Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Gdy osławiony bezwzględny handlarz ludźmi, znany pod pseudonimem Holender, ginie przed sądem rejonowym w Kopenhadze, adwokat Jan Rose zostaje przypadkowo wciągnięty w największy dramat w swoim życiu. Tylko dlatego, że znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.
Życie prawnika już od dłuższego czasu nie jest usłane różami, ale wkrótce ma się okazać, że może być znacznie gorzej… Bo kiedy pewnego dnia budzi się w brudnym czarnym dostawczaku, wpatrując się w niezwykle błękitne oczy, musi przestać użalać się nad sobą, a zacząć z całych sił walczyć o przetrwanie. Szczególnie że międzynarodowy gang handlarzy żywym towarem stawia całą policję na nogi.
Pełny zwrotów akcji thriller "Córka Szatana" to pierwszy tom trylogii o adwokacie Janie Rose. Autor Walther Rebernik od dwudziestu lat jest adwokatem. Zadebiutował jako pisarz w 2020 roku. Dwa lata później uzyskał nominację do nagrody publiczności duńskiego festiwalu kryminału Krimimessen. Narracja pisarza jest nie tylko dynamiczna, ale także elegancka, łączy w sobie humor, powagę i inteligencję
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 521
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Døden er kun et øjeblik
Przekład z języka duńskiego: Witold Biliński
Copyright © Walther Rebernik, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt graficzny okładki: Simon Lilholt
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8076-780-4
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
PrologGłówna kwatera CIA w LangleyVirginia, USA
Dyrektor Robert Chase musiał podjąć trudną decyzję, gdy o godzinie siedemnastej trzydzieści trzy czasu amerykańskiego system wykrywania ruchu wyświetlił na jego ekranie czerwone migające światełko. Z powodu obserwacji dokonanej w Danii. Ze wszystkich miejsc na świecie! Technologia oczywiście nie była doskonała, ale tego ranka pojawiła się etykieta „Complete Match”, co oznaczało, że mechanizmy oprogramowania, o których Robert nie miał bladego pojęcia, z niemal stuprocentowym prawdopodobieństwem oceniły, że człowiek dostrzeżony na stacji benzynowej w Rødby w czwartek rano, był tą samą osobą, którą CIA miała w swoich archiwach. Mężczyzną, który po raz pierwszy przykuł uwagę już dawno temu.
W zupełnie innym miejscu.
Robert wyjął okulary i pochylił się nad raportem ze zdjęciem wykonanym piętnaście lat wcześniej pocisku Hellfire, który chwilę po tym uderzył w obóz szkoleniowy we wschodniej Nigerii. Fotografia pokazywała to, co Robert widział już mnóstwo razy. Grupę grubo ciosanych mężczyzn poruszających się po zapylonym górskim terenie z obowiązkowymi brunatnymi kałasznikowami w rękach i identycznymi długimi czarnymi brodami pod łopocącymi na wietrze partyzanckimi chustami, którzy nie mają pojęcia o tym, jaki los ich czeka już za chwilę. W tym przypadku z pewnym wyjątkiem.
Jeden człowiek siedział na skale, wpatrując się w niebo. Wysoka i szczupła sylwetka, której twarz skrywał turban, taki sam jak innych. Nie było jednak wątpliwości. To ten człowiek wywołał reakcję systemu. Człowiek dostrzeżony w ciągu ostatnich dziesięciu lat w różnych miejscach globu w związku z wydarzeniami, które wzięte razem pod uwagę sprawiały, że algorytmy nie miały wątpliwości co do kategorii zagrożenia. Numery na skali CIA mieściły się w zakresie od jeden do sześć, z czego kategorie od pierwszej do piątej obejmowały wszystko – od gróźb przeciwko Stanom Zjednoczonym publikowanych przez zagubionych nastolatków na YouTubie, przez bardziej okrzepłych przestępców, którzy prawdopodobnie mieli dostęp do broni i gotowość do jej użycia, aż po twarze znanych członków islamistycznych ugrupowań stojących za konkretnymi akcjami. Na widok cyfry sześć, zastrzeżonej jednak dla dość niewielkiego kręgu ludzi, nawet osoby w Gabinecie Owalnym mogłyby przełknąć ślinę. A ten wysoki i szczupły mężczyzna stojący na skale był niestety niewątpliwą szóstką: „Extremely Dangerous!”.
Robert odchylił się w tył na krześle i westchnął. Jedna z możliwości z formalnego punktu widzenia wydawała się całkiem prawidłowa – nie robić nic. Na stosunki Stanów Zjednoczonych ze służbami wywiadowczymi w Europie źle wpływało to, że Amerykanie raz po raz podglądali obywateli przez ich kamery i podsłuchiwali ich telefony, nawet jeśli chcieli wyprzedzić o krok ludzi pragnących dla zachodniego świata śmierci i zniszczenia.
Druga możliwość była słuszna z moralnego punktu widzenia.
Robert podniósł wzrok znad ciężkiego mahoniowego biurka, z ekranu przedstawiającego pustynny piasek i góry Nigerii, na całkiem nieprzydatną, oprawioną w ramki makatkę, którą jego córka Mary Linn wyhaftowała w kościelnej szkółce niedzielnej i podarowała mu, kiedy miała siedem lat, po usłyszeniu historii o Kainie i Ablu. Było to niemal dwadzieścia lat temu, a Mary Linn sama już miała córkę, ale przesłanie na tkaninie nigdy nie traciło na aktualności: „Bądź stróżem brata twego”.
Robert zastanawiał się jeszcze chwilę, aż w końcu otworzył laptop i wyszukał w internecie hasło „Kopenhaga”. Po rzuceniu okiem na kilka artykułów o jedzeniu i architekturze oraz dzielnicy czerwonych latarni wylądował na stronie internetowej Wonderful Copenhagen, gdzie wszystko było w tęczowych kolorach, a radosne słowa zapowiadały wielki weekendowy festyn.
Wątpliwości Roberta zniknęły. Chwycił słuchawkę i zadzwonił do swoich duńskich kolegów z policyjnej służby wywiadowczej.
Nie mógł dopuścić, by coś takiego wydarzyło się na jego zmianie.
CZĘŚĆ 1
1
Kenneths GrillDzielnica Kødbyen, KopenhagaCzwartek po południu
Kenneth Jespersen otworzył piwo Tuborg Gold, opróżnił je duszkiem, stuknął butelką w stół i wpatrywał się w Jana Rose’a wyczekująco. Butelka wyglądała w jego wielkich rękach jak element wyposażenia domku dla lalek, a jej zawartość zniknęła z szybkością spuszczanej w toalecie wody.
– Powiedz, co myślisz.
Jan kiwnął głową, pochylił się nad jedną z dwóch białych kresek na stoliku kawowym pod oknem i wciągnął pierwszą z nich przez zwinięty stukoronowy banknot. Potem znów usiadł na krześle, podrapał się w nos i zamrugał.
– Rany, ale mocna! Niezmieszana?
Kenneth skinął głową z uśmiechem zadowolenia i pochylił się nad jego ramieniem, podczas gdy w głowie Jana maleńkie rakietki zaczęły swoją podróż ku niebiosom. Przed barem stali jacyś ludzie, ale on siedział zasłonięty przez szeroką postać drugiego mężczyzny. Poza tym nikt nie mógł zajrzeć do środka.
– Stuprocentowo czysta kolumbijka.
Siedzieli przy zawsze zaparowanych szybach witryny wychodzącej na Flæsketorvet, a Jan przyglądał się swojemu przyjacielowi z dzieciństwa w ostrym neonowym świetle padającym z sufitu, podczas gdy po jego ciele zaczynał rozchodzić się dreszcz od mocnej kokainy. Wielki mężczyzny jak zwykle uśmiechał się tajemniczo i Janowi przyszedł do głowy uśmiech Mona Lisy Leonarda da Vinci, chociaż na tym podobieństwa się kończyły.
Kenneth był duży. Miał ręce wielkie jak patelnie i ciało rosyjskiego zapaśnika wagi ciężkiej. Krótkie, przetłuszczone czarne włosy sterczały nad krzaczastymi brwiami w różne strony w niemal nienaturalny sposób, przywodząc na myśl kiepską perukę, a gęsta krzaczasta broda tylko częściowo skrywała ogromną szczękę. W starożytnym Rzymie Kenneth prawdopodobnie zostałby znanym gladiatorem. W zbroi i z wielkim mieczem byłby niezwyciężony. Ówczesna wersja gwiazdy rocka: miałby status półboga i masy by go uwielbiały. Niestety urodził się w niewłaściwym tysiącleciu i dorastał razem z Janem w Vesterbro. Przez swój nietypowy wygląd inne dzieci raczej go nie dręczyły. Większość zbyt ceniła swoje życie. Już kiedy chodzili do czwartej klasy, Kenneth stał się silniejszy od ich nauczyciela WF-u. Jednak dla tego potężnego mężczyzny sprawy damsko-męskie były prawdziwym piekłem.
– Skąd ją masz? – Jan wskazał na torebeczkę z wyjątkowo skutecznym białym proszkiem, opartą o jego piwo.
Na wiszącym pod sufitem ekranie wyświetlała się transmisja z meczu Ligi Mistrzów, jednak bez dźwięku. Jan przez chwilę obserwował migające bilbordy z reklamami samochodów i piwa oraz drobnych mężczyzn w biało-czerwonych strojach, biegających za piłką. Telewizor był nowiutki, podobnie jak wiele urządzeń kuchennych w barze. Podczas pandemii bardzo dużo restauracji zamknięto i w praktyce funkcjonowały jako galerie handlowe dla przedsiębiorczych dusz, które niewiele sobie robiły z prawa do zwrotu towarów i wystawiania paragonów. Takich jak Kenneth. W ostatnim czasie cała dzielnica Kødbyen odzyskała częściowo swoją starą twarz.
Kenneth wzruszył ramionami, a jego wielkie ciemnobrązowe oczy osadzone w szerokiej twarzy nabrały szczególnego wyrazu.
– Jak człowiek tu cały dzień stoi, czasami pojawiają się dziwaczne typy.
Jan pochylił się nad stolikiem i wciągnął drugą kreskę. Myśli w jego głowie już zaczęły biec w ekspresowym tempie.
– To przyczynowość, wiesz?
– Co? – Kenneth uniósł krzaczaste brwi.
– Rzeczy, które z siebie wynikają, ale nie są bezpośrednio powiązane. Przyczynowość. – Jan znów podrapał się w nos i oparł wygodnie na krześle. – W którymś momencie ten proszek był kilkoma ziarenkami koki w ziemi, gdzieś w Ameryce Południowej, o które troszczył się jakiś chłop. Potem koks przeszedł przez niezliczoną liczbę rąk. Kupców, kurierów, przewoźników i dilerów. Po to, by skończyć na tym stole między nami dwoma. Dlatego jesteśmy bezpośrednio powiązani z nimi wszystkimi, nawet z tym kolumbijskim rolnikiem, chociaż nikogo z nich nie znamy. Jak się nad tym zastanowić, to zupełny obłęd. Czujesz to?
Duży mężczyzna powoli kiwnął głową. Wpatrywał się przez chwilę w coś niewidzialnego na suficie, głaszcząc się po brodzie.
– Wyluzuj, Jan. Nie bierz już dziś więcej tego gówna!
Wyciągnął rękę, ale Rose był szybszy. Chwycił torebkę i z lisim uśmieszkiem wsunął ją do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– Dzięki, przyjacielu. Ile jestem ci winien?
Na koncie Jana w banku Nordea było dwieście sześćdziesiąt koron. Wartość leżącej na stole porcji wynosiła mniej więcej trzy tysiące, co mężczyzna oszacował po wielkości torebki.
Kenneth potrząsnął głową i wstał. Gdzieś z tyłu w lokalu zabrzęczał telefon.
– To na koszt firmy, ale odpuść trochę, okej? Jutro też jest dzień.
Wyszedł do kuchni, a Jan spojrzał na lodówkę obklejoną logo firmy Tuborg, stojącą pośrodku sali.
2
Więzienie w Vestre, SydhavnenW tym samym czasie
Mężczyzna zwany Holendrem był mocno zirytowany. Przechylał się przez balustradę przed swoją celą i przyglądał wielkiemu motocykliście Torkildowi z gangu Satudarah, który leżał na betonie trzy kondygnacje niżej w coraz większej kałuży krwi. Tryskała z dużej dziury z tyłu głowy nieszczęśnika, a jego rosła sylwetka drgała – bardziej w odruchu pośmiertnym niż w przejawie życia. Mniej więcej tak, jak kura po odcięciu głowy robi sobie jeszcze rundkę wokół podwórka.
Holender westchnął i wrócił do celi. Chwilę wcześniej uderzył motocyklistę głową, co wysłało mężczyznę poza balustradę. A przez ułamek sekundy między jednym a drugim zdarzeniem zastanawiał się, czy chodziło o prośbę, czy rozkaz. Tu, za murami, nie ma innych możliwości. Pierwszą jest propozycja handlu – takiego, w którym zapłatą mógł być haszysz, koks albo gotówka. Druga możliwość zawsze wiązała się z jakąś groźbą. Czymś w rodzaju obciętych palców, wybitych zębów albo brutalnego gwałtu analnego. Tak czy inaczej, Torkild zaczepił niewłaściwą osobę, a co chyba jeszcze gorsze, w paskudnym momencie.
Prawdę mówiąc, najgorszym ze wszystkich.
Miało to wiele wspólnego z telefonem w celi, z którego krótko wcześniej Holender dzwonił. Do osoby, która nie odebrała.
3
Kenneths GrillDzielnica Kødbyen
Jan otworzył drugie piwo, pociągnął długi łyk i omiótł spojrzeniem pomieszczenie. W niewielkim prostokątnym lokalu na zatłuszczonej ceramicznej podłodze stała ławka z tylko czterema miejscami do siedzenia, ustawiona przy stalowej ladzie obok kuchni. Restauracja nie była specjalnie udekorowana, nie licząc trzaskającej elektrycznej pułapki na muchy na suficie i płaskiego telewizora wyświetlającego jakiś mecz piłkarski. Kenneth, właściciel i jedyny pracownik, właśnie czyścił ścierką i jakimś środkiem w spreju wyciąg nad grillem. Po całym lokalu rozszedł się zapach cytrusów zmieszany z aromatem frytury i pieczonego mięsa. Oraz przytulnej atmosfery. Jeśli coś takiego może w ogóle mieć zapach, to był to właśnie ten.
Bar Kenneths Grill znajdował się przy Flæsketorvet w centrum miasta, między restauracją serwującą tofu a modnym pubem piwnym. Dawniej w tej części Kopenhagi pełno było rzeźników, kupców i prostytutek, dziś taki bar jak Kenneths Grill uchodził za coś nietypowego. Coś, czego nie powinno tu być. Anachronizm. Duńczycy już dawno zaakceptowali, że mięso należy produkować z groszku i soi, a piwo może spokojnie kosztować dziewięćdziesiąt koron. Właśnie to ostatnie i fakt, że kanapki z wołowiną smakowały u Kennetha niebiańsko, mogło uzasadniać istnienie tego niepozornego miejsca. W Kenneths Grill hot dog kosztował dwadzieścia koron, kanapka z wołowiną i smażoną cebulką polaną remuladą tyle samo, a piwo zaledwie dychę.
Jan często się zastanawiał, jak przy takich cenach Kennetha stać na czynsz, bo stawka za metr kwadratowy w tej okolicy wynosiła mniej więcej tyle, co w centrum miasta. Co prawda Kenneth przejął po matce tanie mieszkanie na wynajem, ale to przecież i tak raczej by nie wystarczyło. Coś dobrego i staroświeckiego utrzymywało ten interes przy życiu. Był on jednocześnie kryjówką Jana, gdy życie trochę za bardzo go bolało. Kryjówką, którą ostatnio dość często odwiedzał.
Na ladzie przy kuchni znów zabrzęczał telefon Kennetha, on jednak tego nie słyszał. Albo po prostu zignorował. To też było jego szczególną cechą. Jakby miał osiemdziesiąt lat. Mimo że za młodu dość sprawnie radził sobie z technologią, przez lata się zmienił. Telefon komórkowy traktował jedynie jak narzędzie. Tak jak nóż albo widelec. Nie był jego niewolnikiem. Z tego, co Jan się orientował, jego przyjaciel nigdy nie ściągnął żadnej aplikacji i nawet nie zbliżał się do mediów społecznościowych. Miał po prostu osobliwy stosunek do komórek. Na tej samej ladzie leżało wymiętolone tekturowe pudło, w którym pierwotnie leżało dziesięć opakowań margaryny do smażenia OMA. Na boku ktoś niezgrabnie napisał drukowanymi literami: „ODŁÓŻ TU TELEFON. POPILNUJEMY GO, A TY SIĘ ODPRĘŻYSZ”. Aparat Jana leżał właśnie w tym pudełku, i chociaż ta inicjatywa była troszkę niedzisiejsza, to jednak się sprawdzała. Stali goście uwielbiali być „zmuszani” do odkładania komórek do przechowalni na czas pałaszowania parówek i kanapek z wołowiną.
Jan uśmiechnął się na widok tej sceny i całej sytuacji.
Jego stary przyjaciel był też poważny jak starzec. Kenneth wielokrotnie twierdził, że sam smak jego cebulki, którą przygotowywał według tajemnego przepisu matki, uszczęśliwiał ludzi. Rose przyglądał się potężnym drzwiom za kuchnią, które prowadziły do magazynu właściciela i prawdopodobnie do jego wielkiej tajemnicy. Wstęp do tego pomieszczenia był „SUROWO WZBRONIONY”, o czym informował gości kartonowy szyld wiszący na prawo od drzwi, a trzy potężne kłódki przykręcone grubymi jak palec śrubami mówiły same za siebie. To tu Kenneth mieszał przyprawy i dorzucał je do swojego brązowego sosu. I do cebulki, jak kiedyś szepnął z szeroko otwartymi jak u sowy oczami, kiedy przyjaciel go o to spytał.
Jako prawnik Jan uczestniczył w milionowych transakcjach, a kiedy został adwokatem, zajmował się sprawami najbardziej odrażających przestępstw. Rzeczami z prawdziwego świata, przez które kanapka lub hot dog wydawały się nieco błahe. Tymczasem kiedy Kenneth opowiadał historie o właściwościach cebulki i jej wpływie na świat, w jego oczach pojawiał się jakiś niezwykły blask. Tak czy inaczej, w tym miejscu i jedzeniu najwyraźniej tkwiło coś niemal uzdrawiającego. Może dlatego, że było tu tak prosto? W skomplikowanym i pędzącym naprzód świecie Kenneths Grill pozostawał maleńką oazą spokoju. Uduchowioną jaskinią. The place that just doesn’t give a shit – jak opisał ten lokal pewien Anglik, który często tu przychodził, gdy akurat nie siedział w więzieniu za drukowanie fałszywych biletów na mecze kopenhaskiego klubu.
Jan poczuł w ciele dziwne mrowienie. Przyglądał się, jak na rynku przed barem zaczyna budzić się miejskie życie.
4
Więzienie VestreDzielnica Sydhavnen
Holender siedział na swoim łóżku w pojedynczej celi. Prace personelu więziennego, zmierzające do dokładnego zeskrobania Torkilda z cementowej posadzki, wchodziły w końcową fazę, a powtarzający się monotonny dźwięk mopa, na zmianę zanurzanego w wiadrze i przeciąganego po szarym betonie, rozchodził się między grubymi murami.
Chociaż Holender być może trochę żałował swojego pochopnego czynu, nie przejmował się nim. Po locie motocyklisty wszystkie cele zostały oczywiście rutynowo zamknięte, a funkcjonariusze biegali między nimi w poszukiwaniu świadków. Wieczorem, również rutynowo, sprawą zajęło się dwóch strażników. Wszyscy jednak uzyskali dokładnie tę samą odpowiedź. Nikt nic nie widział.
Wynikało to z niepisanej, ale oczywistej zasady, wspólnej dla wszystkich zakładów karnych. Milczenie jest nie tylko złotem. Milczenie pozwalało przetrwać. Poza tym tamten motocyklista to przegryw. Wykopali go najpierw z Hells Angels, a potem z Bandidos, po czym przyłączył się do gangu stanowiącego motocyklowy odpowiednik przytułku. Innymi słowy, nie był mężczyzną o wysokim statusie.
Na szczęście, bo Holender potrzebował teraz spokoju, by pomyśleć.
Zastanawiał się nad sytuacją, a monotonne ruchy mopa po betonie działały kojąco jak muzyka medytacyjna. Drzwi do jego celi znów otwarto, więc gdyby chciał, mógłby zejść na dół poćwiczyć z ciężarami w piwnicy albo zagrać w sali wspólnej w pokera z kolesiami z Hells Angels. Mógł też przynieść sobie drożdżówkę i kawę z kuchni albo pochodzić po korytarzach, patrząc, jak ludzie ustępują mu z drogi. Mógł nawet wziąć sobie odtwarzacz do łaźni i spalić jointa albo wciągnąć kreskę, gdyby miał na to ochotę. Bo teraz miał już dostęp do wszystkiego. Na tę myśl wrócił na chwilę do przeszłości.
Tydzień temu wyszedł z izolatki. Prawdopodobnie to najdłuższy tego rodzaju pobyt w historii duńskiego sądownictwa. Nie licząc codziennego spacerniaka i rozmów z adwokatem, siedział zamknięty na sześciu metrach kwadratowych w towarzystwie samego siebie, własnego fiuta i swoich myśli. Ponieważ jego sprawa „była na tyle poważna” i uznano, że w innej sytuacji „mógłby zagrażać dochodzeniu”.
Pieprzenie!
Swoją działalnością pokazywał Danii środkowy palec, a izolatka stanowiła zemstę śmiesznie słabego systemu, który nie był w stanie niczego innego wymyślić, by złamać takiego więźnia jak on i wyciągnąć od niego informacje. To nie miało jednak sensu. Holender wcześniej siedział w Rosji i Tajlandii i stał się naprawdę twardy. A ponieważ podtuczeni na państwowym wikcie pracownicy więzienia nie byli wyposażeni w bicze, rozżarzone pręty ani akumulatory z kablami, na próżno zadawali pytania:
„Gdzie są dziewczyny?”
„Czy ktoś się nimi zajmuje?”
„Czy masz to wszystko gdzieś?”
I znowu: „Gdzie są dziewczyny?”.
Gówno im powiedział.
Za każdym razem, gdy siedział naprzeciwko dwójki policjantów, tylko się w nich wpatrywał. Aż odwracali wzrok. Odstawiano go więc z powrotem do jego sześciu metrów kwadratowych. W końcu beznadziejną próbę wymuszenia z niego informacji podjęli przedstawiciele policyjnych służb wywiadowczych. Wiedział dlaczego. To z powodu jego powiązań z Nigerią. Jego dostawców. Szalonych mułłów! Albo „Prawowiernych”, jak kazała się nazywać ta organizacja. Ci ludzie zawsze potrafili skłonić innych do działania.
Tydzień temu wywiad dał sobie spokój z wyciąganiem z niego informacji i sprawa miała iść do sądu. Dlatego przeszedł do zwykłego więzienia i uzyskał wszystkie te przedziwne przywileje, które sprawiały, że odbywanie kary w Danii przypominało darmowy pobyt w hotelu.
Holender rozejrzał się po celi. Dwanaście metrów kwadratowych, telewizor, własna toaleta i okno z widokiem.
Kurde, jakie to było zabawne. Witamy w Danii! Tu nagradzamy ludzi, którzy mają w dupie wszystkie przepisy. Wpatrywał się w otwarte drzwi prowadzące na korytarz. W sumie mógł robić to, na co tylko miał ochotę. Ale ochoty nie miał. Zupełnie.
Bo w ciągu ostatnich siedmiu dni jego zdziwienie zmieniło się w coś innego, w miarę jak nikt nie odbierał jego telefonów. Oczywiście gdy siedział w izolatce, kontakt nie był możliwy, ale teraz?
W jego głowie pojawił się pewien obraz. Coś, co mogłoby wyjaśnić tę sytuację. Ale to przecież niemożliwe, prawda?
Jego wzrok padł na karton stojący na lodówce. Pudełko z mlekiem kakaowym. W zepsutej brązowej brei, w torebce do mrożenia żywności, leżał jego telefon.
Mężczyzna nagle wstał i włożył rękę do kwaśnego płynu.
Znowu.
5
Kenneths Grill
Jan podszedł do ławki przed barem. Zapalił niebieskiego camela i zaczął dłubać w oparciu, z którego odłaził tekst „Własność gminy Kopenhaga”. Na Flæsketorvet pojawiało się coraz więcej ludzi. Ciepły letni wieczór, czwartek, a więc nieoficjalny początek weekendu. Gdy jeden po drugim zamykano lokale gastronomiczne w Kødbyen, z lokalnych nocnych klubów zaczęła dochodzić muzyka. Rose już słyszał dudnienie basu i bębnów. Zaczęła do niego wracać myśl, którą ciągle od siebie odpychał. Myśl o tym, by się zatracić. Trzecie piwo byłoby jeszcze lepsze, nie mówiąc o czwartym. Wiedział o tym. Poza tym w wewnętrznej kieszeni, jak dodatkowe serce, wciąż leżała torebeczka z kokainą.
Ale jak to się stało, że tu trafił?
Dwie godziny wcześniej wstał znad biurka w mieszkaniu w Vanløse. Przygotowywał się do jutrzejszej rozprawy sądowej, z której to powodu powinien w tej chwili leżeć w łóżku. Nagle jednak podniósł się i wyszedł z domu. Krótka podróż taksówką i już stał przed barem, nie potrafiąc wyjaśnić dlaczego.
Żeby coś odwlec?
Oczywiście wiedział, że jest tu mile widziany. Szczerze. Bo przyjaźń z Kennethem to chyba jedyna rzecz, która wróciła do stanu z jej początku. Była czymś prawdziwym. Odczuwał ją tak, jakby wracał do domu, mimo że przez długi czas żyli osobnymi życiami.
Myśli Jana skakały kolejno coraz dalej w przeszłość, aż do samego początku.
A może to właśnie dlatego, że przez ponad dziesięć lat nie mieli kontaktu, teraz czuli się ze sobą tak dobrze. Przyjaźń wydawała się równie mocna jak wtedy, gdy się od siebie oddalili. Wszyscy ludzie z tamtych czasów, z podstawówki, a potem gimnazjum, poszli już przecież swoją drogą. Uwili sobie gniazda, znaleźli żony lub mężów, mieli psy, dzieci, okulary i hipoteki. A kiedy w końcu się spotykali, to zawsze w parach, rozmawiając o błahostkach przy stoliku kawowym albo na miękkich sofach w drogich eleganckich szeregowcach. Niektórzy żyli już w drugim małżeństwie z nowymi dziećmi i umowami na opiekę rodzicielską, pięknie wypełniając statystyki opisujące normalne duńskie życie.
Z nimi wyszło jednak inaczej.
Jan wszedł do baru i zauważył szerokie plecy za kuchenną ladą. Kenneth mył płytki nad grillem. Jego wielka łapa poruszała się teraz kolistym ruchem. Właściciel lokalu metodycznie przesuwał się od lewej do prawej strony.
Kenneth chodził z Janem do gimnazjum, ale zrezygnował ze szkoły, gdy skończył osiemnaście lat, i wzięli go do wojska. Był wtedy zbyt uzależniony od przyjaciela. Prawdopodobnie dlatego, że kompletnie nie miał umiejętności społecznych. Rose pamiętał, że przyjaźń zaczęła mu w pewnym momencie przeszkadzać, gdy sam zaczął wić gniazdko z kobietą, z którą, jak wtedy uważał, miał spędzić resztę życia. Wyglądało to tak, jakby potężny mężczyzna nie dojrzał mentalnie i nie rozumiał, że nie będą mogli wiecznie razem spać, rozmawiać o kreskówkach, wcinać cynamonowych bułeczek, zbierać butelek i rzucać kamieniami w kaczki na Jeziorze Świętego Jerzego. To, że Kenneth w końcu poszedł swoją drogą, stanowiło dla Jana ulgę. Mimo że odbyło się w dość nieprzyjemny sposób.
Wspomnienie ich rozstania było bolesne. Trzydziestopięciolatek potrząsnął głową, by się go pozbyć. Kenneth odsłużył wojsko w koszarach w Slagelse, co niewątpliwie mu się podobało. Proste, fizyczne zajęcia. Wtedy jednak stracili kontakt i tak naprawdę Jan nie wiedział, czym przyjaciel zajmował się później. Może po prostu dryfował, aż wpadł na pomysł z barem? Gdy odnowili kontakt, nie miał ochoty o tym opowiadać. Ale to właśnie w tym barze znów się spotkali. Potwornie skacowany i łaknący słonego jedzenia Rose przypadkowo wszedł do tego maleńkiego lokalu w pewną sobotę rok temu i dosłownie wpadł w ramiona starego przyjaciela. Spotkanie było niezręczne tylko przez kilka chwil. Potem wszystko wydawało się już jak dawniej, chociaż nigdy nie rozmawiali o rozstaniu.
Jan odwrócił się na ławce i przyglądał Kennethowi. Wielki mężczyzna skończył mycie kuchni i teraz zajmował się liczeniem cebul i bułek na jutrzejszą produkcję swoich małych cudów. W zaparowanym oknie Rose zobaczył odbicie własnej twarzy.
Gdyby obraz nie był wykrzywiony, szkło odbijałoby regularną i charakterystyczną twarz trzydziestopięciolatka o szarozielonych oczach osadzonych pod ostrymi, ciemnymi brwiami. Jego brązowe jak tytoń włosy jak zwykle zaczesał na bok przy pomocy brylantyny Extra Strong. Zdążył to zrobić, zanim wsiadł do taksówki, a było to absolutnie konieczne, bo urodził się z szopą włosów, która bez obróbki sterczałaby na wszystkie strony jak antenki. Jednak fryzura stanowiła jego jedyną fizyczną wadę. Błysk w oczach wynikał z niezachwianej pewności siebie, a ciało miał szczupłe i proporcjonalne. Wygląd odziedziczył po matce, a po ojcu szerokie bary i wyraźnie zarysowane mięśnie. Całość od razu mówiła, że wie, czego chce.
Wyjął z paczki kolejnego papierosa i zauważył stojące obok świeże piwo. Wygląda na to, że zabrał je z lodówki, zanim wyszedł przed bar.
Ten Jan, któremu nikt nie mógł rozkazywać.
Pociągnął spory łyk. Poczuł, jak szczypie go w gardło i jak zimny płyn ogrzewa się w przedziwny sposób w jego żołądku.
Para zakochanych przecięła na skos plac, kierując się do nocnego klubu Benzin po przeciwnej stronie, który zajął lokal po chińskiej restauracji, zamkniętej rok temu przez władze sanitarne. Jedzenie podawali wspaniałe, a ich dim sumy dostawały nagrody w przewodniku gastronomicznym, ale Chińczycy jakoś nie mogli zrozumieć, o co chodzi z tym całym myciem. Poza tym chodziły plotki, że do pudełek z potrawami trafiały też czasem niewielkie czworonogi szwendające się po kuchni.
Jan zacisnął powieki.
Za ciemnymi szybami widać już było rytmicznie błyskające światła. Za dwie godziny basy i soprany będą wylewać się na asfalt, a kolejka osiągnie ogromne rozmiary. Ogolony kulturysta ze słuchawką w uchu i ramionami jak pnie drzew zablokował już wejście grupie arabskich chłopaków z wymodelowanymi bokobrodami i błyszczącymi czarnymi włosami, podczas gdy zakochana para bez przeszkód wkroczyła w kuszący mrok.
Rose ze swojego miejsca obserwował jaskinię, w której sam chętnie zatraciłby się na kilka godzin i o wszystkim zapomniał.
W kieszeni zabrzęczał mu telefon. Znowu. Zignorował go jednak. Tak samo jak wtedy, kiedy warczał ze stojącego na ladzie pudła po margarynie.
„No dobrze” – pomyślał i wstał.
6
Więzienie VestreSydhavnenNoc z czwartku na piątek
Threeeee is a magic number!
Yes, it is, it’s a magic number.
Somewhere in that ancient mystic trinity,
You get threeee as a magic number…
Holender był wściekły. Kiedy znów włączyła się poczta głosowa, miał ochotę cisnąć telefonem o podłogę i go rozdeptać. Jego nokię 3310 wyprodukowano pod koniec lat dziewięćdziesiątych – relikt z czasów, w których komórek nie budowano po to, by podsłuchiwały użytkowników, niemal przedmiot kolekcjonerski. Wciąż jednak całkowicie nielegalny w rękach aresztanta, któremu nie wolno było kontaktować się ze światem zewnętrznym. Opanował więc wściekłość, włożył telefon z powrotem do plastikowej torebki, zawiązał ją i zanurzył z powrotem w mleku kakaowym marki Matilde.
Karton śmierdział. Jak mieszanina bąka i kwaśnego mleka.
Było to jednak konieczne. Holender siedział w areszcie w Danii już sześć miesięcy i szybko nauczył się, co należy robić, gdy w końcu wydostał się z izolatki. Co roku w duńskich więzieniach i aresztach konfiskowano mnóstwo nielegalnych komórek, a najnowszy system – jakiś magnetyczny wykrywacz – bardzo utrudnił możliwości ich ukrywania.
Stąd konieczność stosowania pewnych sztuczek.
Zasada numer jeden: zdobądź stary telefon, który nie emituje niczego, co ktoś mógłby wykryć. W tym pomógł strażnik Preben. Za pieniądze, ale też dlatego, że nie ośmielił się odmówić. Kiedyś przez głupotę zgodził się zrobić komuś przysługę, może wtedy jeszcze z dobrego serca, potem został już suką wszystkich. Bo można go było szantażować.
I zasada numer dwa: ukryj telefon w czymś paskudnym. Personel nie zarabiał tu wystarczająco dużo, by mieć ochotę wkładać rękę do obrzydliwych rzeczy, nie licząc oczywiście klasycznego badania odbytu, które najwyraźniej było standardem we wszystkich więzieniach na planecie. Trudno pojąć, jak wielu idiotów wciąż uważało, że można ukrywać przeróżne rzeczy w dupie.
Mleko kakaowe jednak zadziałało. Uśmiechnąłby się do tej myśli, gdyby nie był taki wkurzony! Przyjrzał się logo na kartonie. Rysunkowi młodej Matyldy z warkoczykami, która słodko puszczała do niego oko. Nagle poczuł ciężar w żołądku, bo przez to głupie logo pomyślał o innej kobiecie. Tej, której jednocześnie mu brakowało i której nienawidził. To drugie dlatego, że stanowiła jego słaby punkt.
Parsknął.
Holender nie był idiotą, jak niektórzy kochliwi faceci. Dobrze wiedział, że to broń tej kobiety. Jej piękno. Miała magiczny wpływ na wszystkich mężczyzn. Taki, że kiedy tylko ją zobaczyli, mieli jednocześnie ochotę ją przelecieć i posiąść. Próbować przemienić dziwkę w Madonnę. Niektóre kobiety po prostu tak działają na mężczyzn, którzy z reguły nie mają u nich szans. Pomyślał o ich pierwszym spotkaniu. Bardzo dawno temu. Po drugiej stronie globu. To on ją wybrał, z jej strony wtedy nie było to dobrowolne, ale to się zmieniło.
Czyż nie?
On sam nieszczególnie przejmował się uczuciami innych, ale z jakiegoś powodu potrzebował wiedzieć, że jej decyzja o tym, by pójść za nim, była szczera.
Stał przez chwilę, kołysząc się w ciemności. Wciąż gotowała się w nim wściekłość, ale teraz czuł też niepokój. Stres. Jutro wielki dzień. Ostatni dzień procesu. Miał już gotowy plan B, na wypadek gdyby zdarzyło się najgorsze, ale to, że jego telefony pozostawały bez odpowiedzi, nie było częścią żadnego cholernego planu!
Usiłował regularnie oddychać. Starał się odprężyć, chociaż marzył o odreagowaniu swojej wściekłości. Potem podszedł do zakratowanego okna. Ze swojej celi miał widok na Cmentarz Zachodni. Na pomniki i groby dziewięciu tysięcy niemieckich ofiar drugiej wojny światowej. Niekończący się horyzont małych białych krzyży na nagim wzniesieniu pod żydowską kaplicą. Nie wiedział wiele o historii Danii i więzienia, ale w ostatnim czasie często zastanawiał się nad lokalizacją tego zakładu w pobliżu cmentarza. Czy zdecydowały powody czysto praktyczne? Aby ułatwić ostatnią podróż? Większość osadzonych to praktycznie żywe trupy. Pozbawieni talentu drobni przestępcy, którzy już mogą odliczać czas do końca.
On tu nie pasował. Tak bardzo, że…
Jego wzrok padł na mleko kakaowe. Za chwilę spróbuje jeszcze raz. Wyciągnie torebkę z obrzydliwego płynu i zadzwoni. Podrapał się po bliźnie na czole.
Dlaczego nikt nie odbiera?!
7
W tym samym czasieW innym miejscu
Gdy łysy mężczyzna zamknął komputer, miał już za sobą dwie rzeczy: przygotował to, co miało wydarzyć się w sądzie rejonowym w Kopenhadze, kiedy Holender pojawi się na schodach prowadzących na plac Nytorv. Wysłał też zaszyfrowany mail do prokuratury. Dwie rzeczy, które łącznie przypieczętują los oskarżonego. I jednocześnie dwa nieodwracalne czyny. Coś, z czego nie można się już wycofać. A ściślej mówiąc coś, z czego on nie może się już wycofać. Nie ma co owijać w bawełnę. Myślenie w trzeciej osobie byłoby próbą słabego człowieka, by odciąć się od własnych wyborów.
Jednak przez krótką chwilę siedział bez ruchu. Wpatrywał się w wyłączony monitor w pokoju, w którym panował półmrok. Zastanawiał się, czy będzie tego żałował. Aż ktoś mu przerwał.
– Dziękuję – powiedziała, kładąc dłoń na jego udzie. Blisko fiuta. – Teraz wiem, że mnie kochasz.
Odwrócił się. Przyglądał się tajemniczej pięknej kobiecie stojącej przy jego boku.
– Nie ma sprawy – odparł krótko.
Widok jej ciała i twarzy stłumił myśli, które kłębiły mu się w głowie. Wyciągnął rękę w jej stronę, ale ona chwyciła jego dłoń. Położyła ją na swoim policzku. Zamknęła oczy. Potem zaczęła się lekko kołysać, nucąc piosenkę, której on nie rozumiał. Pozwolił jej na to. Czekał cierpliwie i zauważył, jak po chwili stwardniał jak kamień. Tak na niego działała. Kobieta przy jego boku. Jak żadna inna. Poczuł się szczęśliwy, kiedy w końcu otworzyła oczy.
Szybki ruch i ostry dźwięk. Rozpięła suwak w jego białych spodniach od garnituru, przez co jego fiut wyskoczył i sterczał w półmroku.
Uśmiechnęła się na ten widok, wstała i pociągnęła go w górę. Poddał się jej, po czym usadził ją na biurku. Rozszerzyła nogi i zrobiła mu miejsce. Kiedy w nią wszedł, poczuł wilgoć i ciepło jej objęć, a pierwsze ruchy nabrały rytmu; ogarnęła go euforia. Wszelkie ślady żalu natychmiast zniknęły.
Zaczął uderzać mocniej. Intensywniej. Chciał w niej być tak, jakby stanowili jeden organizm. I jeszcze mocniej.
Poczuł w podbrzuszu, jak zbliża się wytrysk. I doszedł. Jakby eksplodował. Kobieta wpatrywała się w niego, kiedy napełniał ją swoim nasieniem. Wiedział, że tego chciała. Na tym polegała jej magia. Chciała mu to pokazać. A on chciał na to patrzeć. Wszystko, co kiedyś należało do Holendra, było teraz jego. Również ta kobieta.
Kiedy po chwili wyszedł z niej i zapiął rozporek, otoczył ich zapach ciała i spermy. Był teraz spokojny. Tak jakby kiedykolwiek zdarzało się inaczej. W świecie, który otwierał się przed nim, zostali tylko oni dwoje. Reszta się nie liczyła. Także ten telefon, który cały wieczór brzęczał. Prawdę mówiąc, cały tydzień.
W tym samym pomieszczeniu, zaledwie kilka metrów od łysego mężczyzny i jego kobiety, stało dziesięć klatek wysokości człowieka, ustawionych w długim szeregu. Wszystkie zamknięte, przymocowane do podłogi i ściany. I we wszystkich w milczeniu wpatrywało się w ciemność dziesięć kobiet.
8
Prokuratura przy Kampmannsgade
Kiedy prokurator specjalny Niels „Jazz” Overgaard przyszedł do pracy w nocy z czwartku na piątek, miał ochotę opróżnić butelkę whisky Tullamore, którą trzymał w szufladzie w biurku. A potem wskoczyć do Jeziora Świętego Jerzego. Nie mógł spać, a była to kolejna z wielu podobnie wyczerpujących nocy. Do tego pojawiła się inna nieprzyjemna rzecz – zaczął być opryskliwy. W stosunku do swojej żony Anny, dwójki ich dzieci i trzynastoletniego golden retrievera Askego, który nie robił nic poza spaniem i pierdzeniem. Prawdę mówiąc, Niels stał się tak nieznośny, że Anna stwierdziła, że może powinien znaleźć sobie inną pracę albo inną rodzinę, jak tak dalej pójdzie. Jednak coraz gorszy humor Nielsa miał uzasadnioną przyczynę. Rozpacz. Bo ich sprawa przeciwko obrzydliwie bogatemu Meyersowi van Judzie – w mediach nazywanemu Holendrem – zaczęła się sypać. A tego zdecydowanie się nie spodziewał.
Pewnego dnia dowiedzieli się, że zamożny biznesmen, który brylował w towarzystwie w Kopenhadze, był zatwardziałym przestępcą. Dzięki donosowi od anonimowej osoby. Wczesnego ranka, takiego jak dziś, sześć miesięcy temu Niels otrzymał od nieznanego nadawcy mail ze zdjęciem. A konkretnie ze zdjęciem kontenera w porcie Frihavnen w kopenhaskiej dzielnicy Østerbro. Chociaż to, co było widać na fotografii, zazwyczaj zdarzało się bardzo daleko od Danii.
Niels obejrzał kiedyś film Daniel o duńskim fotografie Danielu Rye, który został porwany przez państwo islamskie i przez trzysta dziewięćdziesiąt osiem dni był więziony w potwornych warunkach w Syrii. Oglądał go razem ze swoją piętnastoletnią córką Amalie w kinie. Obraz okazał się po prostu zbyt brutalny. Dziewczyna płakała w samochodzie po drodze do domu, Niels miał wyrzuty sumienia i próbował ją pocieszyć, wyjaśniając, że coś takiego nigdy nie mogłoby się zdarzyć w Danii. To jednak nie pomogło. Kiedy wrócili do domu, czekała na nich wielka awantura. A do tego wszystkiego Niels później musiał przyznać, że się pomylił.
Takie rzeczy jednak zdarzały się w Danii!
Bo w kontenerze znajdowały się trzy wycieńczone i wyraźnie odurzone kobiety ze skutymi rękami i nogami, zakneblowane taśmą klejącą i przypięte do haka na dnie kontenera. Zdjęcie było dość ciemne, ale znajdujący się wewnątrz mężczyzna, stojący nad kobietami – duży, z szeroką twarzą, głęboko osadzonymi oczami i wyraźną szczęką – to bez wątpienia Meyers, a fotograf objął kadrem również numer kontenera. To wszystko stanowiło tak przekonujący dowód, że van Juda jeszcze tego samego dnia został aresztowany w połowie steku, którym delektował się w ekskluzywnej restauracji przy Bredgade, i oskarżony o handel ludźmi.
Najciekawszy na tych zdjęciach był jednak wygląd tych kobiet. Pochodziły z Afryki. Kiedy prokuratura w trakcie dochodzenia prześledziła trasę kontenera aż do punktu początkowego, stwierdzono, że „ładunek” pochodził z portu w Tunezji. Skąd się wzięły, nie wiadomo, ale ich czarna jak węgiel skóra wskazywała na Afrykę Zachodnią lub Środkową. Z tego samego powodu niezwykłe wydawało się to, że wszystkie trzy kobiety miały fantastyczne jasnoniebieskie oczy! Później Niels dowiedział się, że jest to wynik szczególnej mutacji genetycznej. I choć osoby nią dotknięte – głównie kobiety – w swoich prymitywnych i przesądnych społecznościach wiejskich często były uważane za przeklęte, to stawały się przedmiotem szczególnej gałęzi handlu ludźmi. Wywożono ich i sprzedawano za ogromne sumy w darknecie. Jak rzadkie rasy zwierząt. Zjawisko to miało nawet swoją nazwę.
Takie kobiety nazywano Jednorożcami.
Kiedy sprawa trafiła do sądu rejonowego, Niels nie miał wątpliwości, że załatwią Meyersa van Judę. Niels otrzymał przezwisko „Jazz” z powodu swoich muzycznych preferencji. Kiedy pracował do późna, ze stojącego w jego biurze szarego zestawu Beosound Core słychać było miły dźwięk saksofonu Charliego Parkera. Ale też dlatego, że – podobnie jak Parker – umiał improwizować. Poruszać się po sprawie w prawo i w lewo oraz w górę i w dół w sposób, który mieszał szyki jego przeciwnikom. Osiem wyroków skazujących w ciągu zaledwie roku mówiło samo za siebie. Tym razem jednak z każdym kolejnym z dwunastu dni procesu, sprawa zaczynała się rozpadać jak herbatnik w ciepłym mleku. Z powodu najbardziej irytującego adwokata na świecie.
Meyers wybrał na obrońcę Simona Goldschmidta, który w niezwykle zręczny sposób sypał piach w tryby prokuratorskiej machiny i któremu udało mu się zasiać ziarno wątpliwości w odniesieniu do wszystkiego: lokalizacji, numeru kontenera i autentyczności zdjęcia.
Trzeba było zrozumieć, że biznesmen odnoszący takie sukcesy jak Meyers van Juda miał wrogów, a fotografia mogła być przecież fałszywką. Aby tego dowieść, Goldschmidt zaprezentował przykład na to, jak łatwo sfałszować tego rodzaju dowody, przedstawiając zdjęcie tej samej sceny, w której mężczyzna pochylający się nad kobietami miał twarz Nielsa, co wywołało uśmiech u kilku ławników, chociaż sędziom udało się zachować powagę.
Jednak gdy sprawa zbliżała się do końca, Niels dostrzegł już w ich obliczach. Zarówno przysięgłych, jak i sędziów. Wątpliwość. A to zawsze oznacza przegraną. Nawet niewielkie ryzyko wydania niesprawiedliwego wyroku było zupełnie nie do przyjęcia. Krótko mówiąc: sprawa, która wydawała się absolutnym pewniakiem i wielkim sukcesem wymiaru sprawiedliwości, zwiędła jak bukiet kwiatów w chłopięcym pokoju. A Niels nie czuł się w związku z tym tylko nieszczęśliwy. Czuł się winny!
Tak więc w piątek rano, kiedy przyszedł do pracy i włączył komputer, chciał się upić i zniknąć w czarnej jamie. Był to ostatni dzień procesu i Meyers miał opuścić budynek sądu jako wolny człowiek. Aby stało się inaczej, prokuratura potrzebowała prawdziwego cudu. Dlatego gdy Niels zauważył, że w jego skrzynce odbiorczej pojawił się kolejny mail od anonimowego nadawcy, tliła się w nim zaledwie słaba nadzieja. Tym razem wiadomość zawierała film. Nadzieję, która przemieniła się w radość i nową siłę do walki, mimo że kadry były nieprawdopodobnie straszne.
Przez mniej więcej dwie minuty Meyers masakrował czarnoskórą kobietę. Lokal o niskim stropie nie miał okien, więc scenę oświetlały potężne reflektory i nie było cienia wątpliwości, że na filmie jest Holender. Było go też słychać! Wrzeszczał na kobietę, okładając ją pięściami. Oboje znajdowali się w celi, jednej z wielu. Nielsowi udało się zliczyć trzy zamknięte kobiety poruszające się nerwowo w sąsiednich klatkach w ostrych promieniach lamp. Wszystkie charakteryzowały się takim samym, bardzo szczególnym wyglądem, jak te w kontenerze. Czarna skóra i błękitne oczy.
Jednorożce.
Film kończył się, kiedy pobita kobieta leżała bez ruchu na podłodze swojej celi, zwinięta w pozycji embrionalnej. Chodziło tu o wymierzenie kary, w którym Meyers odgrywał główną rolę jako strażnik więzienny i sprawca przemocy. Na dodatek stał tam jeszcze jeden mężczyzna – również łatwo rozpoznawalny, bo przypominał kopię Holendra – czekając z ręcznikiem, aż ten wyjdzie z celi. Był niemal nagi, a z jego majtek wystawał wielki mokry członek we wzwodzie, co w paskudny sposób pokazywało, co jeszcze działo się w pomieszczeniu.
„Niech to szlag, wspaniale!” – pomyślał Niels, kiedy zobaczył tego drugiego. Był to młodszy brat Meyersa. Dwie pieczenie na jednym ogniu.
Po wykonaniu ogromnej liczby kopii zapasowych dla bezpieczeństwa zapisał film na pendrivie, którego włożył do teczki. Następnie wysłał plik do obrońcy Meyersa, Goldschmidta, co musiał zrobić. Ten pewny siebie i arogancki drań na pewno zacznie narzekać na późne przedstawienie dowodu i zażąda odroczenia sprawy. To się jednak nie uda. Przewodniczący składu sędziowskiego, zrzędliwy sędzia Brandt, był niezłomny i z całą pewnością nie da się nabrać. Nie żywił ciepłych uczuć do obrońcy, który zarabiał dziesięć razy więcej niż on sam, a do tego nowy dowód zdawał się solidny jak skała. Meyers był załatwiony, niezależnie od tego, ile prawniczych sztuczek zastosowałby jego adwokat.
Na koniec Niels nalał sobie bezwstydnie dużą szklaneczkę whisky z przechowywanej w szufladzie butelki, którą otwierał zazwyczaj wtedy, gdy wygrywał jakąś sprawę. Potem położył nogi na biurku i przyglądał się, jak poranne słońce opromienia Jezioro Świętego Jerzego.
Życie było cudowne. Znowu.
9
Komenda Główna Policji, VesterbroPiątek rano
Audytorium Komendy Głównej Policji było wypełnione po brzegi. Mniej ważni goście stali, siedzieli na podłodze i opierali się o parapety okien, podczas gdy wszyscy ozdobieni wymyślnymi złoconymi emblematami na ramionach – przedstawiciele policji, służb zarządzania kryzysowego, Ministerstwa Sprawiedliwości, policyjnej służby wywiadowczej i wywiadu wojskowego – znajdowali się na miejscach dla publiczności przy katedrze podzielonej odpowiednio do rangi.
Sierżant Sandra Wagner, która wśród obecnych plasowała się mniej więcej na poziomie kijanki, znalazła miejsce przy jednym z parapetów razem z garstką posterunkowych w T-shirtach, dżinsach i air jordanach czy innych miękkich butach sportowych Nike. Znała tych mężczyzn ze słyszenia. Nie poruszyli się ani o milimetr, kiedy starszy od nich stopniem śledczy z posterunku Brønshøj zbliżył się i wskazał na parapet. Nie mieli natomiast problemu ze zrobieniem miejsca dla jasnowłosej kobiety z końskim ogonem, której wiek i wygląd utrudniał stwierdzenie, czy jest stateczną matką z domem i rodzinnym samochodem pełnym okruszków żytniego chleba i zaschniętych dziecięcych glutów, czy też może dałaby się skusić na coś grzesznego.
Sandra miała trzydzieści cztery lata, spojrzenie ani naiwne, ani doświadczone, niemal pozbawioną zmarszczek twarz, co oznaczało, że mogła być i dobrą mamą, i grzesznicą, a sama nie zrobiła nic, by ułatwić im odgadnięcie tej tajemnicy. Natomiast poczuła się nieswojo pod wpływem spojrzenia z jednego z parapetów po drugiej stronie pomieszczenia. Jej o dwa lata młodszy kolega z komendy City, Niklas Winther, wpatrywał się w nią jak kretyn, gdy przeciskała się przez zatłoczoną salę. Ten muskularny instruktor walki wręcz sam siebie uważał za dar dla wszystkich kobiet, a ona wiedziała, że jej obojętność w jego obecności jedynie go irytowała. Prawdopodobnie była jedyną tego typu kobietą w komendzie, co na tego zadufanego policjanta, nieprzyzwyczajonego do odmowy, działało jak agresywny środek na potencję. Musiał jednak odwrócić wzrok, kiedy nowy towarzysz Sandry z parapetu, młodzik o imieniu Torben i ciele wielkości dwudrzwiowej lodówki, zauważył ten kontakt i wykazując się niezwykłym terytorializmem, skierował wzrok na drugą stronę sali.
„Zawsze jest jakaś większa ryba” – pomyślała Sandra, siadając na parapecie i obserwując salę.
Atmosfera stała się napięta. Zapach świeżego potu i wody po goleniu z cytrusową nutą unosił się w wysokim pomieszczeniu wypełnionym energią jak psiarnia. Mocno umięśniony mężczyzna na mównicy otrzymał zestaw słuchawkowy i wskaźnik, jednocześnie przyciemniono światła. Sandra go nie znała, ale wydawał się typowym przedstawicielem policyjnej służby wywiadowczej PET. Około czterdziestki, wysportowany i odziany w ciemne obcisłe ubranie. Jego szczupła twarz nadawała mu wygląd chronicznie zmęczonego, oczy pod niemal niewidzialnymi okularami były surowe i zapadnięte, a krótkie ciemne włosy gładko przylizane.
– Nazywam się Henrik Bjerregaard i jestem agentem PET. Dziękuję za przybycie mimo tak późnego zawiadomienia. – Jego głos był pozbawiony barwy i cichy, ale gdy wypowiadał te słowa, wszystkie pozostałe dźwięki w sali umilkły. Bjerregaard patrzył na tłum, nie nawiązując kontaktu wzrokowego z nikim konkretnym. – Dziś rano otrzymaliśmy od naszych amerykańskich kolegów z CIA informację, że przy granicy duńsko-niemieckiej widziany był mężczyzna powiązany z międzynarodową organizacją terrorystyczną… – Zapadła chwila ciszy. – Po duńskiej stronie – kontynuował agent.
W pomieszczeniu, które już było rozgrzane promieniami letniego słońca, temperatura nagle wzrosła, ale obecni siedzieli bez ruchu jak figury woskowe.
– Informacje są dość skąpe, ale w tego rodzaju śledztwach Amerykanie niechętnie wyjaśniają, jak zdobywają dane. W związku z czym nie wiemy również, co konkretnie widzieli i gdzie. Podkreślają jednak powagę sytuacji i przekazali nam tyle informacji, ile się dało. Byśmy mogli zacząć od czegoś konkretnego.
Agent odwrócił się, wcisnął coś na wskaźniku i przywołał pierwsze zdjęcie na ekran o rozmiarach trzy na cztery metry.
– Rzeczą, na którą powinniśmy zwróć uwagę w pierwszej kolejności, jest ten pojazd.
Sala przyglądała się fotografii pokazującej volkswagena transportera w kolorze czarny metalik z przyciemnionymi szybami. Plamy kurzu i brudu uniemożliwiały ocenę wieku i stanu pojazdu, ale sprawiał dziwnie potężne wrażenie. Wydawał się szerszy i cięższy niż transportery, które codziennie kręcą się po całej Kopenhadze z elektrykami i malarzami za kierownicą. Sandra przyglądała się czterem niskoprofilowym oponom na czarnych felgach, które wystawały spod nadkoli jak stopy. Przyszło jej do głowy, że samochód przypomina jej psa sąsiada z klatki schodowej domu, w którym się wychowała.
Buldoga.
Kątem oka zauważyła swojego szefa, komendanta Flemminga Jørgensena. Stary policjant wiercił się na parapecie po drugiej stronie sali, starając się znaleźć jakąś znośną pozycję. Sandra parsknęła bezgłośnie. Mężczyzna o schorowanych kolanach i chronicznych problemach z kręgosłupem, który poświęcił policji czterdzieści lat swojego życia, nie zasłużył na siedzenie na cholernym parapecie.
Gdy agent PET znów spojrzał na publiczność, uniósł brew.
– Druga rzecz, którą przekazali nam Amerykanie, to informacje o powiązaniach tego mężczyzny. Kierowca samochodu według CIA ma związki z organizacją terrorystyczną Al Urthudhuks, co oznacza po naszemu „Prawowierni”.
W sali zaszumiało.
– Tak, wiem, większość z was już słyszała tę nazwę. To właśnie ta organizacja, która wzięła odpowiedzialność za atak na światową paradę równości w Sztokholmie cztery lata temu. Zginęło dwadzieścia siedem osób wraz ze sprawcą, gdy w trakcie pochodu wybuchła potężna bomba.
W głowie Sandry pojawiły się na chwilę potworne obrazy z telewizji. Ogromny chaos i masa krwi. Zdjęcia rozerwanej na strzępy parady. I kultowa dziś prasowa fotografia młodego człowieka z brokatem na twarzy, który przygląda się tej masakrze pustym wzrokiem, nie wiedząc jeszcze, że część jego ramienia od łokcia w dół już nie istnieje. Zdjęcia czegoś potwornego i niemal niepojętego. Czystego zła, które tylko chorzy ludzie mogą opakowywać w religię.
Bjerregaard skierował wskaźnik w tył, nie patrząc na transportera.
– Oczywiście samochód jest poszukiwany w całym kraju, ale jeśli go znajdziemy, trudno oczekiwać, że to rozwiąże problem. Prawowierni znani są z wykorzystywania materiału wybuchowego, którego składniki można znaleźć wszędzie.
Znów nacisnął przycisk na pilocie. Zamiast transportera na ekranie pojawiło się podzielone na trzy części zdjęcie, z trzema kolorowymi reklamami ze sklepu Matas. Sandra znała ten obraz ze szkolenia policyjnego – plastikowa butelka z odplamiaczem, flaszka ze środkiem do wybielania i dezynfekcji oraz pojemnik z płynnym nawozem do roślin doniczkowych.
Bjerregaard użył wskaźnika.
– Nadtlenek wodoru, aceton i kwas siarkowy. Trzy rzeczy, które można kupić dosłownie wszędzie. Niestety. Bo są to trzy składniki bardzo potężnego i niezwykle wrażliwego materiału wybuchowego: peroksyacetonu. Nazywanego też Matką Szatana.
Kątem oka Sandra znów zauważyła, że komendant się poruszył. Ten mężczyzna o srebrzystosiwych włosach po przeciwnej stronie sali również był jednym z jej wykładowców w szkole policyjnej. Przypomniała sobie jego zdjęcia z przedstawicielem wydziału materiałów wybuchowych państwowej policji. Obaj mieli na sobie pokryte kevlarem skórzane uniformy, które sprawiały, że scena przypominała lądowanie na Księżycu. I nie bez powodu. Zaledwie dwa do trzech gramów białej mieszaniny wybuchowej mogło urwać człowiekowi ramię, podczas gdy dwa kilo tej samej substancji zapakowane razem z gwoździami, wkrętami i śrubami, które przy eksplozji wystrzeliwały na wszystkie strony, mogło w zaledwie ułamek sekundy zamienić każde zgromadzenie w krwawą miazgę.
Bjerregaard mówił dalej.
– Znamy wiele osób, które używały peroksyacetonu, jednak w przypadku Prawowiernych ta substancja to niemal znak firmowy. Standardowo w handlu detalicznym należy zwracać szczególną uwagę na sprzedaż tych składników, ale mimo to wykrycie ich jest utrudnione, bo zakupy rozdziela się zazwyczaj na kilka sklepów właśnie po to, by nie wszczynać alarmu. – Bjerregaard przerwał i rozejrzał się po sali. – Tak więc chociaż samochód i składniki nas interesują, szukamy przede wszystkim kierowcy. Informacja numer trzy. – Agent kliknął przycisk. Pojawiło się ostatnie zdjęcie. Sylwetka. – Zdjęcie pochodzi z archiwum CIA, gdzie prawdopodobnie znajduje się więcej fotografii tego mężczyzny, którego dzięki zaawansowanej technologii wykrywania ruchu zauważono w różnych miejscach na świecie. To ma być jego najlepsza fotografia, chociaż nigdy nie widziano jego twarzy. CIA nie ma jednak wątpliwości.
Sandra patrzyła na to z otwartymi ustami, a myśli przelatywały jej bezładnie przez głowę. W panującym na ulicy półmroku jakaś wysoka i szczupła sylwetka oddalała się od budynku, którego fragmenty po eksplozji wyrzuciło na wszystkie strony. Mężczyzna na zdjęciu był ubrany w jakiś bojowy strój z grubego szarego materiału z mnóstwem kieszeni i biegnących w różne strony pasków. Twarz zakrył płócienną maską i kapturem tak mocno naciągniętym na głowę, że widać było tylko mocno zarysowaną szczękę. W ręce w rękawiczce z tego samego grubego szarego materiału trzymał małą czarną kosę z sierpowatym ostrzem na krótkim drewnianym trzonku. Kama – orientalna broń biała niczym z jakiejś mrocznej legendy. Cała postać wyglądała jak połączenie rycerza i wojownika ninja.
Agent Henrik Bjerregaard znów skierował wskaźnik na elektroniczny wyświetlacz, choć sam na niego nie patrzył.
– Oto mężczyzna z terrorystycznej organizacji Prawowierni. Mężczyzna, który najprawdopodobniej przebywa obecnie w Danii. – Wziął do ręki okulary. Założył je. Znów zdjął. Kiwnął głową do zgromadzonych i westchnął bezdźwięcznie całym ciałem. – Interpol nazywa go… Synem Szatana.
10
Plac RatuszowyGodzinę później
Ostre poranne słońce przechodziło za wieżą ratusza i ozłacało budynek Industriens Hus oraz bulwar Andersena. Dochodziła dopiero dziewiąta, ale Sandra czuła już zawroty głowy i suchość w ustach, tak jakby dotarła na plac Ratuszowy po szalonej wycieczce po całym mieście. Włożyła do ust gumę Stimorol, by pobudzić pracę ślinianek, po czym spojrzała na telefon.
Aplikacje newsowe donosiły o fali upałów, martwych łasicach, nowym wariancie koronawirusa i mistrzostwach świata w piłce nożnej w Katarze. Przedstawicielka partii Czerwono-Zielonych wyglądała na zdjęciu na rozczarowaną, ponieważ Dania postanowiła grać mimo nieprzestrzegania przez kraj gospodarzy podstawowych praw człowieka. Na pytanie, czy sama będzie oglądać mecze, odpowiedziała parsknięciem i zdecydowanym „nie”. Jak stwierdził dziennikarz, milczała, gdy zapytano, czy oglądać je będzie mąż. Nic jednak nie mówiono na ten temat. Ani o samochodzie, ani mężczyźnie, ani terrorystycznej organizacji. Jeszcze nie. Było tylko kwestią czasu, zanim ktoś z policji albo skądinąd postanowi uzupełnić swoje wynagrodzenie kopertą od dziennikarza. I potwierdzić informację o nowym mrocznym gościu w Danii: Synu Szatana.
Liczba informacji przekazanych w ciągu ostatniej godziny była ogromna. Agent PET, a potem jeszcze dwóch jego kolegów, dość nietypowo dla swoich stanowisk podzielili się wszystkimi dostępnymi informacjami z kraju i zagranicy. W tym wiedzą o Prawowiernych, a konkretnie o dwóch rzeczach.
Bombach.
Gdy Prawowierni opuszczali miejsce zdarzenia, pozostawiali za sobą tylko dymiącą kupę zgliszczy.
I śmierci.
W ciągu ostatniej dekady ataki tej organizacji pochłonęły niemal biblijną liczbę ofiar, mimo że Stany Zjednoczone ściśle współpracowały z nigeryjskim rządem, by zlokalizować i unieszkodliwić jej obozy szkoleniowe, ukryte w lasach i na pustyniach północno-wschodniej Nigerii. Amerykańskie drony podczas uzgodnionych misji rozpoznawczych znalazły sporo takich obozów i, co dość ironiczne, pozbyły się problemu, wykorzystując bomby.
Potem nastąpił czas na swobodne wypowiedzi. Co niezwykłe, przybrało to formę szczerej burzy mózgów. O dostępnych narzędziach. O tym, co należy robić. Podsłuchy, oprogramowanie szpiegowskie, monitoring, inteligentne, samodzielnie instalujące się programy śledzące, przeszukania, rewizje, listy gończe, „umiarkowana presja fizyczna” w pewnych kręgach i wobec pewnych osób. Na stół wyłożono legalne i mniej legalne narzędzia, a uczestnicy byli dość zgodni co do tego, że zwykłe gwarancje prawne zawarte w kodeksie postępowania karnego i konstytucji powinny ugiąć się wobec tego, co w bardzo nieprzyjemny sposób mogło przejść do historii kraju. Krótko mówiąc: należy zastosować wszystkie środki, by uniknąć tego, co ostatecznie nie zostało nazwane.
Terroryzmu w Danii.
Sandra grzała twarz na słońcu, zastanawiając się nad ostrożnymi wnioskami PET. Nie można stwierdzić z całą pewnością, jakie dokładnie cele ma organizacja i zakapturzony mężczyzna. Dla takich ludzi śmierć i zniszczenie często wystarczają same w sobie. Istniały jednak podstawy, by uważać, że kurs na Danię nie był przypadkowy. Chodziło o dwie rzeczy.
Pierwsza była taka, że dziś w południe w kopenhaskim sądzie rejonowym miała zakończyć się największa w historii Danii sprawa dotycząca handlu kobietami. Mężczyzna, którego podczas trzynastodniowego procesu nazywano Holendrem, miał importować i sprzedawać kobiety w Danii, pozostając przez cały czas poza zasięgiem policyjnego radaru. W pierwszej dekadzie przewoził i dostarczał broń dla organizacji terrorystycznych i watażków w Afryce, i prawdopodobnie nauczył się wykorzystywać te same trasy do przewozu kobiet. Niewiarygodne i cyniczne przedsięwzięcie, w którym nawet dwunastoletnie dziewczęta były na specjalne zamówienie porywane lub kupowane od biednych wielodzietnych rodzin, a następnie sprzedawane zachodnim klientom. Do użytku prywatnego i być może dla nabywców z Danii.
Władze zakładały też, że część kobiet wciąż znajdowała się w niewoli u Holendra. Nie powiedział on jednak w więzieniu ani słowa, co w najlepszym wypadku wskazywało, że pod jego nieobecność ktoś inny prowadził działalność. A w najgorszym – że nie obchodził go ich los. Cynizm niemal niepojęty. A co najważniejsze, dane wywiadowcze, mimo że stanowiły zbieraninę wybranych informacji otrzymanych ze Stanów Zjednoczonych, wskazywały, że Holender – którego nazwisko brzmiało Meyers van Juda – niedawno handlował z organizacją terrorystyczną Prawowierni. Kobiety za broń. Wyglądało na to, że kodeks Prawowiernych nie obejmował porywania kobiet i sprzedawania ich. Szczytny cel ma to do siebie, że w takich twierdzach moralności uświęca środki. A tu zgodnie z informacjami mowa była o lukratywnej dla obu stron wymianie.
Biorąc pod uwagę wszystkie te okoliczności, trudno było nie postawić znaku równości między dzisiejszym zakończeniem postępowania sądowego i wydaniem wyroku a przybyciem zakapturzonego terrorysty do Danii. Niezależnie od motywu. Może chodziło o nieudaną transakcję? Może Holender poprosił swoich przyjaciół z organizacji o pomoc? Powszechnie wiadomo, że aresztanci mają w duńskich więzieniach dość swobodny dostęp do telefonów i poczty elektronicznej. A może Prawowierni chcieli zabić swojego byłego partnera biznesowego, ponieważ dysponował niebezpiecznymi informacjami o organizacji?
PET nie wykluczało również, że w kraju mogły znajdować się osoby gotowe pomóc zauważonemu na duńskiej granicy terroryście. Mogli być to „uchodźcy” przyjęci w ramach wędrówek ludów do naszej części świata. Mieszkający tu przedstawiciel organizacji nie wyglądałby jak brodaty talib rzucający hasła o dekadencji zachodu, raczej jak młody mężczyzna bez dokumentów, który przyzna, że przyjechał do Europy, by potem ściągnąć rodzinę, a w rzeczywistości osiadł tu i czekał, aż ktoś wskaże mu cel. Mógł to być nawet rodowity Duńczyk, który dał się kupić.
Tak więc zakończenie procesu Holendra wydawało się możliwym wyjaśnieniem przybycia terrorysty do Danii.
A druga możliwość?
Gdy Sandra myślała o fotografii prasowej młodego Szweda w brokacie z urwaną ręką i o przerażających telewizyjnych obrazach z wybuchu podczas pochodu w Sztokholmie, rozglądała się po starym placu Ratuszowym. W tym roku Kopenhaga została gospodarzem największego na świecie wydarzenia LGBTQ+, a przygotowania do parady równości, która miała ruszyć w najbliższy weekend, osiągały apogeum. Wszędzie na deptaku Strøget, placu Ratuszowym i ulicy Vesterbrogade powiewały tęczowe flagi, autobusy w centrum pokryto wielkimi sercami i banerami, a wzdłuż całej trasy wisiały głównie plakaty z hasłem „Love is love”.
Gmina Kopenhaga wydała osiem milionów koron tylko na to, by przejścia dla pieszych w centrum miasta stały się neutralne płciowo. Na czerwonym świetle widać było dwóch trzymających się za ręce mężczyzn, na żółtym dwie kobiety, a na zielonym osoby o nieokreślonej płci. Parada miała być w tym roku „bardziej dzika, wolna i żywiołowa niż kiedykolwiek”, jak ogłaszali przedstawiciele LGBTQ+ w radiu, telewizji i mediach społecznościowych. Hasło powtarzano wszędzie w nieskończoność. Oczywiście zawsze istniało ryzyko hejtu. Parada jak zwykle, opierając się na życzliwych zaleceniach, omijała główną ulicę Nørrebrogade, ale poza tym organizator nie chciał słyszeć o jakichkolwiek ograniczeniach. Poza tym Duńczycy byli wyczerpani koronawirusem i pragnęli hucznego święta! Z orszaku planowano rozrzucać prezerwatywy we wszystkich kolorach tęczy. Szykowała się fantastyczna, szalona zabawa.
Mogła się jednak skończyć źle. Ogniem i śmiercią.
11
Plac RatuszowyPięć minut później
Sandra potrząsnęła głową, żeby odrzucić potworne, lecz bardzo realistyczne obrazy ataku terrorystycznego na paradę. Udało jej się to dzięki bardziej prozaicznemu dźwiękowi, który usłyszała. Odgłosowi pierdzenia. Był to keczup wyciskany na kawałek papieru spożywczego. Jeśli poranne spotkanie wydawało się pełne napięcia, a wola współpracy przy wspólnym poważnym problemie niemal epicka – tak jak telewizyjne relacje po jedenastym września w Nowym Jorku, gdzie bezdomni pracowali razem z biznesmenami w podartych garniturach i obsypanymi sadzą strażakami, desperacko próbując opanować sytuację – to ogromnie kontrastowało to z sytuacją, w której znajdowała się w tej chwili.
Potknęła się i jeszcze raz sprawdziła telefon. Niecierpliwie. Przyglądała się stadu gołębi, które pojawiło się z nieznanego miejsca na niebie i opadło na bruk pod jej stopami, przy budce z hot dogami.
Kilka z tych kiwających głowami latających szczurów znalazło się już niebezpiecznie blisko jej nowiutkich bielusieńkich butów Nike Air Max, a jej szef, komendant Flemming Jørgensen, powód jej irytacji, przyglądał się jej z coraz bardziej chytrym wyrazem twarzy. Mężczyzna o czujnych szarych oczach pod rzadkimi siwymi włosami z szybkością warana z Komodo i podobnym apetytem pożerał dwie gigantyczne kanapki z wołowiną i cebulką pod daszkiem żółtawej budy, która kiedyś, pod zaschniętymi gołębimi kupami, była biała. O tej porze Birthes Pølser była ulubioną restauracją komendanta, a kobieta w środku, niewiele mniejsza od samej budki, z wystającą dolną szczęką i piersiami wielkości zwiniętych śpiworów, jego starą przyjaciółką.
Sandra patrzyła na niego i się zastanawiała. Czekała. Znała się z Jørgensenem bardzo dobrze, lepiej niż z większością innych kolegów, ale w pewnych kwestiach wciąż stanowił dla niej zagadkę. Dlaczego zabrał ją na spotkanie? Jako szef komisariatu City przy Halmtorvet w sercu Kopenhagi był tam oczywistym gościem, mimo że sam w porównaniu z obecnymi miał stosunkowo niską rangę. Musiał zająć się sprawą z ramienia komendy, wdrożyć polowanie na swoim lokalnym obszarze. Ale ona? Dlaczego nalegał, by przyszła? Gdyby była odrobinkę głupsza, czułaby się zaszczycona. Znała jednak swojego komendanta z palcami upaćkanymi cebulką, wiedziała, że to stary lis.
Sandra pierwszy raz spotkała się z Jørgensenem, kiedy miała trzynaście lat. Chodziła do siódmej klasy i z niepojętych przyczyn wylądowała w komendzie za kradzież w sklepie. Komendant był wtedy mocno po czterdziestce i z tym swoim jasnym spojrzeniem pod zaczesanymi w tył, wtedy jeszcze czarnymi włosami przypominał nieco Elvisa Presleya. Nazywali go Szeryfem. W przeciwieństwie do większości policjantów nie miał gromadki dzieci i w wolnym czasie nie pływał wiosłową łódką po miejskich kanałach. Wcześnie owdowiał, po czym całkowicie poświęcił się pracy. Dzięki temu stał się znaną postacią na ulicach otaczających Halmtorvet.
Tego uczciwego i zawsze uśmiechniętego policjanta otaczała szczególna aura – starał się rozwiązywać codzienne problemy dzielnicy Vesterbro bez spisywania ludzi i wystawiania mandatów. Sandra wielokrotnie widziała go patrolującego z uśmiechem okolice, gdy prostytutki na Skelbækgade rzucały mu dwuznaczne propozycje, nigdy jednak nie marzyła o tym, że kiedyś będzie siedzieć w jego biurze, oskarżona o kradzież w sklepie. Skradziony towar leżący w pudełku na biurku przed Jørgensenem, para butów Adidas Superstar 35, kosztował ponad pięćset koron i zdecydowanie przekraczał jej budżet.
Sandra przeprowadziła się do Kopenhagi z małego miasteczka Gadsbølle na północy wyspy Fionii, kiedy miała osiem lat. Jej ojciec, instruktor jazdy, zmajstrował córkę dwudziestoletniej kursantce i, jak to robią niektórzy bezużyteczni frajerzy, postanowił zostać ze swoją nową rodziną. Przenosiły się więc już same. Matka, okulistka, znalazła pracę w innej części kraju nie tylko dlatego, że dzięki dobrej koniunkturze w pierwszej dekadzie wieku było to łatwe, ale również dlatego, że bardzo chciała wydostać się z Gadsbølle, gdzie sąsiedzi zaczynali plotkować. Poza tym samotni mężczyźni z miasta odwiedzali je stadami, jakby ich bungalow, leżący w pobliżu autostrady E20, był miejscem obsługi podróżnych.
Można więc spokojnie stwierdzić, że w tym okresie zarówno Sandra, jak i jej matka potwornie zmęczyły się facetami. Dlatego fakt, że powodem wizyty nastolatki u Jørgensena był mężczyzna, nie poprawiał sytuacji. A w zasadzie nie mężczyzna, a chłopak. A jeszcze ściślej – zupełny kretyn z jej klasy, który, starając się jej zaimponować, ukradł dla niej buty.
– Co zamierzasz robić po skończeniu szkoły? – zapytał wtedy przyjaźnie Jørgensen, zamknął pudło i postawił je na podłodze, żeby nie drażniło swoim widokiem.
– Pójdę do gimnazjum, a potem do policji – odpowiedziała Sandra, żywiąc słabą nadzieję, że jej to pomoże.
Jørgensen z zainteresowaniem kiwnął głową, a potem jego jasne oczy zwróciły się w stronę siedzącego obok niej kretyna.
– A ty, Janie?
Sandra pamiętała, jak bardzo imponował jej ten mężczyzna w niebieskiej koszuli, siedzący za biurkiem w komendzie City. Mógł zniszczyć jej życie. Tak po prostu. Ale tego nie zrobił. Zamiast tego umorzył sprawę. Całą trójką wrócili do sklepu i oddali buty, a po krótkiej rozmowie z właścicielem udało się skłonić go do wycofania zgłoszenia w zamian za to, że dwójka uczniów będzie przez czternaście dni po szkole rozdeptywać na płasko kartonowe pudełka na podwórzu za sklepem. Sandra nigdy nie zapomniała Flemmingowi Jørgensenowi tej przysługi.
Z tego powodu miała też dużo sympatii dla jego szczególnego podejścia do policyjnej roboty, kiedy sama założyła niebieski mundur. Komendant zadbał o to, by Sandra pojawiła się w City od razu po skończeniu szkoły policyjnej. Był to niezbyt regulaminowy ruch, przeciwko któremu nie zaprotestowała, bo jako mieszkanka Vesterbro nie tylko doskonale znała dzielnicę, ale też zdecydowanie nie miała ochoty walczyć z najbardziej niebezpiecznymi członkami gangów w Vestegnen. W każdym razie nie z początku. Uznała więc taki przydział za przyjacielską przysługę. Nie wiedziała natomiast, że Jørgensen chciał z niej uczynić potencjalną sojuszniczkę w tym, co najlepiej chyba można opisać jako nieoficjalny specjalny oddział City.
Odział bez nazwy i bardzo mały. A dokładniej składający się z buntowniczego i trochę już dziś podstarzałego komendanta i jego sierżantki, która już w szkole policyjnej zdradzała oznaki, że ma w sobie coś, co z czysto formalnego punktu widzenia było źle widziane, ponieważ od świeżo upieczonych funkcjonariuszy oczekiwano przede wszystkim wypełniania rozkazów, a dopiero w drugiej kolejności samodzielnego myślenia. Jørgensen zauważył to jednak u niej i zadbał, by znalazła się w City. Przy jego boku.
– Chodzi o to, żeby robić to, co należy – wyjaśniał jej wielokrotnie, pałaszując czerwoną parówkę przy tej samej budzie, pod którą stali w tej chwili. – Nawet jeśli to nie jest całkiem zgodne z zasadami. Rozumiesz?
Rozumiała. Z czasem powstała między nimi szczególna więź, opierająca się na czymś więcej niż samym zaufaniu. Kiedyś przy świątecznym śniadaniu powiedział jej, że zawsze chciał mieć córkę.
– Bo dziewczyny mają mięśnie w głowie – wyjaśnił.
Można też powiedzieć, że w pewnym sensie Sandra również uważała Jørgensena za członka rodziny.
Ale zawsze był lisem. Zawsze.
Sandra odgoniła gołębia od czubka swojego buta i czekała dalej. Ptak zagruchał urażony i odsunął się o dwa centymetry.
Stojący przy budzie z hot dogami komendant wytarł sos z brody jedną z wielu cieniutkich papierowych serwetek, które dołożono mu do tego niewyszukanego posiłku, spłukał ostatni kęs żółtym napojem gazowanym i zakończył tę ucztę rodem z dziecięcych urodzin stłumionym beknięciem zza zaciśniętej pięści. Za nim Birthe wsadziła rękę do kotła z letnią wodą i wyciągnęła z niego dwie czerwone parówki przeznaczone dla czekającej pary japońskich gejów w maseczkach na ustach, którzy wydawali się nieco speszeni tego rodzaju obsługą. Parówki zostały wrzucone do kałuży keczupu na dwóch kawałkach papieru, a Japończycy skasowani łamaną angielszczyzną na dziewięćdziesiąt pięć koron.
Komendant podciągnął spodnie i kiwnął głową z wyrazem twarzy wskazującym, że decyzja została podjęta.
– Sandra, musimy skontaktować się z twoim starym przyjacielem Janem Rose.
Wbiła w niego wzrok. Poczuła, jak jej serce przestaje bić.
– Nie!
Wybuch ten był spowodowany jednocześnie rozczarowaniem i niechęcią. Nagle kawałki układanki zaczęły do siebie pasować i w duszy Sandry zaczęła narastać irytacja.
– Owszem, owszem. Sama słyszałaś agenta wywiadu. To poważna sprawa! Jeśli istnieje ktoś, kto wie, co dzieje się na ulicy, to jest to Jan. – Jasnoszare oczy w pomarszczonej twarzy nieco pociemniały. – I lepiej zadzwoń od razu. – Jørgensen spojrzał na zegarek. – Bo inaczej będzie już w sądzie. O ile nie odsypia gdzieś wczorajszego picia.
Komendant, kiedy chciał, potrafił wyglądać naprawdę groźnie. A teraz chciał.
Sandra zamilkła. Kiwnęła głową. Zacisnęła zęby i wyciągnęła telefon. Popatrzyła na ptasią kupę na sznurówce jednego ze swoich butów. I wybrała numer. Z lekkimi wyrzutami sumienia.
12
Vanløse