Córka Szatana - Walther Rebernik - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Córka Szatana ebook i audiobook

Walther Rebernik

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdy osławiony bezwzględny handlarz ludźmi, znany pod pseudonimem Holender, ginie przed sądem rejonowym w Kopenhadze, adwokat Jan Rose zostaje przypadkowo wciągnięty w największy dramat w swoim życiu. Tylko dlatego, że znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. 

Życie prawnika już od dłuższego czasu nie jest usłane różami, ale wkrótce ma się okazać, że może być znacznie gorzej… Bo kiedy pewnego dnia budzi się w brudnym czarnym dostawczaku, wpatrując się w niezwykle błękitne oczy, musi przestać użalać się nad sobą, a zacząć z całych sił walczyć o przetrwanie. Szczególnie że międzynarodowy gang handlarzy żywym towarem stawia całą policję na nogi.

Pełny zwrotów akcji thriller "Córka Szatana" to pierwszy tom trylogii o adwokacie Janie Rose. Autor Walther Rebernik od dwudziestu lat jest adwokatem. Zadebiutował jako pisarz w 2020 roku. Dwa lata później uzyskał nominację do nagrody publiczności duńskiego festiwalu kryminału Krimimessen. Narracja pisarza jest nie tylko dynamiczna, ale także elegancka, łączy w sobie humor, powagę i inteligencję

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 521

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 59 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Maciej Motylski

Oceny
4,5 (48 ocen)
32
13
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czytelna1

Nie oderwiesz się od lektury

Na początku wciąga, później napięcie nieco się obniża, jednak przed połową już nie można się oderwać od książki. Świetna. Minus za nieliczne na szczęście literówki.
00
Edyta166

Dobrze spędzony czas

4/5
00
bleblata

Dobrze spędzony czas

Ciekawa
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Recenzent

Dobrze spędzony czas

Ciekawa treść i dobrze napisana. Zdecydowanie lepsza niż nasze kryminały. Oczywiście ocena dotyczy naszych autorów z dolnej półki.
00



Ty­tuł ory­gi­nału: Døden er kun et øje­blik

Prze­kład z ję­zyka duń­skiego: Wi­told Bi­liń­ski

Co­py­ri­ght © Wal­ther Re­ber­nik, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Si­mon Lil­holt

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-780-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Pro­logGłówna kwa­tera CIA w Lan­gleyVir­gi­nia, USA

Dy­rek­tor Ro­bert Chase mu­siał pod­jąć trudną de­cy­zję, gdy o go­dzi­nie sie­dem­na­stej trzy­dzie­ści trzy czasu ame­ry­kań­skiego sys­tem wy­kry­wa­nia ru­chu wy­świe­tlił na jego ekra­nie czer­wone mi­ga­jące świa­tełko. Z po­wodu ob­ser­wa­cji do­ko­na­nej w Da­nii. Ze wszyst­kich miejsc na świe­cie! Tech­no­lo­gia oczy­wi­ście nie była do­sko­nała, ale tego ranka po­ja­wiła się ety­kieta „Com­plete Match”, co ozna­czało, że me­cha­ni­zmy opro­gra­mo­wa­nia, o któ­rych Ro­bert nie miał bla­dego po­ję­cia, z nie­mal stu­pro­cen­to­wym praw­do­po­do­bień­stwem oce­niły, że czło­wiek do­strze­żony na sta­cji ben­zy­no­wej w Rødby w czwar­tek rano, był tą samą osobą, którą CIA miała w swo­ich ar­chi­wach. Męż­czy­zną, który po raz pierw­szy przy­kuł uwagę już dawno temu.

W zu­peł­nie in­nym miej­scu.

Ro­bert wy­jął oku­lary i po­chy­lił się nad ra­por­tem ze zdję­ciem wy­ko­na­nym pięt­na­ście lat wcze­śniej po­ci­sku Hel­l­fire, który chwilę po tym ude­rzył w obóz szko­le­niowy we wschod­niej Ni­ge­rii. Fo­to­gra­fia po­ka­zy­wała to, co Ro­bert wi­dział już mnó­stwo razy. Grupę grubo cio­sa­nych męż­czyzn po­ru­sza­ją­cych się po za­py­lo­nym gór­skim te­re­nie z obo­wiąz­ko­wymi bru­nat­nymi ka­łasz­ni­ko­wami w rę­kach i iden­tycz­nymi dłu­gimi czar­nymi bro­dami pod ło­po­cą­cymi na wie­trze par­ty­zanc­kimi chu­s­tami, któ­rzy nie mają po­ję­cia o tym, jaki los ich czeka już za chwilę. W tym przy­padku z pew­nym wy­jąt­kiem.

Je­den czło­wiek sie­dział na skale, wpa­tru­jąc się w niebo. Wy­soka i szczu­pła syl­wetka, któ­rej twarz skry­wał tur­ban, taki sam jak in­nych. Nie było jed­nak wąt­pli­wo­ści. To ten czło­wiek wy­wo­łał re­ak­cję sys­temu. Czło­wiek do­strze­żony w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat w róż­nych miej­scach globu w związku z wy­da­rze­niami, które wzięte ra­zem pod uwagę spra­wiały, że al­go­rytmy nie miały wąt­pli­wo­ści co do ka­te­go­rii za­gro­że­nia. Nu­mery na skali CIA mie­ściły się w za­kre­sie od je­den do sześć, z czego ka­te­go­rie od pierw­szej do pią­tej obej­mo­wały wszystko – od gróźb prze­ciwko Sta­nom Zjed­no­czo­nym pu­bli­ko­wa­nych przez za­gu­bio­nych na­sto­lat­ków na YouTu­bie, przez bar­dziej okrze­płych prze­stęp­ców, któ­rzy praw­do­po­dob­nie mieli do­stęp do broni i go­to­wość do jej uży­cia, aż po twa­rze zna­nych człon­ków is­la­mi­stycz­nych ugru­po­wań sto­ją­cych za kon­kret­nymi ak­cjami. Na wi­dok cy­fry sześć, za­strze­żo­nej jed­nak dla dość nie­wiel­kiego kręgu lu­dzi, na­wet osoby w Ga­bi­ne­cie Owal­nym mo­głyby prze­łknąć ślinę. A ten wy­soki i szczu­pły męż­czy­zna sto­jący na skale był nie­stety nie­wąt­pliwą szóstką: „Extre­mely Dan­ge­rous!”.

Ro­bert od­chy­lił się w tył na krze­śle i wes­tchnął. Jedna z moż­li­wo­ści z for­mal­nego punktu wi­dze­nia wy­da­wała się cał­kiem pra­wi­dłowa – nie ro­bić nic. Na sto­sunki Sta­nów Zjed­no­czo­nych ze służ­bami wy­wia­dow­czymi w Eu­ro­pie źle wpły­wało to, że Ame­ry­ka­nie raz po raz pod­glą­dali oby­wa­teli przez ich ka­mery i pod­słu­chi­wali ich te­le­fony, na­wet je­śli chcieli wy­prze­dzić o krok lu­dzi pra­gną­cych dla za­chod­niego świata śmierci i znisz­cze­nia.

Druga moż­li­wość była słuszna z mo­ral­nego punktu wi­dze­nia.

Ro­bert pod­niósł wzrok znad cięż­kiego ma­ho­nio­wego biurka, z ekranu przed­sta­wia­ją­cego pu­stynny pia­sek i góry Ni­ge­rii, na cał­kiem nie­przy­datną, opra­wioną w ramki ma­katkę, którą jego córka Mary Linn wy­ha­fto­wała w ko­ściel­nej szkółce nie­dziel­nej i po­da­ro­wała mu, kiedy miała sie­dem lat, po usły­sze­niu hi­sto­rii o Ka­inie i Ablu. Było to nie­mal dwa­dzie­ścia lat temu, a Mary Linn sama już miała córkę, ale prze­sła­nie na tka­ni­nie ni­gdy nie tra­ciło na ak­tu­al­no­ści: „Bądź stró­żem brata twego”.

Ro­bert za­sta­na­wiał się jesz­cze chwilę, aż w końcu otwo­rzył lap­top i wy­szu­kał w in­ter­ne­cie ha­sło „Ko­pen­haga”. Po rzu­ce­niu okiem na kilka ar­ty­ku­łów o je­dze­niu i ar­chi­tek­tu­rze oraz dziel­nicy czer­wo­nych la­tarni wy­lą­do­wał na stro­nie in­ter­ne­to­wej Won­der­ful Co­pen­ha­gen, gdzie wszystko było w tę­czo­wych ko­lo­rach, a ra­do­sne słowa za­po­wia­dały wielki week­en­dowy fe­styn.

Wąt­pli­wo­ści Ro­berta znik­nęły. Chwy­cił słu­chawkę i za­dzwo­nił do swo­ich duń­skich ko­le­gów z po­li­cyj­nej służby wy­wia­dow­czej.

Nie mógł do­pu­ścić, by coś ta­kiego wy­da­rzyło się na jego zmia­nie.

CZĘŚĆ 1

1

Ken­ne­ths GrillDziel­nica Kød­byen, Ko­pen­hagaCzwar­tek po po­łu­dniu

Ken­neth Je­sper­sen otwo­rzył piwo Tu­borg Gold, opróż­nił je dusz­kiem, stuk­nął bu­telką w stół i wpa­try­wał się w Jana Rose’a wy­cze­ku­jąco. Bu­telka wy­glą­dała w jego wiel­kich rę­kach jak ele­ment wy­po­sa­że­nia domku dla la­lek, a jej za­war­tość znik­nęła z szyb­ko­ścią spusz­cza­nej w to­a­le­cie wody.

– Po­wiedz, co my­ślisz.

Jan kiw­nął głową, po­chy­lił się nad jedną z dwóch bia­łych kre­sek na sto­liku ka­wo­wym pod oknem i wcią­gnął pierw­szą z nich przez zwi­nięty stu­ko­ro­nowy bank­not. Po­tem znów usiadł na krze­śle, po­dra­pał się w nos i za­mru­gał.

– Rany, ale mocna! Nie­zmie­szana?

Ken­neth ski­nął głową z uśmie­chem za­do­wo­le­nia i po­chy­lił się nad jego ra­mie­niem, pod­czas gdy w gło­wie Jana ma­leń­kie ra­kietki za­częły swoją po­dróż ku nie­bio­som. Przed ba­rem stali ja­cyś lu­dzie, ale on sie­dział za­sło­nięty przez sze­roką po­stać dru­giego męż­czy­zny. Poza tym nikt nie mógł zaj­rzeć do środka.

– Stu­pro­cen­towo czy­sta ko­lum­bijka.

Sie­dzieli przy za­wsze za­pa­ro­wa­nych szy­bach wi­tryny wy­cho­dzą­cej na Flæske­to­rvet, a Jan przy­glą­dał się swo­jemu przy­ja­cie­lowi z dzie­ciń­stwa w ostrym neo­no­wym świe­tle pa­da­ją­cym z su­fitu, pod­czas gdy po jego ciele za­czy­nał roz­cho­dzić się dreszcz od moc­nej ko­ka­iny. Wielki męż­czy­zny jak zwy­kle uśmie­chał się ta­jem­ni­czo i Ja­nowi przy­szedł do głowy uśmiech Mona Lisy Le­onarda da Vinci, cho­ciaż na tym po­do­bień­stwa się koń­czyły.

Ken­neth był duży. Miał ręce wiel­kie jak pa­tel­nie i ciało ro­syj­skiego za­pa­śnika wagi cięż­kiej. Krót­kie, prze­tłusz­czone czarne włosy ster­czały nad krza­cza­stymi brwiami w różne strony w nie­mal nie­na­tu­ralny spo­sób, przy­wo­dząc na myśl kiep­ską pe­rukę, a gę­sta krza­cza­sta broda tylko czę­ściowo skry­wała ogromną szczękę. W sta­ro­żyt­nym Rzy­mie Ken­neth praw­do­po­dob­nie zo­stałby zna­nym gla­dia­to­rem. W zbroi i z wiel­kim mie­czem byłby nie­zwy­cię­żony. Ów­cze­sna wer­sja gwiazdy rocka: miałby sta­tus pół­boga i masy by go uwiel­biały. Nie­stety uro­dził się w nie­wła­ści­wym ty­siąc­le­ciu i do­ra­stał ra­zem z Ja­nem w Ve­ster­bro. Przez swój nie­ty­powy wy­gląd inne dzieci ra­czej go nie drę­czyły. Więk­szość zbyt ce­niła swoje ży­cie. Już kiedy cho­dzili do czwar­tej klasy, Ken­neth stał się sil­niej­szy od ich na­uczy­ciela WF-u. Jed­nak dla tego po­tęż­nego męż­czy­zny sprawy dam­sko-mę­skie były praw­dzi­wym pie­kłem.

– Skąd ją masz? – Jan wska­zał na to­re­beczkę z wy­jąt­kowo sku­tecz­nym bia­łym prosz­kiem, opartą o jego piwo.

Na wi­szą­cym pod su­fi­tem ekra­nie wy­świe­tlała się trans­mi­sja z me­czu Ligi Mi­strzów, jed­nak bez dźwięku. Jan przez chwilę ob­ser­wo­wał mi­ga­jące bil­bordy z re­kla­mami sa­mo­cho­dów i piwa oraz drob­nych męż­czyzn w biało-czer­wo­nych stro­jach, bie­ga­ją­cych za piłką. Te­le­wi­zor był no­wiutki, po­dob­nie jak wiele urzą­dzeń ku­chen­nych w ba­rze. Pod­czas pan­de­mii bar­dzo dużo re­stau­ra­cji za­mknięto i w prak­tyce funk­cjo­no­wały jako ga­le­rie han­dlowe dla przed­się­bior­czych dusz, które nie­wiele so­bie ro­biły z prawa do zwrotu to­wa­rów i wy­sta­wia­nia pa­ra­go­nów. Ta­kich jak Ken­neth. W ostat­nim cza­sie cała dziel­nica Kød­byen od­zy­skała czę­ściowo swoją starą twarz.

Ken­neth wzru­szył ra­mio­nami, a jego wiel­kie ciem­no­brą­zowe oczy osa­dzone w sze­ro­kiej twa­rzy na­brały szcze­gól­nego wy­razu.

– Jak czło­wiek tu cały dzień stoi, cza­sami po­ja­wiają się dzi­waczne typy.

Jan po­chy­lił się nad sto­li­kiem i wcią­gnął drugą kre­skę. My­śli w jego gło­wie już za­częły biec w eks­pre­so­wym tem­pie.

– To przy­czy­no­wość, wiesz?

– Co? – Ken­neth uniósł krza­cza­ste brwi.

– Rze­czy, które z sie­bie wy­ni­kają, ale nie są bez­po­śred­nio po­wią­zane. Przy­czy­no­wość. – Jan znów po­dra­pał się w nos i oparł wy­god­nie na krze­śle. – W któ­rymś mo­men­cie ten pro­szek był kil­koma zia­ren­kami koki w ziemi, gdzieś w Ame­ryce Po­łu­dnio­wej, o które trosz­czył się ja­kiś chłop. Po­tem koks prze­szedł przez nie­zli­czoną liczbę rąk. Kup­ców, ku­rie­rów, prze­woź­ni­ków i di­le­rów. Po to, by skoń­czyć na tym stole mię­dzy nami dwoma. Dla­tego je­ste­śmy bez­po­śred­nio po­wią­zani z nimi wszyst­kimi, na­wet z tym ko­lum­bij­skim rol­ni­kiem, cho­ciaż ni­kogo z nich nie znamy. Jak się nad tym za­sta­no­wić, to zu­pełny obłęd. Czu­jesz to?

Duży męż­czy­zna po­woli kiw­nął głową. Wpa­try­wał się przez chwilę w coś nie­wi­dzial­nego na su­fi­cie, głasz­cząc się po bro­dzie.

– Wy­lu­zuj, Jan. Nie bierz już dziś wię­cej tego gówna!

Wy­cią­gnął rękę, ale Rose był szyb­szy. Chwy­cił to­rebkę i z li­sim uśmiesz­kiem wsu­nął ją do we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki.

– Dzięki, przy­ja­cielu. Ile je­stem ci wi­nien?

Na kon­cie Jana w banku Nor­dea było dwie­ście sześć­dzie­siąt ko­ron. War­tość le­żą­cej na stole por­cji wy­no­siła mniej wię­cej trzy ty­siące, co męż­czy­zna osza­co­wał po wiel­ko­ści to­rebki.

Ken­neth po­trzą­snął głową i wstał. Gdzieś z tyłu w lo­kalu za­brzę­czał te­le­fon.

– To na koszt firmy, ale od­puść tro­chę, okej? Ju­tro też jest dzień.

Wy­szedł do kuchni, a Jan spoj­rzał na lo­dówkę ob­kle­joną logo firmy Tu­borg, sto­jącą po­środku sali.

2

Wię­zie­nie w Ve­stre, Sy­dha­vnenW tym sa­mym cza­sie

Męż­czy­zna zwany Ho­len­drem był mocno zi­ry­to­wany. Prze­chy­lał się przez ba­lu­stradę przed swoją celą i przy­glą­dał wiel­kiemu mo­to­cy­kli­ście Tor­kil­dowi z gangu Sa­tu­da­rah, który le­żał na be­to­nie trzy kon­dy­gna­cje ni­żej w co­raz więk­szej ka­łuży krwi. Try­skała z du­żej dziury z tyłu głowy nie­szczę­śnika, a jego ro­sła syl­wetka drgała – bar­dziej w od­ru­chu po­śmiert­nym niż w prze­ja­wie ży­cia. Mniej wię­cej tak, jak kura po od­cię­ciu głowy robi so­bie jesz­cze rundkę wo­kół po­dwórka.

Ho­len­der wes­tchnął i wró­cił do celi. Chwilę wcze­śniej ude­rzył mo­to­cy­kli­stę głową, co wy­słało męż­czy­znę poza ba­lu­stradę. A przez uła­mek se­kundy mię­dzy jed­nym a dru­gim zda­rze­niem za­sta­na­wiał się, czy cho­dziło o prośbę, czy roz­kaz. Tu, za mu­rami, nie ma in­nych moż­li­wo­ści. Pierw­szą jest pro­po­zy­cja han­dlu – ta­kiego, w któ­rym za­płatą mógł być ha­szysz, koks albo go­tówka. Druga moż­li­wość za­wsze wią­zała się z ja­kąś groźbą. Czymś w ro­dzaju ob­cię­tych pal­ców, wy­bi­tych zę­bów albo bru­tal­nego gwałtu anal­nego. Tak czy ina­czej, Tor­kild za­cze­pił nie­wła­ściwą osobę, a co chyba jesz­cze gor­sze, w pa­skud­nym mo­men­cie.

Prawdę mó­wiąc, naj­gor­szym ze wszyst­kich.

Miało to wiele wspól­nego z te­le­fo­nem w celi, z któ­rego krótko wcze­śniej Ho­len­der dzwo­nił. Do osoby, która nie ode­brała.

3

Ken­ne­ths GrillDziel­nica Kød­byen

Jan otwo­rzył dru­gie piwo, po­cią­gnął długi łyk i omiótł spoj­rze­niem po­miesz­cze­nie. W nie­wiel­kim pro­sto­kąt­nym lo­kalu na za­tłusz­czo­nej ce­ra­micz­nej pod­ło­dze stała ławka z tylko czte­rema miej­scami do sie­dze­nia, usta­wiona przy sta­lo­wej la­dzie obok kuchni. Re­stau­ra­cja nie była spe­cjal­nie ude­ko­ro­wana, nie li­cząc trza­ska­ją­cej elek­trycz­nej pu­łapki na mu­chy na su­fi­cie i pła­skiego te­le­wi­zora wy­świe­tla­ją­cego ja­kiś mecz pił­kar­ski. Ken­neth, wła­ści­ciel i je­dyny pra­cow­nik, wła­śnie czy­ścił ścierką i ja­kimś środ­kiem w spreju wy­ciąg nad gril­lem. Po ca­łym lo­kalu roz­szedł się za­pach cy­tru­sów zmie­szany z aro­ma­tem fry­tury i pie­czo­nego mięsa. Oraz przy­tul­nej at­mos­fery. Je­śli coś ta­kiego może w ogóle mieć za­pach, to był to wła­śnie ten.

Bar Ken­ne­ths Grill znaj­do­wał się przy Flæske­to­rvet w cen­trum mia­sta, mię­dzy re­stau­ra­cją ser­wu­jącą tofu a mod­nym pu­bem piw­nym. Daw­niej w tej czę­ści Ko­pen­hagi pełno było rzeź­ni­ków, kup­ców i pro­sty­tu­tek, dziś taki bar jak Ken­ne­ths Grill ucho­dził za coś nie­ty­po­wego. Coś, czego nie po­winno tu być. Ana­chro­nizm. Duń­czycy już dawno za­ak­cep­to­wali, że mięso na­leży pro­du­ko­wać z groszku i soi, a piwo może spo­koj­nie kosz­to­wać dzie­więć­dzie­siąt ko­ron. Wła­śnie to ostat­nie i fakt, że ka­napki z wo­ło­winą sma­ko­wały u Ken­ne­tha nie­biań­sko, mo­gło uza­sad­niać ist­nie­nie tego nie­po­zor­nego miej­sca. W Ken­ne­ths Grill hot dog kosz­to­wał dwa­dzie­ścia ko­ron, ka­napka z wo­ło­winą i sma­żoną ce­bulką po­laną re­mu­ladą tyle samo, a piwo za­le­d­wie dy­chę.

Jan czę­sto się za­sta­na­wiał, jak przy ta­kich ce­nach Ken­ne­tha stać na czynsz, bo stawka za metr kwa­dra­towy w tej oko­licy wy­no­siła mniej wię­cej tyle, co w cen­trum mia­sta. Co prawda Ken­neth prze­jął po matce ta­nie miesz­ka­nie na wy­na­jem, ale to prze­cież i tak ra­czej by nie wy­star­czyło. Coś do­brego i sta­ro­świec­kiego utrzy­my­wało ten in­te­res przy ży­ciu. Był on jed­no­cze­śnie kry­jówką Jana, gdy ży­cie tro­chę za bar­dzo go bo­lało. Kry­jówką, którą ostat­nio dość czę­sto od­wie­dzał.

Na la­dzie przy kuchni znów za­brzę­czał te­le­fon Ken­ne­tha, on jed­nak tego nie sły­szał. Albo po pro­stu zi­gno­ro­wał. To też było jego szcze­gólną ce­chą. Jakby miał osiem­dzie­siąt lat. Mimo że za młodu dość spraw­nie ra­dził so­bie z tech­no­lo­gią, przez lata się zmie­nił. Te­le­fon ko­mór­kowy trak­to­wał je­dy­nie jak na­rzę­dzie. Tak jak nóż albo wi­de­lec. Nie był jego nie­wol­ni­kiem. Z tego, co Jan się orien­to­wał, jego przy­ja­ciel ni­gdy nie ścią­gnął żad­nej apli­ka­cji i na­wet nie zbli­żał się do me­diów spo­łecz­no­ścio­wych. Miał po pro­stu oso­bliwy sto­su­nek do ko­mó­rek. Na tej sa­mej la­dzie le­żało wy­mię­to­lone tek­tu­rowe pu­dło, w któ­rym pier­wot­nie le­żało dzie­sięć opa­ko­wań mar­ga­ryny do sma­że­nia OMA. Na boku ktoś nie­zgrab­nie na­pi­sał dru­ko­wa­nymi li­te­rami: „ODŁÓŻ TU TE­LE­FON. PO­PIL­NU­JEMY GO, A TY SIĘ OD­PRĘ­ŻYSZ”. Apa­rat Jana le­żał wła­śnie w tym pu­dełku, i cho­ciaż ta ini­cja­tywa była troszkę nie­dzi­siej­sza, to jed­nak się spraw­dzała. Stali go­ście uwiel­biali być „zmu­szani” do od­kła­da­nia ko­mó­rek do prze­cho­walni na czas pa­ła­szo­wa­nia pa­ró­wek i ka­na­pek z wo­ło­winą.

Jan uśmiech­nął się na wi­dok tej sceny i ca­łej sy­tu­acji.

Jego stary przy­ja­ciel był też po­ważny jak sta­rzec. Ken­neth wie­lo­krot­nie twier­dził, że sam smak jego ce­bulki, którą przy­go­to­wy­wał we­dług ta­jem­nego prze­pisu matki, uszczę­śli­wiał lu­dzi. Rose przy­glą­dał się po­tęż­nym drzwiom za kuch­nią, które pro­wa­dziły do ma­ga­zynu wła­ści­ciela i praw­do­po­dob­nie do jego wiel­kiej ta­jem­nicy. Wstęp do tego po­miesz­cze­nia był „SU­ROWO WZBRO­NIONY”, o czym in­for­mo­wał go­ści kar­to­nowy szyld wi­szący na prawo od drzwi, a trzy po­tężne kłódki przy­krę­cone gru­bymi jak pa­lec śru­bami mó­wiły same za sie­bie. To tu Ken­neth mie­szał przy­prawy i do­rzu­cał je do swo­jego brą­zo­wego sosu. I do ce­bulki, jak kie­dyś szep­nął z sze­roko otwar­tymi jak u sowy oczami, kiedy przy­ja­ciel go o to spy­tał.

Jako praw­nik Jan uczest­ni­czył w mi­lio­no­wych trans­ak­cjach, a kiedy zo­stał ad­wo­ka­tem, zaj­mo­wał się spra­wami naj­bar­dziej od­ra­ża­ją­cych prze­stępstw. Rze­czami z praw­dzi­wego świata, przez które ka­napka lub hot dog wy­da­wały się nieco błahe. Tym­cza­sem kiedy Ken­neth opo­wia­dał hi­sto­rie o wła­ści­wo­ściach ce­bulki i jej wpły­wie na świat, w jego oczach po­ja­wiał się ja­kiś nie­zwy­kły blask. Tak czy ina­czej, w tym miej­scu i je­dze­niu naj­wy­raź­niej tkwiło coś nie­mal uzdra­wia­ją­cego. Może dla­tego, że było tu tak pro­sto? W skom­pli­ko­wa­nym i pę­dzą­cym na­przód świe­cie Ken­ne­ths Grill po­zo­sta­wał ma­leńką oazą spo­koju. Udu­cho­wioną ja­ski­nią. The place that just do­esn’t give a shit – jak opi­sał ten lo­kal pe­wien An­glik, który czę­sto tu przy­cho­dził, gdy aku­rat nie sie­dział w wię­zie­niu za dru­ko­wa­nie fał­szy­wych bi­le­tów na me­cze ko­pen­ha­skiego klubu.

Jan po­czuł w ciele dziwne mro­wie­nie. Przy­glą­dał się, jak na rynku przed ba­rem za­czyna bu­dzić się miej­skie ży­cie.

4

Wię­zie­nie Ve­streDziel­nica Sy­dha­vnen

Ho­len­der sie­dział na swoim łóżku w po­je­dyn­czej celi. Prace per­so­nelu wię­zien­nego, zmie­rza­jące do do­kład­nego ze­skro­ba­nia Tor­kilda z ce­men­to­wej po­sadzki, wcho­dziły w koń­cową fazę, a po­wta­rza­jący się mo­no­tonny dźwięk mopa, na zmianę za­nu­rza­nego w wia­drze i prze­cią­ga­nego po sza­rym be­to­nie, roz­cho­dził się mię­dzy gru­bymi mu­rami.

Cho­ciaż Ho­len­der być może tro­chę ża­ło­wał swo­jego po­chop­nego czynu, nie przej­mo­wał się nim. Po lo­cie mo­to­cy­kli­sty wszyst­kie cele zo­stały oczy­wi­ście ru­ty­nowo za­mknięte, a funk­cjo­na­riu­sze bie­gali mię­dzy nimi w po­szu­ki­wa­niu świad­ków. Wie­czo­rem, rów­nież ru­ty­nowo, sprawą za­jęło się dwóch straż­ni­ków. Wszy­scy jed­nak uzy­skali do­kład­nie tę samą od­po­wiedź. Nikt nic nie wi­dział.

Wy­ni­kało to z nie­pi­sa­nej, ale oczy­wi­stej za­sady, wspól­nej dla wszyst­kich za­kła­dów kar­nych. Mil­cze­nie jest nie tylko zło­tem. Mil­cze­nie po­zwa­lało prze­trwać. Poza tym tam­ten mo­to­cy­kli­sta to prze­gryw. Wy­ko­pali go naj­pierw z Hells An­gels, a po­tem z Ban­di­dos, po czym przy­łą­czył się do gangu sta­no­wią­cego mo­to­cy­klowy od­po­wied­nik przy­tułku. In­nymi słowy, nie był męż­czy­zną o wy­so­kim sta­tu­sie.

Na szczę­ście, bo Ho­len­der po­trze­bo­wał te­raz spo­koju, by po­my­śleć.

Za­sta­na­wiał się nad sy­tu­acją, a mo­no­tonne ru­chy mopa po be­to­nie dzia­łały ko­jąco jak mu­zyka me­dy­ta­cyjna. Drzwi do jego celi znów otwarto, więc gdyby chciał, mógłby zejść na dół po­ćwi­czyć z cię­ża­rami w piw­nicy albo za­grać w sali wspól­nej w po­kera z ko­le­siami z Hells An­gels. Mógł też przy­nieść so­bie droż­dżówkę i kawę z kuchni albo po­cho­dzić po ko­ry­ta­rzach, pa­trząc, jak lu­dzie ustę­pują mu z drogi. Mógł na­wet wziąć so­bie od­twa­rzacz do łaźni i spa­lić jo­inta albo wcią­gnąć kre­skę, gdyby miał na to ochotę. Bo te­raz miał już do­stęp do wszyst­kiego. Na tę myśl wró­cił na chwilę do prze­szło­ści.

Ty­dzień temu wy­szedł z izo­latki. Praw­do­po­dob­nie to naj­dłuż­szy tego ro­dzaju po­byt w hi­sto­rii duń­skiego są­dow­nic­twa. Nie li­cząc co­dzien­nego spa­cer­niaka i roz­mów z ad­wo­ka­tem, sie­dział za­mknięty na sze­ściu me­trach kwa­dra­to­wych w to­wa­rzy­stwie sa­mego sie­bie, wła­snego fiuta i swo­ich my­śli. Po­nie­waż jego sprawa „była na tyle po­ważna” i uznano, że w in­nej sy­tu­acji „mógłby za­gra­żać do­cho­dze­niu”.

Pie­prze­nie!

Swoją dzia­łal­no­ścią po­ka­zy­wał Da­nii środ­kowy pa­lec, a izo­latka sta­no­wiła ze­mstę śmiesz­nie sła­bego sys­temu, który nie był w sta­nie ni­czego in­nego wy­my­ślić, by zła­mać ta­kiego więź­nia jak on i wy­cią­gnąć od niego in­for­ma­cje. To nie miało jed­nak sensu. Ho­len­der wcze­śniej sie­dział w Ro­sji i Taj­lan­dii i stał się na­prawdę twardy. A po­nie­waż pod­tu­czeni na pań­stwo­wym wik­cie pra­cow­nicy wię­zie­nia nie byli wy­po­sa­żeni w bi­cze, roz­ża­rzone pręty ani aku­mu­la­tory z ka­blami, na próżno za­da­wali py­ta­nia:

„Gdzie są dziew­czyny?”

„Czy ktoś się nimi zaj­muje?”

„Czy masz to wszystko gdzieś?”

I znowu: „Gdzie są dziew­czyny?”.

Gówno im po­wie­dział.

Za każ­dym ra­zem, gdy sie­dział na­prze­ciwko dwójki po­li­cjan­tów, tylko się w nich wpa­try­wał. Aż od­wra­cali wzrok. Od­sta­wiano go więc z po­wro­tem do jego sze­ściu me­trów kwa­dra­to­wych. W końcu bez­na­dziejną próbę wy­mu­sze­nia z niego in­for­ma­cji pod­jęli przed­sta­wi­ciele po­li­cyj­nych służb wy­wia­dow­czych. Wie­dział dla­czego. To z po­wodu jego po­wią­zań z Ni­ge­rią. Jego do­staw­ców. Sza­lo­nych muł­łów! Albo „Pra­wo­wier­nych”, jak ka­zała się na­zy­wać ta or­ga­ni­za­cja. Ci lu­dzie za­wsze po­tra­fili skło­nić in­nych do dzia­ła­nia.

Ty­dzień temu wy­wiad dał so­bie spo­kój z wy­cią­ga­niem z niego in­for­ma­cji i sprawa miała iść do sądu. Dla­tego prze­szedł do zwy­kłego wię­zie­nia i uzy­skał wszyst­kie te prze­dziwne przy­wi­leje, które spra­wiały, że od­by­wa­nie kary w Da­nii przy­po­mi­nało dar­mowy po­byt w ho­telu.

Ho­len­der ro­zej­rzał się po celi. Dwa­na­ście me­trów kwa­dra­to­wych, te­le­wi­zor, wła­sna to­a­leta i okno z wi­do­kiem.

Kurde, ja­kie to było za­bawne. Wi­tamy w Da­nii! Tu na­gra­dzamy lu­dzi, któ­rzy mają w du­pie wszyst­kie prze­pisy. Wpa­try­wał się w otwarte drzwi pro­wa­dzące na ko­ry­tarz. W su­mie mógł ro­bić to, na co tylko miał ochotę. Ale ochoty nie miał. Zu­peł­nie.

Bo w ciągu ostat­nich sied­miu dni jego zdzi­wie­nie zmie­niło się w coś in­nego, w miarę jak nikt nie od­bie­rał jego te­le­fo­nów. Oczy­wi­ście gdy sie­dział w izo­latce, kon­takt nie był moż­liwy, ale te­raz?

W jego gło­wie po­ja­wił się pe­wien ob­raz. Coś, co mo­głoby wy­ja­śnić tę sy­tu­ację. Ale to prze­cież nie­moż­liwe, prawda?

Jego wzrok padł na kar­ton sto­jący na lo­dówce. Pu­dełko z mle­kiem ka­ka­owym. W ze­psu­tej brą­zo­wej brei, w to­rebce do mro­że­nia żyw­no­ści, le­żał jego te­le­fon.

Męż­czy­zna na­gle wstał i wło­żył rękę do kwa­śnego płynu.

Znowu.

5

Ken­ne­ths Grill

Jan pod­szedł do ławki przed ba­rem. Za­pa­lił nie­bie­skiego ca­mela i za­czął dłu­bać w opar­ciu, z któ­rego odła­ził tekst „Wła­sność gminy Ko­pen­haga”. Na Flæske­to­rvet po­ja­wiało się co­raz wię­cej lu­dzi. Cie­pły letni wie­czór, czwar­tek, a więc nie­ofi­cjalny po­czą­tek week­endu. Gdy je­den po dru­gim za­my­kano lo­kale ga­stro­no­miczne w Kød­byen, z lo­kal­nych noc­nych klu­bów za­częła do­cho­dzić mu­zyka. Rose już sły­szał dud­nie­nie basu i bęb­nów. Za­częła do niego wra­cać myśl, którą cią­gle od sie­bie od­py­chał. Myśl o tym, by się za­tra­cić. Trze­cie piwo by­łoby jesz­cze lep­sze, nie mó­wiąc o czwar­tym. Wie­dział o tym. Poza tym w we­wnętrz­nej kie­szeni, jak do­dat­kowe serce, wciąż le­żała to­re­beczka z ko­ka­iną.

Ale jak to się stało, że tu tra­fił?

Dwie go­dziny wcze­śniej wstał znad biurka w miesz­ka­niu w Van­løse. Przy­go­to­wy­wał się do ju­trzej­szej roz­prawy są­do­wej, z któ­rej to po­wodu po­wi­nien w tej chwili le­żeć w łóżku. Na­gle jed­nak pod­niósł się i wy­szedł z domu. Krótka po­dróż tak­sówką i już stał przed ba­rem, nie po­tra­fiąc wy­ja­śnić dla­czego.

Żeby coś od­wlec?

Oczy­wi­ście wie­dział, że jest tu mile wi­dziany. Szcze­rze. Bo przy­jaźń z Ken­ne­them to chyba je­dyna rzecz, która wró­ciła do stanu z jej po­czątku. Była czymś praw­dzi­wym. Od­czu­wał ją tak, jakby wra­cał do domu, mimo że przez długi czas żyli osob­nymi ży­ciami.

My­śli Jana ska­kały ko­lejno co­raz da­lej w prze­szłość, aż do sa­mego po­czątku.

A może to wła­śnie dla­tego, że przez po­nad dzie­sięć lat nie mieli kon­taktu, te­raz czuli się ze sobą tak do­brze. Przy­jaźń wy­da­wała się rów­nie mocna jak wtedy, gdy się od sie­bie od­da­lili. Wszy­scy lu­dzie z tam­tych cza­sów, z pod­sta­wówki, a po­tem gim­na­zjum, po­szli już prze­cież swoją drogą. Uwili so­bie gniazda, zna­leźli żony lub mę­żów, mieli psy, dzieci, oku­lary i hi­po­teki. A kiedy w końcu się spo­ty­kali, to za­wsze w pa­rach, roz­ma­wia­jąc o bła­host­kach przy sto­liku ka­wo­wym albo na mięk­kich so­fach w dro­gich ele­ganc­kich sze­re­gow­cach. Nie­któ­rzy żyli już w dru­gim mał­żeń­stwie z no­wymi dziećmi i umo­wami na opiekę ro­dzi­ciel­ską, pięk­nie wy­peł­nia­jąc sta­ty­styki opi­su­jące nor­malne duń­skie ży­cie.

Z nimi wy­szło jed­nak ina­czej.

Jan wszedł do baru i za­uwa­żył sze­ro­kie plecy za ku­chenną ladą. Ken­neth mył płytki nad gril­lem. Jego wielka łapa po­ru­szała się te­raz ko­li­stym ru­chem. Wła­ści­ciel lo­kalu me­to­dycz­nie prze­su­wał się od le­wej do pra­wej strony.

Ken­neth cho­dził z Ja­nem do gim­na­zjum, ale zre­zy­gno­wał ze szkoły, gdy skoń­czył osiem­na­ście lat, i wzięli go do woj­ska. Był wtedy zbyt uza­leż­niony od przy­ja­ciela. Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że kom­plet­nie nie miał umie­jęt­no­ści spo­łecz­nych. Rose pa­mię­tał, że przy­jaźń za­częła mu w pew­nym mo­men­cie prze­szka­dzać, gdy sam za­czął wić gniazdko z ko­bietą, z którą, jak wtedy uwa­żał, miał spę­dzić resztę ży­cia. Wy­glą­dało to tak, jakby po­tężny męż­czy­zna nie doj­rzał men­tal­nie i nie ro­zu­miał, że nie będą mo­gli wiecz­nie ra­zem spać, roz­ma­wiać o kre­sków­kach, wci­nać cy­na­mo­no­wych bu­łe­czek, zbie­rać bu­te­lek i rzu­cać ka­mie­niami w kaczki na Je­zio­rze Świę­tego Je­rzego. To, że Ken­neth w końcu po­szedł swoją drogą, sta­no­wiło dla Jana ulgę. Mimo że od­było się w dość nie­przy­jemny spo­sób.

Wspo­mnie­nie ich roz­sta­nia było bo­le­sne. Trzy­dzie­sto­pię­cio­la­tek po­trzą­snął głową, by się go po­zbyć. Ken­neth od­słu­żył woj­sko w ko­sza­rach w Sla­gelse, co nie­wąt­pli­wie mu się po­do­bało. Pro­ste, fi­zyczne za­ję­cia. Wtedy jed­nak stra­cili kon­takt i tak na­prawdę Jan nie wie­dział, czym przy­ja­ciel zaj­mo­wał się póź­niej. Może po pro­stu dry­fo­wał, aż wpadł na po­mysł z ba­rem? Gdy od­no­wili kon­takt, nie miał ochoty o tym opo­wia­dać. Ale to wła­śnie w tym ba­rze znów się spo­tkali. Po­twor­nie ska­co­wany i łak­nący sło­nego je­dze­nia Rose przy­pad­kowo wszedł do tego ma­leń­kiego lo­kalu w pewną so­botę rok temu i do­słow­nie wpadł w ra­miona sta­rego przy­ja­ciela. Spo­tka­nie było nie­zręczne tylko przez kilka chwil. Po­tem wszystko wy­da­wało się już jak daw­niej, cho­ciaż ni­gdy nie roz­ma­wiali o roz­sta­niu.

Jan od­wró­cił się na ławce i przy­glą­dał Ken­ne­thowi. Wielki męż­czy­zna skoń­czył my­cie kuchni i te­raz zaj­mo­wał się li­cze­niem ce­bul i bu­łek na ju­trzej­szą pro­duk­cję swo­ich ma­łych cu­dów. W za­pa­ro­wa­nym oknie Rose zo­ba­czył od­bi­cie wła­snej twa­rzy.

Gdyby ob­raz nie był wy­krzy­wiony, szkło od­bi­ja­łoby re­gu­larną i cha­rak­te­ry­styczną twarz trzy­dzie­sto­pię­cio­latka o sza­ro­zie­lo­nych oczach osa­dzo­nych pod ostrymi, ciem­nymi brwiami. Jego brą­zowe jak ty­toń włosy jak zwy­kle za­cze­sał na bok przy po­mocy bry­lan­tyny Extra Strong. Zdą­żył to zro­bić, za­nim wsiadł do tak­sówki, a było to ab­so­lut­nie ko­nieczne, bo uro­dził się z szopą wło­sów, która bez ob­róbki ster­cza­łaby na wszyst­kie strony jak an­tenki. Jed­nak fry­zura sta­no­wiła jego je­dyną fi­zyczną wadę. Błysk w oczach wy­ni­kał z nie­za­chwia­nej pew­no­ści sie­bie, a ciało miał szczu­płe i pro­por­cjo­nalne. Wy­gląd odzie­dzi­czył po matce, a po ojcu sze­ro­kie bary i wy­raź­nie za­ry­so­wane mię­śnie. Ca­łość od razu mó­wiła, że wie, czego chce.

Wy­jął z paczki ko­lej­nego pa­pie­rosa i za­uwa­żył sto­jące obok świeże piwo. Wy­gląda na to, że za­brał je z lo­dówki, za­nim wy­szedł przed bar.

Ten Jan, któ­remu nikt nie mógł roz­ka­zy­wać.

Po­cią­gnął spory łyk. Po­czuł, jak szczy­pie go w gar­dło i jak zimny płyn ogrzewa się w prze­dziwny spo­sób w jego żo­łądku.

Para za­ko­cha­nych prze­cięła na skos plac, kie­ru­jąc się do noc­nego klubu Ben­zin po prze­ciw­nej stro­nie, który za­jął lo­kal po chiń­skiej re­stau­ra­cji, za­mknię­tej rok temu przez wła­dze sa­ni­tarne. Je­dze­nie po­da­wali wspa­niałe, a ich dim sumy do­sta­wały na­grody w prze­wod­niku ga­stro­no­micz­nym, ale Chiń­czycy ja­koś nie mo­gli zro­zu­mieć, o co cho­dzi z tym ca­łym my­ciem. Poza tym cho­dziły plotki, że do pu­de­łek z po­tra­wami tra­fiały też cza­sem nie­wiel­kie czwo­ro­nogi szwen­da­jące się po kuchni.

Jan za­ci­snął po­wieki.

Za ciem­nymi szy­bami wi­dać już było ryt­micz­nie bły­ska­jące świa­tła. Za dwie go­dziny basy i so­prany będą wy­le­wać się na as­falt, a ko­lejka osią­gnie ogromne roz­miary. Ogo­lony kul­tu­ry­sta ze słu­chawką w uchu i ra­mio­nami jak pnie drzew za­blo­ko­wał już wej­ście gru­pie arab­skich chło­pa­ków z wy­mo­de­lo­wa­nymi bo­ko­bro­dami i błysz­czą­cymi czar­nymi wło­sami, pod­czas gdy za­ko­chana para bez prze­szkód wkro­czyła w ku­szący mrok.

Rose ze swo­jego miej­sca ob­ser­wo­wał ja­ski­nię, w któ­rej sam chęt­nie za­tra­ciłby się na kilka go­dzin i o wszyst­kim za­po­mniał.

W kie­szeni za­brzę­czał mu te­le­fon. Znowu. Zi­gno­ro­wał go jed­nak. Tak samo jak wtedy, kiedy war­czał ze sto­ją­cego na la­dzie pu­dła po mar­ga­ry­nie.

„No do­brze” – po­my­ślał i wstał.

6

Wię­zie­nie Ve­streSy­dha­vnenNoc z czwartku na pią­tek

Thre­eeee is a ma­gic num­ber!

Yes, it is, it’s a ma­gic num­ber.

So­me­where in that an­cient my­stic tri­nity,

You get thre­eee as a ma­gic num­ber…

Ho­len­der był wście­kły. Kiedy znów włą­czyła się poczta gło­sowa, miał ochotę ci­snąć te­le­fo­nem o pod­łogę i go roz­dep­tać. Jego no­kię 3310 wy­pro­du­ko­wano pod ko­niec lat dzie­więć­dzie­sią­tych – re­likt z cza­sów, w któ­rych ko­mó­rek nie bu­do­wano po to, by pod­słu­chi­wały użyt­kow­ni­ków, nie­mal przed­miot ko­lek­cjo­ner­ski. Wciąż jed­nak cał­ko­wi­cie nie­le­galny w rę­kach aresz­tanta, któ­remu nie wolno było kon­tak­to­wać się ze świa­tem ze­wnętrz­nym. Opa­no­wał więc wście­kłość, wło­żył te­le­fon z po­wro­tem do pla­sti­ko­wej to­rebki, za­wią­zał ją i za­nu­rzył z po­wro­tem w mleku ka­ka­owym marki Ma­tilde.

Kar­ton śmier­dział. Jak mie­sza­nina bąka i kwa­śnego mleka.

Było to jed­nak ko­nieczne. Ho­len­der sie­dział w aresz­cie w Da­nii już sześć mie­sięcy i szybko na­uczył się, co na­leży ro­bić, gdy w końcu wy­do­stał się z izo­latki. Co roku w duń­skich wię­zie­niach i aresz­tach kon­fi­sko­wano mnó­stwo nie­le­gal­nych ko­mó­rek, a naj­now­szy sys­tem – ja­kiś ma­gne­tyczny wy­kry­wacz – bar­dzo utrud­nił moż­li­wo­ści ich ukry­wa­nia.

Stąd ko­niecz­ność sto­so­wa­nia pew­nych sztu­czek.

Za­sada nu­mer je­den: zdo­bądź stary te­le­fon, który nie emi­tuje ni­czego, co ktoś mógłby wy­kryć. W tym po­mógł straż­nik Pre­ben. Za pie­nią­dze, ale też dla­tego, że nie ośmie­lił się od­mó­wić. Kie­dyś przez głu­potę zgo­dził się zro­bić ko­muś przy­sługę, może wtedy jesz­cze z do­brego serca, po­tem zo­stał już suką wszyst­kich. Bo można go było szan­ta­żo­wać.

I za­sada nu­mer dwa: ukryj te­le­fon w czymś pa­skud­nym. Per­so­nel nie za­ra­biał tu wy­star­cza­jąco dużo, by mieć ochotę wkła­dać rękę do obrzy­dli­wych rze­czy, nie li­cząc oczy­wi­ście kla­sycz­nego ba­da­nia od­bytu, które naj­wy­raź­niej było stan­dar­dem we wszyst­kich wię­zie­niach na pla­ne­cie. Trudno po­jąć, jak wielu idio­tów wciąż uwa­żało, że można ukry­wać prze­różne rze­czy w du­pie.

Mleko ka­ka­owe jed­nak za­dzia­łało. Uśmiech­nąłby się do tej my­śli, gdyby nie był taki wku­rzony! Przyj­rzał się logo na kar­to­nie. Ry­sun­kowi mło­dej Ma­tyldy z war­ko­czy­kami, która słodko pusz­czała do niego oko. Na­gle po­czuł cię­żar w żo­łądku, bo przez to głu­pie logo po­my­ślał o in­nej ko­bie­cie. Tej, któ­rej jed­no­cze­śnie mu bra­ko­wało i któ­rej nie­na­wi­dził. To dru­gie dla­tego, że sta­no­wiła jego słaby punkt.

Par­sk­nął.

Ho­len­der nie był idiotą, jak nie­któ­rzy ko­chliwi fa­ceci. Do­brze wie­dział, że to broń tej ko­biety. Jej piękno. Miała ma­giczny wpływ na wszyst­kich męż­czyzn. Taki, że kiedy tylko ją zo­ba­czyli, mieli jed­no­cze­śnie ochotę ją prze­le­cieć i po­siąść. Pró­bo­wać prze­mie­nić dziwkę w Ma­donnę. Nie­które ko­biety po pro­stu tak dzia­łają na męż­czyzn, któ­rzy z re­guły nie mają u nich szans. Po­my­ślał o ich pierw­szym spo­tka­niu. Bar­dzo dawno temu. Po dru­giej stro­nie globu. To on ją wy­brał, z jej strony wtedy nie było to do­bro­wolne, ale to się zmie­niło.

Czyż nie?

On sam nie­szcze­gól­nie przej­mo­wał się uczu­ciami in­nych, ale z ja­kie­goś po­wodu po­trze­bo­wał wie­dzieć, że jej de­cy­zja o tym, by pójść za nim, była szczera.

Stał przez chwilę, ko­ły­sząc się w ciem­no­ści. Wciąż go­to­wała się w nim wście­kłość, ale te­raz czuł też nie­po­kój. Stres. Ju­tro wielki dzień. Ostatni dzień pro­cesu. Miał już go­towy plan B, na wy­pa­dek gdyby zda­rzyło się naj­gor­sze, ale to, że jego te­le­fony po­zo­sta­wały bez od­po­wie­dzi, nie było czę­ścią żad­nego cho­ler­nego planu!

Usi­ło­wał re­gu­lar­nie od­dy­chać. Sta­rał się od­prę­żyć, cho­ciaż ma­rzył o od­re­ago­wa­niu swo­jej wście­kło­ści. Po­tem pod­szedł do za­kra­to­wa­nego okna. Ze swo­jej celi miał wi­dok na Cmen­tarz Za­chodni. Na po­mniki i groby dzie­wię­ciu ty­sięcy nie­miec­kich ofiar dru­giej wojny świa­to­wej. Nie­koń­czący się ho­ry­zont ma­łych bia­łych krzyży na na­gim wznie­sie­niu pod ży­dow­ską ka­plicą. Nie wie­dział wiele o hi­sto­rii Da­nii i wię­zie­nia, ale w ostat­nim cza­sie czę­sto za­sta­na­wiał się nad lo­ka­li­za­cją tego za­kładu w po­bliżu cmen­ta­rza. Czy zde­cy­do­wały po­wody czy­sto prak­tyczne? Aby uła­twić ostat­nią po­dróż? Więk­szość osa­dzo­nych to prak­tycz­nie żywe trupy. Po­zba­wieni ta­lentu drobni prze­stępcy, któ­rzy już mogą od­li­czać czas do końca.

On tu nie pa­so­wał. Tak bar­dzo, że…

Jego wzrok padł na mleko ka­ka­owe. Za chwilę spró­buje jesz­cze raz. Wy­cią­gnie to­rebkę z obrzy­dli­wego płynu i za­dzwoni. Po­dra­pał się po bliź­nie na czole.

Dla­czego nikt nie od­biera?!

7

W tym sa­mym cza­sieW in­nym miej­scu

Gdy łysy męż­czy­zna za­mknął kom­pu­ter, miał już za sobą dwie rze­czy: przy­go­to­wał to, co miało wy­da­rzyć się w są­dzie re­jo­no­wym w Ko­pen­ha­dze, kiedy Ho­len­der po­jawi się na scho­dach pro­wa­dzą­cych na plac Ny­torv. Wy­słał też za­szy­fro­wany mail do pro­ku­ra­tury. Dwie rze­czy, które łącz­nie przy­pie­czę­tują los oskar­żo­nego. I jed­no­cze­śnie dwa nie­od­wra­calne czyny. Coś, z czego nie można się już wy­co­fać. A ści­ślej mó­wiąc coś, z czego on nie może się już wy­co­fać. Nie ma co owi­jać w ba­wełnę. My­śle­nie w trze­ciej oso­bie by­łoby próbą sła­bego czło­wieka, by od­ciąć się od wła­snych wy­bo­rów.

Jed­nak przez krótką chwilę sie­dział bez ru­chu. Wpa­try­wał się w wy­łą­czony mo­ni­tor w po­koju, w któ­rym pa­no­wał pół­mrok. Za­sta­na­wiał się, czy bę­dzie tego ża­ło­wał. Aż ktoś mu prze­rwał.

– Dzię­kuję – po­wie­działa, kła­dąc dłoń na jego udzie. Bli­sko fiuta. – Te­raz wiem, że mnie ko­chasz.

Od­wró­cił się. Przy­glą­dał się ta­jem­ni­czej pięk­nej ko­bie­cie sto­ją­cej przy jego boku.

– Nie ma sprawy – od­parł krótko.

Wi­dok jej ciała i twa­rzy stłu­mił my­śli, które kłę­biły mu się w gło­wie. Wy­cią­gnął rękę w jej stronę, ale ona chwy­ciła jego dłoń. Po­ło­żyła ją na swoim po­liczku. Za­mknęła oczy. Po­tem za­częła się lekko ko­ły­sać, nu­cąc pio­senkę, któ­rej on nie ro­zu­miał. Po­zwo­lił jej na to. Cze­kał cier­pli­wie i za­uwa­żył, jak po chwili stward­niał jak ka­mień. Tak na niego dzia­łała. Ko­bieta przy jego boku. Jak żadna inna. Po­czuł się szczę­śliwy, kiedy w końcu otwo­rzyła oczy.

Szybki ruch i ostry dźwięk. Roz­pięła su­wak w jego bia­łych spodniach od gar­ni­turu, przez co jego fiut wy­sko­czył i ster­czał w pół­mroku.

Uśmiech­nęła się na ten wi­dok, wstała i po­cią­gnęła go w górę. Pod­dał się jej, po czym usa­dził ją na biurku. Roz­sze­rzyła nogi i zro­biła mu miej­sce. Kiedy w nią wszedł, po­czuł wil­goć i cie­pło jej ob­jęć, a pierw­sze ru­chy na­brały rytmu; ogar­nęła go eu­fo­ria. Wszel­kie ślady żalu na­tych­miast znik­nęły.

Za­czął ude­rzać moc­niej. In­ten­syw­niej. Chciał w niej być tak, jakby sta­no­wili je­den or­ga­nizm. I jesz­cze moc­niej.

Po­czuł w pod­brzu­szu, jak zbliża się wy­trysk. I do­szedł. Jakby eks­plo­do­wał. Ko­bieta wpa­try­wała się w niego, kiedy na­peł­niał ją swoim na­sie­niem. Wie­dział, że tego chciała. Na tym po­le­gała jej ma­gia. Chciała mu to po­ka­zać. A on chciał na to pa­trzeć. Wszystko, co kie­dyś na­le­żało do Ho­len­dra, było te­raz jego. Rów­nież ta ko­bieta.

Kiedy po chwili wy­szedł z niej i za­piął roz­po­rek, oto­czył ich za­pach ciała i spermy. Był te­raz spo­kojny. Tak jakby kie­dy­kol­wiek zda­rzało się ina­czej. W świe­cie, który otwie­rał się przed nim, zo­stali tylko oni dwoje. Reszta się nie li­czyła. Także ten te­le­fon, który cały wie­czór brzę­czał. Prawdę mó­wiąc, cały ty­dzień.

W tym sa­mym po­miesz­cze­niu, za­le­d­wie kilka me­trów od ły­sego męż­czy­zny i jego ko­biety, stało dzie­sięć kla­tek wy­so­ko­ści czło­wieka, usta­wio­nych w dłu­gim sze­regu. Wszyst­kie za­mknięte, przy­mo­co­wane do pod­łogi i ściany. I we wszyst­kich w mil­cze­niu wpa­try­wało się w ciem­ność dzie­sięć ko­biet.

8

Pro­ku­ra­tura przy Kamp­man­ns­gade

Kiedy pro­ku­ra­tor spe­cjalny Niels „Jazz” Over­ga­ard przy­szedł do pracy w nocy z czwartku na pią­tek, miał ochotę opróż­nić bu­telkę whi­sky Tul­la­more, którą trzy­mał w szu­fla­dzie w biurku. A po­tem wsko­czyć do Je­ziora Świę­tego Je­rzego. Nie mógł spać, a była to ko­lejna z wielu po­dob­nie wy­czer­pu­ją­cych nocy. Do tego po­ja­wiła się inna nie­przy­jemna rzecz – za­czął być opry­skliwy. W sto­sunku do swo­jej żony Anny, dwójki ich dzieci i trzy­na­sto­let­niego gol­den re­trie­vera Askego, który nie ro­bił nic poza spa­niem i pier­dze­niem. Prawdę mó­wiąc, Niels stał się tak nie­zno­śny, że Anna stwier­dziła, że może po­wi­nien zna­leźć so­bie inną pracę albo inną ro­dzinę, jak tak da­lej pój­dzie. Jed­nak co­raz gor­szy hu­mor Nie­lsa miał uza­sad­nioną przy­czynę. Roz­pacz. Bo ich sprawa prze­ciwko obrzy­dli­wie bo­ga­temu Mey­er­sowi van Ju­dzie – w me­diach na­zy­wa­nemu Ho­len­drem – za­częła się sy­pać. A tego zde­cy­do­wa­nie się nie spo­dzie­wał.

Pew­nego dnia do­wie­dzieli się, że za­możny biz­nes­men, który bry­lo­wał w to­wa­rzy­stwie w Ko­pen­ha­dze, był za­twar­dzia­łym prze­stępcą. Dzięki do­no­sowi od ano­ni­mo­wej osoby. Wcze­snego ranka, ta­kiego jak dziś, sześć mie­sięcy temu Niels otrzy­mał od nie­zna­nego nadawcy mail ze zdję­ciem. A kon­kret­nie ze zdję­ciem kon­te­nera w por­cie Fri­ha­vnen w ko­pen­ha­skiej dziel­nicy Øster­bro. Cho­ciaż to, co było wi­dać na fo­to­gra­fii, za­zwy­czaj zda­rzało się bar­dzo da­leko od Da­nii.

Niels obej­rzał kie­dyś film Da­niel o duń­skim fo­to­gra­fie Da­nielu Rye, który zo­stał po­rwany przez pań­stwo is­lam­skie i przez trzy­sta dzie­więć­dzie­siąt osiem dni był wię­ziony w po­twor­nych wa­run­kach w Sy­rii. Oglą­dał go ra­zem ze swoją pięt­na­sto­let­nią córką Ama­lie w ki­nie. Ob­raz oka­zał się po pro­stu zbyt bru­talny. Dziew­czyna pła­kała w sa­mo­cho­dzie po dro­dze do domu, Niels miał wy­rzuty su­mie­nia i pró­bo­wał ją po­cie­szyć, wy­ja­śnia­jąc, że coś ta­kiego ni­gdy nie mo­głoby się zda­rzyć w Da­nii. To jed­nak nie po­mo­gło. Kiedy wró­cili do domu, cze­kała na nich wielka awan­tura. A do tego wszyst­kiego Niels póź­niej mu­siał przy­znać, że się po­my­lił.

Ta­kie rze­czy jed­nak zda­rzały się w Da­nii!

Bo w kon­te­ne­rze znaj­do­wały się trzy wy­cień­czone i wy­raź­nie odu­rzone ko­biety ze sku­tymi rę­kami i no­gami, za­kne­blo­wane ta­śmą kle­jącą i przy­pięte do haka na dnie kon­te­nera. Zdję­cie było dość ciemne, ale znaj­du­jący się we­wnątrz męż­czy­zna, sto­jący nad ko­bie­tami – duży, z sze­roką twa­rzą, głę­boko osa­dzo­nymi oczami i wy­raźną szczęką – to bez wąt­pie­nia Mey­ers, a fo­to­graf ob­jął ka­drem rów­nież nu­mer kon­te­nera. To wszystko sta­no­wiło tak prze­ko­nu­jący do­wód, że van Juda jesz­cze tego sa­mego dnia zo­stał aresz­to­wany w po­ło­wie steku, któ­rym de­lek­to­wał się w eks­klu­zyw­nej re­stau­ra­cji przy Bred­gade, i oskar­żony o han­del ludźmi.

Naj­cie­kaw­szy na tych zdję­ciach był jed­nak wy­gląd tych ko­biet. Po­cho­dziły z Afryki. Kiedy pro­ku­ra­tura w trak­cie do­cho­dze­nia prze­śle­dziła trasę kon­te­nera aż do punktu po­cząt­ko­wego, stwier­dzono, że „ła­du­nek” po­cho­dził z portu w Tu­ne­zji. Skąd się wzięły, nie wia­domo, ale ich czarna jak wę­giel skóra wska­zy­wała na Afrykę Za­chod­nią lub Środ­kową. Z tego sa­mego po­wodu nie­zwy­kłe wy­da­wało się to, że wszyst­kie trzy ko­biety miały fan­ta­styczne ja­sno­nie­bie­skie oczy! Póź­niej Niels do­wie­dział się, że jest to wy­nik szcze­gól­nej mu­ta­cji ge­ne­tycz­nej. I choć osoby nią do­tknięte – głów­nie ko­biety – w swo­ich pry­mi­tyw­nych i prze­sąd­nych spo­łecz­no­ściach wiej­skich czę­sto były uwa­żane za prze­klęte, to sta­wały się przed­mio­tem szcze­gól­nej ga­łęzi han­dlu ludźmi. Wy­wo­żono ich i sprze­da­wano za ogromne sumy w dark­ne­cie. Jak rzad­kie rasy zwie­rząt. Zja­wi­sko to miało na­wet swoją na­zwę.

Ta­kie ko­biety na­zy­wano Jed­no­roż­cami.

Kiedy sprawa tra­fiła do sądu re­jo­no­wego, Niels nie miał wąt­pli­wo­ści, że za­ła­twią Mey­ersa van Judę. Niels otrzy­mał prze­zwi­sko „Jazz” z po­wodu swo­ich mu­zycz­nych pre­fe­ren­cji. Kiedy pra­co­wał do późna, ze sto­ją­cego w jego biu­rze sza­rego ze­stawu Be­oso­und Core sły­chać było miły dźwięk sak­so­fonu Char­liego Par­kera. Ale też dla­tego, że – po­dob­nie jak Par­ker – umiał im­pro­wi­zo­wać. Po­ru­szać się po spra­wie w prawo i w lewo oraz w górę i w dół w spo­sób, który mie­szał szyki jego prze­ciw­ni­kom. Osiem wy­ro­ków ska­zu­ją­cych w ciągu za­le­d­wie roku mó­wiło samo za sie­bie. Tym ra­zem jed­nak z każ­dym ko­lej­nym z dwu­na­stu dni pro­cesu, sprawa za­czy­nała się roz­pa­dać jak her­bat­nik w cie­płym mleku. Z po­wodu naj­bar­dziej iry­tu­ją­cego ad­wo­kata na świe­cie.

Mey­ers wy­brał na obrońcę Si­mona Gold­sch­midta, który w nie­zwy­kle zręczny spo­sób sy­pał piach w tryby pro­ku­ra­tor­skiej ma­chiny i któ­remu udało mu się za­siać ziarno wąt­pli­wo­ści w od­nie­sie­niu do wszyst­kiego: lo­ka­li­za­cji, nu­meru kon­te­nera i au­ten­tycz­no­ści zdję­cia.

Trzeba było zro­zu­mieć, że biz­nes­men od­no­szący ta­kie suk­cesy jak Mey­ers van Juda miał wro­gów, a fo­to­gra­fia mo­gła być prze­cież fał­szywką. Aby tego do­wieść, Gold­sch­midt za­pre­zen­to­wał przy­kład na to, jak ła­two sfał­szo­wać tego ro­dzaju do­wody, przed­sta­wia­jąc zdję­cie tej sa­mej sceny, w któ­rej męż­czy­zna po­chy­la­jący się nad ko­bie­tami miał twarz Nie­lsa, co wy­wo­łało uśmiech u kilku ław­ni­ków, cho­ciaż sę­dziom udało się za­cho­wać po­wagę.

Jed­nak gdy sprawa zbli­żała się do końca, Niels do­strzegł już w ich ob­li­czach. Za­równo przy­się­głych, jak i sę­dziów. Wąt­pli­wość. A to za­wsze ozna­cza prze­graną. Na­wet nie­wiel­kie ry­zyko wy­da­nia nie­spra­wie­dli­wego wy­roku było zu­peł­nie nie do przy­ję­cia. Krótko mó­wiąc: sprawa, która wy­da­wała się ab­so­lut­nym pew­nia­kiem i wiel­kim suk­ce­sem wy­miaru spra­wie­dli­wo­ści, zwię­dła jak bu­kiet kwia­tów w chło­pię­cym po­koju. A Niels nie czuł się w związku z tym tylko nie­szczę­śliwy. Czuł się winny!

Tak więc w pią­tek rano, kiedy przy­szedł do pracy i włą­czył kom­pu­ter, chciał się upić i znik­nąć w czar­nej ja­mie. Był to ostatni dzień pro­cesu i Mey­ers miał opu­ścić bu­dy­nek sądu jako wolny czło­wiek. Aby stało się ina­czej, pro­ku­ra­tura po­trze­bo­wała praw­dzi­wego cudu. Dla­tego gdy Niels za­uwa­żył, że w jego skrzynce od­bior­czej po­ja­wił się ko­lejny mail od ano­ni­mo­wego nadawcy, tliła się w nim za­le­d­wie słaba na­dzieja. Tym ra­zem wia­do­mość za­wie­rała film. Na­dzieję, która prze­mie­niła się w ra­dość i nową siłę do walki, mimo że ka­dry były nie­praw­do­po­dob­nie straszne.

Przez mniej wię­cej dwie mi­nuty Mey­ers ma­sa­kro­wał czar­no­skórą ko­bietę. Lo­kal o ni­skim stro­pie nie miał okien, więc scenę oświe­tlały po­tężne re­flek­tory i nie było cie­nia wąt­pli­wo­ści, że na fil­mie jest Ho­len­der. Było go też sły­chać! Wrzesz­czał na ko­bietę, okła­da­jąc ją pię­ściami. Oboje znaj­do­wali się w celi, jed­nej z wielu. Nie­lsowi udało się zli­czyć trzy za­mknięte ko­biety po­ru­sza­jące się ner­wowo w są­sied­nich klat­kach w ostrych pro­mie­niach lamp. Wszyst­kie cha­rak­te­ry­zo­wały się ta­kim sa­mym, bar­dzo szcze­gól­nym wy­glą­dem, jak te w kon­te­ne­rze. Czarna skóra i błę­kitne oczy.

Jed­no­rożce.

Film koń­czył się, kiedy po­bita ko­bieta le­żała bez ru­chu na pod­ło­dze swo­jej celi, zwi­nięta w po­zy­cji em­brio­nal­nej. Cho­dziło tu o wy­mie­rze­nie kary, w któ­rym Mey­ers od­gry­wał główną rolę jako straż­nik wię­zienny i sprawca prze­mocy. Na do­da­tek stał tam jesz­cze je­den męż­czy­zna – rów­nież ła­two roz­po­zna­walny, bo przy­po­mi­nał ko­pię Ho­len­dra – cze­ka­jąc z ręcz­ni­kiem, aż ten wyj­dzie z celi. Był nie­mal nagi, a z jego maj­tek wy­sta­wał wielki mo­kry czło­nek we wzwo­dzie, co w pa­skudny spo­sób po­ka­zy­wało, co jesz­cze działo się w po­miesz­cze­niu.

„Niech to szlag, wspa­niale!” – po­my­ślał Niels, kiedy zo­ba­czył tego dru­giego. Był to młod­szy brat Mey­ersa. Dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu.

Po wy­ko­na­niu ogrom­nej liczby ko­pii za­pa­so­wych dla bez­pie­czeń­stwa za­pi­sał film na pen­dri­vie, któ­rego wło­żył do teczki. Na­stęp­nie wy­słał plik do obrońcy Mey­ersa, Gold­sch­midta, co mu­siał zro­bić. Ten pewny sie­bie i aro­gancki drań na pewno za­cznie na­rze­kać na późne przed­sta­wie­nie do­wodu i za­żąda od­ro­cze­nia sprawy. To się jed­nak nie uda. Prze­wod­ni­czący składu sę­dziow­skiego, zrzę­dliwy sę­dzia Brandt, był nie­złomny i z całą pew­no­ścią nie da się na­brać. Nie ży­wił cie­płych uczuć do obrońcy, który za­ra­biał dzie­sięć razy wię­cej niż on sam, a do tego nowy do­wód zda­wał się so­lidny jak skała. Mey­ers był za­ła­twiony, nie­za­leż­nie od tego, ile praw­ni­czych sztu­czek za­sto­so­wałby jego ad­wo­kat.

Na ko­niec Niels na­lał so­bie bez­wstyd­nie dużą szkla­neczkę whi­sky z prze­cho­wy­wa­nej w szu­fla­dzie bu­telki, którą otwie­rał za­zwy­czaj wtedy, gdy wy­gry­wał ja­kąś sprawę. Po­tem po­ło­żył nogi na biurku i przy­glą­dał się, jak po­ranne słońce opro­mie­nia Je­zioro Świę­tego Je­rzego.

Ży­cie było cu­downe. Znowu.

9

Ko­menda Główna Po­li­cji, Ve­ster­broPią­tek rano

Au­dy­to­rium Ko­mendy Głów­nej Po­li­cji było wy­peł­nione po brzegi. Mniej ważni go­ście stali, sie­dzieli na pod­ło­dze i opie­rali się o pa­ra­pety okien, pod­czas gdy wszy­scy ozdo­bieni wy­myśl­nymi zło­co­nymi em­ble­ma­tami na ra­mio­nach – przed­sta­wi­ciele po­li­cji, służb za­rzą­dza­nia kry­zy­so­wego, Mi­ni­ster­stwa Spra­wie­dli­wo­ści, po­li­cyj­nej służby wy­wia­dow­czej i wy­wiadu woj­sko­wego – znaj­do­wali się na miej­scach dla pu­blicz­no­ści przy ka­te­drze po­dzie­lo­nej od­po­wied­nio do rangi.

Sier­żant San­dra Wa­gner, która wśród obec­nych pla­so­wała się mniej wię­cej na po­zio­mie ki­janki, zna­la­zła miej­sce przy jed­nym z pa­ra­pe­tów ra­zem z garstką po­ste­run­ko­wych w T-shir­tach, dżin­sach i air jor­da­nach czy in­nych mięk­kich bu­tach spor­to­wych Nike. Znała tych męż­czyzn ze sły­sze­nia. Nie po­ru­szyli się ani o mi­li­metr, kiedy star­szy od nich stop­niem śled­czy z po­ste­runku Brøn­shøj zbli­żył się i wska­zał na pa­ra­pet. Nie mieli na­to­miast pro­blemu ze zro­bie­niem miej­sca dla ja­sno­wło­sej ko­biety z koń­skim ogo­nem, któ­rej wiek i wy­gląd utrud­niał stwier­dze­nie, czy jest sta­teczną matką z do­mem i ro­dzin­nym sa­mo­cho­dem peł­nym okrusz­ków żyt­niego chleba i za­schnię­tych dzie­cię­cych glu­tów, czy też może da­łaby się sku­sić na coś grzesz­nego.

