Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
169 osób interesuje się tą książką
Kto sięgnie po prawdę, ten zmierzy się z przeszłością
Bydgoszcz, 1997 rok. Podczas remontu mieszkania młode małżeństwo odkrywa zamurowane w ścianie ludzkie szczątki. Okazuje się, że mogą one należeć do zaginionej przed laty żony prokuratora – Irminy Majewskiej-Gaury. Sprawą zajmuje się komisarz Marek Bondys, który od lat walczy z osobistymi traumami.
W tym samym czasie osiemnastoletnia Marcelina Konieczna, młoda gwiazda show-biznesu, po jednym niefortunnym występie zmaga się z tragicznymi konsekwencjami plotek, które zrujnowały jej karierę. Próbuje odzyskać kontrolę nad swoim życiem i skonfrontować sięz tymi, którzy ją zniszczyli.
Wraz z nowym zespołem śledczym komisarz Bondys musi rozwiązać zagadkę kryminalną sprzed lat i odkryć szokującą prawdę, w której echem odbijają się tajemnicze wydarzenia z PRL-u. Cienie nad stawem to historia o cierpieniu, winie, zemście i konieczności stawienia czoła przeszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej Cioci i Wujkowi – Małgorzacie i Zbigniewowi Różańskim
„Bądź niczym bijące źródło, nie zaś jak staw, w którym zawsze stoi ta sama woda”.
Paulo Coelho, „Weronika postanawia umrzeć”
Poniedziałek, 1 IX 1997 r.
Prolog
Im dłużej żył, tym gorzej znosił codzienność. Życie nie ułożyło się tak, jak tego oczekiwał; jego kariera dawno się skończyła, poświęcenie dla pracy i sukcesy dawno zapomniano.
Dariusz Chaber siedział w starym fotelu pod kocem, jak starszy pan, i oglądał Teleexpress. Z zamyślenia wyrwał go syn, wchodzący do pokoju w szerokich dżinsach z krokiem przy kolanach i w wielgachnej bluzie z nazwą jakiegoś amerykańskiego zespołu. Młodzieżowa moda rzadko była rozumiana przez starsze pokolenia, a Chaber uważał dzisiejszy styl ubierania za upadek męskości – nie miał jednak wiele do powiedzenia, ponieważ syn na co dzień mieszkał z matką i przyjeżdżał do ojca na co drugi weekend, czasem rzadziej.
Dziewiętnastolatek rozejrzał się po stole, pomarudził pod nosem i rzucił:
– Ale mam ochotę na coś słodkiego.
Chaber wywrócił oczami.
– Chcesz cukierka? Idź do Gierka.
– Co?
„Chujów sto”. Tak, to byłaby idealna riposta pasująca do jego nastroju i całej tej egzystencjalnej tragedii. Sens życia zamknięty w dwóch prostych słowach… W ułamku sekundy ta myśl przemknęła mu przez głowę, zatrzymując się tuż przed zębami, ale nagle, jakby z samego nieba, spadła na niego refleksja, że syn może naprawdę nie rozumieć, co ojciec miał na myśli. W ostatniej chwili wydukał:
– Nie mówi się „co”, tylko „proszę”. Nie wiesz, kim był Gierek? To czego was w szkole uczyli? Kiedyś to był poziom nauczania, dyscyplina, szacunek, zasady, porządek. A teraz? Kurwa, każdy robi, co chce, a nauka to jak oglądanie schnącej farby, nikt nie ma na to ochoty. Jeszcze parę lat i to uczniowie będą rządzić nauczycielami, bo czemu nie? Zobaczysz!
Chłopak wyglądał na niewzruszonego tym wykładem. Po chwili, żując intensywnie gumę, odparł:
– No bez przesady… Zresztą, zamiast tak narzekać na system edukacji, to może mi wyjaśnij, o co chodzi z tym cukierkiem i z tym Girkiem?
– Gierkiem, nie Girkiem, ja pierdolę…
Dariusz zapalił papierosa, zaciągnął się mocno i zmrużył oczy, jakby miał wpaść w jakiś indiański trans i odprawić tajemniczy rytuał – bo przecież to jedyny sposób, żeby zrozumieć tę całą absurdalną rzeczywistość. Syn zakaszlał, lecz Chaber zignorował ten odruch i nie zgasił papierosa.
– Drugą wojnę światową kojarzysz?
Jan wywrócił wymownie oczami, dając jasno do zrozumienia, że aż tak niedouczony nie jest.
– No bez jaj, tato.
– Okej, więc wiesz, że hitlerowcy zniszczyli nam kraj, dosłownie i w przenośni. Jednak przegrali wojnę, dostali wpierdol, należało im się. Jak to mówią: prawo Pascala, kto zaczyna, tego się ogniem napierdala. Na nasze nieszczęście wyzwoliła nas Armia Czerwona. Ruskie jak cię raz odwiedzą, to nie wiedzą, kiedy wyjść. Zaczynają od „tylko na chwilę”, a kończą na tym, że przynoszą własne materace i zaczynają urządzać sobie stały pobyt. Ale przecież oni nigdy nikogo nie napadli, tylko zawsze przychodzili z bratnią pomocą… Koniec końców kacapy nas oszukały: zostaliśmy odcięci od świata zachodniego i skazani na wschodnią wersję dobrobytu, gdzie luksus to mieć więcej niż jeden rodzaj wódki na półce w sklepie.
– Zaraz, zaraz. Chyba należało nam się coś, nie wiem, jakieś odszkodowanie od Niemców za to, że zniszczyli nasz dom? – zainteresował się nastolatek i przysiadł na fotelu obok.
– No, należało się, jak psu buda. To się nazywało plan Marshalla. Stany chciały sypnąć kasą, żeby pomóc odbudować gospodarkę po wojnie. Oczywiście miały w tym swój interes, bo każdy kraj, a zwłaszcza mocarstwo, dba o swoje. Ale że to był amerykański plan, a Sowiety uważały USA za wroga, to powiedziały: niet. I tym sposobem znaleźliśmy się w czarnej dupie. Kurwa, zaczęły się naprawdę trudne i mroczne czasy. Ruskie zaczęli układać nam życie, całkowicie podporządkowywać sobie nasz kraj. Terror, aresztowania, kradzieże, rabunki, walka z podziemiem niepodległościowym… Wszystko po to, aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej. To były chore czasy.
– I co? Nagle ten Gierek, czy jak mu tam, wjechał na białym koniu i uratował nas jak jakiś bohater z bajki? – spytał autentycznie zaciekawiony chłopak.
Chaber senior westchnął głęboko i zamknął oczy. Przez sekundę wizualizował sobie sto chujów. Tak, idealna riposta pozwoliłaby uniknąć tej rozmowy, a ciśnienie krwi mieściłoby się nadal w granicach normy. Tej wyższej, ale wciąż normy.
Postanowił zignorować wzmiankę o białym koniu. Otworzył oczy i kontynuował:
– Gdy już Ruskie opanowali cały kraj, przystąpili do naszego rozwoju. Stworzyli, ich zdaniem, zajebiście genialne plany. Budowano kopalnie, huty, wielkie zakłady przemysłowe oraz oczywiście kupa kasy szła na wojsko. Na zgniłym zachodzie, jak wtedy oficjalna propaganda określała wrogów, też podnoszono się z gruzów, ale tam kasa pochodziła z USA, a u nas panowali Rosjanie. To nie miało prawa się udać, oj, nie miało… I trwało to ładnych parę lat, aż pojawił się on. Na początku lat siedemdziesiątych. Wtedy właśnie zaczął rządzić towarzysz Edward Gierek.
Wypowiadając ostatnie zdanie, uśmiechnął się do siebie. Przypomniał sobie słynne słowa wypowiedziane przez poprzednika Gierka: „Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok”. Wiedział, że syn nie zrozumie absurdu i śmieszności tych słów. Wielki krok w przepaść… Boki zrywać!
– Nareszcie, bo już zacząłeś przynudzać…
– Pomysł Gierka cechowała przede wszystkim prostota – kontynuował, ignorując komentarz. – Widział, co dzieje się wkoło: marazm, zastój, brak perspektyw, ogólnie syf. Wspaniałe plany nie wypaliły, nie dogoniliśmy Zachodu. Wtedy nasz wódz postanowił otworzyć się choćby trochę na świat po drugiej stronie, zaciągając pożyczki i kredyty na tym zgniłym Zachodzie. Chciano tę kasę zainwestować, zarobić i spłacić długi. Nie wiem, czy wiesz, ale właśnie wtedy zaczęto kupować na Zachodzie licencje, aby potem można było rozpocząć produkcję u nas w kraju. Każdy zna Malucha, fiata 126p. To właśnie dzięki licencji zakupionej od Włochów zaczęto produkować u nas tego kaszlaka. Bagażniki w Maluchach to było raptem sto dwadzieścia pięć litrów, a i tak całe rodziny jeździły nimi do Bułgarii na wczasy. Polacy to mistrzowie logistyki, mówię ci! Poza tym, kupowano technologie, rozwiązania techniczne, lekarstwa. W sklepach pojawiła się coca-cola i pepsi, kiedyś rzecz nie do pomyślenia, żeby taką kapitalistyczną zgniliznę można było dostać w kraju robotników. Na gigantyczną skalę zaczęto budować mieszkania, bo rodziło się coraz więcej dzieci i coraz więcej ludzi przenosiło się ze wsi do miast. Wyjazdy za granicę, czy to służbowo, czy na wakacje, stały się powszechniejsze, nasi piłkarze strzelali bramki na mistrzostwach świata, a w sklepach zaczęły pojawiać się pralki, lodówki i telewizory. Mówię ci, cuda na kiju!
Na chwilę zamilkł.
– Niektórzy ludzie z nostalgią wspominają tamte chwile. Chociaż nie, nie tęsknią za nimi. Tęsknią za młodością, którą tam zostawili…
– No dobra, chyba zaczynam rozumieć twój wierszyk o cukierku. Czyli co, udało się w końcu wyjść na prostą, tak? – podsumował Janek.
Ojciec wybuchnął głośnym śmiechem i tak szybko, jak się zaśmiał, urwał, a mina mu spoważniała.
– Stare porzekadło mówi, że nie ma czegoś takiego jak jebany, darmowy obiad. Za wszystko trzeba zapłacić. A kredyty? Te trzeba spłacać. Poza tym trzeba umieć wydawać pożyczoną kasę tak, aby nie stracić. A z tym, w naszym pięknym nadwiślańskim kraju, to do dzisiaj mamy problem. Chcesz wiedzieć, jak brzmi cały wierszyk o cukierku?
– Myślałem, że „Chcesz cukierka? Idź do Gierka” to już całość…
Dariusz przewrócił znów oczami. Denerwował się, że po raz kolejny syn nie ma bladego pojęcia, o czym on mówi. Z drugiej strony, jego PESEL na to nie pozwalał.
– Koniec? Nie, to dopiero początek. A cały wierszyk brzmi: „Chcesz cukierka? Idź do Gierka. On ci da, kopa w dupę i pa, pa!”.
1
Olgierd Koźlacki dzień wcześniej obchodził swoje trzydzieste szóste urodziny i po raz pierwszy od wielu lat czuł się naprawdę spełniony we wszystkich sferach życia. Ożenił się z kobietą, którą kochał do szaleństwa – i to z wzajemnością, a za miesiąc miał zostać ojcem swojej pierworodnej córki. W życiu zawodowym również zaczęło mu się układać. Przez wiele lat szukał dobrej pracy po upadku poprzedniej firmy, ale w końcu postawił wszystko na jedną kartę i założył swoją działalność – zaczął zajmować się handlem ubraniami z Turcji i zarobił na tym niezłe pieniądze, i to w krótkim czasie. Zdecydowali się więc z żoną zmienić mieszkanie na większe, przy okazji spełniając ogromne marzenie mężczyzny o zamieszkaniu w kamienicy. Znaleźli atrakcyjną ofertę w bydgoskim Śródmieściu, tuż obok liceum ogólnokształcącego, powszechnie nazywanego przez bydgoszczan Jedynką.
Olgierd od początku miał wizję, aby usunąć jedną ze ścian dzielącą kuchnię i mały pokój. W ten sposób miała powstać ogromna rodzinna jadalnia, w niedalekiej przyszłości będąca miejscem wspólnych posiłków całej rodziny. Remont okazał się bardziej czaso- i pracochłonny, niż planował Koźlacki, lecz nie studziło to jego entuzjazmu.
Usłyszał, jak drzwi wejściowe się otwierają, więc wyszedł naprzeciw. Do korytarza właśnie wtoczyła się Emilia, trzymając się za wielki brzuch i próbując złapać oddech. Olgierd sam może nie miewał zadyszki po wejściu na drugie piętro w kamienicy, lecz jeśli wielokrotnie przemierzał ten dystans, to nazajutrz odczuwał zakwasy w mięśniach łydek. Biorąc pod uwagę, że Emilia w stanie błogosławionym przybrała dodatkowo trzydzieści kilogramów, wejście po schodach do ich nowo zakupionego mieszkania stanowiło dla dwudziestoośmiolatki nie lada wyzwanie.
– Jezu, Olgierd, mówiłam, żebyśmy zamieszkali w bloku. Albo lepiej w wieżowcu, bo z windą. Te schody mnie wykończą. Jeszcze tak okropnie trzeszczą pod moim ciężarem, mam wrażenie, że zaraz się pode mną zawalą – wysapała Emilia i usiadła na jednym z największych kartonowych pudeł z rzeczami, które widowiskowo się pod nią ugięło.
Olgierd zaśmiał się w duchu. Jego piękna, młoda żona przez osiem miesięcy ciąży przemieniła się w rozlazłą, wielgachną ropuchę. Siedziała teraz zdyszana, czerwona na twarzy, ubrana w kurtkę swojego ojca (byłego zawodnika boksu zawodowego w wadze ciężkiej), bo już w żadną swoją kurtkę ani nawet płaszcz męża nie wchodziła. Osiągnęła właśnie trzydziesty piąty tydzień ciąży i sto dziesięć kilogramów wagi. Męczyła się coraz bardziej każdego dnia, z trudem wstając z łóżka, narzekając na ból kręgosłupa, kolan, spuchnięte kostki, zgagę, zatkany nos, ucisk na pęcherz, wilczy apetyt trudny do zaspokojenia i jeszcze wiele innych dolegliwości, których Olgierd nie spamiętał.
Objawów zbliżającego się terminu porodu przybywało, a sił ubywało, nie tylko Emilii. Żona z cichej, spokojnej i tryskającej optymizmem dziewczyny stała się drażliwą, czepialską i czarnowidzącą jędzą. Marudziła i zrzędziła na wszystko, a za wytrzymanie z nią choćby przez godzinę należał się order. Mąż tłumaczył to sobie jej stanem i szczerze współczuł kobiecie tego, co musi znosić. Niby ciąża to naturalny stan, ale co on tam mógł wiedzieć jako mężczyzna… Wolał tę refleksję zachować dla siebie.
Niestety, opóźniający się koniec remontu mieszkania dodatkowo niepokoił młode małżeństwo Koźlackich – termin narodzin ich dziecka, w przeciwieństwie do terminów budowlanych, nie był przesuwalny.
– Emilko, przecież już dużo nie zostało. Panowie wyburzą ścianę, wykończymy kuchnię i będziemy gotowi na narodziny naszej małej księżniczki.
Pogładził żonę czule po brzuchu.
– Chyba ten remont wykończy nas, a nie my kuchnię! – żachnęła się. – Mam już dość tego remontu, ciąży i wszystkiego. Wiem, że masz rację, Olciu, ale przez ten wielki brzuch, zmęczenie ciążą i hormony mam mniej cierpliwości i humorki. Wybacz.
Olgierd zaśmiał się w duchu. Mniej cierpliwości i humorki to Emilia miała w poprzednim trymestrze, teraz stała się prawdziwą wiedźmą. Pocieszała go myśl, że zostały ostatnie tygodnie do porodu. Tyle jeszcze wytrzyma.
– A słyszałeś, że ktoś tutaj umarł? Co, jeśli będzie nas straszyć? – spytała, wyciągnęła z torebki kanapkę z mielonką, jej ostatnio ulubioną, i zaczęła ją od razu pałaszować. No cóż, ponad trzydzieści kilogramów na plusie w kilka miesięcy nie wzięło się z powietrza. Emilia pochłaniała jedzenie za trzech, a mąż odnosił wrażenie, że kobieta je właściwie bez przerwy.
– Nikt tutaj nie umarł, Emi. Po prostu pierwsza właścicielka tego mieszkania zmarła, ale śmierć nastąpiła w szpitalu. Kto ci nagadał takich bzdur o trupach?
– Taka starsza sąsiadka z dołu mi powiedziała.
– Oj, Emi. Nie wierz we wszystko, co usłyszysz, zwłaszcza od jakichś starych plotkar.
Kucnął przy żonie – nie zaryzykowałby zająć miejsca koło niej, mimo że usiadła na największym kartonie – i zaczął czule gładzić ją po brzuchu.
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz, kochanie.
– Może masz rację, sama już nie wiem – westchnęła, a oczy jej się zaszkliły.
– Dlaczego płaczesz?
– Nie wiem! To przez hormony, emocje i to wszystko, co się dzieje! Zaraz się uspokoję.
Olgierd objął żonę i jedną ręką gładził po plecach, a drugą delikatnie po brzuchu. Nagle poczuł kopnięcie i aż się wzdrygnął.
– Ależ ona silna!
Emilia zaśmiała się w głos, po płaczu nie było już śladu.
– No ba! W końcu to nasza córka!
Zaśmiali się oboje, choć Koźlackiego męczyły zmiany nastrojów żony i gdy się śmiała, obawiał się, że za chwilę znów pojawi się płacz. „Jeszcze tylko kilka tygodni”, powtarzał sobie w duchu na pocieszenie.
W tym momencie podszedł do nich jeden z majstrów, którzy do tej pory pracowali w innej części mieszkania.
– Panie Olgierdzie, proszę zabrać żonę do pokoju, bo zaczynamy burzyć ścianę.
Koźlacki pokiwał głową, chwycił żonę za ręce i pomógł jej się podnieść, co jego kręgosłup ledwie wytrzymał, mimo że mężczyzna do drobnych nie należał. Małżonkowie przeszli do salonu, zamykając za sobą drzwi. Po chwili usłyszeli pierwsze głośne uderzenia, na które Emilia znów się rozpłakała. Po kolejnym huku rozbijania ściany nastąpił też głośny krzyk majstra, czy raczej: jego skowyt.
– Zaczekaj! – rzucił Olgierd do żony i ruszył do przedpokoju.
Majster leżał na podłodze i jęczał, a z jego nogi płynęła cieniutka strużka krwi.
– Co się stało?
– Kurwa, jeden kamlot spadł mi na piszczel – wycharczał.
– Już to panu opatruję.
Olgierd poszedł w stronę okna i zastygł w bezruchu. Za jego plecami rozwrzeszczała się bowiem Emilia, której wejścia do kuchni nawet nie zarejestrował.
– Kochanie, to nic takiego, naprawdę. Noga nie wygląda na złamaną, zaraz opatrzę pana i sprawdzę, czy obędzie się bez szycia – uspokajał ją, szukając środków opatrunkowych w szafce. Niedawno przywieźli apteczkę, wydawało mu się, że układał ją właśnie tutaj.
Żona jednak nie przestawała się wydzierać, więc Olgierd w końcu odwrócił się w jej stronę. Emilia stała w progu i krzyczała wniebogłosy. Na podłodze między jej nogami zebrała się spora kałuża, a spodnie żony wyglądały, jakby przed chwilą wylała na siebie kubek z wodą.
Wody odeszły, zaczął się poród!
– Emi, spokojnie, już dzwonię po pogotowie. Albo nie, jedźmy od razu do szpitala.
Koźlacka jednak zdawała się nadal nie słyszeć jego słów, bo nie przestawała krzyczeć. Z jej otwartych szeroko ust wydobywał się przez cały czas zwierzęcy wrzask, pozbawiony jakiegokolwiek konkretnego słowa. Olgierd zrozumiał, że coś jest nie tak. Znał swoją żonę doskonale – ani widok krwawiącej nogi mężczyzny, ani przedwczesna akcja porodowa nie spowodowałaby u niej aż tak silnej, wręcz nieludzkiej reakcji. Coś tutaj nie grało.
Dostrzegł, że wzrok Emilii skierowany jest w jeden konkretny punkt. Odwrócił się więc i spojrzał dokładnie w to samo miejsce.
– O ja pierdolę… – zdołał wyszeptać.
Zburzona do połowy ściana odkryła dwie warstwy cegieł i wnękę pomiędzy nimi.
We wnęce oprócz gruzu, kurzu i pyłu można było dostrzec coś jeszcze.
Ludzką czaszkę.
Cienie nad stawem
Copyright © by Hanna Szczukowska-Białys 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025
Redakcja – Ewa Cat Mędrzecka
Korekta – Sandra Popławska, Julia Młodzińska, Kornelia Dąbrowska
Projekt typograficzny i skład – Paulina Soból-Hara
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – Pixabay
Żadna część ilustracji zawartych w niniejszej książce nie może być wykorzystywana ani powielana w jakikolwiek sposób w celu szkolenia technologii lub systemów sztucznej inteligencji. Niniejsza okładka i ilustracje są chronione przed eksploracją tekstu i danych (art. 4 ust. 3 dyrektywy (UE) 2019/790).
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2025
ISBN epub: 9788383307022
ISBN mobi: 9788383307015
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga
E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl