Ciemność zła - Dawid Waszak - ebook

Ciemność zła ebook

Dawid Waszak

3,9

Opis

Kacper Zborowski po powrocie do rodzinnego Jarocina zostaje uwikłany w morderstwo, którego nie popełnił. Wprawdzie sąd oczyścił go z zarzutów, ale to wcale nie oznacza, że w jego życiu w końcu zapanuje spokój. Wydarzenia z przeszłości nie dają o sobie zapomnieć, a Kacper zaczyna na własną rękę prowadzić śledztwo, próbując zdemaskować brudne sprawki burmistrza miasta i zrozumieć, jaką rolę w tym układzie odegrał przed laty jego ojciec. Rozdarty między spokojem i bezpieczeństwem bliskich a chęcią odkrycia prawdy i szukaniem sprawiedliwości, czuje, że pogrąża się w narastającym wokół niego mroku...

Poleca telewizja kryminalna Crime+Investigation Polsat.
Polsat Crime+Investigation

Jeśli wam się wydaje, że Dawid napisał wszystko o Jarocinie, to nawet nie wiecie, jak bardzo wam się wydaje.
Radosław Figura

Intrygujące, wciągające, znakomicie napisane. Dawid Waszak ciągle zaskakuje. Polecam!
Alek Rogoziński

Dawid Waszak - urodzony w 1989 roku mieszkaniec Jarocina. Autor powieści „Narodziny zła”, „Czerwień obłędu” oraz „Mroczny układ”. Dwie ostatnie wchodzą w skład cyklu „Jarocin”, w którym autor opisuje mroczne strony swojego rodzinnego miasta.

Ciemność zła” to trzecia część tej serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (8 ocen)
2
4
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

PROLOG

Wciąż przypominam sobie chwile, kiedy wróciłem do Jarocina. Pamiętam, jak jechałem przeklętym PRL-owskim pociągiem. Pamiętam pisk towarzyszący hamowaniu, skrzypienie amortyzatorów, trzask przy rozsuwaniu drzwi, metaliczny smród. Pamiętam, jak władowałem się do taksówki, która zawiozła mnie prosto pod drzwi restauracji, gdzie pracowała jako kelnerka. Gapiłem się w gazetę, ale mój wzrok szukał jej w oddali. Pamiętam, jak umówiłem się z Amandą pierwszy raz i potem kolejny. Wbiegłem do parku i zauważyłem jej ciało. Leżała pod ławką w kałuży krwi. Później akt oskarżenia, potrójne morderstwo i walka o przetrwanie. Walka o to, aby oczyścić się z zarzutów. Wiedziałem wtedy jedynie to, że jestem niewinny. Pamiętam, kiedy Linda weszła na salę rozpraw i zeznawała przeciwko mnie. Jeszcze tego samego dnia przyjechała do mnie po tym, jak dowiedziała się, że jestem niewinny. Nie potrafię zapomnieć o żadnym szczególe. O burmistrzu i sierocińcu. O Kolczewskim i jego współpracy z moim ojcem, o Barbarze, morderstwach, nadużywaniu władzy. Siedzi mi to w głowie i przypomina o sobie na każdym kroku. Nic już nie jest takie, jak było dawniej: spokojne, niewinne i uczciwe. Nic już nie jest bezinteresowne.

Nie potrafię uwolnić od nich pamięci. Te wspomnienia siedzą we mnie głęboko i zmuszają do użalania się nad sobą. Żyją własnym życiem. Wdzierają się do każdej strefy mózgu i wprawiają w taki nastrój, jaki chcą.

Skoro moja podświadomość tak funkcjonuje, to czy sam nie nakręciłem sobie takiego losu? Może ze mną jest coś nie w porządku i po prostu szukam odpowiednich momentów czy wydarzeń w przeszłości, które usprawiedliwią, dlaczego stałem się takim facetem?

Siedzę na kanapie. Tam, gdzie przez ostatnie dni, tygodnie, miesiące tkwiłem i zastanawiałem się, jaki kolejny ruch wykonać. Ponieważ nie mam pojęcia, co robić, czekam. Czekam, choć nie mam pojęcia na co.

Bezsilność – moje hasło przewodnie. Myślę o tym, co mnie spotkało, o możliwościach, furtkach, jakie mogłem otworzyć, i mam wyrzuty sumienia, że nie zrobiłem czegoś więcej. Czegokolwiek, co by pomogło mi wyrwać się ze szponów przeszłości. Wpadłem w bagno i – co najgorsze – nie potrafiłem z niego wyjść. Ugrzęzłem w nim, a każdy ruch wciągał mnie jeszcze mocniej.

Zaraz, zaraz. Wyjście było. Zawsze jest, a jeśli go nie widzę, to znaczy, że muszę zmienić sposób patrzenia.

Siedzę na kanapie i odliczam sekundy. Potrzebuję świeżego powietrza, ale zamiast wyjść, wizualizuję spacer ulicami miasta. Jestem tchórzem. Skunksem, który ucieka gdzie pieprz rośnie, kiedy pojawiają się problemy.

Dawniej byłem wilkiem. Walczyłem o prawdę, uczciwość i o dobre imię. Walczyłem o wolność moją i bezpieczeństwo Lindy. Dziś niemoc wciska się pomiędzy mnie a życie, uwiera. Teraz na kanapie siedzi tchórz ze szklanką wódki w dłoni.

Biorę kolejny łyk. Dawniej nie piłem, bo dbałem o zdrowie. Jeszcze tydzień temu nie sięgnąłbym po alkohol, ale dziś muszę. Bez tej szklanki nie potrafię się uspokoić, a muszę być spokojny.

Jestem spokojny – wmawiam sobie.

Wyciągam telefon z kieszeni spodni i sprawdzam godzinę. Ręce mi się jeszcze trzęsą, ale gorzała zaczyna już działać. Wystarczy, by uśmierzyć ból. Więcej nie mogę pić. Muszę zachować trzeźwość umysłu.

Telefon na stoliku przede mną, położony tak, abym mógł szybko po niego sięgnąć, wskazuje na pękniętym wyświetlaczu piętnastą dwadzieścia. Za godzinę powinien zjawić się Kolczewski.

Wstaję. Chodzę po salonie zniecierpliwiony i czekam na jakikolwiek znak. Dzwonek do drzwi, pukanie, trąbienie, cokolwiek. Liczę na to, że za chwilę zobaczę Stanisława, oby nikt go nie ubiegł. Jeszcze jest czas.

Wyglądam przez każde okno, rozchylając tylko nieznacznie zasłonę. Potem idę do kuchni i wyciągam nóż z szuflady przy kuchence gazowej. Przypominam sobie słowa Kolczewskiego, żebym nie miał przy sobie nic ostrego. Ostrzegał, że mogą wykorzystać to przeciwko mnie, ale ignoruję jego słowa. Czuję się bezpieczniej z nożem, choć na pewno zjawią się z bronią, a gdy zobaczą, że im zagrażam, po prostu palną mi w łeb. Cóż to dla nich za problem, skoro mają aż takie plecy. Wymyślą powód, alibi i wyjdą z tego obronną ręką. Nikt im nic nie zrobi i będą się śmiać do mojej trumny.

Czuję się jak przed rozprawą. Ściska mnie w żołądku i tłumaczę sobie, że wszystko będzie dobrze. Chociaż nie. Tym razem jest inaczej, bo wiem na pewno, że dobrze nie będzie.

Siadam w kuchni przy stole i dźgam ostrzem noża drewniany blat. Muszę się czymś zająć, inaczej zwariuję. W chwilach stresu zapamiętuję każdy szczegół. Przed rozprawą siedziałem w tym samym miejscu. Szykowałem jajecznicę. Zrobiłem kawę i chociaż była lurowata, wypiłem ją. Teraz bym jej nie przełknął.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że za wszystkim stoi burmistrz. Włodarz miasta, godny naśladowania, próbował wrobić mnie w morderstwo, ale ja się nie poddałem. Gdy wszedłem sam do sierocińca imienia Ojca Sergiusza, aby walczyć o Lindę, dałem radę…

Wtedy byłem pewien, że dałem radę, a teraz? Spójrzcie na mnie! Patrzcie, jaki wrak siedzi przy stole. Z mordy wali mu gorzałą, żałuje, że chciał podjąć walkę. Jestem padliną, a Puszyński jest sępem.

A pies go trącał!

Gówno. Nie dałem rady, skoro teraz siedzę w domu i boję się, że odstrzelą mój tyłek.

Uderzam pięścią w stół. Z impetem, ale i bezsilnością.

Czy aby rzeczywiście tamtego dnia wygrałem? Nie byłem tego wówczas pewien. Nadal nie jestem pewien. Być może Puszyński wszystko zaplanował. Być może wiedział, jak to się skończy. Nie. To niemożliwe. Nie mógł panować nad wszystkim. Tak się nie da. Ale skoro nie mógł nad wszystkim panować, to dlaczego wszystko mu się udaje?

Sukinsyn – myślę, kiedy przypominam sobie, co chciał zrobić z Lindą. Siedział w piwnicy przy stole, na którym leżała. Obok potulnie stał chirurg i czekał na jego polecenia. Ja to widziałem, funkcjonariusze CBŚ to widzieli, a dowodów brak. Jak to możliwe? Powinienem coś z tym zrobić. Cokolwiek. Zrobię cokolwiek. Jeżeli nie ja, nikt tego nie zrobi i Puszyński będzie dalej trząsł Jarocinem. Siał postrach i wyrządzał krzywdę kolejnym osobom.

Nie mam się czym bronić, muszę czekać potulnie na Stanisława, a kiedy przyjedzie, uciekniemy… Gdy wypowiadam te słowa na głos, wprawiają mnie w stan wymiotny. Nigdy nie chciałem taki być, a stałem się, nawet nie wiem kiedy. A jeśli ktoś go ubiegnie? Muszę mieć przy sobie nóż. Muszę go trzymać na wszelki wypadek, potem będę już bezpieczny… Będziemy bezpieczni i zaczniemy lepsze życie w lepszym świecie.

Już mam plan. Już wiem, co zrobię. Będę zwykłym, nudnym mężczyzną w średnim wieku. Właśnie takim facetem chcę być i właśnie taki będę.

Ściskam nerwowo uchwyt noża. Ręka mi się poci.

Założę rodzinę. Będziemy z Lindą na dobre i na złe. Przeprowadzimy się na wieś, urodzi się nam mały Kacper. Skrzat, któremu zapewnimy lepsze życie.

„Nie wychodź z domu! Z nikim nie rozmawiaj!” – przypominam sobie słowa Kolczewskiego.

Skurwysyn każe mi znowu bezczynnie siedzieć i jemu pozostawić resztę. Osobie, która sama niczego nie zrobiła. Osobie, która nie podołała i przegrała. Potrzebującej mojej pomocy.

Ruszam niepewnie dłonią, zastanawiając się, czy z moją ręką jest wszystko dobrze. Nie jestem przekonany, tak strasznie boli.

Idę do okna przy zlewie kuchennym.

To tylko dwa tygodnie – myślę. Jak przez czternaście dni życie mogło się tak spieprzyć?

Idę ponownie w kierunku drzwi wejściowych. Stoję przy oknie i patrzę na sklepik, w którym byłem zmuszony robić zakupy podczas aresztu domowego. Ekspedientka jak zwykle stoi przed wejściem i obserwuje okolicę. Patrzy i na pewno myśli, do czego mogłaby się przyczepić. Po cóż innego miałaby tam stać? Sprawdza, gdzie jestem? Pracuje z nimi?

Nie. Popadam w paranoję.

A ta tajemnicza brunetka, która okazała się agentem CBŚ? Już od samego początku miała mnie na oku. Przed rozprawą, kiedy postanowiłem rozpocząć śledztwo na własną rękę, kiedy tajemnica sierocińca pochłaniała coraz więcej ofiar. Ciekawe, że wszyscy panowali nad sprawą, tylko nie ja. Brnąłem dalej na oślep jak głupiec.

Kolczewski ma rację! Rzucam się na oślep i wszystko psuję, niszczę dowody. Z perspektywy czasu widzę, że popełniłem sporo błędów. Szkoda, że nie da się ich naprawić.

Opuszczam wzrok i patrzę na rękę. Połamane kości usztywniłem, przywiązując bandażem kawałek deski do krojenia. Powinienem iść do lekarza, powinienem ją złożyć, ale zrobiłem to co zawsze. Posłuchałem przeczucia. Wyszedłem z domu i uległem temu, co wymyśliłem.

Poruszam palcami z nadzieją, że jakimś dziwnym cudem ręka jest już sprawna, ale oczywiście to tylko moja chora nadzieja. Wystarczyło czternaście dni, aby spieprzyć sobie życie.

Jarocin dogłębnie przesiąknął złem. Serce Jarocina jest złe, więc trzeba zrobić mu przeszczep. Sercem Jarocina jest burmistrz miasta.

Przez głowę przechodzi mi myśl, żeby właśnie teraz wymknąć się z domu, przed przyjazdem Kolczewskiego, wtargnąć do Urzędu Miejskiego, przejść niepostrzeżenie przez korytarz, wedrzeć się do sekretariatu, wyłamać drzwi biura burmistrza i prosto w serce wbić mu nóż, aby wszystko skończyć. Udałoby mi się, zdążyłbym wrócić.

Ściskam trzonek noża i waham się przez chwilę. Co powinienem zrobić? Nic nie powinienem robić, bo znów coś zepsuję.

Źle dobieram znajomych, źle podejmuję decyzje. Stukam pięścią w czoło.

Uwolniłbym to miasto, ale czy warto? Warto? Zdążę?

Siadam ponownie na kuchennym krześle i rozważam dostępne warianty. Gapię się na ostrze i myślę, jak to zrobić. Podbiegnę do Zbigniewa i wbiję mu je w krtań. Krew tryśnie, a ja będę stał nieruchomo. Upewnię się, czy dokonałem tego skutecznie.

Zrobię to dla siebie, dla Lindy, Stanisława, dla wszystkich, którym wyrządził krzywdę, i dla tych, którym krzywdę może wyrządzić. Warto. Zdążę.

Chowam nóż do kieszeni bluzy i wychodzę.

1.

Od schwytania Puszyńskiego przez dwa miesiące Jarocin jakby wyglądał bardziej optymistycznie. Miasto w moich oczach było bezpieczne, chociaż może sobie to tylko wmawiałem…? Spojrzałem w górę i może to moje wyobrażenie, ale niebo jakby było mniej pochmurne. Jak gdyby gęste chmury wiszące nad miastem powędrowały prosto za burmistrzem do Kalisza.

Sprawę zamknięto, nie dało się ukryć. Chociaż to może złe określenie. Bardziej pasuje słowo: wyciszono. Sprawa była wyciszona.

Byłem sam w salonie, opadłem na kanapę, gdzie znajdowały się dwa dołeczki, podpis odciśnięty moim zadkiem. Tam było mi najwygodniej. I gapiłem się w czarny ekran wyłączonego telewizora. Zastanawiałem się, czy dać Lindzie pospać, czy może już wyciągnąć ją siłą z łóżka.

Pozwolę jej się wyspać – pomyślałem.

Pokręciłem biodrami, aby wyrównać fałdy materiału. Odchyliłem głowę, kładąc ją na oparcie. Było tak cicho.

Mówią, że poniedziałek nie jest złym dniem, nie ma bowiem dni gorszych i lepszych. Poniedziałek może być wspaniałym początkiem tygodnia, tylko trzeba kochać to, czym się zajmujemy w życiu.

Ja do takiej grupy nie należę. Nie znoszę poniedziałków. Po weekendowym odpoczynku musiałem więc ponownie robić to, na co zupełnie nie miałem ochoty.

Poczułem zapach kawy dochodzący z kuchni. Zawsze wprowadzał mnie w trochę lepszy nastrój. Westchnąłem, podnosząc się z wersalki, jakby to był dla mnie spory wysiłek, i zaszurałem kapciami. Ekspres parował i bulgotał. Chwyciłem szybkim ruchem za ucho dzbanka, przez co wylałem odrobinę na blat kuchenny. Przekląłem pod nosem i sięgnąłem po ścierkę. Szmatka była mokra, więc zamiast wchłonąć płyn, roztarła go po blacie i jeszcze poczęstowała kilkoma kroplami moje stopy. Rzuciłem ją do zlewu. Nalałem kawę do kubka i otworzyłem lodówkę. Wyciągnąłem kiełbasę, trzasnąłem drzwiczkami i wróciłem do salonu.

Włączyłem poranne wiadomości i na przemian odgryzając kawał kiełbasy i popijając kawę, spokojnie czekałem, aż wybije godzina wpół do siódmej. Gdy włożyłem do ust ostatni kawałek mięsa, pomemlałem go trochę niczym pozbawiony zębów dziad i poszedłem w stronę sypialni. Wszedłem na schody prowadzące na piętro niczym zombie. Najwyraźniej ani kawa, ani syf, który zdążyłem po sobie zostawić, nie był w stanie mnie pobudzić. Może dlatego, że spałem tylko cztery godziny? Stanąłem na siódmy stopień, a ten przeraźliwie skrzypnął. Przekląłem pod nosem. Miałem go naprawić, ale ciągle wypadało mi to z głowy.

– Już nie śpię! – odezwał się żeński głos z sypialni.

Kiedy usłyszałem głos Lindy, zawróciłem. Człapałem w stronę kanapy pewien, że „już nie śpię” oznaczało, że nie muszę wchodzić na górę, aby skontrolować, czy wygrzebała się już z łóżka.

– Swoją drogą – ponownie krzyknęła zaspanym głosem Linda – kiedy w końcu naprawisz ten stopień?!

Masz ci los – westchnąłem.

– Miałeś to zrobić już tydzień temu! – dodała.

– Zrobię to w weekend – odpowiedziałem, licząc, że zakończymy temat. – Obiecuję – dodałem już ciszej.

– Ostatnio też obiecałeś! – zripostowała. O dziwo, usłyszała moje poranne marudzenie.

– Tym razem daję słowo. – Siorbnąłem łyk kawy.

Powolnym krokiem udałem się w stronę kuchni, gdzie nalałem Lindzie kubek kawy. Położyłem go na stoliku w salonie i wróciłem do oglądania wiadomości. Wiedziałem, że moja ukochana zaraz zejdzie na dół. Ciekawiło mnie, o której wróciła poprzedniego wieczoru. Odkąd znalazła pracę jako sekretarka w kancelarii adwokackiej, często zostawała do późna w biurze. Była sekretarką, ale wydawało mi się, że robi znacznie więcej, niż powinna na tym stanowisku. Kiedy dochodziło do trudniejszych, często – jak to tłumaczył jej szef – głośnych spraw, zdarzało się, że przyjeżdżała taksówką nawet po godzinie dwunastej w nocy. To wspaniale, że spełniała się zawodowo, ale niepokoił mnie fakt, że zatracała się w tej pracy. Coraz więcej czasu spędzała poza domem, a ja powoli szedłem w odstawkę. Układało nam się, nasz związek zmierzał w dobrą stronę, ale miałem wrażenie, że nie mogła w czasie wolnym zapomnieć o obowiązkach. Skupiała się głównie na rozwoju kariery i nie widziała w tym niczego złego.

Za dziesięć siódma. Linda zeszła do salonu. Miała na sobie ukochaną czarną koszulkę ze spranym już nadrukiem „Jarocin Festiwal”. Mimo że była już mocno zniszczona, nie chciała się z nią rozstać. Mnie to nie przeszkadzało, lubiłem, gdy ją zakładała.

Włosy rozczochrane – każdy kosmyk w inną stronę – twarz zaspana, oczy przymrużone. Przetarła je, żeby pozbyć się śpiochów. Uwielbiałem patrzeć na nią rano, kiedy miała na rzęsach jeszcze wczorajszy tusz, lekko skruszały i rozmazany. Senne jeszcze spojrzenie pokazywało, jaka jest w tej chwili bezbronna, i domyślałem się, że przy mnie jej to nie przeszkadza.

Podeszła do mnie bez słowa, ale na jej twarzy malował się delikatny, pobudzający moją wyobraźnię uśmiech. Wiedziałem już, co oznacza, tylko nie byłem pewien, czy miała ochotę na poranne figle, czy chciała w ten sposób wynagrodzić mi późny powrót. Spojrzałem na jej nagie nogi nieznacznie ocierające się o siebie. Przy każdym kroku koszulka podwijała się na udzie, a następnie opadała. Jej ciało widziałem już wiele razy, ale za każdym razem budziło we mnie żądzę, sprawiało, że jej pragnąłem.

Poczułem na ramionach muśnięcie chłodnego powietrza, które wdarło się przez uchylone kuchenne okno. Linda także musiała je poczuć, bo na jej przedramionach pokazała się gęsia skórka, a pod koszulką zarysowały się sutki.

– Cześć, kochanie. – Jej głos był lekko zachrypnięty.

Otworzyłem usta, aby odpowiedzieć, ale nie zdążyłem. Szybko odsunęła kubek z kawą na bok i usiadła na szklanym stoliku naprzeciw mnie. Schyliła się i przyssała do moich rozdziawionych ust. Musnęła mój policzek, przesunęła dłoń w górę i zmierzwiła włosy.

Nie pozostałem dłużny i niczym odkrywca badałem jej ciało opuszkami palców. Zacząłem od szyi i zjeżdżałem coraz niżej. Ramiona, łopatki, lędźwie… Wsunąłem dłoń pod koszulkę i powędrowałem wzdłuż talii. Napięła mięśnie brzucha i wzdrygnęła się, jakby chciała zwalczyć dreszcz. Oddychała nierówno. Schyliła głowę i oparła się czołem o moją głowę, po czym przysunęła się jeszcze bliżej. Poczułem na dłoniach jej piersi. Ścisnąłem je.

– Jak się spało? – wyszeptała.

– Noc minęła dość szybko – odpowiedziałem w przerwie pomiędzy jednym cmoknięciem w czoło a drugim. – Wróciłaś o pierwszej?

– Tak, ale dzisiaj mam wolne. Obiecuję, że wynagrodzę ci wczorajszy wieczór. Za ile minut wychodzisz do pracy?

Wychyliłem się, aby zobaczyć godzinę na telewizorze.

– Za osiem.

– Osiem minut. To może…? – Uśmiechnęła się, rozchyliła delikatnie nogi i oparła dłonie o blat stołu pomiędzy nimi.

Zerknąłem niżej. Położyłem dłoń na jej kolanie i palcami muskałem delikatną skórę. Rozchyliła uda bardziej, ale dłońmi zasłaniała całe ich wnętrze. Jakby chciała pozostawić trochę tajemniczości albo sprowokować mnie do odsłonięcia i zajęcia się tym strategicznym miejscem.

– Uwielbiam takie propozycje rano – wyszeptałem, przysuwając się do niej – ale nie wiem, czy zdążymy.

– Oj, Kacper. – Zachichotała. – Najwyżej trochę spóźnisz się do pracy.

Ścisnąłem jej nadgarstki i odsunąłem dłonie na boki. Zerknąłem na jej nagość i zagryzłem zęby, by spróbować zwalczyć swój popęd. Przełknąłem nerwowo ślinę i zsunąłem się z kanapy. Linda podparła się rękami i odchyliła głowę. Zwróciłem uwagę, że prawie niezauważalnie porusza biodrami. Uklęknąłem i zaginąłem pomiędzy jej udami. Linda położyła stopy na blacie, bym miał jeszcze lepszy dostęp. Pocałowałem brzuch, podbrzusze, poczułem, jak bije od niej ciepło. Musnąłem językiem udo raz, potem drugi. Zerknąłem mimowolnie ponownie na zegarek. Miałem mało czasu. Za mało.

– Kiedy tylko chcesz, ale nie dzisiaj. Dziś nie mogę. Mam urwanie głowy.

– Oj, proszę, Kacper, zamknij się.

Usiadła i podniosła moją głowę, by mnie pocałować. Wykorzystując przestrzeń między nami, wsunąłem palec pomiędzy jej wargi. Drugą ręką rozsunąłem bardziej nogi. Linda w tym czasie próbowała ściągnąć mi koszulkę. Zrobiła to trochę nieudolnie, ale tak, bym nie przestał jej dotykać. Pomogłem, nie pozostała dłużna, pozbyła się swojej. Miała piękne, jędrne piersi. Zacząłem muskać je wokół brodawek, ścisnąłem i pocałowałem. Ponownie mimowolnie rzuciłem wzrokiem w kierunku zegarka. Nie mogłem się rozluźnić, myślałem o tym, aby nie spóźnić się do pracy.

– Kocham cię – wyszeptała.

Ścisnąłem jej pośladek i przysunąłem do siebie. Myśl o pracy naraz zbladła, istniała tylko Linda. Pocałowałem brzuch, jęknęła. Objęła mnie i wbiła paznokcie w plecy.

– Ja ciebie też – odpowiedziałem.

– Chodź do mnie – zachęciła, próbując rozpiąć pasek przy moich spodniach.

Wstałem, aby ułatwić jej dojście. Zsunęła mi dżinsy i położyła się już gotowa na ławie.

2.

Pracę jak zawsze skończyłem o piętnastej. Po drodze do domu zahaczyłem o supermarket, aby zrobić zakupy na kolację. Już wcześniej zaplanowałem, co będziemy jeść, dlatego przejechałem wózkiem zakupowym pomiędzy alejkami niczym kierowca Formuły 1, robiąc krótkie postoje jedynie w wybranych miejscach. Miałem mało czasu, bo chciałem, aby danie było gotowe, zanim Linda wróci do domu. Makaron, śmietanka, ser, boczek, jajka. Chyba wszystko zabrałem, miałem nadzieję, że nie wyleciało mi nic z głowy. Podjechałem do kasy, jednak tam przypomniałem sobie o winie. Pozostawiłem wózek przy taśmie i potruchtałem do alejki. Wziąłem Fleuriet et fils – białe wytrawne wino.

Tak, będzie jej smakować – pomyślałem, dumny ze swojego wyboru.

Kiwałem głową, jakbym sam sobie gratulował. Z butelką ruszyłem w stronę kasy, jednak po chwili doszedłem do wniosku, że wezmę jeszcze jedno na wypadek, gdyby wieczór ciekawie się rozwinął. Pracowniczka supermarketu kończyła obsługiwać klienta i akurat nadeszła moja kolej. Zerknąłem na zegarek, Linda powinna być za godzinę. Miałem wystarczająco dużo czasu, aby się przygotować.

Ostatnio nie potrafiliśmy znaleźć okazji do rozmowy, a właściwie nawet chwili na jakikolwiek inny kontakt niż kilka uniesień pomiędzy moim wyjściem do pracy a Lindy. Powoli zatracaliśmy się w obowiązkach, zapominając, dlaczego zdecydowaliśmy się razem zamieszkać. To znaczy Linda się zatracała, bo ja pracowałem krócej. Miałem dość stałe godziny pracy, czego nie można było powiedzieć o obowiązkach mojej partnerki. Jednak to był ten dzień, kiedy mogliśmy poświęcić cały wieczór tylko nam. Ten dzień i kolejny, już zaplanowany. Nic specjalnego, ale uważaliśmy, że najważniejsze to umieć cieszyć się z drobiazgów. To był według nas przepis na udany związek.

Po zamknięciu burmistrza Puszyńskiego nie mówiliśmy zbyt wiele o tym, co się wydarzyło. Sprawę zamknięto, niebezpieczeństwo minęło, temat zgasł. Tak myślała Linda i unikała rozmów. Przeżyła wielką traumę, cudem uszła z życiem – tak to tłumaczyłem – albo może miała dosyć moich strachów.

Ja nie czułem się pewnie. Nie potrafiłem. Pamiętałem jeszcze groźby Puszyńskiego. Kiedy z szyderczym uśmiechem zapewniał mnie, że to nie koniec. Pamiętałem, jak dyszał, że dorwie mnie, Lindę, jej rodziców. Chociaż po takim czasie wydawało się to już mało prawdopodobne, strach pozostał.

Wrzuciłem w siatkę zakupy i ruszyłem do samochodu, który zaparkowałem jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Parking przy sklepie był zapchany samochodami, zresztą jak codziennie. Władowałem towar do bagażnika starego czerwonego forda fiesty i trzasnąłem klapą, wprawiając w zgrzyt zardzewiałe zawiasy. Pies, który nieopodal załatwiał swoją potrzebę, aż podskoczył. Właścicielka czworonoga zareagowała podobnie.

Silnik odpalił dopiero po drugiej próbie. Niepokojące charczenie przypominało rozwścieczonego ursusa na polu, ale po chwili dźwięk się unormował. Przyszła kolej na pasek klinowy – ten starał się przypomnieć o sobie piskiem. Umilkł jednak i ruszyliśmy przed siebie jak wspólna drużyna – ja i kawałek zardzewiałej puszki.

Po pokonaniu kilkuset metrów zaparkowałem samochód przed nowo wyremontowaną piętrówką. Auto do niej nie pasowało, ale dom był naszym priorytetem. Może w przyszłości pomyślę o zmianie samochodu, ale nie teraz.

Pracy nie szukałem długo, a raczej praca długo nie szukała mnie. Kiedy doszedłem do siebie, Kolczewski polecił mnie firmie produkującej i sprzedającej materiały budowlane. Dzięki zniżce pracowniczej mogłem się zająć remontem i tak oto byłem właścicielem szarej piętrówki z drewnianymi wstawkami i małym ogrodem. Na takie lokum liczyłem, kiedy planowałem powrót do domu. Ruderę, którą kupiłem po przyjeździe do Polski, remontowałem po godzinach pracy i w weekendy, w wolnym momencie. Przyznam się, że nieświadomie pomagała mi w tym Linda: zamiast przeszkadzać mi w robocie, przebywała dłużej w pracy, więc można powiedzieć, że dobrze się złożyło.

Zatrzasnąłem za sobą drzwi i ruszyłem do kuchni, aby odłożyć zakupy. Siatkę rzuciłem na stół i potruchtałem do łazienki wziąć prysznic. Wyciągnąłem kosmetyczkę i sięgnąłem po maszynkę do golenia. Nałożyłem piankę na dłoń i spojrzałem na odbicie w lustrze. Zbliżyłem się, aby przyjrzeć się swojej gębie.

Skóra już nie jest tak sprężysta jak dawniej, kilka zmarszczek nad nosem, na czole – analizowałem. Włosy na razie nie siwieją, ale ciekawe, jak długo jeszcze będą się opierać. Powieki delikatnie opadnięte, ale przez to chyba wyglądam mężniej, chociaż to marne pocieszenie w odpowiedzi na starość. Podciągnąłem je w górę, aby sprawdzić różnicę.

Szczęka nadal zarysowana, ale jakby trochę bardziej okrągła. Podbródek większy. Zaczął tworzyć się podwójny.

To przez stres – tłumaczyłem sobie, smarując policzki pianką. To na pewno przez stres.

Chwyciłem za maszynkę.

Może zacząć biegać? Jak dawniej – pomyślałem.

To utrzymałoby mnie w formie. Chociaż dwa dni w tygodniu. A może siłownia?

Stanąłem bokiem, aby sprawdzić brzuch, który już się zaokrąglił. Kiedy to się stało?

Przeczesałem włosy. Zakola robiły się coraz większe. Zaczesałem włosy na jeden bok, potem na drugi, aby sprawdzić, czy to pomoże mi je jakoś ukryć. Niby pomagało, ale ciekawe jak długo. Spojrzałem na zegarek w smartfonie. Czasu było coraz mniej, a ja zamiast szykować kolację, przyglądałem się swoim mankamentom.

***

Wszystko było już gotowe. Na patelni carbonara już dochodziła, ja w białej koszuli, marynarka pod ręką na krześle w kuchni. Wyglądałem jak nie ja, ale chciałem, aby ten wieczór był inny niż poprzednie. Odpiąłem guziki w mankiecie i podciągnąłem rękawy. Zamieszałem jeszcze kilkakrotnie makaron na zgaszonym już palenisku. Ser zaczął już gęstnieć. Zerknąłem na ścienny zegar obok okna, Linda powinna być za kilka minut. W każdym razie miałem taką nadzieję, bo kolacja nie mogła czekać. Wyciągnąłem wino i ustawiłem na stoliku w salonie razem z kieliszkami.

Nie zawiodłem się. Linda w tym czasie weszła do domu i powiesiła płaszcz na wieszaku przy drzwiach. Wszystko szło tak, jak zaplanowałem. Nałożyłem potrawę na talerze.

– Witaj, kochanie. – Podeszła do mnie i pocałowała mnie w usta.

– Witaj, i jak ci się podoba?

– Jest pięknie. – Uśmiech nie schodził jej z twarzy, aż promieniała. – Wybacz, że jednak musiałam iść do pracy. To była pilna sprawa. Jutro mam cały dzień wolny.

– Nie przejmuj się. Dobrze, że nie wróciłaś w nocy.

– Musimy zainwestować w stół z prawdziwego zdarzenia – powiedziała po chwili zgarbiona Linda.

– Już o tym myślałem. – Uśmiechnąłem się. – Albo kupimy cos nowego, albo możemy siedzieć na podłodze. Zawsze to jakieś rozwiązanie.

Linda siedziała na fotelu po drugiej stronie stolika i szurała stopami po puszystym brązowym dywanie, jakby chciała ogrzać zmarznięte stopy.

– I w cokolwiek, żeby ocieplić ten salon – kontynuowała. – A potem może jakiś obraz? I witrynę. Tam. – Wskazała widelcem w stronę pustej ściany obok schodów. – Witrynę, a w niej szkło. Szklanki, kieliszki do wina. Całą witrynę w szkle, a na dole barek z whisky, wódką i innymi alkoholami. Będziemy wtedy wieczorem wypijać lampkę po pracy.

– Dobry pomysł – odpowiedziałem z pełnymi ustami.

– A tam… – Wskazała za mnie widelcem. – Tam postawimy regał z książkami.

– Ale nie mam tutaj książek.

– Ja mam w domu. – Przełknęła porcję makaronu. – Przywiozę. I tak mieszkamy razem, więc to nie problem.

Uśmiech nie schodził jej z twarzy. Mnie również. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Miała na sobie białą, lekko prześwitującą koszulę, w której siadając, odpięła jeden guzik więcej. Blond włosy spięła w koka. Kilku pasemkom udało się wydostać i otulały twarz. Okulary dodawały jej jeszcze większego seksapilu. Siedziała w miniówce, odsłaniając ponętne uda.

Wzięła łyk wina i pozostawiła odcisk szminki na szkle. Rozglądała się po salonie, myśląc chyba, co jeszcze mogłaby zmienić.

– Wspaniały wieczór – odezwała się i pokiwała przy tym głową w górę i w dół, jakby słowo „wspaniały” nie wystarczyło, jakby musiała to potwierdzić ruchem potylicy.

– Bałem się, że nie zdążę. Można powiedzieć, że przygotowałem danie na ostatnią chwilę.

Linda wzięła kolejny łyk wina.

– Lepiej nie mogło być. – Nadal kiwała głową. – Jest dobrze. Nawet lepiej niż dobrze.

– Tylko nie przyzwyczajaj się. Nie potrafię zrobić nic więcej.

– Zauważyłam. Oprócz tego – powiedziała wskazując dłonią na talerz – zrobiłeś mi jeszcze herbatę, kawę i… – Zmarszczyła brwi, jakby sięgała gdzieś pamięcią. – I pizzę. To znaczy zamówiłeś pizzę.

Opróżniła całkiem kieliszek. Sięgnąłem po butelkę, aby jej dolać, jednak zasłoniła dłonią szkło.

– Dziś tylko jedna lampka, więcej nie mogę.

– Musisz jeszcze gdzieś jechać? – zapytałem trochę zawiedziony. – Tylko nie mów, że musisz gdzieś jechać.

– Nie o to chodzi. Zależało mi na tej kolacji. Specjalnie wyrwałam się, żebyśmy mogli spędzić wieczór razem.

– Kupiłem na ten wieczór dwie butelki wina.

– Jestem w ciąży.

Zakrztusiłem się makaronem, a z ust wyleciał mi kawałek boczku. Dzięki Bogu przeleciał obok twarzy Lindy.

– Słucham? Jak to? Z kim? – Zerwałem się. Nie wiem czemu, ale pomyślałem o jej szefie.

Linda początkowo milczała. Pewnie nie wiedziała, jak zareagować na moje słowa. Wiem, że postąpiłem trochę nietaktownie, ale byłem w szoku. Nie spodziewałem się takiej wieści, chociaż chyba żaden mężczyzna się nie spodziewa.

– Jak to z kim? – odpowiedziała zdenerwowana.

– To znaczy tak, wiem, że ze mną, po prostu jestem… – Zamilkłem.

– Gdzie jesteś?

– Jestem w szoku – starałem się wytłumaczyć. – Przecież robiliśmy to dzisiaj. Już wiesz? – palnąłem.

– Nie, Kacper, „to” nie z dzisiaj. „To” jest z dwóch miesięcy. Taka odpowiedź może być?

– Przepraszam, to było niemiłe. Jesteś już pewna? Byłaś u lekarza?

– Tak, jestem pewna. Okres mi się spóźniał, a nigdy nie miałam z tym problemu. Zrobiłam dwa testy.

– To wspaniale! – wykrzyczałem i podszedłem, aby ją przytulić. – Wiesz już, czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka?

– Kacper… Dopiero dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Przypuszczam, że płeć poznamy za kilka miesięcy.

– No tak, nie pomyślałem, strasznie się cieszę. Od teraz nie możesz się przepracowywać. – Pocałowałem Lindę w czoło i przytuliłem. Wyraźnie nie mogła nadążyć za moim zachowaniem. – Nie przytulam cię za mocno? Nie chcę niczego zrobić dziecku.

– Kacper… – wydusiła z siebie, zmieszana tym, co powiedziałem. – Dlaczego znowu tak panikujesz? Nie przytulasz za mocno, nic mi nie zrobisz, możesz być spokojny. – Uśmiechnęła się. – Bałam się twojej reakcji. Byłam pewna, że wystraszysz się i uciekniesz, rzucając się szczupakiem przez okno.

– Chyba żartujesz. Cieszę się. Mam nadzieję, że to będzie chłopak. Byłaś już u lekarza?

– Już pytałeś. Jeszcze nie, ale umówiłam się i mam nadzieję, że zechcesz pójść ze mną. Na jutro specjalnie wzięłam wolne.

– Przecież jutro jest niedziela.

– Tak, ale mamy natłok pracy. Jutro mam wolne, pójdziesz ze mną?

***

Zawsze marzyłem o tym, żeby założyć rodzinę. Może nie czyni to ze mnie męskiego twardziela, ale zastanawiałem się, czy spotkam tę jedyną, dzięki której pomyślę o stabilizacji i dziecku.

W tych nowych okolicznościach powróciła myśl o ojcu i o słowach, które powtarzał mamie, mnie i gościom, którzy odwiedzali nasz dom: „Zawsze marzyłem o takiej rodzinie”, „Jestem szczęściarzem”. Pokazywał swoją uczuciowość i nie wstydził się jej. Był zdania, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak okazuje swoją siłę, ale po tym, jak dba o rodzinę.

Czy jestem w tym do niego podobny?

Siedziałem koło Lindy na korytarzowej ławce poradni ginekologicznej i zamiast myśleć o dziecku, zastanawiałem się, czy uczuciowość doprowadzi mnie do takiej samej katastrofy, jaka spotkała mnie lata temu. A co, jeśli wrażliwość mnie zniszczy?

Przychodziły mi do głowy słowa burmistrza, sugerującego, jakim człowiekiem był tata. Tak długo walczyłem, aby dowiedzieć się, w jakich okolicznościach zaginął, ryzykowałem życie, żeby ukarać Puszyńskiego, a potem tak po prostu uwierzyłem w jego słowa. Sam nie rozumiałem swojego zachowania. Nie wierzyłem w nic, co robił, w nic, co mówił, dlatego nie miałem pojęcia, dlaczego dałem wiarę jego propagandzie, pozwoliłem bez walki obsmarować tatę, który tak często okazywał miłość rodzinie. To przez moją naiwność?

Bez słowa złapałem Lindę za dłoń i ścisnąłem. Kątem oka zauważyłem, że zerka na mnie, ale ja nadal tępo gapiłem się na zieloną ścianę. Kolor, który podobno napawa spokojem i szczęściem, budził we mnie coś zupełnie odwrotnego – strach i niepewność, ale to może przez myśli, jakie mi towarzyszyły.

Na korytarzu panowała głucha cisza, słyszałem swój oddech, słyszałem oddech Lindy i walenie pielęgniarki w klawiaturę w gabinecie obok. Zerknąłem na plakat przylepiony tuż przed drzwiami poradni. Na osi czasu umieszczono zarys sylwetek dziesięciu kobiet z podziałem na trzy trymestry. Na końcu czwarta część osi – narodziny dziecka.

Dziwne, ale nie wiedziałem, że ciąża dzieli się na trymestry. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem nic.

Bałem się, ale czego najbardziej? Tego, że stanę się taki jak tata, czy że nie dam rady wychować dziecka? Nie miałem pojęcia. Starałem się wyprzeć z pamięci słowa burmistrza o ojcu, ale wracały. Chyba podświadomie w nie wierzyłem. Dlaczego?

– O czym myślisz? – przerwała ciszę Linda. – Denerwujesz się?

– Czy ja się denerwuję?

– Nikogo więcej nie ma. Pytanie jest do ciebie. – Uśmiechnęła się.

– Tak, denerwuję się. Chce mi się wymiotować, ale słyszałem, że podczas ciąży to normalne.

– Tak, normalne. – Zachichotała. – Ale u kobiety. Mężczyzna zwykle spotyka się z przyjaciółmi i upija się do nieprzytomności.

– Każdy ma jakieś obowiązki – zażartowałem pod nosem. – A jeśli nie dam rady?

– Czego nie dasz rady? Upić się do nieprzytomności?

– Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Jeśli nie dam rady z dzieckiem, jeśli okaże się, że będę złym ojcem, za mało będę się starał albo ucieknę?

– Fakt, że o tym myślisz, już czyni cię dobrym ojcem. Gdyby ci nie zależało, nie myślałbyś tak.

– Ale jeśli…

– Za dużo myślisz na zapas, już ci o tym mówiłam. Zachowujesz się czasem bardziej jak baba niż ja.

– Auć, to zabolało. – Skrzywiłem się.

– I miało zaboleć. Masz dziwne wahania nastrojów. Czasem bierzesz się w garść i jesteś w stanie zrobić wszystko, czego zapragniesz, a czasem poddajesz się już na starcie. Teraz panikujesz, a tak naprawdę jeszcze nie wiemy, czy jestem w ciąży. Przypomnij sobie, na co cię było stać, kiedy musiałeś stawić czoła problemom, które nas spotkały. Dasz radę, jesteś dobrym człowiekiem i jeśli trzeba będzie, zbierzesz się do kupy.

– Widocznie wolę martwić się na zapas.

– Dzień dobry – odezwał się lekarz wchodzący do poradni. – Przepraszam, że musieliście tyle czekać.

– Niech pan da spokój, bardzo dziękujemy, że zgodził się pan przyjąć nas w niedzielę.

– To przecież nic takiego. Często przyjmuję w weekendy. – Uśmiechnął się. – Zapraszam, nie traćmy czasu – powiedział już cichszym tonem, jakby nie mógł się doczekać, by nam pogratulować.

Linda żwawo wstała z ławki i pewnie ruszyła w stronę gabinetu. Ginekolog już stał przy otwartych drzwiach. Zawahałem się, a potem mozolnie wstałem i do nich dołączyłem.

– Proszę się położyć, przygotuję nasz magiczny sprzęt i zaraz dowiemy się, czy się państwu udało.

Usiadłem obok Lindy. Leżała już wygodnie z podniesioną koszulką. Zerknęła na monitor USG, a potem na mnie. Zauważyłem błysk w jej oku. Sprawił, że poczułem ciepło gdzieś w dole brzucha, jak wtedy, kiedy pierwszy raz się pocałowaliśmy. Była podekscytowana, cieszyło mnie to. Przez moją głowę galopowało tysiące myśli. Przechodziłem od euforii, przez niepokój, aż po strach. Nie miałem pojęcia dlaczego. Czyżbym aż tak się bał, że pójdę w ślady ojca?

Uśmiechnąłem się i puściłem jej oczko. Ścisnęła moją dłoń, a potem oboje spojrzeliśmy na monitor. Lekarz kilka razy poruszał słuchawką od urządzenia USG po brzuchu, po czym coś chyba poruszyło się na ekranie. To znaczy tak mi się wydawało. Początkowo byłem przekonany, że to dziecko, ale przecież równie dobrze mógł to być trawiony pokarm.

Lekarz zmarszczył brwi i wycisnął więcej żelu na brzuch. Linda delikatnie się wzdrygnęła.

– Pani wybaczy, że żel jest taki zimny. W ramach rekompensaty mam dobrą wiadomość. Gratuluję, jest pani w ciąży – oznajmił.

– Nie widzę. – Podszedłem do wiadomości sceptycznie.

– Spokojnie. To dopiero szósty tydzień, zarodek ma jakieś pięć milimetrów.

– Ale to już jest pewne? – dopytałem.

– Tak, pewne. Można myśleć o pokoju dla dziecka, ale nie nastawiałbym się na konkretną płeć, tego jeszcze nie wiemy.

3.

Wczesna wiosna. Mimo chłodu słońce przedzierające się przez korony drzew przypiekało moją twarz. Przymknąłem oczy i dałem się porwać przyjemności, jaką odczuwałem, gdy wiatr masował moje policzki. Słyszałem szum liści i gdzieś w oddali czyjeś głosy. Matka szukała swojego dziecka, nawołując je koło placu zabaw. Odruchowo odwróciłem się. Chłopiec ześlizgnął się ze zjeżdżalni, po czym pobiegł w jej kierunku.

Śmiechy, śpiew ptaków, zapachy budzącej się natury roznosiły się w powietrzu. Otworzyłem delikatnie oczy i zerknąłem na bezchmurne niebo. Musiałem unormować oddech: głęboki wdech i wydech. Na czole pojawiły się małe kropelki potu. Wyrastały niczym trawa po deszczu. Oparłem się dłońmi o ławkę i wyciągnąłem nogi do przodu. Oddech nadal miałem nierówny.

Linda musnęła niepostrzeżenie moją dłoń opuszkami palców. Spojrzałem na nią. Jakby czekała na ten moment. Uśmiechnęła się szeroko jak do zdjęcia, po czym roześmiała się. Nie wydusiłem z siebie ani słowa, skupiłem się na unormowaniu oddechu. Linda najwyraźniej nie potrafiła pozostawić tego bez komentarza. Zachichotała i czekała na jakiekolwiek wytłumaczenie mojego sapania albo ripostę.

– Przeżyjesz?

– Przeżyję co? – zakończyłem pytanie niezbyt męskim stęknięciem.

Linda wybuchnęła śmiechem i przysunęła się bliżej, jakby chciała mnie pocieszyć. Złapałem się za klatkę piersiową pod sercem i ścisnąłem, aby uśmierzyć ból spowodowany atakiem kolki.

– Widzę, że już ledwo żyjesz.

– Spokojnie, to tylko kolka. Mogłem nie jeść tego pączka przed bieganiem – usprawiedliwiłem się.

– Mogłeś wielu rzeczy nie jeść.

– Na pewno możesz biegać w ciąży?

– O nie, nie wymigasz się. Mogę biegać i ty też będziesz biegał. Nie ma co, naprawdę ciężko u ciebie z formą.

– Coś nie tak? – zapytałem zdezorientowany.

– Kacper… to ja powinnam zapytać, ale jesteś zasapany. Ostatnio było ci chyba troszeczkę nie po drodze z ćwiczeniami.

– Jeszcze się dziwisz? Jak by to powiedzieć… Trochę ciężko się biega z ranną nogą. Byłem zmuszony do siedzenia w domu.

– Z ranną nogą? – Prychnęła. – Oj, Kacper, to było tylko nacięcie. Przypuszczam, że nawet blizna nie została. Dwa szwy to nie zniszczona noga. Jak zwykle przesadzasz.

– Ale to były szwy – ciągnąłem temat żartobliwie – czyli ingerencja chirurgiczna, i to mi wystarczy.

Przysunęła się jeszcze bliżej i trąciła mnie barkiem. Mój oddech się normował. Kolejne głębokie wdechy. Linda od razu zauważyła poprawę. Szturchała nogą ziemię w ścieżce przed nami, tworząc mały dołek.

