej ich siła, przy­naj­mniej w porów­na­niu z ubo­gimi krew­nymi z tra­dy­cyj­nego świata mody – obja­wiała się w tym, że lubili kobiety. Jego poprzed­nik, Wade, także był hete­ro­sek­su­alny, nawet zgi­nął za przy­czyną pew­nej drob­nej śpie­waczki kolo­ra­tu­ro­wej z zespołu Festi­walu Drez­deń­skiego. Doznał migo­ta­nia przed­sion­ków w naj­gor­szym moż­li­wym momen­cie: w łóżku dziew­czyny w jej luk­su­so­wym wie­deń­skim apar­ta­men­cie o dru­giej nad ranem, długo po zakoń­cze­niu Wesela Figara, a Rita Grandi zrzu­ciła jedwabne pan­ta­lony, bluzę i tak dalej – co ujaw­niły w swych zdję­ciach zawsze czujne home­ogazy – na próżno.

I tak w wieku lat czter­dzie­stu trzech pan Wade, poprzedni pro­jek­tant mody bro­nio­wej dla Za-Bloku, zszedł ze sceny, zwal­nia­jąc miej­sce wiel­kiej wagi. Inni byli jed­nak gotowi wyjść z cie­nia, by go zastą­pić.

Być może to przy­spie­szyło odej­ście pana Wade’a. Sama praca była wystar­cza­jąco wyczer­pu­jąca, nauki medyczne na­dal nie potra­fiły okre­ślić do jakiego stop­nia, a także dla­czego. A nic – pomy­ślał Lars Powder­dry – tak nie wytrąca z rów­no­wagi jak wie­dza, że jesteś, ow­szem, nie­zbędny, lecz także łatwy do zastą­pie­nia. Był to ten rodzaj para­doksu, który nikogo nie cie­szy, z oczy­wi­stym wyjąt­kiem Narbezu ONZ-Z, Zarządu Za-Bloku, który pil­no­wał, by zastępca był zawsze gotowy i zawsze widoczny.

Pomy­ślał też: Z pew­no­ścią już mają następ­nego.

Lubią mnie, pomy­ślał. Są dla mnie dobrzy, a ja jestem dobry dla nich. Sys­tem funk­cjo­nuje.

Ale wła­dza naj­wyż­sza, rzą­dząca życiem miliar­dów nędz­nych pro­ścia­ków, nie podej­muje ryzyka. Nie prze­kra­cza gra­nicy świata sza­rych ludzi, ozna­czo­nego taśmą z napi­sem NIE PRZE­KRA­CZAĆ.

Nie żeby pro­ściaki mogły pozba­wić kogoś pracy… nie, nic z tych rze­czy. Pozba­wia­nie pracy było przy­wi­le­jem hie­rar­chicz­nym. Gene­rał Gorge McFar­lane Nitz, naczelny dowódca Zarządu Narbezu, o tak, Nitz mógł pozba­wić pracy każ­dego. Prawdę mówiąc, gdyby zaszła koniecz­ność (a może wystar­czy­łaby tylko moż­li­wość?) usu­nię­cia z pracy samego sie­bie… pro­szę sobie tylko wyobra­zić satys­fak­cję z wła­snego, pry­wat­nego roz­bro­je­nia, pozba­wie­nia samego sie­bie układu domó­zgo­wego poświad­cza­ją­cego jego toż­sa­mość w ramach jed­nostki kogni­zów, czy­nią­cego go roz­po­zna­wal­nym nawet dla auto­no­micz­nych straż­ni­ków samego Festung Waszyng­tonu!

No i tak szcze­rze, jeśli weź­mie się pod uwagę ota­cza­jącą gene­rała Nitza poli­cyjną aurę, samo to, że jest naj­wy­żej posta­wio­nym face­tem od czar­nej roboty…

– Ciśnie­nie krwi, panie Lar­sie. – Chudy, poważny jak ksiądz dok­tor Todt postą­pił krok w jego kie­runku, a jego śla­dem poszły maszyny. – Lar­sie, pro­szę…

Za dok­to­rem Tod­tem i sio­strą Elvirą Funt powstał z fotela szczu­pły, łysy młody czło­wiek w uni­for­mie zie­lo­nym jak gro­szek, blady niczym sama śmierć, lecz wyglą­da­jący bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie. Pod pachą trzy­mał teczkę. Lars Powder­dry natych­miast przy­wo­łał go gestem. Odczyt ciśnie­nia krwi może pocze­kać. Funk­cjo­na­riusz KACH miał mu coś do powie­dze­nia.

– Czy mogli­by­śmy udać się do pań­skiego biura, panie Lar­sie? – popro­sił.

Lars poszedł przo­dem.

– Zdję­cia? – spy­tał.

– Tak, pro­szę pana. – Poli­cjant ostroż­nie zamknął za sobą drzwi. – Jej szki­ców z… – otwo­rzył teczkę, prze­rzu­cił kse­ro­ko­pie doku­men­tów – z ostat­niej środy. Ich kod: AA-335. – Zna­lazł kawa­łek wol­nego miej­sca na biurku, roz­ło­żył na nim ste­reo­z­dję­cia. – Plus jedno zama­zane uję­cie makiety z labo­ra­to­rium pro­duk­cyj­nego Aka­de­mii Ros­to­ckiej… – spraw­dził notatkę – kod BeGabu AA-330. – Odsu­nął się na bok, by Lars mógł zer­k­nąć na zdję­cia.

Lars nie miał zamiaru na nie zer­kać. Na­dal sie­dząc, zapa­lił cuestę rey asto­rię. Czuł, jak jego zmy­sły stają się ocię­żałe, a cygaro nic na to nie poma­gało. Nie cie­szyła go myśl, że niczym pies ma obwą­chi­wać wyszpie­go­wane dzieła swego odpo­wied­nika z Oko-Wschodu, panny Top­cze­wej. Niech Narbez ONZ-Z wykona ana­lizę! Przy róż­nych oka­zjach powta­rzał to gene­ra­łowi Nit­zowi, raz na spo­tka­niu całego Zarządu, z obec­nymi oku­ta­nymi w naj­bar­dziej godne media­stroje, pre­sti­żowe pele­ryny, infuły, pan­to­fle, ręka­wiczki… i pew­nie nawet gacie z paję­czego jedwa­biu, z groź­nymi slo­ga­nami i uka­zami wyszy­tymi kolo­rową nicią.

Wów­czas, w tak uro­czy­stej atmos­fe­rze, nawet dźwi­ga­jący na bar­kach brze­mię Atlasa biedni typowcy – tych sze­ściu powo­ła­nych, nie wybra­nych przy­pad­kowo dur­niów – zgro­ma­dzeni na sesji jak naj­bar­dziej for­mal­nej, sta­nęli wobec koniecz­no­ści udzie­le­nia odpo­wie­dzi na pyta­nie. Spo­koj­nie, nie pod­no­sząc głosu, pan Lars spy­tał, czy, na litość boską, nie mogą sami zdo­być się na ana­lizę broni prze­ciw­nika.

Nie. Bez­dy­sku­syj­nie. Ponie­waż (pro­szę słu­chać uważ­nie, panie Lar­sie) to nie są bro­nie Oko-Wschodu. To są plany broni. Oce­nimy je, kiedy z fazy pro­to­typu przejdą w fazę pro­duk­cyjną auto­faku, zade­kla­mo­wał gene­rał Nitz. Nato­miast w tej wstęp­nej fazie… Nitz zmie­rzył go zna­czą­cym spoj­rze­niem.

Blady i łysy młody czło­wiek z KACH zapa­lił sta­ro­świec­kiego – i nie­le­gal­nego – papie­rosa.

– Panie Lar­sie – powie­dział cicho – mamy coś jesz­cze. Być może pana to nie zain­te­re­suje, ale skoro i tak pan czeka…

– Cze­kam, bo ja tego nie­na­wi­dzę, a nie dla­tego, że chcę obej­rzeć jesz­cze coś. O Boże, tylko nie to.

– Hmmm… – Młody poli­cjant poło­żył na biurku jesz­cze jedną foto­gra­fię for­matu osiem na dzie­sięć.

Było to tra­dy­cyjne zdję­cie, nie ste­reo, zro­bione z wiel­kiej odle­gło­ści, być może nawet przez szpie­gow­skie oko, sate­litę, i zna­cząco prze­two­rzone. Przed­sta­wiało Lilo Top­czewę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Zap Gun

Copy­ri­ght © 1965, Galaxy Publi­shing Cor­po­ra­tion

Copy­ri­ght rene­wed © 1993, Laura Coelho, Chri­sto­pher Dick and Isa Dick

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2018, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie II e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Cudowna broń, wyd. I w tym prze­kła­dzie, Poznań 2018)

ISBN 978-83-8062-955-4

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer