Cicha kobieta. Opowieści pałacowe - Raducha Krzysztof - ebook

Cicha kobieta. Opowieści pałacowe ebook

Raducha Krzysztof

0,0

Opis

Cicha kobieta. Opowieści pałacowe to zbiór opowiadań, legend związanych z pałacami i dworami, które autor odwiedził w trakcie swoich wędrówek. Jak twierdzi Skryba, każdy szanujący się pałac powinien mieć w swoim CV jakąś przyzwoitą legendę. Czasem są one mroczne, innym razem ocierają się o jarmarczny humor. Każde opowiadanie ukazuje inną stronę ludzkich emocji, wyborów. Mimo że akcja opowiadań osadzona jest w przeszłości, to ich przesłanie pozostaje często nader aktualne i zachęca do refleksji nad zdradą, miłością czy potrzebą nauki i wyciągania wniosków z wydarzeń historycznych.

Krzysztof Raducha (rocznik 1963) – mąż, ojciec, pasjonat turystyki rowerowej, fotograf, gawędziarz i autor albumów fotograficznych, związany szczególnie z Podlasiem i wschodnią Polską. Pochodzi z Zambrowa, przemierza na rowerze malownicze zakątki Mazowsza, Lubelszczyzny, Podkarpacia i przede wszystkim Podlasia, które darzy wyjątkową miłością. Jego podróże to nie tylko odkrywanie zapomnianych miejsc, ale także dokumentowanie ich na niezwykłych fotografiach oraz za pomocą barwnych opowieści, którymi jako Skryba dzieli się na blogu „Kuryer Dworski”.

Jest autorem dziesięciu albumów fotograficznych, w których uwiecznia urok polskich krajobrazów i architektury. Jego zamiłowanie do historii i lokalnych legend zaowocowało m.in. zwycięstwem w konkursie „Wirtualna Galeria Zambrowskich Legend” za opowieść Zambrowska Maryjka. Laureat konkursu „Osobowość Roku”. Czasem jego gawędy można było przeczytać w polonijnej prasie. Regularnie spotyka się z czytelnikami, dzieląc się z nimi swoją pasją, miłością i próbując zainspirować innych do tego, by przesiedli się na rower i ruszyli w podróż. Jak sam twierdzi, każda przygoda zaczyna się od przekroczenia progu domu.

W jego twórczości od pewnego czasu pojawia się wyjątkowy bohater – rudy kot Lucek, kochany przez wszystkich współwłaściciel, może nawet właściciel domu. Ten kudłaty czworonóg bywa inspiracją do literackich wtrąceń, czym nadaje opowieściom nieco humoru i ciepła

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki: EJ Design

Projekt graficzny środka, skład: EJ Design

Redakcja: Kinga Dolczewska

Korekta: Magdalena Mieczkowska

Copyright © by Krzysztof Raducha 2025

Copyright © by Pan Wydawca 2025

ISBN 978-83-68239-43-0

wydanie 1

Gdańsk 2025

Pan Wydawca sp. z o.o.

ul. Wały Piastowskie 1/1508

80-855 Gdańsk

PanWydawca.pl

Dylematy

Jeszcze słońce nie wstało, nie wiem, czy minęła godzina pierwszego piania koguta. Cała okolica była pogrążona w sennym letargu. Ujadanie psów i tętent końskich kopyt zwiastowały nadejście nieszczęścia. Pierwsza myśl po wyrwaniu się ze snu – pożar obejść, a może to atak wilków na stado owiec?

Podniesione głosy i łomot ciężkich wojskowych butów wdarły się jednak do dworu o świcie. Gdy tylko otworzyłam oczy, poczułam, że coś jest nie tak – ten dzień nie przyniósł zapachu ciepłego chleba ani światła poranka wpadającego przez firany. Nie – zamiast tego były hałas, wrzaski i trzask drzwi. Rosjanie wtargnęli do dworu jak wielka fala, która niszczy wszystko na swojej drodze.

Wyciągnęli nas z sypialni i spędzili na podjeździe jak bydło, nie pozwoliwszy nawet zabrać dziecięcych kołder. Stałam na dziedzińcu, trzęsąc się z zimna i ze strachu, i trzymałam najstarszego syna za rękę, a dwoje młodszych tuliłam do piersi. Teściowa, blada i drżąca, próbowała protestować, wskazując na męża, który kaszlał i dusił się na zimnym powietrzu.

– Mój mąż jest chory! – wołała, błagała, ale żołnierze tylko spojrzeli na nią obojętnie.

