Byłem bogiem - Paweł Widomski - ebook + książka

Byłem bogiem ebook

Paweł Widomski,

4,4

Opis

Zostało mu nie więcej niż kilkanaście tygodni życia. Chce być jak… bóg.

Samotny mężczyzna, pracownik firmy deweloperskiej, dowiaduje się o swojej terminalnej chorobie. Rak trzustki zmienia wszystko w jego życiu. Szybko pojmuje, iż rychła śmierć daje mu swoisty immunitet, niedostępny innym ludziom – brak konsekwencji własnych czynów. Zaczyna od niepłacenia mandatów, świadomego łamania prawa, prób zniszczenia interesów swojego szefa. Ale „wolność” działa jak narkotyk. Trzeba więcej i więcej. A gdyby tak zabić?

Mimo że wcześniejsze życie skutkowało brakiem i przyjaciół, i wrogów, w końcu bohater powieści wybiera ofiarę – profesora K., którego obwiniał o śmierć matki. Pozostaje tylko znaleźć zabójców. Kiedy próba ich wynajęcia kończy się fiaskiem, nieuniknione staje się wzięcie spraw w swoje ręce.

Musiałem znaleźć cel. Zrobić coś niezwykłego, strasznego, nawet obrzydliwego, wiedząc jednocześnie, że nigdy nie dopadnie mnie kara ze strony innych ludzi. Tak jak mój wyniszczony organizm potrzebował środków przeciwbólowych, tak moja jaźń potrzebowała kolejnej dawki szaleństwa. Radość z mandatów, których nigdy miałem nie zapłacić, zerwanego kontraktu szefa, kradzieży z bankowego konta już dawno zniknęła. Nie cieszyło mnie to nawet jako wspomnienie. Co zrobiłby bóg?

Paweł Widomski – urodzony w 1965 roku absolwent filologii polskiej. Przed paroma laty opuścił miasto i wraz z rodziną zamieszkał na wsi. W wieku pięćdziesięciu lat zerwał z zawodową przeszłością, włożył garnitur do szafy i powrócił do pasji z młodości pisania.
Oprócz niniejszej powieści na wydanie czekają kolejne książki Widomskiego – erotyczny thriller „Ożeniłem się z nimfomanką” oraz opowieść o seryjnym mordercy - „Zmysł”.
Od 2016 roku Paweł Widomski prowadzi stronę jakmniezabijesz.pl oraz fan page na Facebooku, na których codziennie umieszcza krótkie opowiadania, nierzadko przepełnione czarnym humorem.
W działaniach wspiera go młodsza o ćwierć wieku żona – Dominika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (19 ocen)
10
6
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ I

Strach. ‌Paniczny, zwierzęcy ‌strach. Dreszcz, który szarpnął ‌moim ciałem i nie ‌chciał ‌odejść. ‌Narastał z minuty ‌na ‌minutę. Wgryzał ‌się w mózg jak ‌podły i bezwzględny robak. ‌Nie pozwalał ‌myśleć, dławił oddech, ‌wyciskał z oczu łzy. Krzyczałem. ‌Ale on nie ustępował. ‌Rzuciłem się na ‌podłogę ‌i z rozpaczy, bezsilności waliłem pięściami ‌tak ‌długo i mocno, ‌aż poczułem pękającą skórę ‌i lepką krew. Znieruchomiałem ‌na chwilę. ‌Leżąc ‌na brzuchu, zacząłem rozcierać ‌kułakiem ciemnoczerwone ‌mazaje. Strach narastał. Przewróciłem ‌się na ‌bok i skuliłem. Podciągnąłem ‌kolana ‌do piersi, przyjmując ‌tę, gdzieś w mózgu ‌zapamiętaną ‌z płodowego życia, ‌bezpieczną postawę. Nic ‌nie pomagało. Bałem ‌się. Nigdy nie ‌wyobrażałem ‌sobie, że lęk może ‌być tak ‌silny. Tak ‌przejmujący. Wypełniający ‌każdy kawałek ciała. Co ‌teraz? – ‌powtarzałem w myślach. Co ‌teraz? Patrzyłem ‌na roztrzaskany telefon, którym ‌przed chwilą rzuciłem o ścianę. ‌Posłaniec dwudziestego ‌pierwszego wieku, ‌który zginął, bo przyniósł ‌złą nowinę. ‌Zwinięty ‌na podłodze, szarpany naprzemiennymi ‌falami ‌gorąca i zimna, ‌po ‌raz ‌pierwszy zdałem ‌sobie tak naprawdę sprawę ‌z mojej sytuacji. Jeszcze ‌w strachu, w histerii, w panice. ‌Ale zrozumiałem. Mój ‌świat ‌niedługo się skończy. ‌Poczułem ten przeklęty ‌tępy ból. Umierałem.

Wszystko to ‌stało się tak szybko. ‌Niespełna ‌tydzień wcześniej ‌ból pojawił się po ‌raz pierwszy. Ale z siłą ‌tak wielką, że z trudem dowlokłem się do kuchni, by wziąć jakieś przeciwbólowe świństwo. Siedząc na krześle, kiwając się i czekając, aż ustąpi, pomyślałem, że jest pewnie skutkiem mojego niezdrowego trybu życia. Zła dieta, cholerna praca, za dużo alkoholu. Najwyższy czas trochę o siebie zadbać. Czterdzieści lat to granica, za którą należy zwolnić. Sięgnąłem po telefon i odnalazłem numer mojego dawnego przyjaciela doktora W., który pracował w miejscowym szpitalu klinicznym. Dość długo nie odbierał.

– Coś ważnego? – W końcu usłyszałem jego głos. – Mam pacjentów.

– Nie wiem, dostałem przed chwilą jakiegoś ataku. Woreczek, wyrostek, cholera wie. Dosłownie ścięło mnie z nóg. Znalazłbyś chwilę? Ale nie musi być dzisiaj, już mnie puszcza. Może to tylko z obżarstwa? – próbowałem zażartować.

– Jeśli się nie powtórzy, przyjedź jutro z rana, będę w przychodni. Ale jeśli zacznie się znowu, dzwoń po pogotowie. Muszę kończyć. Trzymaj się.

– Dzięki – powiedziałem już w próżnię, bo rozłączył się.

Przestraszyłem się trochę. Ból zaskoczył mnie i swoim nagłym pojawieniem się, i siłą. Dlatego postanowiłem bez względu na wszystko pójść na badania. Z zasady omijałem lekarzy. Zresztą nie miałem dotąd powodów, żeby przesiadywać w poczekalniach i gabinetach. Byłem okazem zdrowia. Co kilka lat wyniki okresowych badań utwierdzały mnie w tym przekonaniu. Morfologia, EKG – wszystko wzorcowe. A teraz nagle takie coś.

Następnego dnia rano pojawiłem się w przyklinicznej przychodni. Po wstępnym badaniu znajomy postawił sprawę jasno:

– Musisz położyć się na kilka dni – powiedział. – To może być coś poważnego. Być może czeka cię operacja.

Zmartwiałem. Operacja? Przecież jestem zdrowy. Przez ostatnie miesiące nawet udało mi się zrzucić parę kilogramów.

Wróciłem do domu, żeby pozałatwiać kilka spraw, zawiadomić firmę, że idę na dłuższe badania do szpitala, i po południu pojawiłem się w klinice. Dzień mijał za dniem. USG, krew, w końcu rezonans magnetyczny i biopsja. Na moje wszelkie pytania znajomy odpowiadał, że sprawa jest poważna, że podejrzenie nowotworu, ale musi poczekać na wszystkie wyniki. Potem wyjechał na jakieś dwudniowe sympozjum, a mnie wypisano do domu. W końcu zadzwonił.

– Słuchaj, stary, sprawa jest bardzo poważna, poważniejsza, niż początkowo myślałem. Możesz przyjechać? Musimy pogadać.

– Daj spokój. – Z trudem opanowałem drżenie głosu. – Znamy się tyle lat. Mów, co mi jest. Wiem, że macie swoje procedury, ale to możesz chyba dla mnie zrobić? Chcę wiedzieć. Nie chcę czekać.

– Lepiej byłoby… – zaczął niepewnie.

– Wiem, że mam nowotwór, nie jestem durniem. Powiedz mi tylko, jaki i jak to będziecie leczyć.

Chwilę milczał.

– Znam cię, jesteś twardy, ale musisz przygotować się na najgorsze…

– Operacja? Wiedziałem, że lekko nie będzie, nie trzymałbyś mnie tyle w szpitalu… No trudno, skoro trzeba. Kiedy?

– Nie. Operacja już nie wchodzi w grę. To rak trzustki, rozległy. I w dodatku z przerzutami – odzywał się coraz ciszej.

– Co ty mówisz, do cholery? – krzyknąłem. – Chemia? To koszmar.

– Chemia też nie… – Jego głos zamienił się prawie w szept.

– To co w takim razie? – Poczułem, jak robi mi się zimno. Nadciągał strach.

– Leczenie paliatywne. Będziemy uśmierzać ten ból, bo będzie coraz częstszy i mocniejszy…

– Umieram? – Teraz ja ściszyłem głos.

– Niestety tak… Przyjedź do mnie – dodał głośniej. – Musimy porozmawiać.

– Przecież rozmawiamy. – Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło. – Przyjadę. Ale powiedz mi jeszcze jedno…

– Tak?

– Ile mi zostało?

– Nie wiem. Kilka miesięcy, może tygodni. To cholernie wredny nowotwór, bezobjawowy. I bardzo późne stadium. Przyjedź do mnie jeszcze dzisiaj albo jutro. Musimy porozmawiać – powtórzył po raz kolejny.

– Dobrze, przyjdę, ale raczej jutro. – Nie miałem już siły na dalszą rozmowę. – Dzięki, że mi powiedziałeś. Cześć.

– Trzymaj się.

I właśnie wtedy roztrzaskałem telefon o ścianę.

Czy można zrozumieć, co czuje człowiek, gdy dowiaduje się, że niedługo umrze? Nie. W takiej sytuacji najgorsze chyba jest to, że zostaje zbyt dużo czasu na myślenie. Gdyby potrącił mnie samochód, to roztrzaskana głowa nie miałaby czasu na analizy, żale. Ot, chwila strachu przed śmiercią i koniec. Ale gdy zdajesz sobie sprawę, że przed tobą kilka tygodni życia, to są to tylko tygodnie i aż tygodnie. Tylko – bo za rok, ba, może za miesiąc już cię nie będzie. Zostało więc za mało, by zrobić cokolwiek. I aż, bo to tak wiele godzin, podczas których umierające ciało nie wyłączy mózgu. Masz czas, by rozczulać się wspomnieniami i płakać, że tyle ominęło cię bezpowrotnie.

Wielu ludzi w takiej sytuacji po chwilowej apatii zaczyna walczyć. Szukają najmniejszej iskierki nadziei, chwytają się każdej deski ratunku, wierzą, że odwrócą przeznaczenie. Wszystko, co gromadzili latami, wydają na specjalistów, cudotwórców, hochsztaplerów. Próbują ziół, podejrzanych specyfików sprowadzanych przez internet, urynoterapii, bioenergoterapii. W najmniejszych oznakach nienormalnej normalności widzą początek ozdrowienia, by po kolejnych złych wynikach badań popaść na moment w odrętwienie i od nowa szukać swojego sposobu na uniknięcie śmierci. Na internetowych forach pełno opowieści o cudownie ocalonych, którym lekarze ogłosili wyrok, a którzy wbrew medycynie wyzdrowieli. Umierającym ludziom jest łatwiej, gdy wierzą. Mogą snuć plany, żałować za grzechy, obiecywać, że naprawią zło, które wyrządzili. Mogą zabijać czas, godzinami poddając się różnym zabiegom. I najważniejsze – mogą zapomnieć o tym, co nieuchronnie się zbliża. Przypomniałem sobie czas, gdy na nowotwór umierała moja mama. Oboje pielęgnowaliśmy wszelką, nawet najzłudniejszą myśl dającą nadzieję wyleczenia. Mimo dość wczesnej diagnozy i – jak się początkowo wydawało – udanej operacji, słabła fizycznie z dnia na dzień, chudła. Ale jej oczy cały czas były silne i gorące. Wierzyła, że ma dla kogo żyć i że to uchroni ją przed śmiercią. Gdy dowiedzieliśmy się, że profesor K., doskonały onkolog robiący w świecie oszałamiającą karierę, wdraża nowatorską metodę leczenia, od razu zdecydowaliśmy się na próbę dotarcia do niego. Udało się. Przyjął mnie pewnego popołudnia. Uważnie wysłuchał, przejrzał dokumenty. To, co powiedział potem, brzmiało jak wyrok.

– Niestety, w tym momencie nie mam na oddziale miejsc. W kolejce do zastosowania tej metody czeka kilkadziesiąt osób. Jeśli dostanę fundusze na rozszerzenie grupy pacjentów albo zwolni się łóżko, zadzwonię.

Nie mogłem w to uwierzyć. Prosiłem, błagałem, groziłem mu na przemian. Nic nie wskórałem. Był stanowczy. Ale dawał nadzieję. Tym uczuciem moja mama żyła do samego końca. Leżąc w agonii, wycieńczona kolejnymi przerzutami, cały czas czekała na telefon od profesora. Wierzyła, że nagle wszystko się odmieni. Ja tak nie potrafiłem. Wieczorem, gdy wybudziłem się z odrętwienia po rozmowie z lekarzem, siadłem do laptopa. Najpierw ze strachem i nieśmiało, a potem z pewnym masochistycznym szaleństwem zacząłem wertować internetowe zasoby. Wpisywałem najrozmaitsze frazy: „rak trzustki”, „późne stadium nowotworu trzustki”, „rak trzustki rokowania”. I im więcej czytałem, tym bardziej wiedziałem, że śmierć nadejdzie nieuchronnie. Że oszukiwanie się to zwykła strata czasu. Jobs, Swayze… Ani możliwość leczenia wnikająca ze sławy i pozycji społecznej, ani pieniądze nie uratowały ich przed skutkami tej choroby. Umierali, może trochę tylko wydłużając sobie okres oczekiwania na śmierć. Nie miałem takich możliwości jak oni, a zatem moje szanse były jeszcze mniejsze. Siedziałem całą noc w ciemnym pokoju rozświetlonym tylko niebieskawą poświatą ekranu laptopa i czytałem, czytałem, czytałem. Zrozumiałem, że jedyną rozsądną rzeczą, jaką mogę zrobić, to brać te wszystkie świństwa, które przepiszą mi lekarze, by uśmierzyć ból, i z godnością czekać na rychły finał. Zwierzęcy strach powoli mijał.

Niewyspany i wymiętolony pojechałem rano taksówką do szpitala. Rozmowa z lekarzem już niewiele wniosła. Próbował jeszcze mówić o nadziei, cudach, potrzebie wiary w wyzdrowienie, ale przerwałem mu.

– Daruj sobie – burknąłem trochę opryskliwie. – Poczytałem i wiem, co mnie czeka. Nie łudzę się. Pomóż mi tylko przejść przez to bez bólu. Chcę przez te ostatnie tygodnie funkcjonować w miarę normalnie i dopóki nie muszę, nie kłaść się do szpitala czy hospicjum. Wiem, że pewnie znów będziesz musiał czasem obejść procedury, ale zrób to dla mnie.

– Dobrze – odparł, trochę nawet chyba zadowolony z takiego obrotu sprawy. – Ustalmy zatem, jak będzie to wyglądać.

Z jego ponadgodzinnej opowieści zapamiętałem tylko, że i tak mam szczęście, bo często ból towarzyszący tej chorobie jest nie do zniesienia, że niestety nie mogą chirurgicznie zniszczyć nerwów splotu trzewnego, a w związku z tym pozostanie mi morfina i doraźna cała masa szybciej działających świństw.

Dopełniłem formalności i mogłem wrócić do domu.

Pogoda była przepiękna. Wrześniowe słońce grzało dość mocno i zrobiło się tak gorąco, że zdjąłem marynarkę. Właściwie dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że moja choroba trwała od miesięcy. Mniej jadłem, co zrzuciłem na karb narastającego w pracy stresu, miałem problemy z układem pokarmowym, schudłem. Ponieważ trochę zacząłem w domu ćwiczyć i czasem jeździłem na rowerze, myślałem, że utrata wagi to skutek tej aktywności. Gdybym wtedy wiedział…

Zobaczyłem mężczyznę w moim wieku. Szedł, gadając przez telefon. Co raz wybuchał śmiechem. Cholera – zakląłem w duchu – będzie żył, a ja za moment już nie. Nagle tak bardzo mu zacząłem zazdrościć, że aż rzuciłem w jego stronę nienawistne spojrzenie. Speszył się, zamilkł na chwilę i minął mnie, przyspieszywszy kroku. Przechodziłem obok kolejnych osób i narastał we mnie żal. To już nie był ten strach, który dopadł mnie poprzedniego dnia. Oczywiście, bałem się, ale gdzieś chwilowo wyparłem lęk. Było mi po prostu smutno, że ci wszyscy ludzie zostaną tu i będą cieszyć się życiem, a ja zniknę. Dlaczego akurat mnie to spotyka? Dlaczego nie tego łysiejącego jegomościa, który w niewybredny sposób pokrzykuje na żonę? Albo tego staruszka, który swoje już przeżył, a teraz drepcze dziarsko, wspierając się na drewnianej laseczce? Albo tę wymuskaną kobietę z pazurami jak szpony, która młodzieżowymi ciuchami i zgrabną sylwetką chciała ukryć fakt zbliżającej się menopauzy? Czułem się dużo gorszy od nich, jak dzieciak, który stale przegrywa z rówieśnikami w jakąś grę i staje się tym samym klasową lub podwórkową ofermą, obiektem ciągłych kpin. Szedłem ulicą, jakbym był już w innym wymiarze, innym świecie. Zacząłem rozumieć, że nic, co dotychczas uważałem za ważne, nie ma w zasadzie znaczenia. Z billboardu kusiła reklama wielkiego telewizora smart, na który chciałem wymienić mój stary i sfatygowany dwudziestocalowiec. Nie wymienię. Obok mnie przejechał nowiutki czerwony samochód, właśnie taki, jaki zamierzałem kupić wiosną przyszłego roku. Nie kupię. Na teatralnym afiszu biła w oczy zapowiedź grudniowej premiery, na którą już zarezerwowałem bilet w czwartym rzędzie. Nie pójdę. W zasadzie już nic nie mogę. Niby idę, jestem między tymi ludźmi, widzą i słyszą mnie, a ja ich, ale tak jakby mnie nie było. W głowie kołatało mi w kółko „nie wymienię, nie kupię, nie pójdę…”.

W pewnym momencie po przeciwnej stronie ulicy dostrzegłem aptekę. Niewiele się namyślając, rozejrzałem się, czy nic nie nadjeżdża, i ruszyłem na ukos przez jezdnię. Gdy już dotarłem do chodnika, usłyszałem krótki dźwięk policyjnej syreny. Odwróciłem się. Ze stojącego w przecznicy radiowozu wysiadł młody policjant i bez wątpienia kierował się w moją stronę. W pierwszej chwili nie bardzo zrozumiałem, o co chodzi. Dopiero gdy był już o kilka kroków, pojąłem – przeszedłem w niedozwolonym miejscu.

– Gdzie się tak pan śpieszy? – Jego głos był rzeczowy i wyzuty z emocji. – Przecież dalej jest przejście dla pieszych.

– Wiem, ale zamyśliłem się.

– Wie pan, ile tu jest wypadków z udziałem pieszych?

– Nie wiem – odpowiedziałem, jakbym nie zrozumiał retoryczności pytania.

– Poproszę o jakiś dokument, będzie mandat karny.

Już miałem prosić, by mi darował, że to ostatni raz, że wracam właśnie ze szpitala, gdy nagle coś zrozumiałem. Roześmiałem się. Zaskoczony moją reakcją policjant stał się jeszcze bardziej sztywny.

– Nie ma powodu do żartów – powiedział. – Za przejście w niedozwolonym miejscu mogę pana ukarać mandatem w wysokości nawet kilkuset złotych.

– Ależ proszę bardzo – powiedziałem rozbawiony, podając mu dowód. – Niech będzie nawet i kilka tysięcy, bo ja odmawiam przyjęcia mandatu.

Policjant popatrzył na mnie podejrzliwie.

– Czy pan coś pił? Albo zażywał?

– Nie.

– Skoro odmawia pan mandatu, to proszę do radiowozu. Będę musiał sporządzić wniosek do sądu.

W czasie gdy spisywał moje dane, co chwila o coś dopytując, rozmyślałem o tym, co się przed chwilą stało. Olśniło mnie. Zrozumiałem, że nadchodzące tygodnie nie muszą być dla mnie wyłącznie pustym czasem oczekiwania na śmierć. Zdałem sobie sprawę z tego, że los, karząc przedwcześnie i nagle, dał mi na te ostatnie tygodnie coś bezcennego. Nieograniczony immunitet na wszystko. Przecież gdy dostanę wezwanie na rozprawę, najpewniej nie będę już żył. To makabryczne odkrycie pozwoliło mi zupełnie inaczej spojrzeć na sytuację. Stanąłem ponad prawem, normami, regulaminami, kodeksami. Nikt mi nic nie mógł zrobić, a ja przeciwnie – mogłem zrobić wszystko. Postanowiłem w okamgnieniu: zamiast tracić czas na wsłuchiwanie się, czy śmierć już nadchodzi, zabawię się, ile dam radę, a gdy już sił mi nie wystarczy, potulnie pójdę do szpitala umierać.

Prawie każdy z nas przynajmniej kilka razy w życiu ma ochotę zrobić coś niedozwolonego, szalonego. Czasem zresztą to robimy, szczególnie po alkoholu. Niektórzy częściej, inni rzadziej. Wykąpać się w fontannie, stłuc sklepową witrynę, gnać przez miasto autem, ukraść coś ze sklepu – pokus jest wiele. Czymś, co trzyma większość ludzi w ryzach, jest nieuchronność kary. Boimy się policji, sądów, urzędników. Wiemy, że możemy gorzko pożałować swojego atawistycznego anarchizmu. Jeśli nawet cokolwiek zdrożnego czynimy, to są to drobnostki, śmieszne przestępstewka. A i tak odczuwamy strach przed ewentualnymi ich konsekwencjami. Dowiadując się o rychłym terminie śmierci, przestałem się bać tego, co może mnie spotkać ze strony innych ludzi. Bo jakie znaczenie może mieć cały ten aparat nadzoru, gdy winny będzie leżał półtora metra pod ziemią? Nie miałem rodziny, więc skutki tego, co mógłbym zrobić, nie obciążą nikogo poza mną. A cóż mogło mi grozić gorszego od śmierci?

Postanowiłem, że po wizycie w aptece wstąpię jeszcze do pobliskiego sklepu z telefonami, by kupić nowy aparat. Teraz, jak nigdy, mógł mi być potrzebny.

Od tego spotkania z policjantem rozpocząłem ostatni barwny okres mojego życia. Trochę tylko się obawiałem, czy ta zabawa nie skończy się zbyt wcześnie; nie wiedziałem, jak szybko mój organizm odmówi posłuszeństwa. Kolejne dni pokazały jednak, że leki uśmierzające ból działały dość niezawodnie i bez większych skutków ubocznych. Bóle były coraz częstsze, ale skutecznie tłumione, dzięki nie do końca zgodnej z procedurami uprzejmości doktora W.

ROZDZIAŁ II

Gdy byłem małym chłopcem, dostałem od mamy (ojciec już wtedy nie żył) wielkie pudło enerdowskich klocków siermiężnie udających Lego. Wysypałem je z pudełka na dywan i ze szczęścia nie wiedziałem, co mam robić. Zacząłem budować samochód, by po chwili przestać i zająć się konstruowaniem samolotu. Nie minęło kilka minut i porzuciłem ten projekt, próbując stworzyć zamek. W końcu usiadłem nad wielką górą klocków, które były wówczas marzeniem każdego chłopaka, i zapłakałem. Do pokoju weszła mama i spytała, co się stało.

– Nie wiem, jest ich tyle, że nie mogę się zdecydować, od czego zacząć – zachlipałem.

Roześmiała się i zrobiła to, co było wówczas najlepsze – wyszła bez słowa. A ja, próbując w kolejnych godzinach i dniach coraz to nowych konstrukcji, nauczyłem się w końcu budowania.

Podobnie było teraz z moją nagle uzyskaną i niczym nieskrępowaną wolnością. Przez kilka pierwszych dni panował chaos. Łamanie zasad w oparciu o impuls, skojarzenie, chwilową możliwość. Chwytanie się kolejnych pomysłów.

Wracając do domu po rozmowie z policjantem, pomyślałem sobie, że często odczuwałem niepokój właśnie z powodu patroli drogówki, fotoradarów. Nawet gdy miałem czyste sumienie, opanowywała mnie lekka panika na widok wyciągniętej ręki uzbrojonej w lizak czy podłużną latarkę. Kiedy zamyślony przejeżdżałem obok rozstawionego fotoradaru, drętwiałem, odruchowo sprawdzając, czy na pewno nie przekraczam prędkości. Zazwyczaj trochę tak, więc w kolejnych minutach zastanawiałem się, czy na tyle, by uruchomić wyzwalacz urządzenia, czy nie. Od dziś przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Przyspieszyłem kroku. Postanowiłem jak najszybciej skorzystać z mojego immunitetu.

Pod blokiem skierowałem się na parking. Odruchowo przystanąłem, przypomniałem sobie, że dowód rejestracyjny zostawiłem na lodówce w mieszkaniu. Roześmiałem się w głos, rozumiejąc absurdalność sytuacji. No i co z tego, że nie miałem dokumentów? Przecież to było bez znaczenia. Wsiadłem do nagrzanego samochodu, szybko włączyłem klimatyzację i ruszyłem. Moim celem była kilkukilometrowa szeroka ulica ciągnąca się wśród blokowisk na peryferiach. Było to miejsce, które aż prosiło się o przyciśnięcie pedału gazu po wydostaniu się z korków paraliżujących centrum miasta. Ale właśnie tam ustawiano codziennie fotoradary, które skutecznie blokowały możliwość szaleństwa. Kierowcy, ruszając z ostatnich świateł, potulnie wlekli się, nie chcąc ryzykować pewnego mandatu. Dotarłem na miejsce. Gdy tylko rozbłysła zielona lampa, wcisnąłem gaz. Wysłużony, ale nadal żwawy silnik zawył na wysokich obrotach, zapiszczały opony. Mój samochód wyskoczył gwałtownie z grupy apatycznych aut. Kątem oka zobaczyłem jeszcze zdziwione miny dwóch czy trzech mijanych osób. Włączyłem głośno radio i pomknąłem w stronę stojącego na trójnogu strażnika przepisów. Zerknąłem na licznik. Ponad sto kilometrów na godzinę. Pośmiertnie zabiorą mi prawo jazdy – pomyślałem i uśmiechnąłem się, wyobrażając sobie minę jakiegoś urzędasa, gdy dowie się, że cała jego praca poszła na marne. A gdyby tak odebrali mi prawo jazdy nie raz, a kilka razy? – kolejna myśl pojawiła się spontanicznie. Zawróciłem na skrzyżowaniu i skierowałem powtórnie samochód na umowną linię startu. Zabawa trwała około godziny. W tym czasie kilkanaście razy bezczelnie łamałem przepisy, osiągając w szczytowym momencie prędkość ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Zawróciłem do domu dopiero wówczas, gdy zabłysła kontrolka sygnalizująca brak paliwa. Poczułem się doskonale. Żałowałem tylko, że mój samochód, z racji swojego wieku i przebiegu, nie dawał możliwości większych szaleństw. Potrzebowałem czegoś szybkiego i nowszego. Najlepiej jakiegoś sportowego wozu. Mógłbym wyskoczyć w góry lub nad morze, bijąc przy okazji rekordy prędkości. Potrzebowałem środków. W zasadzie gdybym potrafił, mógłbym napaść na oddział jakiegoś banku. Zanim ktokolwiek by mnie schwytał, zdążyłbym wydać pieniądze i umrzeć. Odłożyłem jednak na razie te fantastyczne plany i zatrzymałem się na skrzyżowaniu obok bankomatu. Na początek postanowiłem wyczyścić własną kartę. Miałem na niej dwudziestopięciotysięczny debet, z którego nigdy nie korzystałem. Wypłaciłem wszystko, razem z pieniędzmi z rachunku bieżącego było ponad trzydzieści tysięcy. Na samochód nie wystarczy, ale na początek dobre i to – pomyślałem.

W mieszkaniu dopadł mnie ból. Wziąłem lekarstwa i położyłem się na tapczanie. Wsłuchując się w swój organizm, podsumowałem ostatnie kilkadziesiąt godzin, tylko tyle bowiem minęło od owego telefonu z kliniki. Znów pojawił się strach. Nie tak silny jak wówczas, ale jednak. Byłem ateistą. Nie wierzyłem w żadnego boga, wiedziałem, że po śmierci nie ma nic. To bardzo trudne mieć świadomość, że zniknie się bezpowrotnie, gdy już nadchodzi ten moment. Ludzie wierzący mają do końca nadzieję, że coś jest potem. Zatem moja sytuacja była gorsza – za chwilę miałem się ostatecznie skończyć. Bez nadziei na raj. Ale ateizm miał też dobre strony. Nie ograniczał mnie strach przed jakimś pośmiertnym ważeniem uczynków. Wiedziałem, że jedyne konsekwencje, które mógłbym ponieść, pochodzą ze świata ludzi. A cokolwiek bym zrobił, nikt nie zdąży mnie osądzić i ukarać. Chęć sprawdzenia się w roli boga, który może wszystko, stawała się skutecznym lekarstwem na strach przed śmiercią. Działała podobnie jak te silne środki przepisane w szpitalu na ból fizyczny – stępiała ból umysłu. W takim stanie będę mógł oddawać się rozkoszy czucia pełnej wolności. Gdy pojawi się strach, przekroczę kolejne granice, by się go pozbyć. Nagle przyszło mi do głowy, że do pełnej bezkarności potrzebuję jeszcze jednego. Muszę pozbyć się wszystkiego, co mam, by każdy z rachunków, które po sobie pozostawię, pozostał niezapłacony. Pieniądze z konta już podjąłem. Co jeszcze? Usiadłem i zacząłem gorączkowo myśleć. Samochód i mieszkanie. O ile w przypadku tego pierwszego nie było sensu nic robić – jego wartość nie pokryłaby nawet części mandatów, które tego dnia zgromadziłem, o tyle mieszkanie mogło być atrakcyjnym kąskiem dla moich przyszłych wierzycieli. Musiałem je sprzedać. I tak za chwilę miało przestać być mi potrzebne. Ból ustąpił zupełnie. Zjadłem kolację, przełożyłem kartę do nowego telefonu i położyłem się spać.

Rano przygotowałem sobie normalne śniadanie. Nie zamierzałem stosować się do sugestii lekarza, by jeść dietetyczne i lekkostrawne posiłki. Co mogło mi to dać? Przedłużyć o kilka godzin życie? Zaparzyłem kawę i słuchałem radia, powoli planując dzisiejszy dzień. Lokalna stacja grała spokojną muzykę. W pewnym momencie prowadzący audycję przeczytał krótką informację. Dziecko jednego z dziennikarzy potrzebowało pieniędzy na operację serca. Większość kwoty już zebrano, brakowało kilkudziesięciu tysięcy. Ważny był czas. Chętni do pomocy mogli skorzystać z uruchomionej w tym celu linii esemesowej. Pomyślałem, że i tak mam szczęście, skończyłem czterdzieści lat. Ten maluch może nie dożyć piątych urodzin. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mi do głowy branie udziału w charytatywnych akcjach. Teraz zacząłem wysyłać kolejne esemesy. Moją niezapłaconą fakturę operator wrzuci w koszty – pomyślałem.

Nagle przypomniałem sobie o czymś, co mogło rozwiązać mój najważniejszy problem. Naprzeciwko mnie w dużym apartamencie mieszkała pani notariusz. Nie tak dawno zapytała mnie w windzie, czy nie planuję przeprowadzki. Jej syn kończył studia i chciał rozpocząć samodzielne życie, ale szukał jakiegoś lokum w pobliżu matki. Nie zdziwiło mnie to wówczas specjalnie. Zdążyłem się zorientować, że należał do tych młodzieńców, którzy niechętnie pozwalają na przecięcie pępowiny. Odpowiedziałem jej, że raczej szybko się stąd nie wyprowadzę, ale w razie czego dam znać. Ubrałem się i zastukałem do ich drzwi. Wiedziałem, że o tej porze zazwyczaj są jeszcze w domu. Otworzył mi chłopak.

– Czy zastałem pańską mamę? – spytałem. – Mam pilną sprawę.

– Jestem, jestem. – Z wnętrza dobiegł jej głos, uprzedzający odpowiedź syna. – Dzień dobry. O co chodzi? – spytała po chwili, wyłoniwszy się zza jednych drzwi. Była ubrana już do pracy, ale chyba nie dokończyła makijażu. W ręku trzymała jakiś dziwaczny pędzelek.

– Czy mógłbym zająć pani chwilę? Chodzi o moje mieszkanie. – Nie bardzo wiedziałem, jak zacząć. – Oczywiście jeśli jesteście jeszcze państwo zainteresowani jego kupnem.

– Proszę bardzo, niech pan wejdzie.

Otworzyła szeroko drzwi i ruszyła do środka. Podążyłem za nią. Salon, w którym się znaleźliśmy, urządzony był z nowobogackim przepychem. Ciężkie, dębowe, ręcznie robione meble, wielkie obrazy w złoconych ramach, kryształowy żyrandol. Jak w przedwojennej mieszczańskiej kamienicy, a nie w nowoczesnym bloku.

– Napije się pan może kawy? – zapytała, wskazując mi miejsce przy stole.

– Nie, dziękuję – odmówiłem szybko. – Właśnie kończyłem śniadanie, gdy przypomniała mi się pani propozycja sprzed kilku tygodni. Czy nadal szukacie mieszkania?

– Tak… – zawahała się.

– Muszę pilnie sprzedać swoje.

– Znalazł pan coś większego?

– Nie, to bardziej skomplikowane. – Uśmiechnąłem się.

Przypatrzyła mi się uważnie. Pewnie zaczęła dostrzegać, że trafia jej się okazja. Wszak pilna sprzedaż skutkuje zazwyczaj dużą obniżką. Ale przecież mogło być jakieś drugie dno – długi, hipoteka, współwłaściciel. Wyczekiwała. Postanowiłem nie przedłużać.

– Jestem śmiertelnie chory, zostało mi kilka, może kilkanaście tygodni – powiedziałem. I natychmiast zdałem sobie sprawę, że jest pierwszą osobą, której przekazałem tę informację. No cóż, nie miałem żadnych bliskich krewnych ani przyjaciół. Wydało mi się to dość zabawne. Zaskoczyłem ją.

– Co pan mówi? Tak nagle?

– Rak – odrzekłem krótko, nie zostawiając już więcej pola do domysłów.

– Współczuję – powiedziała niepewnie i cicho. Widać było, że nie bardzo wie, jak ma się zachować.

– Nieważne. Moją chorobę zostawmy. Przejdźmy do interesów.

– Co pan proponuje?

– Nie mam nikogo bliskiego. Muszę za to uporządkować kilka spraw. A poza tym – skłamałem – leki przeciwbólowe są dość kosztowne. Pomyślałem, że skoro moja choroba jest terminalna, to sprzedam mieszkanie i w ten sposób zdobędę fundusze.

– Tak, rozumiem – zaczęła powoli, bo w mig poczuła dobry interes. – Jesteśmy jak najbardziej zainteresowani, ale nie wiem, czy będę w stanie wyłożyć sumę odpowiadającą w pełni wartości mieszkania. Najtańsze lokale o podobnym metrażu w tej okolicy kosztują czterysta tysięcy, może ciut więcej. – Teraz ona skłamała, zaniżając znacznie wartość. – Nie mam tyle. No i kwestia terminów – dodała. – Trzeba by jakoś ustalić moment przekazania lokalu.

– Mam świadomość, że sprawa jest nietypowa. Dwumiesięczny termin będzie, zgodnie z tym, co mówią lekarze, absolutnie wystarczający. Może zresztą liczyć pani na znaczne jego skrócenie, bo pewnie niedługo trafię do szpitala, może nawet na cmentarz – zażartowałem ponuro.

Żachnęła się dla przyzwoitości, ale nic nie powiedziała.

– A co do ceny – dodałem – nie jest ona dla mnie czynnikiem decydującym, raczej nie będę się targował. Spytam wprost: ile mogłaby pani wyłożyć, gdybyśmy akt notarialny podpisali w najbliższych dniach?

Chwilę milczała. Wiedziała, że może znacznie zbić cenę, ale nie chciała narazić się na zarzut zbytniego żerowania na cudzej krzywdzie.

– Widzi pan – zaczęła po chwili, szukając odpowiednich słów i argumentów. – Poczyniliśmy ostatnio z synem pewne inwestycje. Remont kancelarii, wymiana mebli – wyliczała. – Do tego wakacyjne wyjazdy. Mogłabym zaproponować panu teraz – udawała, że liczy w pamięci – powiedzmy trzysta, no, może trzysta dwadzieścia tysięcy. – Zastygła w bezruchu, czekając na moją odpowiedź.

Gdybym oburzył się jej propozycją, z pewnością dołożyłaby jeszcze pięćdziesiąt, może sto tysięcy. Ale mi naprawdę nie zależało na tych dodatkowych pieniądzach. Chodziło wyłącznie o czas i niepozostawienie po sobie niczego wartościowego. Z trudem kryła radość, gdy powiedziałem:

– Zgoda, trzysta dwadzieścia, zaraz przyniosę papiery i proszę przygotować akt. Im szybciej, tym lepiej.

– Oczywiście pokryję wszystkie koszty – dodała w swoim mniemaniu wielkodusznie.

Trudno, żeby nie – pomyślałem – właśnie zarobiłaś co najmniej dwieście tysięcy.

– Dziękuję. I do zobaczenia – powiedziałem, wstając.

– Dam panu znać, kiedy będziemy mogli spotkać się w kancelarii.

Po załatwieniu sprawy z panią notariusz poczułem się jeszcze lżej.

Zadzwonił telefon. Sekretarka szefa pytała, jak długo będę nieobecny i kiedy dostarczę zwolnienie lekarskie. Momentalnie wpadłem na kolejny pomysł.

– Za pół godziny będę w firmie i wszystko załatwię – powiedziałem.

– Tylko pospiesz się, bo niedługo prezes ma spotkanie z inwestorami.

Nie lubiłem mojej pracy, tak jak nie lubiłem właściciela firmy. Budowaliśmy domy, markety, kompleksy handlowe. Ja zajmowałem się sprzedażą lokali. W czasach boomu mieszkaniowego szef niechętnie dzielił się gigantycznymi zyskami, choć jak na moje potrzeby i tak płacił dobrze; narzekali inni, mający rodziny na utrzymaniu. Gdy rynek zaczął się psuć, prezes oszczędzanie zaczął od pracowników. Ale nawet nie o to chodziło. Był wrednym autokratą, nieuznającym sprzeciwu. Poza tym pracował do późna i tego samego wymagał od innych. Na jakiekolwiek próby przypomnienia o czterdziestogodzinnym tygodniu pracy reagował histerycznie i od razu groził zwolnieniem. Nie muszę oczywiście dodawać, że o jakichkolwiek pieniądzach za nadgodziny nie było mowy. Uznałem, że nie będę zanosił żadnego zwolnienia. Pójdę po prostu i wygarnę mu, co o nim myślę. I niech mnie wyrzuci. Przecież to i tak już nie ma żadnego znaczenia.

Nie spieszyłem się. Wstąpiłem jeszcze do sklepu, zrobiłem zakupy. Podjechałem pod siedzibę firmy, znajdującą się przy prestiżowej ulicy miasta, czterdzieści minut później. Szef oczywiście nie zadbał o jakiekolwiek miejsca parkingowe dla pracowników. Musieliśmy z rana stawać na odległych uliczkach, co też wcale nie było takie łatwe. W związku z tym każde dotarcie do firmy związane było ze stresem – znajdę miejsce czy nie znajdę? Po raz pierwszy nie miałem takiego problemu. Zostawiłem samochód, nie bacząc na zakaz parkowania, na chodniku naprzeciwko wejścia do firmy. Windą pojechałem na pierwsze piętro.

– Spóźniłeś się, szef już ma gości – powiedziała na mój widok sekretarka. – Zostaw zwolnienie. Do kiedy cię nie będzie?

Bez słowa minąłem jej biurko i zanim zdążyła zareagować, wszedłem do gabinetu prezesa, starannie zamykając za sobą drzwi. W środku w wygodnych skórzanych fotelach siedziało trzech elegancko ubranych obcych mężczyzn oraz szef. Popatrzył na mnie zdziwiony, ale nie stracił rezonu.

– Coś się stało? – zapytał. – Prosiłem, żeby mi bezwzględnie nie przeszkadzać. Opowiadam panom o naszej firmie i nie ma mnie dla nikogo. Inne sprawy mogą poczekać – dodał stanowczo.

