Cień od wschodu. Wojenni kochankowie. Cień od wschodu, tom 3 - Katarzyna Maludy - ebook

Cień od wschodu. Wojenni kochankowie. Cień od wschodu, tom 3 ebook

Katarzyna Maludy

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza wojna światowa i rewolucja bolszewicka wywracają świat do góry nogami, przekreślają plany bohaterów, nieraz wymagają od nich zmian, o jakich wcześniej nawet by nie pomyśleli.

Opowieść o miłości Irenki Kossakowskiej i Jędrka Ojrzanowskiego, których losy splotły się z tragicznymi wydarzeniami XX wieku. Ich wyjazd do Petersburga za marzeniami i w poszukiwaniu szczęśliwej przyszłości został zakłócony przez I wojnę światową oraz rewolucję w Rosji. Młodzi i zakochani musieli borykać się z nieszczęściem, cierpieniem, okrucieństwem i śmiercią. Czy mimo tego doczekają się swojego szczęśliwego zakończenia?

Wielka historia niezmiennie wpływa na losy bohaterów trylogii Cień od wschodu. Stawia ich przed trudnymi wyborami życiowymi albo pozbawia możliwości decydowania o sobie. Fascynuje, przeraża, daje do myślenia i sprawia, że od lektury trudno się oderwać. To ponadczasowa opowieść, która niemal krzyczy do współczesnego czytelnika: Przeszłość to też Ty! Polecam!

Beata Igielska,

Książkowzięci

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 351

Data ważności licencji: 9/26/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

Copyright © Katarzyna Maludy

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Korekta

Anna Kozar

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

eISBN 978-83-68742-02-2

 

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

 

 

 

 

 

 

Warszawa, wiosna 1914 roku

 

Panna Irena szła ulicą krokiem sztywnym i powolnym, a mimo tego każdemu jej ruchowi towarzyszył metaliczny chrzęst. Zatrważało ją to, więc rozglądała się wokół z trudnym do ukrycia przerażeniem. Kropelka potu ściekała jej po plecach, choć dzień był wiosennie orzeźwiający. Przechodnie przyglądali się jej z lekkim zdziwieniem. Szła Nowowiejską i minęła już nowy budynek Politechniki. Tu zawsze było gwarno, ale w jednolicie umundurowanym tłumie studentów czuła się jeszcze w miarę bezpiecznie. Niestety zbliżała się do wielkiego ceglanego gmaszyska, w którym mieściły się koszary. Tu ludzi było mniej, ale to jej wcale nie uspokajało. Wśród rzadkich przechodniów dziwny chrzęst wydał się donośniejszy, jakby odbijał się echem od czerwonych ścian, więc stawiała kroki jeszcze ostrożniej.

– Czy panienka dobrze się czuje?

Aż drgnęła przerażona. Stał przed nią starszy, niewysoki mężczyzna. Gdyby okoliczności były inne, Irenka określiłaby go jako sympatycznego pana, bo siwizna, schludność ubioru, życzliwy uśmiech i autentyczna troska w głosie wzbudzały zaufanie. Ale nie dzisiaj!

– Dziękuję, dobrze – odpowiedziała tonem, który miał go zniechęcić do dalszej konwersacji, jednak nie przyspieszyła kroku ze względu na ten cholerny chrzęst.

– Może wezwę dorożkę?

Irena posłała mu najbardziej zniechęcające spojrzenie, na jakie ją było stać, ale starszy pan ciągle patrzył na nią z życzli­wym uśmiechem.

– Odczep się! – warknęła zrozpaczona.

– Przepraszam – odparł, uchylił melonika i rzeczywiście się odczepił.

A ona, bardziej przestraszona niż przed chwilą, jeszcze ostrożniej powędrowała w stronę Filtrów. To, co miało być romantyczną przygodą, wyrazem szlachetności jej ducha, stało się koszmarem. Obejrzała się. Starszy pan patrzył w jej stronę, więc energiczniej poruszyła trzymaną w dłoni parasolką, usilnie starając się, by część jej ciała od pasa w dół nie wydawała więcej tego metalicznego chrzęstu. To było pierwsze poważne zadanie, a ona już czuła się kompletnie wyczerpana i niezdolna do niczego.

Jeśli mnie złapią, będą przesłuchiwać, może nawet torturować – monologowała w duchu – a ja już się tak boję, że pewnie bym tego nie zniosła!

Nie wiedziała, że w swoim strachu bardzo była podobna do swojej babki, Klary z Kadyszewiczów Kossakowskiej, która wiele lat temu i w zupełnie innej sytuacji także umierała ze strachu, szukając angażu do teatru. Zresztą, nawet gdyby o tym wiedziała, niewiele by jej to pomogło. I tak czuła się skończonym tchórzem. A przecież marzyła, by dokonywać wielkich czynów, by całym życiem służyć sprawie, by odpokutować krzywdy, które jej przodkowie wyrządzili ludowi, by wreszcie spłacić dług, który ona sama u tego ludu zaciągnęła, bo żyła przecież dotąd w dobrobycie i otoczona miłością, kiedy wokół było tyle nędzy i niedoli.

Jeszcze kawałek – pomyślała, widząc już bramę do Filtrów.

Tam miała uwolnić się od swojej niebezpiecznej przesyłki. Przeznaczona ona była dla towarzysza Konieczka, którego powinna znaleźć w warsztacie gdzieś niedaleko wejściowej bramy. W Filtrach czuła się jak w domu. Jej dziadek, inżynier Maurycy Kossakowski, zajmował tu ważne stanowisko w zarządzie, dlatego i ją znali tu wszyscy od prostego wartownika począwszy, na prezesie zarządu kończąc.

Ledwie jednak zdążyła poczuć coś na kształt ulgi, że ten koszmarny spacer się wreszcie skończy, zauważyła, że troczek podtrzymujący lewą nogawkę tej części garderoby, której nazwy grzeczne panienki nigdy nie wymawiają, lekko się rozluźnił, a w chwilę potem naboje tam ukryte z grzechotem wysypały się na trotuar.

– Pieprzone majtki! – zdążyła jeszcze szepnąć w rozpaczy, zanim wpadła w panikę[1].

Skoczyła do najbliższej bramy. Podwórko! Wdrapała się na śmietnik, z niego na murek. Za murkiem zeskoczyła na następną posesję. Wtoczyła się pod jakiś krzak i obejrzała pozdzierane do krwi kolana. Otoczył ją delikatny zapach jaśminu i ostry smród wychodka. Miała szczęście. Ten maleńki, obrzydliwie cuchnący budyneczek ją zasłonił. Na podwórku jakaś dziewczynina wydzierała się niezbyt czystym głosem:

 

Na Czerniakowskiej, Ludnej, na Woli

W ciemnych spelunkach, gdzie życie wre

Hej tam, w kompanii, często do woli

Noc całą Mańka bawiła się…[2]

 

Spokój… Nikt nie widział…

Nieprawda. Widział! Stróż kamienicy przy ulicy Nowowiejskiej, przed którą panna Irena zgubiła ze dwa tuziny nabojów do nowego pistoletu Ruby kaliber 7,6 mm, nazywał się Leon Walaszek i, wychodząc ze swojego mieszkania w suterynie, zdążył jeszcze zobaczyć uciekającą w panice jakąś pannę. Wyszedł przed bramę i spostrzegł rozrzuconą na chodniku amunicję. Rozejrzał się. Nadchodząca para ludzi w średnim wieku jeszcze niczego nie zauważyła. Dwa ruchy miotłą i kompromitujące znalezisko znalazło się na wielkiej szufli. Znowu coś się będzie działo w jego nudnym życiu. Z rozrzewnieniem wspomniał sobie nie tak dawne przecież wydarzenia, kiedy przez Warszawę przeszły ogromne demonstracje, pamiętał barykady z przewróconych tramwajów, a przede wszystkim to poczucie siły. Wreszcie burżuje musieli się liczyć z ludem! I on był wtedy całkiem jeszcze młody!

– Panienko! – Podreptał w głąb podwórka. Tutaj się musiała gdzieś ukryć. – Panienko!

Zajrzał za śmietnik i kibel, oganiając się przed rojem much. Nigdzie więcej nie mogła się schować! Nadstawił ucha, może jakiś szmer ją zdradzi. Ale nie, zza muru, z sąsiedniego podwórka dolatywały go tylko strzępy ballady o czarnej Mańce.

 

Lecz raz poznała ulicy syna, Co żył wśród nocy z noża lub też kradł. I pokochała dzika go dziewczyna, Bez niego dla niej już nie istniał świat.

 

– A co tam Leon tak stoi i stoi, a robota się sama nie zrobi! – dobiegł go głos właścicielki kamienicy. Wychylała się z kuchennego okna na drugim piętrze. – Niech Leon posypie wapnem to miejsce, bo wytrzymać nie można od zaduchu!

Skłonił się niezręcznie, zasłaniając miotłą to, co znajdowało się na szufli, i podreptał do swojej suteryny.

„Co ja mam z tym zrobić? Co ja mam z tym zrobić?” – huczało mu w głowie.

– Koń narobił na ulicy, a ty stoisz se na podwórzu i nie wiadomo o czym myślisz! – Jego szanowna małżonka wychyliła się z kuchni, trzymając na wydętym brzuchu umorusanego dzieciaka. – Co za oferma, sam nic nie zrobi, bez przerwy go trzeba poganiać!

Uciekł przed żoną i, ciągle nosząc ze sobą na szufli nieszczęsne naboje, wyszedł na ulicę, by zgarnąć na nią końskie odchody. Zrezygnowany poszedł do śmietnika i wyrzucił tam wszystko. Odetchnął z ulgą. Stanął znowu przed bramą i rozmarzył się o czasach, kiedy porwany wielotysięcznym tłumem śpiewał ze wszystkimi:

 

Nasz sztandar płynie ponad trony, Niesie on zemsty grom, ludu gniew, Przyszłości rzucając siew…[3]

 

Nawet sobie coś nucił po cichutku.

– Tata – pociągnął go za rękaw jeden z jego synów, Kazik – ja to wszystko powybieram, jak się ściemni…

– Zapomnij o tym! Co z tym zrobisz?! – Leon nie mógł się zdecydować, czy ma zabronić synowi wtrącania się w tak niebezpieczne zabawy dorosłych, czy skorzystać z okazji pozbycia się ze swojego podwórza TAKIEJ rzeczy.

– Oddam panience, ja ją znam…

– A co tam Leon znowu stoi, a to miejsce niewywapnowane, choć już pół godziny temu mówiłam, żeby wywapnować! – Znowu odezwał się jazgotliwy głos.

– Toż idę, idę! – Stary Walaszek tym razem podreptał w stronę głosu skwapliwie, bo zupełnie nie wiedział, co ma powiedzieć synowi. Sprawa kibla była jasna. Trzeba było wleźć w to smrodliwe miejsce i wsypać w otwór szuflę wapna. Więc to zrobił.

Nad Warszawą tymczasem płynął spokojny dzień. Lekki wiatr przewiał resztki chmur, słońce rozwierało płatki wiosennych kwiatów, dorożkarskie konie człapały raz wolno, raz żwawo w zależności od tego, czy sałaciarz[4] dostał obietnicę sutszej zapłaty, czy nie. Czasem ulicą przejechał z rykiem automobil, a dalej, na Zbawiciela i Marszałkowskiej, jeździły, niemiłosiernie zgrzytając na zakrętach, elektryczne tramwaje. Nigdzie już prawie nie widać było umundurowanych posłańców, którzy jeszcze niedawno roznosili wiadomości, liściki i bilety. Teraz zastąpił ich telefon. W ten piękny wiosenny dzień niewielu ludziom przychodziło do głowy, że nadchodzi wielka burza.

 

 

 

[1] Taka przygoda przytrafiła się jednej z członkiń Organizacji Bojowej Polskiej Partii Socjalistycznej (OB PPS), o czym wspomina Aleksandra Piłsudska, Wspomnienia, Warszawa 1989.

[2]Czarna Mańka, sł. C. Gumkowski, muz. F. Halpern.

[3]Czerwony sztandar – pieśń szwajcarskich anarchistów, która stała się pieśnią bojową polskiego proletariatu. Polskie słowa napisał Bolesław Czerwiński.

[4] Sałaciarz – w gwarze warszawskiej dorożkarz.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

2

 

 

 

 

 

 

 

Tymczasem na sąsiednim podwórku…

 

Irenka Kossakowska ostrożnie rozejrzała się po nieznanym sobie podwórzu i wyszła z kąta pod jaśminem, kiedy tylko dziewczynisko skończyło śpiewać przeraźliwie długą balladę o czarnej Mańce i pozbierało nieliczne grosze wyrzucane przez okna. Była już spóźniona i bała się, że towarzysz Konieczek nie będzie na nią czekał w nieskończoność. Teraz szła pewnie. Resztę amunicji wytrząsnęła z nogawki bielizny i schowała w gobelinowej torebeczce. Ledwie się zmieściła, bo przecież niosła tam jeszcze coś.

Na ulicy nie było już śladu po jej katastrofie. Teraz wszystko poszło składnie. Stary robotnik z twarzą naznaczoną śladami po ospie i ponurym spojrzeniu, którego odnalazła w warsztacie nieopodal bramy wejściowej Filtrów, nie dopytywał o szczegóły. Pomyślał sobie tylko z niechęcią o tych pannach, które rwą się nie do swoich zajęć i nie mają pojęcia o tym, co jest ważne, a co nie, ale nie powiedział słowa. Nie śmiał. Gdyby to była jego córka, złoiłby jej skórę. Zresztą z tą dziewoją nie chciał mieć więcej do czynienia. Wiedział, że gdzieś tam była zaangażowana w prace PPS-u[5], a z ich celami Konieczkowi nie było po drodze. To była nieostrożność ze strony towarzyszy powierzać tak ważne zadanie takiej osobie. To się nie miało prawa powtórzyć!

Irena czuła na sobie jego ciężkie spojrzenie i wydawało jej się, że ten stary robotnik obwinia ją o stratę tych kilku nabojów, dlatego podała mu w przepraszającym geście rękę na pożegnanie. Uścisnął ją niezręcznie i za mocno. Nie był przyzwyczajony. W jego środowisku rękę podawał tylko mężczyzna mężczyźnie.

Dopiero kiedy Irenka weszła do swojego mieszkania, a Genowefcia, schludna w białym wykrochmalonym na sztywno fartuchu, pomogła jej zdjąć płaszcz, poczuła, jak wiele kosztowała ją ta przygoda. Miała ochotę zamknąć się w swoim pokoju, rzucić na łóżko i popłakać, ale nie mogła. Z salonu dobiegały głosy gości.

Zamknęła się w łazience i obmyła skrwawione kolana, doprowadziła do porządku suknię. Tu, prawie w centrum, przy placu Zbawiciela, większość kamienic miała już dostęp do bieżącej wody, a najbardziej luksusowe mieszkania nawet oddzielne łazienki z wanną.

– Moim zdaniem to są tylko nasze mrzonki o powszechnej wojnie. Nie mamy na co liczyć – mówił inżynier Rajski, kiedy Irena weszła do salonu. – Zresztą w tym jednym zgadzam się z Różą Luksemburg[6]. Rozwój ekonomiczny i liczne powiązania gospodarcze z państwami zaborczymi czynią ponowne scalenie polskich ziem rzeczą mało prawdopodobną, a powiem więcej, nieopłacalną! Więc nawet gdyby okoliczności polityczne ułożyły się dla nas dobrze, to…

Zawiesił głos, rozłożył ręce. Rajski najwyraźniej był pesymistą i to bardzo dziwiło Irenkę. Człowiek o takim życiorysie powinien wierzyć w świetlaną przyszłość. Jemu udało się wydostać z biedy jakiejś wiochy. Pochodził z chłopstwa, a swoje obecne powodzenie zawdzięczał tylko uporowi. Musiał też mieć czyjeś wsparcie, ale o tym nigdy nie mówił.

– Więc nie sądzi pan, że te wieści, które nas dochodzą z Bałkanów[7], mogą być zwiastunami burzy?

Pani Kossakowska wyraźnie szukała uspokojenia w słowach Rajskiego. Zgodziła się, by Irenka wyjechała do Petersburga i wstąpiła na wydział filozofii i prawa tamtejszego uniwersytetu. Zgodziła się, bo córka tak oplątała swoimi marzeniami ojca, że popierał ją z całych sił. Takiemu naciskowi pani Maria Kossakowska nie potrafiła się oprzeć, co wcale nie znaczyło, że nadal nie miała wątpliwości. Wręcz przeciwnie, uważała, że decyzja Ireny i jej ojca była nad wyraz ryzykowna. Zresztą zupełnie nie rozumiała, dlaczego Irenka tak bardzo uparła się przy tych studiach. Czy nie mogła wyjść po prostu za mąż? Starających się jej nie brakowało. Choćby ten Rajski. Jaki to dzielny człowiek! Co prawda to pochodzenie… Lecz już tyle osiągnął, więc kto wie, do czego jeszcze dojdzie. I dosyć przystojny.

Pod wpływem tych myśli pani Kossakowska spojrzała na Rajskiego z życzliwym uśmiechem. Jan Rajski odpowiedział jej tym samym. Już od dwóch miesięcy starał się zdobyć sympatię obojga Kossakowskich, a przez nich może także sympatię Irenki. Bo pan Jan, choć już znalazł się w salonie państwa Kossakowskich, to poczułby się pewnie w najbardziej eleganckim warszawskim świecie dopiero wtedy, gdyby wżenił się w jakąś szacowną rodzinę. To mogłoby być trampoliną do wspanialej kariery. Ambicja podpowiadała mu, że ma on więcej determinacji, twardości charakteru niż cała ta stara inteligencja razem wzięta, a przez to więcej szans na powodzenie.

– Proszę tylko pomyśleć, kto ma fabryki w Warszawie – zaczął ją uspokajać. – Międzynarodowa finansjera, proszę pani. Niemal wszystkie zakłady pracy w Europie powiązane są całym systemem zobowiązań, współpracy z innymi. Konflikt zbrojny naruszyłby tę delikatną tkankę gospodarki, a to nie jest w niczyim interesie. Proszę mi wierzyć, ludzie dziś nie chcą wojny! Skoro nie chcą, to będzie pokój!

– Oby miał pan rację, drogi panie…

– Decyzja panny Irenki jest nieodwołalna? – Pomysł studiów zdecydowanie nie podobał się Rajskiemu.

– Robię, co mogę, ale oni są tak uparci. – Piękna pani pokręciła głową z rezygnacją.

Maria Kossakowska, mimo zbliżającej się nieubłaganie czterdziestki, ciągle była kobietą godną pożądania. Miała anielską twarz o porcelanowej cerze, lekko rudawe, puszyste włosy i świetliste szare oczy.

Irena w jej wieku będzie wyglądała podobnie – pomyślał sobie Rajski i tym bardziej zapragnął, by ta dziewczyna dostała się właśnie jemu. Zerknął na Irenkę, która weszła jakiś czas temu do salonu, ale zatrzymała się niezdecydowana w drzwiach. Uroczo wyglądała z wyrazem zmieszania czy zakłopotania na twarzy.

Coś zbroiła? – zastanowił się przez moment pan Jan.

– Moja dzielna córeczka! – Emil Kossakowski wyciągnął córkę na środek. – Wyobraźcie sobie państwo, że znajduje jeszcze czas na działalność społeczną! Jak tam dzisiaj było córciu? Dziś nieco dłużej?

W salonie oprócz Rajskiego byli jeszcze starzy przyjaciele rodziny – mecenas Tadeusz Majewski z żoną i państwo Zagórscy z Drozdowa, którzy po załatwieniu koniecznych sprawunków w Warszawie mieli zabrać ze sobą Irenkę na wakacje.

– Tak mnie prosili, bym jeszcze na koniec im poczytała, że się zgodziłam – skłamała Irenka i poczuła się bardzo głupio.

Ojciec był dla niej zawsze taki dobry i tak ją rozumiał! Na coś takiego jednak, w co zaplątała się bez jego wiedzy, nigdy by nie pozwolił. Zbyt niebezpieczne! Irenka sama przekonała się, że miał rację, ale skoro się mówi „a”, to trzeba powiedzieć też i „b”, usprawiedliwiała się. Zresztą to tylko ten jeden raz.

– Irenka zaangażowała się w robotnicze kursy, uczy robotników czytać – wyjaśniał ojciec.

– Tam jest taki głód wiedzy, taka chęć uczenia się, że grzechem byłoby tego nie robić!

– Aż się zarumieniłaś z emocji! – Zupełnie mylnie wytłumaczyła sobie pani Zagórska spowodowany kłamstwem rumie­niec Irenki.

Rajski obserwował tę scenę z uczuciem niechęci. Jego żona powinna siedzieć w salonie i przyjmować gości, a nie włóczyć się po robotniczych norach. Pomyślał sobie jednak, że gromadka dzieci załatwi tę sprawę i postanowił się tym nie przejmować.

– Ach, panie Janie – Kossakowski zwrócił się do Rajskiego – w związku z kłopotami warsztatów w Petersburgu, zaproponowałem zarządowi kolei, żeby to pan tam pojechał. Zresztą zgodnie z pana sugestią. Mam nadzieję, że niedługo podejmą decyzję. Wierzę, że poradzi pan sobie.

– Dołożę wszelkich starań! – Rajski był zachwycony. Zdanie Kossakowskiego, który był głównym inżynierem warszawskiego oddziału Północno-Zachodnich Dróg Żelaznych, miało dla zarządu wagę wręcz wiążącą, więc należało być pewnym tej decyzji. Jeśli znajdzie się w Petersburgu, to już jego głowa w tym, by omotać tę panienkę zagubioną w obcym mieście!

– Ja widzę największe zagrożenie dla pokoju światowego w ekspansji gospodarczej – dowodził pan Władysław Zagórski w innym kącie salonu. – W wyniku tak gwałtownego rozwoju przemysłu, którego jesteśmy świadkami, wcześniej czy później musi dojść do jakiegoś dramatycznego zaostrzenia konfliktu, którego najważniejszym powodem będzie rywalizacja o rynki zbytu. Obserwuję to na przykładzie własnego gospodarstwa, oczywiście w innej skali. Ale procesy te są takie same niezależnie od tego, czy rozpatrujemy je w odniesieniu do pojedynczych właścicieli, czy w skali państw.

– Jeśli weźmiemy na dodatek pod uwagę coraz bardziej rozwijający się ruch nacjonalistyczny w poszczególnych państwach, to przyszłość zaczyna wyglądać naprawdę groźnie! – poparła męża pani Amelia.

Mimo że oboje mówili o sprawach niepokojących, to zawsze miło było patrzeć na tę zgodną parę. Niby niepodobni do siebie, bo on potężny, zwalisty, nieco zbyt tęgi z bujnym zarostem na twarzy, a ona malutka, apetycznie zaokrąglona i słodka jak słodkie potrafią być tylko niebieskookie blondynki, to jednak łączyła ich dobroć emanująca z twarzy i głębokie porozumienie widoczne i w poglądach, i w reakcjach na powodzenia czy problemy.

– Jeżeli do tego dodamy niepokoje w Rosji – wtrącił swoje Tadeusz Majewski – to mamy niemal pełny obraz tego, co się dzisiaj dzieje.

– No właśnie, no właśnie! – pani Kossakowska przerwała na moment tak miłą rozmowę z inżynierem Rajskim. – Takie dochodzą nas dziwne wieści o Rasputinie[8]. Powiadają, że to cudotwórca!

Oboje Majewscy mogli na ten temat wiedzieć nieco więcej, bo wiecznie kursowali między Petersburgiem i Warszawą, pilnując interesów wielkiej spółki handlowej „Ojrzanowski i wspólnicy”, która już trzeciemu pokoleniu właścicieli dawała dobrobyt. Mieszkali po kilka miesięcy tu, a kilka tam, często bywali w Paryżu, Wiedniu czy Berlinie, przynajmniej raz w roku wyjeżdżali nawet do dalekiego Irkucka. Pani Maria tej światowości im zazdrościła, a z drugiej strony nie wyobrażała sobie życia w niekończących się podróżach. Krystyna Majewska często się jej skarżyła, że to bardzo ją już męczy.

– Ja rozumiem carycę jako matkę – odezwała się pani Krystyna. – Jeśli faktycznie ten Rasputin miałby uleczyć małego carewicza z choroby[9], to nie dziwię się jej, że toleruje kogoś takiego na swoim dworze. Lecz z drugiej strony wpływy Rasputina coraz wyraźniej wychodzą poza tę sprawę. Podobno udało mu się wielokrotnie zatrzymać krwotoki Aleksego, ale czy zna się na rządzeniu państwem, o tym już nie jestem przekonana.

– Kim on jest? Jak może się wtrącać w sprawy państwowe? – dociekała pani Maria.

– Tyle w Rosji powstało różnych religijnych sekt, że zorientować się w tym nie sposób. On to taki podobno święty ojczulek, a tak naprawdę wstrętny, rozpustny człowiek. Żeby pani wiedziała, droga moja…

Pani Krystyna aż się zarumieniła na wspomnienie tych plotek, które chciała powtórzyć teraz Kossakowskiej, ale spostrzegła, że rozmowie przysłuchuje się także panna Irenka, a takich rzeczy przy młodziutkich dziewczętach mówić absolutnie nie należało! Zamilkła więc zakłopotana.

– Niech pani mówi! To brzmi fascynująco! – domagała się pani Maria.

– Och, droga pani, to nie nadaje się do powtórzenia w przyzwoitym towarzystwie...

To trzeba było nie zaczynać o tym mówić! – pomyślała sobie urażona pani Kossakowska i wróciła do rozmowy z tym przemiłym Rajskim.

Irenka przysłuchiwała się tym wszystkim rozmowom i, choć wieści zewsząd dochodziły niepokojące, padały słowa o wojnie bałkańskiej, o panslawizmie i pangermanizmie, które kiedyś będą się musiały wziąć za łby, o Piłsudskim[10], który próbował zorganizować organizację bojową, o rozłamie w Polskiej Partii Socjalistycznej, w której pan Kossakowski pokładał nadzieję na odzyskanie niepodległości – to jednak nikomu nie przychodziło do głowy, że to dostatnie i przyjemne życie, jakie prowadzili, mogłoby się skończyć. Tylko Irence roiła się w głowie jakaś wielka powszechna rewolucja, która położyłaby kres okropnej niedoli, jaką widziała wśród warszawskich robotników. W głowie brzmiały jej słowa pieśni, którą wśród nich słyszała: „choć stare łotry, nocy dzieci, nawiązać chcą starganą nić, co złe, to w gruzy się rozleci, co dobre, wiecznie będzie żyć!”[11]. Panna Irenka bardzo przejęła się tymi słowami. Tak powinno być! Chciała, by ten świat oczyścił się z niegodziwości i zapewnił wszystkim szczęście. Temu celowi warto poświęcić życie!

 

 

 

[5] Polska Partia Socjalistyczna – partia o charakterze niepodległościowym i lewicowym, w której jednym z głównych działaczy był Józef Piłsudski.

[6] Róża Luksemburg (1871–1919) – polska i niemiecka działaczka i ideolożka ruchu robotniczego.

[7] Na terenie Bałkanów na początku XX wieku rozegrały się dwie wojny, z których pierwsza miała charakter wielonarodowej wojny wyzwoleńczej przeciwko Turcji, a druga była konfliktem o terytoria odebrane temu państwu.

[8] Grigorij Rasputin (1869–1916) – chłop rosyjski, rzekomy mnich, faworyt cara Mikołaja II i jego rodziny, jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Rosji pod koniec jego panowania.

[9] Carewicz Aleksy chorował na hemofilię.

[10] Józef Piłsudski (1867–1935) – polski działacz społeczny i niepodległościowy, żołnierz, polityk, mąż stanu, członek PPS, stworzył jej organizację bojową, a potem Polską Organizację Wojskową, która była zaczątkiem polskiego wojska. Po odzyskaniu niepodległości naczelnik państwa, przywódca sanacji, dwukrotny premier Polski.

[11]Czerwony sztandar.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

3

 

 

 

 

 

 

 

Też Warszawa i też wiosna

 

To pójdę już do domu, panie majstrze… – Kazik Walaszek niepewnie spojrzał na Józefa Konieczka.

Chłopak czuł respekt przed swoim szefem. Odkąd skończył jedenaście lat, pracował jako jego pomocnik i nigdy nie doczekał się od niego ani uśmiechu, ani pochwały, choć się o to starał. Stary był ponury, za lada co potrafił wytarmosić porządnie za uszy albo i przylać solidnie, bo rękę miał ciężką. Był jednak sprawiedliwy. Kazik zawsze wiedział, za co obrywa. Teraz Konieczek też tylko popatrzył na niego pochmurnie i pokiwał głową. Sam jeszcze chwilę chciał zostać. Starannie wysmarował bukfel[12] towotem, poukładał na półce wytarte do sucha brzeszczoty, musnął jeszcze smarem imadła i resztę narzędzi, rozłożył je pedantycznie w skrzynkach. Warsztat Józefa Konieczka był oazą ładu. Nigdzie nie dało się zauważyć śladu pajęczyny, nawet okna, w innych warsztatach tak zakurzone, że ledwie się przez nie przedzierało światło, tu były prawie całkiem czyste.

Dziś stary najwyraźniej się ociągał. Jakby czekał, aż zostanie sam. Kiedy już się pozbył chłopaka, otworzył najstarszą z narzędziowych skrzynek i wyjął pistolet, który przyniosła mu ta niezrównoważona pannica. Obejrzał go krytycznie.

– No, jak tak można! – mruknął do siebie. Rozebrał go i starannie wyczyścił, naoliwił i zawinął w irchę. Dopiero teraz można było tę broń złożyć w składziku pod ciężkim warsztatowym stołem, gdzie już leżała amunicja. Dojście do niego zastawione zostało skrzynkami na narzędzia. Należało je wszystkie odsunąć. Majstrowi Józefowi się nie spieszyło. Nigdy mu się nie spieszyło do domu i dlatego miał czas na partyjną robotę.

Sama nazwa partii niewiele mu mówiła. Gdyby ktoś go zapytał, co znaczy socjaldemokracja[13], pewnie powiedziałby, że to takie urządzenie świata, że każdy ma po równo. Tak sobie wyobrażał świat, o który chciał walczyć. Wszyscy pracują, każdy dostaje taką samą płacę. Miasta urządzone są jednakowymi domami stojącymi w równych rzędach. W tych domach są suche i widne mieszkania, dla każdego takie same. Obok robotnika mieszka prezes, dyrektor czy inżynier. Dopiero, kiedy się to urzeczywistni, będzie można mówić, zdaniem Konieczka, że zwyciężyło hasło „Wolność, równość, braterstwo”. Konieczek wiedział, że już kiedyś była rewolucja, która walczyła o ten cel, ale jak widać się nie udało. Podobno wszystkie inne państwa się zjednoczyły, by z nią walczyć. Dlatego teraz trzeba zrobić rewolucję we wszystkich krajach naraz. Po to jest ta broń, ta amunicja, którą przechowuje w skrytce pod stołem w swoim warsztacie.

– Wolność, równość, braterstwo – mruknął sobie głośno, zadowolony patrząc na porządek w swoim warsztacie. Kiedy to się już ziści, będzie można tak samo porządnie poukładać wszystkich ludzi. Nie będzie miejsca na występek, złodziejstwo czy inne niegodziwości.

Westchnął ciężko, bo przypomniały mu się jego domowe kłopoty, zebrał się w sobie i wyszedł wreszcie z budynku tak miło pachnącego towotem i metalem na świat pełen bałaganu. Ten potworny bajzel zaczynał się już za murem ogradzającym Filtry. Na porośniętym chaszczami i pokrzywami placu stała rozgrzebana budowa kościoła[14], a za nim, już na Grójeckiej, ciągnęły się ponure czynszowe kamienice. Kiedy majster Konieczek wszedł do jednej z nich, ogarnął go smród szczyn i gotowanej kapusty.

– Józiu, Józiu! – dobiegł go słaby głos żony, gdy tylko otworzył drzwi swojego mieszkania.

Wszedł przez kuchnię do pokoju. Leżała w łóżku. W miednicy stojącej koło niego, na pościeli i w kącikach ust widać było ślady niedawnego krwotoku.

– Znowu? – odezwał się trochę mniej gburowato niż zazwyczaj.

– Już niedługo, Józiu, ja czuję, że już niedługo.

– Aj, takie gadanie, jeszcze tylko trochę zarobię i pojedziesz do Otwocka. Tam leczą takich jak ty. Cierpliwości…

Tak naprawdę nie miał Konieczek tej cierpliwości. Czasem myślał sobie, że chciałby, by to się wreszcie skończyło. By nie musiał wracać do domu, martwiąc się, co w nim zastanie. Że wolałby, by ona już umarła i przestała go dręczyć swoją chorobą. Ale ilekroć o tym pomyślał, tyle razy ogarniały go wyrzuty sumienia. To było niegodne człowieka, który chciał walczyć o nowy, wspaniały świat.

– Jak to się już stanie, to zajmij się Stasiem. On nie jest zły, tylko zagubił się. Tak boję się, że kiedy mnie zabraknie, odsuniesz się od niego, zostawisz, a to dziecko jeszcze…

– Dziecko… – mruknął.

Złodziej i bandyta – dodał w myślach, nie chcąc denerwować chorej żony. Nie rozumiał, jak jemu właśnie mógł urodzić się taki syn. Nie miał pojęcia, co robił Staszek, ale nie pracował, a pieniądze na wódę i kurwy miał. Nic innego jak bandytą był i koniec. Tylko jego Bóg obdarzył zdrowiem i urodą. Inne dzieci marły im jedno za drugim. Tak jakby ten jeden, najstarszy, wyciągnął z matki wszystko co najlepsze, a dla tamtych nie zostało już nic. I jak tu Józef Konieczek miał wierzyć w miłosierdzie i sprawiedliwość boską?

– Po co się martwisz o niego? Da sobie radę.

Chciała coś mu na to odpowiedzieć, ale znowu dopadł ją atak ciężkiego kaszlu wyrywającego z piersi resztki płuc.

 

*

 

Małe mieszkanie było już pełne ludzi, kiedy Irenka wreszcie przyszła. Siedzieli wokół stołu, na łóżku, a inni jeszcze w kucki pod ścianami. Dziewczyna stanęła zdziwiona w progu. Nigdy ich tak wielu nie było. Przecież tak się nie da pracować! Znała jednak wszystkich oprócz jednego starego, chuderlawego człowieka, który siedział pod oknem na ławie, zwieszając między szeroko rozstawionymi nogami wielkie, sękate odciskami ręce.

– My tu przyszli wszyscy, by panience podziękować. – Jan Lityński kierował oddziałem SDKPiL na Ochocie. – Moja żona mówi, że to powinno się panience spodobać.

Wręczył jej dosyć grubą książkę.

– Helena Mniszchówna, „Trędowata”, nie znam, nie czytałam. – Irenka uśmiechnęła się, kiedy zajrzała na stronę tytułową. – Ale dla mnie najcenniejsze jest to, że wszyscy jesteście tu podpisani!

– Bo to pani zasługa! – Kazik Walaszek uścisnął jej dłonie i z zachwytem wpatrywał się w Irenkę. Prawdę powiedziawszy ani mu w głowie były literki i gdyby panna Irenka nie była taka śliczna, taka dobra, taka serdeczna… No, jednym słowem, gdyby Kazik nie zakochał się w pannie Irence, to pewnie nie nauczyłby się czytać i pisać. A teraz ona wyjeżdża…

– Jest nowy numer „Czerwonego sztandaru”[15] – zagaił Lityński. – Może zechce nam pani jeszcze poczytać?

Irenka wzięła pismo do ręki. Wiele razy już czytała na głos tę gazetę i nie wydawała się nią zachwycona. Widać było wyraźnie, że powstawała gdzieś za granicą, więc sporo znajdowało się tam artykułów teoretycznych, a mało odnoszących się do problemów warszawskich robotników. Rewolucja rewolucją, ale Irenka uważała, że należało działać konkretnie i natychmiast, bo ich życie było zbyt ciężkie.

– Towarzysze! – czytała. – Z woli proletariatu i na rozkaz klasy robotniczej, silni solidarnością musimy wykoleić życie burżuazyjne! Niech burżuazja i rząd ugną się przed robotni­czą dyktaturą!

Przerwał jej szloch. To ów nieznany jej cherlawy staruszek głośno płakał, niezdarnie ocierając łzy płynące po policzkach.

– Co się stało, Alojzy?

– Nie przeszkadzajcie!

– Beczycie jak baba! – rozległy się głosy.

– Bo czy ja kiedy pomyślał, że to do mnie tak będą po pańsku mówić? Towarzysz będą mówić? Do mnie?

– Jak po pańsku? – obruszył się Kazik. – To po robotniczemu jest!

– Po pańsku – upierał się stary i, by udowodnić swoją rację, zaskrzypiał drżącym głosem – „Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój!” Po robotniczemu to jak u nas na wsi po chłopsku: ty chamie, matole, ty…

– Cichaj! Panienka tu jest! – zganił go ktoś.

Irenka siedziała spłoszona, na dodatek jedna myśl wylazła jej na twarz ciemnym rumieńcem. Rzeczywiście nikt nie szanował tych ludzi z samego dołu społeczeństwa. Bo czy ona kiedy pomyślała, że Genowefcia może być zmęczona? Zmęczony bywał tylko papcio. Czy przyszło jej do głowy, że Genowefcia może mieć migrenę? To wręcz nieprawdopodobne zestawienie słów: Genowefcia i migrena! Ale mama miewała migrenę nawet często, więc dlaczego nie mogła jej mieć Genowefcia? Albo czy naprawdę Genowefci zawsze się chciało gotować, dbać o Irenkę, myć, wycierać kurze? Jej samej przecież często nie chciało się nic i wtedy też nic nie robiła! Ona, Irena, najwyraźniej była ślepa! Tak przyzwyczaiła się do tysięcznych usług Genowefci, że przez moment nawet nie pomyślała, że ona może mieć jakieś ludzkie potrzeby, ludzkie dolegliwości, ludzkie marzenia…

Myśląc o tym wszystkim, Irena czytała najpierw jedną gazetę, potem drugą, choć to był tylko mniej popularny „Robotnik” wydawany przez PPS.

Żegnała się nieco roztargniona, kiedy podszedł do niej Kazik.

– Ja panią odprowadzę…

Już miała powiedzieć, że nie, nie trzeba, ale zobaczyła na buzi tego chłopaka wyraz napięcia i podniecenia.

– Stało się coś?

– Wyjdźmy – odpowiedział tylko, a mina starego konspiratora zabawnie kontrastowała z jego piegowatą, urwisowatą twarzą.

– Zgubiła to pani – rzekł, kiedy znaleźli się już na schodach i wyciągnął do niej niezbyt czystą pięść, w której trzymał nabój.

Poznała go natychmiast.

– Ktoś jeszcze o tym wie?

– Pani się nie boi…

– Daj, odniosę, gdzie trzeba!

– Sam mógłbym!

Widać było, że chłopak pali się do jakiejś działalności poważniejszej niż chodzenie na zebrania, na których czytało się konspiracyjne gazetki.

– Nie martw się, przyjdzie i na ciebie kolej, tobie też kiedyś dadzą karabin i naboje.

Ledwie wybrzmiały te słowa, jakiś głos ukryty w jej głowie dopowiedział: „… byś zabijał i ginął!”. Wzdrygnęła się na tę myśl.

– A gdzie pozostałe? Dawaj je tu szybko!

Stary Konieczek przyjął ją bez słowa, kiedy przyniosła mu resztę amunicji. Był ponury jeszcze bardziej niż zwykle. Wziął pakunek i stanął bez ruchu, dając jej do zrozumienia, że powinna wyjść.

– Do widzenia.

Wzruszył tylko ramionami, kiedy odwróciła się do wyjścia.

Panna dobrze je, dobrze śpi, służąca wokół niej wszystko zrobi, a jej się nudzi i dlatego bawi się w rewolucję – pomyślał, ciągle mając przed oczami umierającą żonę. – Dobrze powiedział kiedyś towarzysz Lityński, że ten, który nie rozbije sobie kolana, nie wie, jak to boli. Mówił też, że dlatego nie wierzy takim inteligencikom, którzy udają współczucie dla ludu. On, Józef Konieczek, też nie wierzył.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[12] Dawne narzędzie ślusarskie, rodzaj piłki o możliwych wielu brzesz­czotach.

[13] Józef Konieczek był członkiem Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy – polskiej marksistowskiej partii robotniczej dążącej do wybuchu rewolucji, obalenia kapitalizmu, likwidacji państw narodowych i wprowadzenia rządów proletariatu. SDKPiL wrogo odnosiła się do polskich działań niepodległościowych.

[14] Chodzi o dzisiejszy plac Narutowicza i kościół Niepokalanego Poczęcia Maryi Panny.

[15] Prasowy organ SDKPiL.