San­dra miała trzy­dzie­ści cztery lata, spoj­rze­nie ani na­iwne, ani do­świad­czone, nie­mal po­zba­wioną zmarsz­czek twarz, co ozna­czało, że mo­gła być i do­brą mamą, i grzesz­nicą, a sama nie zro­biła nic, by uła­twić im od­gad­nię­cie tej ta­jem­nicy. Na­to­miast po­czuła się nie­swojo pod wpły­wem spoj­rze­nia z jed­nego z pa­ra­pe­tów po dru­giej stro­nie po­miesz­cze­nia. Jej o dwa lata młod­szy ko­lega z ko­mendy City, Ni­klas Win­ther, wpa­try­wał się w nią jak kre­tyn, gdy prze­ci­skała się przez za­tło­czoną salę. Ten mu­sku­larny in­struk­tor walki wręcz sam sie­bie uwa­żał za dar dla wszyst­kich ko­biet, a ona wie­działa, że jej obo­jęt­ność w jego obec­no­ści je­dy­nie go iry­to­wała. Praw­do­po­dob­nie była je­dyną tego typu ko­bietą w ko­men­dzie, co na tego za­du­fa­nego po­li­cjanta, nie­przy­zwy­cza­jo­nego do od­mowy, dzia­łało jak agre­sywny śro­dek na po­ten­cję. Mu­siał jed­nak od­wró­cić wzrok, kiedy nowy to­wa­rzysz San­dry z pa­ra­petu, mło­dzik o imie­niu Tor­ben i ciele wiel­ko­ści dwu­drzwio­wej lo­dówki, za­uwa­żył ten kon­takt i wy­ka­zu­jąc się nie­zwy­kłym te­ry­to­ria­li­zmem, skie­ro­wał wzrok na drugą stronę sali.

„Za­wsze jest ja­kaś więk­sza ryba” – po­my­ślała San­dra, sia­da­jąc na pa­ra­pe­cie i ob­ser­wu­jąc salę.

At­mos­fera stała się na­pięta. Za­pach świe­żego potu i wody po go­le­niu z cy­tru­sową nutą uno­sił się w wy­so­kim po­miesz­cze­niu wy­peł­nio­nym ener­gią jak psiar­nia. Mocno umię­śniony męż­czy­zna na mów­nicy otrzy­mał ze­staw słu­chaw­kowy i wskaź­nik, jed­no­cze­śnie przy­ciem­niono świa­tła. San­dra go nie znała, ale wy­da­wał się ty­po­wym przed­sta­wi­cie­lem po­li­cyj­nej służby wy­wia­dow­czej PET. Około czter­dziestki, wy­spor­to­wany i odziany w ciemne ob­ci­słe ubra­nie. Jego szczu­pła twarz nada­wała mu wy­gląd chro­nicz­nie zmę­czo­nego, oczy pod nie­mal nie­wi­dzial­nymi oku­la­rami były su­rowe i za­pad­nięte, a krót­kie ciemne włosy gładko przy­li­zane.

– Na­zy­wam się Hen­rik Bjer­re­ga­ard i je­stem agen­tem PET. Dzię­kuję za przy­by­cie mimo tak póź­nego za­wia­do­mie­nia. – Jego głos był po­zba­wiony barwy i ci­chy, ale gdy wy­po­wia­dał te słowa, wszyst­kie po­zo­stałe dźwięki w sali umil­kły. Bjer­re­ga­ard pa­trzył na tłum, nie na­wią­zu­jąc kon­taktu wzro­ko­wego z ni­kim kon­kret­nym. – Dziś rano otrzy­ma­li­śmy od na­szych ame­ry­kań­skich ko­le­gów z CIA in­for­ma­cję, że przy gra­nicy duń­sko-nie­miec­kiej wi­dziany był męż­czy­zna po­wią­zany z mię­dzy­na­ro­dową or­ga­ni­za­cją ter­ro­ry­styczną… – Za­pa­dła chwila ci­szy. – Po duń­skiej stro­nie – kon­ty­nu­ował agent.

W po­miesz­cze­niu, które już było roz­grzane pro­mie­niami let­niego słońca, tem­pe­ra­tura na­gle wzro­sła, ale obecni sie­dzieli bez ru­chu jak fi­gury wo­skowe.

– In­for­ma­cje są dość skąpe, ale w tego ro­dzaju śledz­twach Ame­ry­ka­nie nie­chęt­nie wy­ja­śniają, jak zdo­by­wają dane. W związku z czym nie wiemy rów­nież, co kon­kret­nie wi­dzieli i gdzie. Pod­kre­ślają jed­nak po­wagę sy­tu­acji i prze­ka­zali nam tyle in­for­ma­cji, ile się dało. By­śmy mo­gli za­cząć od cze­goś kon­kret­nego.

Agent od­wró­cił się, wci­snął coś na wskaź­niku i przy­wo­łał pierw­sze zdję­cie na ekran o roz­mia­rach trzy na cztery me­try.

– Rze­czą, na którą po­win­ni­śmy zwróć uwagę w pierw­szej ko­lej­no­ści, jest ten po­jazd.

Sala przy­glą­dała się fo­to­gra­fii po­ka­zu­ją­cej volks­wa­gena trans­por­tera w ko­lo­rze czarny me­ta­lik z przy­ciem­nio­nymi szy­bami. Plamy ku­rzu i brudu unie­moż­li­wiały ocenę wieku i stanu po­jazdu, ale spra­wiał dziw­nie po­tężne wra­że­nie. Wy­da­wał się szer­szy i cięż­szy niż trans­por­tery, które co­dzien­nie kręcą się po ca­łej Ko­pen­ha­dze z elek­try­kami i ma­la­rzami za kie­row­nicą. San­dra przy­glą­dała się czte­rem ni­sko­pro­fi­lo­wym opo­nom na czar­nych fel­gach, które wy­sta­wały spod nad­koli jak stopy. Przy­szło jej do głowy, że sa­mo­chód przy­po­mina jej psa są­siada z klatki scho­do­wej domu, w któ­rym się wy­cho­wała.

Bul­doga.

Ką­tem oka za­uwa­żyła swo­jego szefa, ko­men­danta Flem­minga Jør­gen­sena. Stary po­li­cjant wier­cił się na pa­ra­pe­cie po dru­giej stro­nie sali, sta­ra­jąc się zna­leźć ja­kąś zno­śną po­zy­cję. San­dra par­sk­nęła bez­gło­śnie. Męż­czy­zna o scho­ro­wa­nych ko­la­nach i chro­nicz­nych pro­ble­mach z krę­go­słu­pem, który po­świę­cił po­li­cji czter­dzie­ści lat swo­jego ży­cia, nie za­słu­żył na sie­dze­nie na cho­ler­nym pa­ra­pe­cie.

Gdy agent PET znów spoj­rzał na pu­blicz­ność, uniósł brew.

– Druga rzecz, którą prze­ka­zali nam Ame­ry­ka­nie, to in­for­ma­cje o po­wią­za­niach tego męż­czy­zny. Kie­rowca sa­mo­chodu we­dług CIA ma związki z or­ga­ni­za­cją ter­ro­ry­styczną Al Urthu­dhuks, co ozna­cza po na­szemu „Pra­wo­wierni”.

W sali za­szu­miało.

– Tak, wiem, więk­szość z was już sły­szała tę na­zwę. To wła­śnie ta or­ga­ni­za­cja, która wzięła od­po­wie­dzial­ność za atak na świa­tową pa­radę rów­no­ści w Sztok­hol­mie cztery lata temu. Zgi­nęło dwa­dzie­ścia sie­dem osób wraz ze sprawcą, gdy w trak­cie po­chodu wy­bu­chła po­tężna bomba.

W gło­wie San­dry po­ja­wiły się na chwilę po­tworne ob­razy z te­le­wi­zji. Ogromny chaos i masa krwi. Zdję­cia ro­ze­rwa­nej na strzępy pa­rady. I kul­towa dziś pra­sowa fo­to­gra­fia mło­dego czło­wieka z bro­ka­tem na twa­rzy, który przy­gląda się tej ma­sa­krze pu­stym wzro­kiem, nie wie­dząc jesz­cze, że część jego ra­mie­nia od łok­cia w dół już nie ist­nieje. Zdję­cia cze­goś po­twor­nego i nie­mal nie­po­ję­tego. Czy­stego zła, które tylko cho­rzy lu­dzie mogą opa­ko­wy­wać w re­li­gię.

Bjer­re­ga­ard skie­ro­wał wskaź­nik w tył, nie pa­trząc na trans­por­tera.

– Oczy­wi­ście sa­mo­chód jest po­szu­ki­wany w ca­łym kraju, ale je­śli go znaj­dziemy, trudno ocze­ki­wać, że to roz­wiąże pro­blem. Pra­wo­wierni znani są z wy­ko­rzy­sty­wa­nia ma­te­riału wy­bu­cho­wego, któ­rego skład­niki można zna­leźć wszę­dzie.

Znów na­ci­snął przy­cisk na pi­lo­cie. Za­miast trans­por­tera na ekra­nie po­ja­wiło się po­dzie­lone na trzy czę­ści zdję­cie, z trzema ko­lo­ro­wymi re­kla­mami ze sklepu Ma­tas. San­dra znała ten ob­raz ze szko­le­nia po­li­cyj­nego – pla­sti­kowa bu­telka z od­pla­mia­czem, flaszka ze środ­kiem do wy­bie­la­nia i de­zyn­fek­cji oraz po­jem­nik z płyn­nym na­wo­zem do ro­ślin do­nicz­ko­wych.

Bjer­re­ga­ard użył wskaź­nika.

– Nad­tle­nek wo­doru, ace­ton i kwas siar­kowy. Trzy rze­czy, które można ku­pić do­słow­nie wszę­dzie. Nie­stety. Bo są to trzy skład­niki bar­dzo po­tęż­nego i nie­zwy­kle wraż­li­wego ma­te­riału wy­bu­cho­wego: pe­rok­sy­ace­tonu. Na­zy­wa­nego też Matką Sza­tana.

Ką­tem oka San­dra znów za­uwa­żyła, że ko­men­dant się po­ru­szył. Ten męż­czy­zna o sre­brzy­sto­si­wych wło­sach po prze­ciw­nej stro­nie sali rów­nież był jed­nym z jej wy­kła­dow­ców w szkole po­li­cyj­nej. Przy­po­mniała so­bie jego zdję­cia z przed­sta­wi­cie­lem wy­działu ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych pań­stwo­wej po­li­cji. Obaj mieli na so­bie po­kryte ke­vla­rem skó­rzane uni­formy, które spra­wiały, że scena przy­po­mi­nała lą­do­wa­nie na Księ­życu. I nie bez po­wodu. Za­le­d­wie dwa do trzech gra­mów bia­łej mie­sza­niny wy­bu­cho­wej mo­gło urwać czło­wie­kowi ra­mię, pod­czas gdy dwa kilo tej sa­mej sub­stan­cji za­pa­ko­wane ra­zem z gwoź­dziami, wkrę­tami i śru­bami, które przy eks­plo­zji wy­strze­li­wały na wszyst­kie strony, mo­gło w za­le­d­wie uła­mek se­kundy za­mie­nić każde zgro­ma­dze­nie w krwawą mia­zgę.

Bjer­re­ga­ard mó­wił da­lej.

– Znamy wiele osób, które uży­wały pe­rok­sy­ace­tonu, jed­nak w przy­padku Pra­wo­wier­nych ta sub­stan­cja to nie­mal znak fir­mowy. Stan­dar­dowo w han­dlu de­ta­licz­nym na­leży zwra­cać szcze­gólną uwagę na sprze­daż tych skład­ni­ków, ale mimo to wy­kry­cie ich jest utrud­nione, bo za­kupy roz­dziela się za­zwy­czaj na kilka skle­pów wła­śnie po to, by nie wsz­czy­nać alarmu. – Bjer­re­ga­ard prze­rwał i ro­zej­rzał się po sali. – Tak więc cho­ciaż sa­mo­chód i skład­niki nas in­te­re­sują, szu­kamy przede wszyst­kim kie­rowcy. In­for­ma­cja nu­mer trzy. – Agent klik­nął przy­cisk. Po­ja­wiło się ostat­nie zdję­cie. Syl­wetka. – Zdję­cie po­cho­dzi z ar­chi­wum CIA, gdzie praw­do­po­dob­nie znaj­duje się wię­cej fo­to­gra­fii tego męż­czy­zny, któ­rego dzięki za­awan­so­wa­nej tech­no­lo­gii wy­kry­wa­nia ru­chu za­uwa­żono w róż­nych miej­scach na świe­cie. To ma być jego naj­lep­sza fo­to­gra­fia, cho­ciaż ni­gdy nie wi­dziano jego twa­rzy. CIA nie ma jed­nak wąt­pli­wo­ści.

San­dra pa­trzyła na to z otwar­tymi ustami, a my­śli prze­la­ty­wały jej bez­ład­nie przez głowę. W pa­nu­ją­cym na ulicy pół­mroku ja­kaś wy­soka i szczu­pła syl­wetka od­da­lała się od bu­dynku, któ­rego frag­menty po eks­plo­zji wy­rzu­ciło na wszyst­kie strony. Męż­czy­zna na zdję­ciu był ubrany w ja­kiś bo­jowy strój z gru­bego sza­rego ma­te­riału z mnó­stwem kie­szeni i bie­gną­cych w różne strony pa­sków. Twarz za­krył płó­cienną ma­ską i kap­tu­rem tak mocno na­cią­gnię­tym na głowę, że wi­dać było tylko mocno za­ry­so­waną szczękę. W ręce w rę­ka­wiczce z tego sa­mego gru­bego sza­rego ma­te­riału trzy­mał małą czarną kosę z sier­po­wa­tym ostrzem na krót­kim drew­nia­nym trzonku. Kama – orien­talna broń biała ni­czym z ja­kiejś mrocz­nej le­gendy. Cała po­stać wy­glą­dała jak po­łą­cze­nie ry­ce­rza i wo­jow­nika ninja.