– Już lepiej? Możemy ruszać? – zapytała.

– Chyba ciebie powinienem zapytać. Musisz teraz uważać, żeby nic nie stało się dziecku…

Skrzywiła się. Jakby czekała, kiedy przyznam się, że nie chodziło o jej ciążę, a o moją kondycję, a raczej jej brak.

– …ale jeszcze chwilę poczekaj. Musisz mi dać trochę czasu, nie jestem już pierwszej młodości.

– Nie da się ukryć, nawet kurze łapki pojawiają się przy oczach, gdy się uśmiechasz. Tylko czekać i wyrośnie ci brzuszek.

– To chyba będę musiał przestać się śmiać… O brzuch możesz być spokojna, tylko delikatnie wystaje. Gdy go wciągam, jest prawie niewidoczny.

– Słuchałeś dzisiejszych wiadomości? – zagadnęła. Temat zmieniła bardzo szybko i niezbyt zgrabnie. – Znowu zaczynają mówić o Jarocinie. Można powiedzieć, że wreszcie powoli sprawa burmistrza się kończy.

– Dzisiaj nie miałem czasu na wiadomości. Mówili coś konkretnego? – Zrobiłem przerwę na wdech powietrza. – Kiedy ogłoszą wyrok?

– Myślałam, że jak mówią o Puszyńskim, sprawa jest już załatwiona, ale jednak nie. Potrwa to chyba trochę dłużej.

– Nie? – Zmarszczyłem brwi.

– Sprawa trafiła na wokandę. Rozprawa dopiero się zaczyna.

– Dopiero? Po trzech miesiącach? Nic dziwnego, że Kolczewski nie dawał oznak życia. To nie fair, że zostawił nas bez jakiejkolwiek informacji. W końcu nam zawdzięcza sukces. Ostatni raz zadzwonił, kiedy musiałem się spotkać z Puszyńskim podczas przesłuchania w Kaliszu. Zdradzili chociaż jakieś szczegóły rozprawy czy tylko przypomnieli całą sprawę?

– Powiedzieli, że burmistrz jest na wolności. Wyszedł jakieś półtora miesiąca temu za kaucją…

Zerwałem się z ławki i rozejrzałem dookoła, jakbym upewniał się, czy jesteśmy bezpieczni. Dopiero po kilku sekundach uświadomiłem sobie, że pewnie wyglądałem przy tym komicznie: postawny, wysoki mężczyzna, włosy wypielęgnowane, wrażenie stanowcze, silny, w dresie, a w przerwie od joggingu stoi na środku ścieżki zgarbiony, w postawie bojowej, ale sparaliżowany strachem. Lew? Tygrys? Nie! To fretka!

Linda zamarła. Była chyba w większym szoku niż ja. Większym, ale spowodowanym moim zachowaniem. Siedziała z nogą założoną na nogę i podpierając się łokciem o udo, podtrzymywała dłonią podbródek. Zasłoniła dłonią usta, jakby chciała się powstrzymać od niekontrolowanego wybuchu śmiechu. Zmarszczyła brwi i dała mi chwilę na uświadomienie sobie, że zachowuję się jak tchórz.

– Co ty wyprawiasz, Kacper? – odezwała się przez palce dłoni, mało wyraźnie. – Boisz się?

– No tak, Puszyński jest niebezpieczny.

– Wyszedł półtora miesiąca temu i myślisz, że teraz, tuż przed rozprawą, coś ci grozi? Poważnie? Myślisz, że by ryzykował?

Patrzyła spokojnie, cały czas marszcząc brwi ze zdumienia.

Jak dobrze byłoby kiedyś pokazać jej się z bardziej męskiej strony! – pomyślałem. Stanąłem, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Liczyłem, że dzięki temu zyskam na męskości.

– To nie tak. Tylko… – próbowałem usprawiedliwić swoją dziwną reakcję – jestem po prostu przewrażliwiony. – Dotarło do mnie, że w tej sytuacji cokolwiek powiem, nie posłuży mi w polepszeniu wizerunku. – Przepraszam, mów dalej.

– Wiesz, jak komicznie wyglądał twój zryw? Daj sobie trochę na wstrzymanie, kochanie.

– No tak, będę musiał – zbyłem ją. – Niestety przez przypadek lek na wstrzymanie zostawiłem w domu – zripostowałem nieudolnie.

Linda pokręciła głową z niedowierzaniem.

– Słyszałeś, w jakiej wysokości była kaucja? – Mierzyła mnie uważnie wzrokiem.

– Nie mam pojęcia.

Podniosłem ręce i potrząsnąłem nimi w ramach ćwiczeń, po czym położyłem dłonie na karku, starając się wyglądać jak najbardziej naturalnie. Zerkałem nerwowo to w lewo, to w prawo. Z lewej strony, jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, znajdowało się rozwidlenie dróg. Rozwidlenie, które jeszcze niespełna rok temu śniło mi się po nocach. Jeszcze przed poznaniem Lindy, jeszcze przed rozprawą. Mimo że byłem tam tylko dwa razy.

Poczułem chłodny podmuch wiatru, a potem ciarki na plecach.

Chyba słońce zaszło – pomyślałem. A może to tylko mój strach? Trauma?

Przeszył mnie kolejny dreszcz. Nie z powodu temperatury. Nie mogłem siebie dłużej oszukiwać, to był strach. Zdecydowanie.

Linda nadal mówiła, ale nie byłem do końca pewien co. Ogarnęła mnie panika, ale walczyłem z nią. Najważniejsze, by opanować histerię. Nie pokazać jej słabości. Tak, wiem, Linda jest twardsza, to nic nowego. Byłem tego świadomy.

Spojrzałem ponownie na rozwidlenie. Wróciłem pamięcią do dnia, kiedy biegłem tamtędy na spotkanie z Amandą.

Widzę ją – pomyślałem. Leży jak wtedy, pod ławką. Wyciągam ją. Trzęsą mi się ręce. To wraca. Burmistrz jest wolny, a przed rozprawą może chcieć się zemścić.

Przetarłem frotką z nadgarstka twarz zlaną potem.

Uspokój się, głęboki wdech i wydech. Policz do dziesięciu, to pomoże.

– Kacper…

Usłyszałem swoje imię niewyraźnie.

– Kacper – powtórzyła Linda. – Co ci jest? Wszystko dobrze?

Uśmiechnąłem się sztucznie, tak mocno, jak tylko mogłem.

Muszę się komuś wygadać – pomyślałem. Tak byłoby łatwiej. Powiem jej. W związku musimy się dzielić dobrymi wiadomościami i złymi. To nam pomoże przetrwać. Tak trzeba, razem damy radę.

– Tak, wszystko dobrze. Przepraszam, ale gdy wstałem, zrobiło mi się słabo. Co z tą kaucją?

– Lepiej siadaj, dziadowino, bo jeszcze zemdlejesz, a ja cię podnosić nie będę. – Zerknęła na mnie badawczo. – Została wyznaczona kaucja w wysokości niespełna dwustu tysięcy złotych, wyobrażasz sobie?

– Dwustu tysięcy?! I on to zapłacił?

– Zapłacił dwa dni po wyznaczeniu kaucji. Ale mało tego, oskarżono jeszcze jedną osobę. Ponoć mężczyznę, który dowodził całą grupą przestępczą i…

– …i twierdzi, że burmistrz nie miał z tym nic wspólnego? – wtrąciłem się.

– Czyli jednak coś wiesz o sprawie.

Milczałem. Przypomniał mi się mężczyzna, który pojawił się w trakcie przesłuchania Puszyńskiego. Od dawna majaczyła mi jego twarz przed oczami. Widziałem go jako dziecko. To pewne. Stanisław próbował sprawdzić, kim był mężczyzna, i widocznie musiał coś znaleźć, ale jeśli faktycznie był tam największą rybą, dlaczego nikt za niego nie wpłacił kaucji? Cena była wyższa? Nie wyznaczono kwoty wykupu? Żeby choć skojarzyć jego nazwisko, chociaż imię… Próbowałem bezowocnie. Może nie miał styczności z dziećmi?