Jeden z nich, wyższy, z czarnymi oczami i twarzą o twardych jak kamień rysach Mongoła, powiedział tylko łamaną polszczyzną:

– Pomagaliście buntownikom. To kara. Szukamy bandytów, których ukrywacie. Mamy zeznania, świadków.

To nie była prawda. Nie mogli wiedzieć, że w naszym domu dawaliśmy schronienie rannym powstańcom. Ktoś jednak doniósł. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zdradzi – czasem z chciwości, czasem ze strachu, najczęściej jednak z czystej zawiści. Patrzyłam, jak Rosjanie grabią nasz majątek, wynoszą obrazy, srebra, nawet zegar stojący w salonie, który tykał od czasów, gdy zbudowano dwór. A czego nie byli w stanie załadować na zarekwirowane we wsi furmanki, zniszczyli lub wyrzucili za próg naszego dworu. Pewnie po naszym odjeździe folwarczna gawiedź i tak rozgrabi pozostały dobytek.

Co mogłam zrobić? Nie było Ignacego. Może gdyby był, znalazłby sposób, by nas ochronić. Zabrali go wcześniej, miesiąc przed tym, gdy przyszli po nas. Przyszli do dworu w nocy, mówili, że to tylko rozmowa, że potrzebują wyjaśnienia pewnych nieścisłości. Nie wrócił. Komendantura milczała, a potem zaczęliśmy słyszeć pogłoski, że wywożą mężczyzn gdzieś daleko, na Sybir. Może i on był wśród nich. A może już nigdy nie poznam jego losu.

Gdy nas wyprowadzano, obejrzałam się. Dwór, który kiedyś był ostoją naszego życia, stał teraz pusty, martwy. Był jak trup, z którego wyrwano duszę.

Ślub był jak sen. Miałam wtedy dziewiętnaście lat, byłam młoda, zakochana, pełna wiary w to, że świat stoi przede mną otworem. Ignacy był wszystkim, o czym marzyłam – przystojny, szarmancki, mądry. W dzień naszego ślubu promieniałam szczęściem, choć byłam też przerażona, bo oto miałam opuścić dom wujostwa i zamieszkać z jego rodziną.

Gdy po ceremonii przekroczyłam bramy dworu, zobaczyłam, jak teść i teściowa stoją na schodach wejściowych. Wyprostowani, eleganccy, poważni, ale ich twarze złagodniały, gdy podeszli bliżej. Teść ujął moją dłoń w swoje spracowane, lecz delikatne ręce i powiedział:

– Witaj w rodzinie, Elżbieto. Ten dom jest teraz także twoim domem.

Teściowa pocałowała mnie w policzek i spojrzała z czułością, której nie zapomnę. Byłam dla nich córką, której nigdy nie mieli, a oni stali się dla mnie rodzicami, których straciłam tak wcześnie. Wspólne obiady, wieczory przy kominku, rozmowy o przyszłości – to wszystko było częścią mojego nowego życia.

W tamtych dniach myślałam, że nic nie może mi zagrozić. Jakże się myliłam.

Wagon bydlęcy zatrzymał się nagle z głośnym jękiem kół. Z nieba zaczął padać śnieg, drobne płatki, które zdawały się tańczyć w powietrzu, zanim opadły na ziemię. Nie był to jednak piękny widok – to było przypomnienie, że zima dopiero się zaczyna, a my nie mamy dokąd przed nią uciec.

Dzieci spały, przytulone do siebie, ich oddechy były lekkie, prawie niesłyszalne. Teść leżał z zamkniętymi oczami, a jego kaszel ucichł. To był zły znak. Wolałam, gdy kaszlał – przynajmniej wtedy wiedziałam, że jeszcze żyje. Teściowa siedziała z boku, mamrocząc pod nosem różaniec. W jej dłoniach widniał stary medalion, jedyna rzecz, którą udało jej się ukryć przed Rosjanami.

Byłam głodna. Głód był jak żywa istota, która zamieszkała we mnie i dręczyła w każdej chwili. Dzieci też były głodne. Ich policzki się zapadły, a oczy stały się duże i błyszczące. Każdy kawałek chleba, każda kromka były walką o przeżycie. Moje, dzieci i teściów.

Pewnego dnia, gdy nasze zapasy zupełnie się wyczerpały, podeszłam do handlarza, który krążył między wagonami. Wyciągnęłam z kieszeni ostatnią pamiątkę – złotą obrączkę, którą dostałam od Ignacego przed ołtarzem w naszym małym kościele…

–To wszystko, co mam – powiedziałam, wyciągając dłoń.

