Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Poruszająca serca opowieść nakreślona na tle historii Meksyku
Pewnego dnia w Linares, w północnej części targanego rewolucją Meksyku, stara niania od lat pracująca dla rodziny Moralesów, niespodziewanie wyrusza w góry. Gdy się odnajduje, trzyma w ramionach dwa niewielkie zawiniątka. Okazuje się, że w jednym znajduje się niemowlę, pokryte żywym płaszczem z pszczół, a w drugim – gniazdo owadów.
Na prośbę niani rodzina Moralesów postanawia zaadoptować malca. Simonopio, odmienia nie tylko historię rodziny, która go przygarnęła, ale też całego regionu.
Chłopak musi zmierzyć się ze swoimi lękami, czyhającym nań wrogiem i wielkimi zagrożeniami toczącej się wojny – pomiędzy tymi, którzy pragną cudzej ziemi, a tymi, którzy zamierzają bronić swojej własności za wszelką cenę.
Brzęczenie pszczół pachnie lawendą, świeżo wypraną odzieżą, pomarańczami i miodem. To zaskakująca opowieść o miłości i oddaniu rodzinie, życiu, ziemi, ale także o zdradzie, która może to wszystko zniszczyć.
Sofía Segovia urodziła się w Monterrey. Studiowała komunikację na Uniwersytecie w Monterrey. Pisała scenariusze do komedii i musicali, a także współpracowała przy tworzeniu scenariuszy dla lokalnego teatru. Jej debiutancka powieść Brzęczenie pszczół podbiła serca krytyków i czytelników. Mieszka w Monterrey z mężem, dziećmi i zwierzętami. Nie byłaby w stanie skupić się na pisaniu, gdyby nie panujący w domu harmider.
Obserwuj ją na:
sofiasegovia.com
Tiwtter: @msofiasegovia
Facebook: /sofiasegoviaautora
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 553
Tę powieść dedykuję mojemu mężowi, Josému;
naszym dzieciom, Sofíi, Davidowi i Cristinie.
Moim rodzicom, Enriquemu i Susanie.
Szczególnie zaś dedykuję ją Soledad Betancourt,
która swoimi opowiadaniami odcisnęła piętno
na moim życiu.
Na tych stronach pragnę wyróżnić
Francisca, Lydię,
Artura, Maríę Luisę,
Chelo,
Maríę Teresę i drugiego Francisca,
drugą Lydię, Angélikę,
Chinę, Enriquego i Maríę Elenę.
Nie jest to historia, którą opowiedzieli,
a tylko opowieść, którą zainspirowali.
1
Niebieskie dziecko, białe dziecko
Tamtego październikowego poranka płacz dziecka zlewał się z szumem krążącego między drzewami chłodnego wiatru, śpiewem ptaków i pożegnalną wrzawą nocnych owadów. Dobiegał z głębi gór, lecz urywał się zaledwie kilka metrów od swojego źródła, jak gdyby jakieś czary nie pozwalały mu docierać do ludzkich uszu.
Potem przez wiele lat opowiadano, jak to don Teodosio w drodze do pracy na sąsiedniej hacjendzie na pewno musiał przejść obok biednego, porzuconego niemowlęcia, nie słysząc najmniejszego hałasu, i jak to Lupita, praczka Moralesów, przekroczyła most prowadzący do La Petaki w poszukiwaniu miłosnego napoju, nie zauważywszy niczego dziwnego: „Przecież gdybym je usłyszała, to bym je wzięła, no bo nikt, choćby nie wiem jak był okropny, nie zostawia tak nowo narodzonego dziecka, żeby tam zmarło samiuteńkie”, mówiła po południu każdemu, kto tylko chciał jej słuchać.
To była prawdziwa zagadka. Czy ktoś w okolicy zaszedł ostatnio w niechcianą ciążę? Czyje było to nieszczęsne dziecko? Wieści o tego typu historiach roznosiły się w miasteczku szybciej niż odra, więc gdyby tylko ktoś o czymś wiedział, to zaraz zwiedzieliby się wszyscy. A jednak w tym przypadku nikt nie miał o niczym pojęcia.