Agent Hen­rik Bjer­re­ga­ard znów skie­ro­wał wskaź­nik na elek­tro­niczny wy­świe­tlacz, choć sam na niego nie pa­trzył.

– Oto męż­czy­zna z ter­ro­ry­stycz­nej or­ga­ni­za­cji Pra­wo­wierni. Męż­czy­zna, który naj­praw­do­po­dob­niej prze­bywa obec­nie w Da­nii. – Wziął do ręki oku­lary. Za­ło­żył je. Znów zdjął. Kiw­nął głową do zgro­ma­dzo­nych i wes­tchnął bez­dź­więcz­nie ca­łym cia­łem. – In­ter­pol na­zywa go… Sy­nem Sza­tana.

10

Plac Ra­tu­szowyGo­dzinę póź­niej

Ostre po­ranne słońce prze­cho­dziło za wieżą ra­tu­sza i ozła­cało bu­dy­nek In­du­striens Hus oraz bul­war An­der­sena. Do­cho­dziła do­piero dzie­wiąta, ale San­dra czuła już za­wroty głowy i su­chość w ustach, tak jakby do­tarła na plac Ra­tu­szowy po sza­lo­nej wy­cieczce po ca­łym mie­ście. Wło­żyła do ust gumę Sti­mo­rol, by po­bu­dzić pracę śli­nia­nek, po czym spoj­rzała na te­le­fon.

Apli­ka­cje new­sowe do­no­siły o fali upa­łów, mar­twych ła­si­cach, no­wym wa­rian­cie ko­ro­na­wi­rusa i mi­strzo­stwach świata w piłce noż­nej w Ka­ta­rze. Przed­sta­wi­cielka par­tii Czer­wono-Zie­lo­nych wy­glą­dała na zdję­ciu na roz­cza­ro­waną, po­nie­waż Da­nia po­sta­no­wiła grać mimo nie­prze­strze­ga­nia przez kraj go­spo­da­rzy pod­sta­wo­wych praw czło­wieka. Na py­ta­nie, czy sama bę­dzie oglą­dać me­cze, od­po­wie­działa par­sk­nię­ciem i zde­cy­do­wa­nym „nie”. Jak stwier­dził dzien­ni­karz, mil­czała, gdy za­py­tano, czy oglą­dać je bę­dzie mąż. Nic jed­nak nie mó­wiono na ten te­mat. Ani o sa­mo­cho­dzie, ani męż­czyź­nie, ani ter­ro­ry­stycz­nej or­ga­ni­za­cji. Jesz­cze nie. Było tylko kwe­stią czasu, za­nim ktoś z po­li­cji albo ską­d­inąd po­sta­nowi uzu­peł­nić swoje wy­na­gro­dze­nie ko­pertą od dzien­ni­ka­rza. I po­twier­dzić in­for­ma­cję o no­wym mrocz­nym go­ściu w Da­nii: Synu Sza­tana.

Liczba in­for­ma­cji prze­ka­za­nych w ciągu ostat­niej go­dziny była ogromna. Agent PET, a po­tem jesz­cze dwóch jego ko­le­gów, dość nie­ty­powo dla swo­ich sta­no­wisk po­dzie­lili się wszyst­kimi do­stęp­nymi in­for­ma­cjami z kraju i za­gra­nicy. W tym wie­dzą o Pra­wo­wier­nych, a kon­kret­nie o dwóch rze­czach.

Bom­bach.

Gdy Pra­wo­wierni opusz­czali miej­sce zda­rze­nia, po­zo­sta­wiali za sobą tylko dy­miącą kupę zglisz­czy.

I śmierci.

W ciągu ostat­niej de­kady ataki tej or­ga­ni­za­cji po­chło­nęły nie­mal bi­blijną liczbę ofiar, mimo że Stany Zjed­no­czone ści­śle współ­pra­co­wały z ni­ge­ryj­skim rzą­dem, by zlo­ka­li­zo­wać i uniesz­ko­dli­wić jej obozy szko­le­niowe, ukryte w la­sach i na pu­sty­niach pół­nocno-wschod­niej Ni­ge­rii. Ame­ry­kań­skie drony pod­czas uzgod­nio­nych mi­sji roz­po­znaw­czych zna­la­zły sporo ta­kich obo­zów i, co dość iro­niczne, po­zbyły się pro­blemu, wy­ko­rzy­stu­jąc bomby.

Po­tem na­stą­pił czas na swo­bodne wy­po­wie­dzi. Co nie­zwy­kłe, przy­brało to formę szcze­rej bu­rzy mó­zgów. O do­stęp­nych na­rzę­dziach. O tym, co na­leży ro­bić. Pod­słu­chy, opro­gra­mo­wa­nie szpie­gow­skie, mo­ni­to­ring, in­te­li­gentne, sa­mo­dziel­nie in­sta­lu­jące się pro­gramy śle­dzące, prze­szu­ka­nia, re­wi­zje, li­sty goń­cze, „umiar­ko­wana pre­sja fi­zyczna” w pew­nych krę­gach i wo­bec pew­nych osób. Na stół wy­ło­żono le­galne i mniej le­galne na­rzę­dzia, a uczest­nicy byli dość zgodni co do tego, że zwy­kłe gwa­ran­cje prawne za­warte w ko­dek­sie po­stę­po­wa­nia kar­nego i kon­sty­tu­cji po­winny ugiąć się wo­bec tego, co w bar­dzo nie­przy­jemny spo­sób mo­gło przejść do hi­sto­rii kraju. Krótko mó­wiąc: na­leży za­sto­so­wać wszyst­kie środki, by unik­nąć tego, co osta­tecz­nie nie zo­stało na­zwane.

Ter­ro­ry­zmu w Da­nii.

San­dra grzała twarz na słońcu, za­sta­na­wia­jąc się nad ostroż­nymi wnio­skami PET. Nie można stwier­dzić z całą pew­no­ścią, ja­kie do­kład­nie cele ma or­ga­ni­za­cja i za­kap­tu­rzony męż­czy­zna. Dla ta­kich lu­dzi śmierć i znisz­cze­nie czę­sto wy­star­czają same w so­bie. Ist­niały jed­nak pod­stawy, by uwa­żać, że kurs na Da­nię nie był przy­pad­kowy. Cho­dziło o dwie rze­czy.

Pierw­sza była taka, że dziś w po­łu­dnie w ko­pen­ha­skim są­dzie re­jo­no­wym miała za­koń­czyć się naj­więk­sza w hi­sto­rii Da­nii sprawa do­ty­cząca han­dlu ko­bie­tami. Męż­czy­zna, któ­rego pod­czas trzy­na­sto­dnio­wego pro­cesu na­zy­wano Ho­len­drem, miał im­por­to­wać i sprze­da­wać ko­biety w Da­nii, po­zo­sta­jąc przez cały czas poza za­się­giem po­li­cyj­nego ra­daru. W pierw­szej de­ka­dzie prze­wo­ził i do­star­czał broń dla or­ga­ni­za­cji ter­ro­ry­stycz­nych i wa­taż­ków w Afryce, i praw­do­po­dob­nie na­uczył się wy­ko­rzy­sty­wać te same trasy do prze­wozu ko­biet. Nie­wia­ry­godne i cy­niczne przed­się­wzię­cie, w któ­rym na­wet dwu­na­sto­let­nie dziew­częta były na spe­cjalne za­mó­wie­nie po­ry­wane lub ku­po­wane od bied­nych wie­lo­dziet­nych ro­dzin, a na­stęp­nie sprze­da­wane za­chod­nim klien­tom. Do użytku pry­wat­nego i być może dla na­byw­ców z Da­nii.

Wła­dze za­kła­dały też, że część ko­biet wciąż znaj­do­wała się w nie­woli u Ho­len­dra. Nie po­wie­dział on jed­nak w wię­zie­niu ani słowa, co w naj­lep­szym wy­padku wska­zy­wało, że pod jego nie­obec­ność ktoś inny pro­wa­dził dzia­łal­ność. A w naj­gor­szym – że nie ob­cho­dził go ich los. Cy­nizm nie­mal nie­po­jęty. A co naj­waż­niej­sze, dane wy­wia­dow­cze, mimo że sta­no­wiły zbie­ra­ninę wy­bra­nych in­for­ma­cji otrzy­ma­nych ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych, wska­zy­wały, że Ho­len­der – któ­rego na­zwi­sko brzmiało Mey­ers van Juda – nie­dawno han­dlo­wał z or­ga­ni­za­cją ter­ro­ry­styczną Pra­wo­wierni. Ko­biety za broń. Wy­glą­dało na to, że ko­deks Pra­wo­wier­nych nie obej­mo­wał po­ry­wa­nia ko­biet i sprze­da­wa­nia ich. Szczytny cel ma to do sie­bie, że w ta­kich twier­dzach mo­ral­no­ści uświęca środki. A tu zgod­nie z in­for­ma­cjami mowa była o lu­kra­tyw­nej dla obu stron wy­mia­nie.

Bio­rąc pod uwagę wszyst­kie te oko­licz­no­ści, trudno było nie po­sta­wić znaku rów­no­ści mię­dzy dzi­siej­szym za­koń­cze­niem po­stę­po­wa­nia są­do­wego i wy­da­niem wy­roku a przy­by­ciem za­kap­tu­rzo­nego ter­ro­ry­sty do Da­nii. Nie­za­leż­nie od mo­tywu. Może cho­dziło o nie­udaną trans­ak­cję? Może Ho­len­der po­pro­sił swo­ich przy­ja­ciół z or­ga­ni­za­cji o po­moc? Po­wszech­nie wia­domo, że aresz­tanci mają w duń­skich wię­zie­niach dość swo­bodny do­stęp do te­le­fo­nów i poczty elek­tro­nicz­nej. A może Pra­wo­wierni chcieli za­bić swo­jego by­łego part­nera biz­ne­so­wego, po­nie­waż dys­po­no­wał nie­bez­piecz­nymi in­for­ma­cjami o or­ga­ni­za­cji?

PET nie wy­klu­czało rów­nież, że w kraju mo­gły znaj­do­wać się osoby go­towe po­móc za­uwa­żo­nemu na duń­skiej gra­nicy ter­ro­ry­ście. Mo­gli być to „uchodźcy” przy­jęci w ra­mach wę­dró­wek lu­dów do na­szej czę­ści świata. Miesz­ka­jący tu przed­sta­wi­ciel or­ga­ni­za­cji nie wy­glą­dałby jak bro­daty ta­lib rzu­ca­jący ha­sła o de­ka­den­cji za­chodu, ra­czej jak młody męż­czy­zna bez do­ku­men­tów, który przy­zna, że przy­je­chał do Eu­ropy, by po­tem ścią­gnąć ro­dzinę, a w rze­czy­wi­sto­ści osiadł tu i cze­kał, aż ktoś wskaże mu cel. Mógł to być na­wet ro­do­wity Duń­czyk, który dał się ku­pić.

Tak więc za­koń­cze­nie pro­cesu Ho­len­dra wy­da­wało się moż­li­wym wy­ja­śnie­niem przy­by­cia ter­ro­ry­sty do Da­nii.

A druga moż­li­wość?

Gdy San­dra my­ślała o fo­to­gra­fii pra­so­wej mło­dego Szweda w bro­ka­cie z urwaną ręką i o prze­ra­ża­ją­cych te­le­wi­zyj­nych ob­ra­zach z wy­bu­chu pod­czas po­chodu w Sztok­hol­mie, roz­glą­dała się po sta­rym placu Ra­tu­szo­wym. W tym roku Ko­pen­haga zo­stała go­spo­da­rzem naj­więk­szego na świe­cie wy­da­rze­nia LGBTQ+, a przy­go­to­wa­nia do pa­rady rów­no­ści, która miała ru­szyć w naj­bliż­szy week­end, osią­gały apo­geum. Wszę­dzie na dep­taku Strøget, placu Ra­tu­szo­wym i ulicy Ve­ster­bro­gade po­wie­wały tę­czowe flagi, au­to­busy w cen­trum po­kryto wiel­kimi ser­cami i ba­ne­rami, a wzdłuż ca­łej trasy wi­siały głów­nie pla­katy z ha­słem „Love is love”.

Gmina Ko­pen­haga wy­dała osiem mi­lio­nów ko­ron tylko na to, by przej­ścia dla pie­szych w cen­trum mia­sta stały się neu­tralne płciowo. Na czer­wo­nym świe­tle wi­dać było dwóch trzy­ma­ją­cych się za ręce męż­czyzn, na żół­tym dwie ko­biety, a na zie­lo­nym osoby o nie­okre­ślo­nej płci. Pa­rada miała być w tym roku „bar­dziej dzika, wolna i ży­wio­łowa niż kie­dy­kol­wiek”, jak ogła­szali przed­sta­wi­ciele LGBTQ+ w ra­diu, te­le­wi­zji i me­diach spo­łecz­no­ścio­wych. Ha­sło po­wta­rzano wszę­dzie w nie­skoń­czo­ność. Oczy­wi­ście za­wsze ist­niało ry­zyko hejtu. Pa­rada jak zwy­kle, opie­ra­jąc się na życz­li­wych za­le­ce­niach, omi­jała główną ulicę Nør­re­bro­gade, ale poza tym or­ga­ni­za­tor nie chciał sły­szeć o ja­kich­kol­wiek ogra­ni­cze­niach. Poza tym Duń­czycy byli wy­czer­pani ko­ro­na­wi­ru­sem i pra­gnęli hucz­nego święta! Z or­szaku pla­no­wano roz­rzu­cać pre­zer­wa­tywy we wszyst­kich ko­lo­rach tę­czy. Szy­ko­wała się fan­ta­styczna, sza­lona za­bawa.

Mo­gła się jed­nak skoń­czyć źle. Ogniem i śmier­cią.

11

Plac Ra­tu­szowyPięć mi­nut póź­niej

San­dra po­trzą­snęła głową, żeby od­rzu­cić po­tworne, lecz bar­dzo re­ali­styczne ob­razy ataku ter­ro­ry­stycz­nego na pa­radę. Udało jej się to dzięki bar­dziej pro­za­icz­nemu dźwię­kowi, który usły­szała. Od­gło­sowi pier­dze­nia. Był to ke­czup wy­ci­skany na ka­wa­łek pa­pieru spo­żyw­czego. Je­śli po­ranne spo­tka­nie wy­da­wało się pełne na­pię­cia, a wola współ­pracy przy wspól­nym po­waż­nym pro­ble­mie nie­mal epicka – tak jak te­le­wi­zyjne re­la­cje po je­de­na­stym wrze­śnia w No­wym Jorku, gdzie bez­domni pra­co­wali ra­zem z biz­nes­me­nami w po­dar­tych gar­ni­tu­rach i ob­sy­pa­nymi sa­dzą stra­ża­kami, de­spe­racko pró­bu­jąc opa­no­wać sy­tu­ację – to ogrom­nie kon­tra­sto­wało to z sy­tu­acją, w któ­rej znaj­do­wała się w tej chwili.

Po­tknęła się i jesz­cze raz spraw­dziła te­le­fon. Nie­cier­pli­wie. Przy­glą­dała się stadu go­łębi, które po­ja­wiło się z nie­zna­nego miej­sca na nie­bie i opa­dło na bruk pod jej sto­pami, przy budce z hot do­gami.

Kilka z tych ki­wa­ją­cych gło­wami la­ta­ją­cych szczu­rów zna­la­zło się już nie­bez­piecz­nie bli­sko jej no­wiut­kich bie­lu­sień­kich bu­tów Nike Air Max, a jej szef, ko­men­dant Flem­ming Jør­gen­sen, po­wód jej iry­ta­cji, przy­glą­dał się jej z co­raz bar­dziej chy­trym wy­ra­zem twa­rzy. Męż­czy­zna o czuj­nych sza­rych oczach pod rzad­kimi si­wymi wło­sami z szyb­ko­ścią wa­rana z Ko­modo i po­dob­nym ape­ty­tem po­że­rał dwie gi­gan­tyczne ka­napki z wo­ło­winą i ce­bulką pod dasz­kiem żół­ta­wej budy, która kie­dyś, pod za­schnię­tymi go­łę­bimi ku­pami, była biała. O tej po­rze Bir­thes Pøl­ser była ulu­bioną re­stau­ra­cją ko­men­danta, a ko­bieta w środku, nie­wiele mniej­sza od sa­mej budki, z wy­sta­jącą dolną szczęką i pier­siami wiel­ko­ści zwi­nię­tych śpi­wo­rów, jego starą przy­ja­ciółką.

San­dra pa­trzyła na niego i się za­sta­na­wiała. Cze­kała. Znała się z Jør­gen­se­nem bar­dzo do­brze, le­piej niż z więk­szo­ścią in­nych ko­le­gów, ale w pew­nych kwe­stiach wciąż sta­no­wił dla niej za­gadkę. Dla­czego za­brał ją na spo­tka­nie? Jako szef ko­mi­sa­riatu City przy Halm­to­rvet w sercu Ko­pen­hagi był tam oczy­wi­stym go­ściem, mimo że sam w po­rów­na­niu z obec­nymi miał sto­sun­kowo ni­ską rangę. Mu­siał za­jąć się sprawą z ra­mie­nia ko­mendy, wdro­żyć po­lo­wa­nie na swoim lo­kal­nym ob­sza­rze. Ale ona? Dla­czego na­le­gał, by przy­szła? Gdyby była odro­binkę głup­sza, czu­łaby się za­szczy­cona. Znała jed­nak swo­jego ko­men­danta z pal­cami upać­ka­nymi ce­bulką, wie­działa, że to stary lis.

San­dra pierw­szy raz spo­tkała się z Jør­gen­se­nem, kiedy miała trzy­na­ście lat. Cho­dziła do siód­mej klasy i z nie­po­ję­tych przy­czyn wy­lą­do­wała w ko­men­dzie za kra­dzież w skle­pie. Ko­men­dant był wtedy mocno po czter­dzie­stce i z tym swoim ja­snym spoj­rze­niem pod za­cze­sa­nymi w tył, wtedy jesz­cze czar­nymi wło­sami przy­po­mi­nał nieco Elvisa Pre­sleya. Na­zy­wali go Sze­ry­fem. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści po­li­cjan­tów nie miał gro­madki dzieci i w wol­nym cza­sie nie pły­wał wio­słową łódką po miej­skich ka­na­łach. Wcze­śnie owdo­wiał, po czym cał­ko­wi­cie po­świę­cił się pracy. Dzięki temu stał się znaną po­sta­cią na uli­cach ota­cza­ją­cych Halm­to­rvet.

Tego uczci­wego i za­wsze uśmiech­nię­tego po­li­cjanta ota­czała szcze­gólna aura – sta­rał się roz­wią­zy­wać co­dzienne pro­blemy dziel­nicy Ve­ster­bro bez spi­sy­wa­nia lu­dzi i wy­sta­wia­nia man­da­tów. San­dra wie­lo­krot­nie wi­działa go pa­tro­lu­ją­cego z uśmie­chem oko­lice, gdy pro­sty­tutki na Skel­bæk­gade rzu­cały mu dwu­znaczne pro­po­zy­cje, ni­gdy jed­nak nie ma­rzyła o tym, że kie­dyś bę­dzie sie­dzieć w jego biu­rze, oskar­żona o kra­dzież w skle­pie. Skra­dziony to­war le­żący w pu­dełku na biurku przed Jør­gen­se­nem, para bu­tów Adi­das Su­per­star 35, kosz­to­wał po­nad pięć­set ko­ron i zde­cy­do­wa­nie prze­kra­czał jej bu­dżet.

San­dra prze­pro­wa­dziła się do Ko­pen­hagi z ma­łego mia­steczka Gads­bølle na pół­nocy wy­spy Fio­nii, kiedy miała osiem lat. Jej oj­ciec, in­struk­tor jazdy, zmaj­stro­wał córkę dwu­dzie­sto­let­niej kur­santce i, jak to ro­bią nie­któ­rzy bez­u­ży­teczni fra­je­rzy, po­sta­no­wił zo­stać ze swoją nową ro­dziną. Prze­no­siły się więc już same. Matka, oku­listka, zna­la­zła pracę w in­nej czę­ści kraju nie tylko dla­tego, że dzięki do­brej ko­niunk­tu­rze w pierw­szej de­ka­dzie wieku było to ła­twe, ale rów­nież dla­tego, że bar­dzo chciała wy­do­stać się z Gads­bølle, gdzie są­sie­dzi za­czy­nali plot­ko­wać. Poza tym sa­motni męż­czyźni z mia­sta od­wie­dzali je sta­dami, jakby ich bun­ga­low, le­żący w po­bliżu au­to­strady E20, był miej­scem ob­sługi po­dróż­nych.

Można więc spo­koj­nie stwier­dzić, że w tym okre­sie za­równo San­dra, jak i jej matka po­twor­nie zmę­czyły się fa­ce­tami. Dla­tego fakt, że po­wo­dem wi­zyty na­sto­latki u Jør­gen­sena był męż­czy­zna, nie po­pra­wiał sy­tu­acji. A w za­sa­dzie nie męż­czy­zna, a chło­pak. A jesz­cze ści­ślej – zu­pełny kre­tyn z jej klasy, który, sta­ra­jąc się jej za­im­po­no­wać, ukradł dla niej buty.

– Co za­mie­rzasz ro­bić po skoń­cze­niu szkoły? – za­py­tał wtedy przy­jaź­nie Jør­gen­sen, za­mknął pu­dło i po­sta­wił je na pod­ło­dze, żeby nie draż­niło swoim wi­do­kiem.

– Pójdę do gim­na­zjum, a po­tem do po­li­cji – od­po­wie­działa San­dra, ży­wiąc słabą na­dzieję, że jej to po­może.

Jør­gen­sen z za­in­te­re­so­wa­niem kiw­nął głową, a po­tem jego ja­sne oczy zwró­ciły się w stronę sie­dzą­cego obok niej kre­tyna.

– A ty, Ja­nie?

San­dra pa­mię­tała, jak bar­dzo im­po­no­wał jej ten męż­czy­zna w nie­bie­skiej ko­szuli, sie­dzący za biur­kiem w ko­men­dzie City. Mógł znisz­czyć jej ży­cie. Tak po pro­stu. Ale tego nie zro­bił. Za­miast tego umo­rzył sprawę. Całą trójką wró­cili do sklepu i od­dali buty, a po krót­kiej roz­mo­wie z wła­ści­cie­lem udało się skło­nić go do wy­co­fa­nia zgło­sze­nia w za­mian za to, że dwójka uczniów bę­dzie przez czter­na­ście dni po szkole roz­dep­ty­wać na pła­sko kar­to­nowe pu­dełka na po­dwó­rzu za skle­pem. San­dra ni­gdy nie za­po­mniała Flem­min­gowi Jør­gen­se­nowi tej przy­sługi.

Z tego po­wodu miała też dużo sym­pa­tii dla jego szcze­gól­nego po­dej­ścia do po­li­cyj­nej ro­boty, kiedy sama za­ło­żyła nie­bie­ski mun­dur. Ko­men­dant za­dbał o to, by San­dra po­ja­wiła się w City od razu po skoń­cze­niu szkoły po­li­cyj­nej. Był to nie­zbyt re­gu­la­mi­nowy ruch, prze­ciwko któ­remu nie za­pro­te­sto­wała, bo jako miesz­kanka Ve­ster­bro nie tylko do­sko­nale znała dziel­nicę, ale też zde­cy­do­wa­nie nie miała ochoty wal­czyć z naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nymi człon­kami gan­gów w Ve­ste­gnen. W każ­dym ra­zie nie z po­czątku. Uznała więc taki przy­dział za przy­ja­ciel­ską przy­sługę. Nie wie­działa na­to­miast, że Jør­gen­sen chciał z niej uczy­nić po­ten­cjalną so­jusz­niczkę w tym, co naj­le­piej chyba można opi­sać jako nie­ofi­cjalny spe­cjalny od­dział City.

Odział bez na­zwy i bar­dzo mały. A do­kład­niej skła­da­jący się z bun­tow­ni­czego i tro­chę już dziś pod­sta­rza­łego ko­men­danta i jego sier­żantki, która już w szkole po­li­cyj­nej zdra­dzała oznaki, że ma w so­bie coś, co z czy­sto for­mal­nego punktu wi­dze­nia było źle wi­dziane, po­nie­waż od świeżo upie­czo­nych funk­cjo­na­riu­szy ocze­ki­wano przede wszyst­kim wy­peł­nia­nia roz­ka­zów, a do­piero w dru­giej ko­lej­no­ści sa­mo­dziel­nego my­śle­nia. Jør­gen­sen za­uwa­żył to jed­nak u niej i za­dbał, by zna­la­zła się w City. Przy jego boku.

– Cho­dzi o to, żeby ro­bić to, co na­leży – wy­ja­śniał jej wie­lo­krot­nie, pa­ła­szu­jąc czer­woną pa­rówkę przy tej sa­mej bu­dzie, pod którą stali w tej chwili. – Na­wet je­śli to nie jest cał­kiem zgodne z za­sa­dami. Ro­zu­miesz?

Ro­zu­miała. Z cza­sem po­wstała mię­dzy nimi szcze­gólna więź, opie­ra­jąca się na czymś wię­cej niż sa­mym za­ufa­niu. Kie­dyś przy świą­tecz­nym śnia­da­niu po­wie­dział jej, że za­wsze chciał mieć córkę.

– Bo dziew­czyny mają mię­śnie w gło­wie – wy­ja­śnił.

Można też po­wie­dzieć, że w pew­nym sen­sie San­dra rów­nież uwa­żała Jør­gen­sena za członka ro­dziny.

Ale za­wsze był li­sem. Za­wsze.

San­dra od­go­niła go­łę­bia od czubka swo­jego buta i cze­kała da­lej. Ptak za­gru­chał ura­żony i od­su­nął się o dwa cen­ty­me­try.

Sto­jący przy bu­dzie z hot do­gami ko­men­dant wy­tarł sos z brody jedną z wielu cie­niut­kich pa­pie­ro­wych ser­we­tek, które do­ło­żono mu do tego nie­wy­szu­ka­nego po­siłku, spłu­kał ostatni kęs żół­tym na­po­jem ga­zo­wa­nym i za­koń­czył tę ucztę ro­dem z dzie­cię­cych uro­dzin stłu­mio­nym bek­nię­ciem zza za­ci­śnię­tej pię­ści. Za nim Bir­the wsa­dziła rękę do ko­tła z let­nią wodą i wy­cią­gnęła z niego dwie czer­wone pa­rówki prze­zna­czone dla cze­ka­ją­cej pary ja­poń­skich ge­jów w ma­secz­kach na ustach, któ­rzy wy­da­wali się nieco spe­szeni tego ro­dzaju ob­sługą. Pa­rówki zo­stały wrzu­cone do ka­łuży ke­czupu na dwóch ka­wał­kach pa­pieru, a Ja­poń­czycy ska­so­wani ła­maną an­gielsz­czy­zną na dzie­więć­dzie­siąt pięć ko­ron.

Ko­men­dant pod­cią­gnął spodnie i kiw­nął głową z wy­ra­zem twa­rzy wska­zu­ją­cym, że de­cy­zja zo­stała pod­jęta.

– San­dra, mu­simy skon­tak­to­wać się z twoim sta­rym przy­ja­cie­lem Ja­nem Rose.

Wbiła w niego wzrok. Po­czuła, jak jej serce prze­staje bić.

– Nie!

Wy­buch ten był spo­wo­do­wany jed­no­cze­śnie roz­cza­ro­wa­niem i nie­chę­cią. Na­gle ka­wałki ukła­danki za­częły do sie­bie pa­so­wać i w du­szy San­dry za­częła na­ra­stać iry­ta­cja.

– Ow­szem, ow­szem. Sama sły­sza­łaś agenta wy­wiadu. To po­ważna sprawa! Je­śli ist­nieje ktoś, kto wie, co dzieje się na ulicy, to jest to Jan. – Ja­sno­szare oczy w po­marsz­czo­nej twa­rzy nieco po­ciem­niały. – I le­piej za­dzwoń od razu. – Jør­gen­sen spoj­rzał na ze­ga­rek. – Bo ina­czej bę­dzie już w są­dzie. O ile nie od­sy­pia gdzieś wczo­raj­szego pi­cia.

Ko­men­dant, kiedy chciał, po­tra­fił wy­glą­dać na­prawdę groź­nie. A te­raz chciał.

San­dra za­mil­kła. Kiw­nęła głową. Za­ci­snęła zęby i wy­cią­gnęła te­le­fon. Po­pa­trzyła na pta­sią kupę na sznu­rówce jed­nego ze swo­ich bu­tów. I wy­brała nu­mer. Z lek­kimi wy­rzu­tami su­mie­nia.

12

Van­løse