Mężczyzna spojrzał na mnie, a potem na dzieci. Nie powiedział nic. Po prostu wziął obrączkę i rzucił mi kawałek chleba. Ledwo zdążyłam go złapać, zanim dzieci skoczyły do niego jak małe wilczęta. Wyrwałam im go i podzieliłam po równo na cztery części.

Teściowie patrzyli. Ich spojrzenia były jak uderzenia batem. W ich oczach widziałam nieme pytanie: „A co z nami?”.

Wiedziałam, że nadejdzie dzień, kiedy będę musiała wybrać. Ponieważ ten chleb, ten jeden kawałek, nie wystarczy dla wszystkich i będę musiała zdecydować, czy ratować dzieci, czy ich dziadków.

Ten dzień nadszedł szybciej, niż myślałam. Teść przestał jeść. Leżał w kącie wagonu, zwrócony twarzą do ściany, jakby chciał zniknąć, zapaść się w nicość. Teściowa szeptała coś do niego, próbując go przekonać, żeby wziął choć kęs, ale on tylko kręcił głową.

– Elżbieto – wyszeptał cicho, ledwo słyszalnie. Pochyliłam się nad nim, a on spojrzał na mnie oczami, które już nie były tymi samymi oczami dumnego dziedzica. – Nie dawaj mi więcej chleba. Daj im. Dzieci muszą przeżyć.

Płakałam tej nocy, ale wiedziałam, że ma rację. Dokonał wyboru.

Teściowa przeżyła go o kilka dni. Umarła w drodze, tuląc w dłoniach swój złoty medalion. Gdy wynosiliśmy jej zwłoki z wagonu, musiałam złamać jej palce, by go zabrać. Będzie na kolejny bochenek, a może jedynie na kilka kromek. Kiedy patrzyłam, jak cienka warstwa ziemi przy kolejowym nasypie pochłania jej ciało, czułam, że coś we mnie umarło razem z nią.

A jednak moje dzieci żyły. Trzymały się mnie, ich drobne ciała były słabe, ale serca wciąż biły. I to dawało mi siłę, by iść dalej, mimo że każdy krok wydawał się bólem.

Kiedy dotarliśmy na Sybir, zima była już w pełni. Nie było domu, nie było ciepła, tylko nieskończona biel i zimno, które przenikało do kości. Najważniejsze, że byliśmy razem. Moje dzieci, moja jedyna nadzieja.

Każdego dnia, gdy wstawało słońce, przypominałam sobie słowa teścia: „Dzieci muszą przeżyć”.

To było jedyne, co mnie trzymało przy życiu. Bo wszystko inne straciło już wartość.

Opowieść Leopolda

Paryż wiosną był miejscem pełnym śmiechu, pachniał winem i świeżymi bagietkami, a ja czułem, że świat leży u moich stóp. W tamtych dniach byłem młody, bogaty i przekonany, że moje życie to wyścig, który zawsze wygrywam. Kijany, nasza stadnina, rozwijały się lepiej, niż mógłbym marzyć. Nasze konie zdobywały nagrody w Wiedniu, Moskwie, Paryżu i Rzymie. Ludzie wymieniali nazwisko Sonnenberg z szacunkiem i podziwem, na jaki przez lata ciężko zapracowaliśmy.

Tego wieczoru na torze Longchamp nie myślałem o koniach. Moja uwaga skupiła się na pewnej kobiecie – Jeanne Milen. To imię brzmiało jak melodia, a jej śmiech był dźwiękiem, który mógłby obudzić umarłego. Gdy ona się śmiała, to śmiał się z nią cały świat. Gdyby ktoś mnie wtedy spytał o kształt jej nosa, kolor oczu… Nie umiałbym odpowiedzieć. To jej uśmiech mnie zniewolił i zawojował moje serce.

Poznałem ją w jednej z paryskich kawiarni. Miałem ochotę na kieliszek wina po udanych negocjacjach dotyczących nowego ogiera. Ona siedziała w kącie, otoczona grupą adoratorów, ale jej spojrzenie zatrzymało się na mnie. Jakimś cudem zdobyłem się na odwagę – do dziś nie wiem jakim – i podszedłem do jej stolika. Była inna niż wszystkie kobiety, które znałem: odważna, pełna życia, a zarazem niedostępna. Z nieukrywanym grymasem – a może nawet z wrogością – jej towarzysze odprowadzili nas wzrokiem. Zaproponowałem Jeanne spacer, a później kolację. Rozmawialiśmy całą noc, aż do wspólnego śniadania.

Gdy kobieta jeszcze spała, na palcach, by jej nie zbudzić, wymknąłem się z hotelowego pokoju. Wiem, jak to wygląda. Kochanek odchodzi i już nie wraca, lecz nie ja i nie ze swoją miłością. Pognałem niczym najlepszy z naszych ogierów do pierwszej napotkanej kwiaciarni. Niestety jubilerzy nie należą do rannych ptaszków i z zakupem pierścionka musiałem się wstrzymać.

Wróciłem, niesiony na skrzydłach do naszego ustronnego pokoju. Spóźniłem się. Odeszła. Odeszła, zapewne czując odrazę do takiej miernoty. Padłem na kolana przy jej posłaniu, chcąc zapamiętać zapach jej perfum pozostały na poduszce.

Nagle rozległy się kroki i jej śmiech rozświetlił cały pokój.

– Leopoldzie, przyniosłam croissanty, idealne do porannej kawy. A cóż to za bukiet, czy chcesz mi coś powiedzieć?

Kilka tygodni później Jeanne przyjechała ze mną do Kijan. Chciałem, by zobaczyła to miejsce – moje królestwo. Żeby mogła poczuć się królową, której ono potrzebowało. Stadnina tętniła życiem, konie galopowały po wybiegach, a ludzie pracowali z zapałem. Jeanne wydawała się oczarowana. Śmiała się, gdy konie biegały wokół niej, podziwiała ich siłę i grację.

Ojciec od początku patrzył na nią podejrzliwie.

– Nie jest jedną z nas – powiedział mi pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy w salonie. – Te kobiety z Paryża… one są jak ognie: piękne, ale niszczą, gdy się za bardzo do nich zbliżysz, i obracają wszystko w popiół.

Nie słuchałem. Jeanne była dla mnie czymś więcej niż tylko kobietą – była moją królową, wręcz boginią. Z czasem zaczęła angażować się w sprawy stadniny. Namawiała mnie na ryzykowne inwestycje, na udział w wyścigach, które wcześniej uważałem za zbyt prestiżowe dla naszych koni.

– Leopoldzie – mówiła – twoje konie zasługują na najlepsze tory, a ty zasługujesz na zwycięstwo. Zrób to dla mnie, kochany.

Pierwsze problemy zaczęły się w Wiedniu. Jeanne namówiła mnie na wysokie zakłady podczas jednego z wyścigów. Przegraliśmy. Później w Moskwie obstawiała więcej, niż powinniśmy, tłumacząc, że szczęście się w końcu odwróci. Nie odwróciło się.

Nie zauważyłem, kiedy długi zaczęły się piętrzyć. Jeanne ukrywała przede mną prawdziwą skalę swoich problemów. Grała w karty, odwiedzała kasyna, pożyczała pieniądze. Gdy konfrontowałem ją z tym, uśmiechała się i mówiła:

– To tylko gra, Leopoldzie. Nie traktuj tego tak poważnie. Ważne, że mamy siebie, kochany.

Nie mogłem jej niczego odmówić. Miłość – odwieczna siła napędzająca szaleńców.

Aż przyszedł czas, gdy pojąłem, że dla mnie to nie była już gra. Stadnina zaczęła tracić renomę. Coraz trudniej było znaleźć kupców na nasze konie. Ojciec zaniemógł. Lekarz mówił, że to stres, ale wiedziałem, że to ja jestem przyczyną jego cierpienia. Po krótkiej chorobie odszedł. Ona nie uroniła po nim nawet łzy. Pamiętała, jak krytycznie ją ocenił.

Jeanne miała pomysł, jak wyjść z problemów.

– Wystaw Meteora na „Wielkiej Nagrodzie” w Moskwie – zaproponowała pewnego wieczoru. Meteor był młodym ogierem, pełnym energii, ale jeszcze nieprzygotowanym na taki wyścig. Wiedziałem, że to ryzyko, ale Jeanne przekonała mnie, że to nasza szansa na odbudowanie reputacji.

Wyścig był katastrofą. Meteor ruszył jak burza, ale na ostatniej prostej potknął się i upadł. Złamał nogę. Musieliśmy go uśpić.

To wydarzenie było jak wyrok. Ludzie odwrócili się od nas. Kupcy wycofywali oferty. Dobrze, że ojciec nie dożył tej hańby. Stadnina – nasze królestwo – zaczęła się rozpadać.

Jeanne zniknęła. Pewnego ranka po prostu jej nie było. Zostawiła mi list, w którym pisała, że nie mogła dłużej patrzeć na to, co się dzieje. Że nie jest w stanie mnie uratować, a ja muszę uratować siebie. Uratować? Dla kogo, jeśli jej już nie było?

Zostałem sam. Stadnina opustoszała. Konie, które jeszcze mieliśmy, sprzedałem za grosze, by spłacić przynajmniej część długów. Pałac, kiedyś pełen światła i śmiechu, stał się zimny i pusty.

Chodziłem po padoku, wspominając czasy, gdy był pełen życia. Czułem, jakbym przeżywał koszmar, z którego nie mogę się obudzić. Nocami, gdy siedziałem samotnie w salonie, wydawało mi się, że słyszę śmiech Jeanne. Czasem widziałem jej cień w ogrodzie, jakby nigdy mnie nie opuściła.

Teraz, gdy patrzę na Kijany, widzę tylko ruiny. Czasami ktoś przechodzi obok, ale nikt się nie zatrzymuje, by na mnie spojrzeć. Krzyczę, wołam, próbuję nawiązać z nimi kontakt, ale oni mnie ignorują.

W końcu zrozumiałem. Dotarło to do mnie.

Nie ma mnie. Zniknąłem tak jak Jeanne. To nie ona była duchem, który powracał, by mnie dręczyć. To ja nim byłem.

Chodzę po tych ruinach, po padoku, po pustych boksach. Szukam życia, którego już tu nie ma. I wiem, że nigdy stąd nie odejdę, bo to miejsce, choć zniszczone, jest wszystkim, co mi pozostało.

Jestem Leopoldem Sonnenbergiem, ostatnim właścicielem Kijan. I choć dawno umarłem, wciąż tu jestem, opowiadam wam swoją historię z nadzieją, że ktoś mnie usłyszy.

O autorze

Krzysztof Raducha (rocznik 1963) – mąż, ojciec, pasjonat turystyki rowerowej, fotograf, gawędziarz i autor albumów fotograficznych, związany szczególnie z Podlasiem i wschodnią Polską. Pochodzi z Zambrowa, przemierza na rowerze malownicze zakątki Mazowsza, Lubelszczyzny, Podkarpacia i przede wszystkim Podlasia, które darzy wyjątkową miłością. Jego podróże to nie tylko odkrywanie zapomnianych miejsc, ale także dokumentowanie ich na niezwykłych fotografiach oraz za pomocą barwnych opowieści, którymi jako Skryba dzieli się na blogu „Kuryer Dworski”.

Jest autorem dziesięciu albumów fotograficznych, w których uwiecznia urok polskich krajobrazów i architektury. Jego zamiłowanie do historii i lokalnych legend zaowocowało m.in. zwycięstwem w konkursie „Wirtualna Galeria Zambrowskich Legend” za opowieść Zambrowska Maryjka. Laureat konkursu „Osobowość Roku”. Czasem jego gawędy można było przeczytać w polonijnej prasie. Regularnie spotyka się z czytelnikami, dzieląc się z nimi swoją pasją, miłością i próbując zainspirować innych do tego, by przesiedli się na rower i ruszyli w podróż. Jak sam twierdzi, każda przygoda zaczyna się od przekroczenia progu domu.

W jego twórczości od pewnego czasu pojawia się wyjątkowy bohater – rudy kot Lucek, kochany przez wszystkich współwłaściciel, może nawet właściciel domu. Ten kudłaty czworonóg bywa inspiracją do literackich wtrąceń, czym nadaje opowieściom nieco humoru i ciepła.

Cicha kobieta. Opowieści pałacowe to zbiór opowiadań, legend związanych z pałacami i dworami, które autor odwiedził w trakcie swoich wędrówek. Jak twierdzi Skryba, każdy szanujący się pałac powinien mieć w swoim CV jakąś przyzwoitą legendę. Czasem są one mroczne, innym razem ocierają się o jarmarczny humor. Każde opowiadanie ukazuje inną stronę ludzkich emocji, wyborów. Mimo że akcja opowiadań osadzona jest w przeszłości, to ich przesłanie pozostaje często nader aktualne i zachęca do refleksji nad zdradą, miłością czy potrzebą nauki i wyciągania wniosków z wydarzeń historycznych.