– Ten mężczyzna twierdzi, że burmistrz nie ma nic wspólnego ze sprawą, dajesz wiarę? Znajdowałam się przez dłuższy czas w jej centrum i przyznam, że strasznie ciekawi mnie, jak się zakończy. Oby pozytywnie. Puszyńskiemu grozi jakieś dwanaście lat, a temu drugiemu nawet dożywocie.

– Jak myślisz, kiedy ogłoszą wyrok?

– Nie mam pojęcia. Rozprawa ma się dopiero zacząć, więc przypuszczam, że minie trochę czasu. Ile ty czekałeś na rozwiązanie sprawy? Jakieś trzy, cztery miesiące? Dobrze pamiętam?

– Tak, ale przypuszczam, że Puszyński poczeka trochę dłużej. Jeśli zebranie dowodów zabrało im trzy miesiące, sprawa jeszcze trochę się pociągnie. Ciągle zastanawia mnie ten drugi, ten, który się przyznał. Myślałem o tym, dlaczego, skoro ten drugi wyszedłby z tego bez zarzutów, postanowił się zgłosić.

– Może bał się, że na niego również mają jakieś dowody? Możliwe, że chciał się zgłosić, aby dostać mniejszy wyrok.

– Muszę skontaktować się z Kolczewskim, dopytać o niego i wreszcie przeczytać dziennik ojca.

***

Siedziałem w kuchni i wsłuchiwałem się w ciszę. Wprawiała mnie w kojący spokój. Bezruch zawładnął całym moim domem. Przedostał się do salonu, objął swym zasięgiem ławę, kanapę i odbił się od drzwi wejściowych. Cisza. Byliśmy tylko ja i dziennik na stole przede mną.

Patrzyłem na niego i zastanawiałem się, czy może wnieść coś pożytecznego do mojego życia. Zmienić moje zdanie na temat ojca, burmistrza czy mężczyzny, który postanowił wziąć na siebie całą winę.

Otworzyłem go na pierwszej stronie. Znałem ją. Wyryła mi się w pamięci. To była strona, poza którą nie udało mi się przebrnąć. Patrzyłem na nią jak zahipnotyzowany już tyle razy. Próbowałem oczywiście przemóc strach i przeczytać pierwsze kilka stron, za każdym razem wydawało mi się, że tym razem dam radę, jednak poddawałem się. Dlaczego? Bałem się prawdy?

Kolczewski zapewniał mnie, że nie znajdę tam niczego konkretnego, ale jednak miałem obawy. To ja znalazłem w domu rodziców dowody, mimo że Stanisław tak skrupulatnie go przeszukał. Tak też mogło być w tym przypadku. Może fakt, że przeżyłem z ojcem wspólne chwile, pomoże mi zrozumieć coś więcej niż Stanisław?

Przeczytam – postanowiłem.

Rozmowa w parku z Lindą uświadomiła mi, że muszę zapanować nad swoim życiem. Nie mogą wiecznie prześladować mnie potwory przeszłości. Muszę je pokonać, by żyć dalej. Muszę być twardszy, bo inaczej zniszczą mnie od środka.

Cisza pokonała poddasze budynku i wróciła do kuchni, by dodać mi więcej odwagi. Musiałem to zrobić. Jeśli nie dla siebie, to dla Lindy i naszego dziecka. Jeżeli nie uporam się ze wspomnieniami i niepewnością, odbije się to na moim dalszym życiu. Naszym.

Słońce już zachodziło. Wiedziałem, że nikt mi nie przeszkodzi. Wziąłem głęboki wdech i przewróciłem stronę.

 

Dorian Zajda

1996–1997

Jarocin, 9 marca 1996 roku

 

Dzień jak co dzień.

 

Siedzę w domu i już od godziny gapię się w pustą kartkę zeszytu, zastanawiam się, jak należałoby rozpocząć taki dziennik.

Dostałem z góry określone polecenie, które musiałem zrealizować. Musiałem wniknąć w układy, wyciągnąć jak najwięcej informacji. Miało mi to zająć miesiąc, kwartał, pół roku, ale nie spodziewałem się, że zajmie mi to aż dwa lata. Kolczewski poinformował mnie o konieczności prowadzenia dziennika od marca dziewięćdziesiątego szóstego. Taka praca, takie życie, takie obowiązki.

Każdy dzień, nawet zwyczajny, ma swój początek. Ten zaczął się całkiem normalnie. Był to niepozorny dzień, w którym odpaliłem wielki buldożer, którym nie potrafiłem kierować.

Początek.

Jestem szarakiem głodnym sukcesów. Sukcesów, które tak usilnie chcę osiągnąć, ale nie widzę ich na moim horyzoncie. Kiedy życie zaczęło dawać mi nieźle w kość i zapowiadało się, że takie już będzie, musiałem coś z tym zrobić, dlatego właśnie coś z nim robię. Nie myślę nad tym, czy wystarczy mi odwagi, że w pewnym momencie zrozumiem, że robię źle. Nie mogę w ten sposób myśleć, bo rzucę wszystko w cholerę, wrócę do szarej codzienności i utknę w stadium wegetacji. Wegetacja oczywiście jest dobra, ale tylko w momencie, kiedy przygotowuję plan na dalsze życie. Tylko wtedy.

Stagnacja miała się skończyć, chociaż przyznam, że tego nie planowałem. Wszystko wyszło całkiem przypadkiem, ale kiedy ktoś wystawia w moim kierunku kawałek tortu, nie mówię, że nie mam ochoty, tylko po prostu go biorę, a kiedy podadzą mi drugi kawałek, na który nie znajdę miejsca, odłożę go na później. Nie mogę tak po prostu odmówić, nie mogę się zawahać. Po prostu muszę po niego sięgnąć. Idę po omacku, prowadzony przez osoby siedzące stale w cieniu. Osoby, które mimo że mają czyste ręce, to sumienie już niekoniecznie. Nie do końca świadomy, po jakim bagnie stąpam.

Kolejny nudny dzień. Niechętnie wyruszam do pracy kilkanaście minut wcześniej niż zwykle, aby nadrobić zaległości. Ochrona przepuszcza mnie przez bramę, którą zaraz po moim wjeździe zamyka w wyczekiwaniu na godzinę siódmą. Punktualnie o siódmej otwierali szlaban i zostawiali go, aby wrócić do domu po nocce. Spodziewam się, że o tej godzinie parking będzie pusty, jednak widzę samochód prezesa spółki i burmistrza Jarocina. Decyduję, że nie będę przeszkadzać, jeśli niepostrzeżenie prześlizgnę się do swojego biura.

Odkąd pamiętam, gmina miała problemy finansowe. Burmistrz zaciekle walczył o to, aby podreperować jej kondycję, i wpadł na pomysł, aby otworzyć zakład gospodarowania odpadami. Nigdy nie sądziłem, że coś takiego może wpompować kasę do miasta, ale jednak się udało. Śmieci okazały się złotym interesem na tle pozostałych, przygniecionych kapitalizmem. Spółka prężnie rozwijała się i walczyła o przyszłość śmieciową, przyszłość bardziej ekologiczną, chociaż ekologia była trochę przereklamowana. Spółka chwaliła się tym, jak dba o środowisko, jednak wyglądało to zgoła inaczej. Ekologia rosła w siłę, ale miasto obrywało nieświeżym powietrzem. Kwatery, do których były przesypywane odpady, nie były zabezpieczone, przez co zanieczyszczenia bezpośrednio wchłaniała ziemia. Ekologia zamiast pomagać, jeszcze bardziej zanieczyszczała miasto. Śmieci to był pewny biznes, śmieci były, są i będą, trzeba było tylko nauczyć się to wykorzystać.

Wszedłem do środka, drzwi otworzyłem niezauważalnie i postąpiłem krok. Burmistrz prowadził podirytowanym głosem monolog. Znałem ten rozdrażniony głos. Był wkurzony, a ja, jak przystało na żądnego wiedzy, stanąłem w bezruchu. Wsłuchiwałem się w karcenie prezesa dumny z tego, że to wreszcie on jest karcony, a nie pracownik. Burmistrz nakręcał się coraz bardziej, więc odważyłem się podejść bliżej. Przyssałem się do ściany sąsiadującej z sekretariatem. Zerknąłem na nadgarstek, który pokazał mi, że mam jeszcze dwadzieścia minut do rozpoczęcia pracy.

Prezes