– O firmie? – Bezceremonialnie wziąłem krzesło i przysiadłem się do nich. Oniemieli. Nim szef zdążył zareagować, rozpocząłem mój koloryzowany monolog. – Panowie reprezentujecie inwestorów, tak? Prezes jest skromnym człowiekiem, z pewnością nie opowiedział wszystkiego, a jesteśmy naprawdę dobrą firmą z tradycjami. Myślę, że nie wiedzą panowie, że na przykład do takich uświęconych tradycji należy u nas przewalanie inwestorów. Najpierw obiecujemy złote góry, potem piętrzymy trudności, a na końcu nie wywiązujemy się z obietnic. Do tego prezes ma zwyczaj szukania haków na kontrahentów tylko po to, by móc ich szantażować na wypadek próby kierowania sprawy do sądu.

– Oszalałeś! – Szef zerwał się na równe nogi, czerwony z gniewu. – Zwalniam cię i spodziewaj się jeszcze sprawy sądowej. Zniszczę cię za te kłamstwa! – krzyknął, by ratować sytuację. Widać jednak było, że przedstawiciele inwestorów niezbyt pewnie patrzą po sobie.

– Ależ proszę bardzo – spokojnie powiedziałem, uśmiechając się. – Już wychodzę. – Podszedłem do drzwi. Z trudem tłumiłem wewnętrzną radość. – A, jeszcze jedno – zwróciłem się do mężczyzn, otwierając drzwi: – Następnym razem proszę przyjść na spotkanie z alkomatem, prezes od lat boryka się z poważnym problemem alkoholowym. Powiem wprost, dzień w dzień pije od rana.

– Ty… ty… – Z trudem łapał oddech i usiłował znaleźć odpowiednie słowo. Wiedziałem, że nic go tak nie poruszy. Był zagorzałym abstynentem. – Ty kanalio! – wyrzucił z siebie wreszcie, gdy już zamykałem drzwi. Eleganccy panowie właśnie wstawali.

– Już wszystko załatwiłem, miłego dnia – wyjaśniłem jeszcze sekretarce i ruszyłem w stronę windy.

Na dole spotkała mnie niespodzianka. Mój samochód wciągany był właśnie na lawetę. Obok stało dwóch strażników miejskich. Podszedłem do nich wolnym krokiem.

– Co tu się dzieje? – spytałem niedbale.

– To pańskie auto? – zwrócili się do mnie prawie jednocześnie.

– Nie, mojego znajomego. Gdzie je zabieracie?

– Zostanie przewiezione na parking pod miastem. Niech pan powie koledze, żeby szybko się do nas zwrócił, każdy dzień będzie go kosztował kilkadziesiąt złotych.

– Powiem, powiem. – Uśmiechnąłem się do nich i ruszyłem w kierunku pobliskiego postoju taksówek. Za dwa, trzy miesiące wartość samochodu nie pokryje opłaty za holowanie i postój. Że też sam na to nie wpadłem wcześniej. Wyjąłem z kieszeni jedyny kluczyk z pilotem (drugi zgubiłem parę lat temu) i cisnąłem do stojącego nieopodal kosza na śmieci.

W kieszeni wibrowała mi komórka. Dzwonił szef. Wyłączyłem telefon. Ten rozdział już zamknąłem.

W ostatniej chwili zrezygnowałem z powrotu do domu. Przypomniałem sobie, że niedaleko od byłej już firmy znajduje się kancelaria mojej sąsiadki. Postanowiłem przyspieszyć sprzedaż mieszkania. W eleganckim lokalu skierowałem się do miłej recepcjonistki. Przedstawiłem jej powód mojej wizyty, a ona poczęstowała mnie kawą. Musiałem chwilę poczekać, w gabinecie pani notariusz byli klienci. Siedząc w wygodnym fotelu i popijając kawę, uzmysłowiłem sobie, że nawet nie zwracam uwagi na ból, który pojawia się od czasu do czasu, ale dzięki tabletkom o przedłużonym uwalnianiu jest dużo słabszy. W duchu podziękowałem znajomemu chirurgowi, że zrezygnował z drabiny analgetycznej. Od razu dostałem silny specyfik. Morfina. Co prawda uwalniała się powoli i musiałem brać dodatkowe szybko działające leki, poza tym mdliło mnie po niej, ale była skuteczna.

Po kwadransie otworzyły się dębowe podwójne drzwi, zza których wyłoniła się nobliwa para w średnim wieku. Wstałem i skierowałem się do gabinetu.

– W czym mogę panu pomóc? – Pani notariusz była wyraźnie zdziwiona moim niespodziewanym przybyciem. Wszak rozmawialiśmy dopiero kilka godzin wcześniej. Może tylko mi się zdawało, ale dostrzegłem coś na kształt niepokoju na jej twarzy. Czyżbym zamierzał wycofać się z tej, jakże korzystnej dla niej z wielu powodów, transakcji?

– Widzi pani – zacząłem wprost – zależy mi na czasie. Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdybyśmy mogli załatwić wszystko już dzisiaj. Potrzebuję tych pieniędzy.

– Oczywiście. – Odetchnęła z wyraźną ulgą. – Zaraz usiądę do spisania aktu. Czy mógłby pan przyjść do mnie późnym popołudniem?

– Tak.

– Proszę tylko podać mi numer konta bankowego.

– Jeśli to nie kłopot, wolałbym gotówkę. Części pieniędzy potrzebuję jak najszybciej – skłamałem. Tak naprawdę obawiałem się niepotrzebnych perturbacji związanych z wypłatą dużej sumy w moim niewielkim banku, w którym mogło to potrwać nawet kilka dni.

– Nie wiem, czy to możliwe… – Popatrzyła na mnie uważnie, ale widać byłem przekonujący. – Niech pan poczeka, zadzwonię do dyrektora mojego banku, współpracujemy biznesowo. – Wzięła z biurka telefon i wyszła z gabinetu. Po dłuższej chwili wróciła. – Niestety, dziś na pewno się nie uda. Jeśli zaraz pójdę złożyć pisemną dyspozycję, to pieniądze mogą być jutro po czternastej. Czy to panu odpowiada?

– Dobrze – odpowiedziałem, wstając. – Pojawię się w kancelarii przed piętnastą.