Pojawiły się wszelkiego rodzaju teorie, ale zbiorową wyobraźnię najbardziej rozpalała ta, jakoby niemowlę należało do jednej z czarownic z La Petaki. Było powszechnie wiadomo, że tamtejsze kobiety dość swobodnie rozporządzały swoim ciałem, a gdy dziecko okazało się ułomne i dziwaczne – kto wie, może to kara od Najwyższego lub od samego diabła – matka wyrzuciła je pod mostem, pozostawiając na pastwę losu.
Nikt nie wiedział, jak długo dziecko leżało pod tym mostem, nagie i głodne. Nikt nie potrafił wyjaśnić, jak zdołało przeżyć na dworze i nie wykrwawić się przez niezawiązaną pępowinę albo nie paść ofiarą szczurów, drapieżnych ptaków, niedźwiedzi czy pum, których w tych górach nie brakowało.
Wszyscy zastanawiali się również, jak to się stało, że niania Reja odnalazła je, okryte żywym kocem utkanym z pszczół.
Reja zwykła spędzać swój niezmierzony czas w hacjendzie La Amistad w jednym i tym samym miejscu, przy pełniącej funkcję składziku szopie o prostej konstrukcji i pozbawionej okien, podobnej do wielu innych postawionych na tyłach głównego domu, tak aby ukryć je przed wzrokiem gości. Od pozostałych odróżniała ją jedynie pergola, dzięki której staruszka mogła przebywać na świeżym powietrzu zarówno zimą, jak i latem. Ale ten szczegół był ledwie szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Reja nie wybrała tamtego miejsca, aby chronić się przed żywiołami, ale z powodu rozpościerającego się stamtąd widoku oraz wiatru, przedzierającego się przez górski labirynt, sunącego ku niej i szumiącego dla niej.
Staruszka wybrała to miejsce wiele lat wcześniej, tak wiele, że oprócz niej samej nie było żywej duszy pamiętającej dzień, w którym pojawił się tam jej bujany fotel, albo chwilę, w której niania umościła się w nim na zawsze.
Wszyscy byli przekonani, że niania nigdy się stamtąd nie rusza i podejrzewali, że w jej wieku – którego nikt nie potrafił określić – kości nie potrafią już podtrzymać ciała, a mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Było tak dlatego, że siedziała tam już o świcie, a fotel bujał się delikatnie, poruszany raczej przez wiatr niż przez siłę jej stóp. W nocy zaś nikt nie zauważał jej nieobecności, bo wszyscy skupiali się na własnym odpoczynku.
Tak wiele spędzonych w bujanym fotelu lat sprawiło, że ludzie w miasteczku zapomnieli o jej historii i o tym, że jest żywą osobą: stała się częścią krajobrazu i zapuściła korzenie w ziemi, na której się bujała. Jej ciało zdrewniało, a skóra stała się twardą, ciemną i pomarszczoną korą.
Nikt, przechodząc obok, nie witał się z nią, tak jak nikt nie wita się ze starym i umierającym drzewem. Nieraz dzieci przemierzały krótką drogę z miasteczka w poszukiwaniu tej prawdziwej legendy i przyglądały się jej z daleka, a czasem znalazł się nawet jakiś śmiałek, który podchodził do niej, aby upewnić się, że naprawdę jest żywą kobietą, a nie drewnianą figurką. I wtedy szybko okazywało się, że w tej korze były jeszcze pokłady życia, bo – nie otwierając nawet oczu – wymierzała mu cios laską.
Reja nie chciała być żadną ciekawostką; wolała udawać, że jest z drewna. Wolała, by ją ignorowano. Czuła, że osiągnęła wiek, w którym – z tym wszystkim, co jej oczy widziały, jej uszy słyszały, jej usta powiedziały, jej skóra doznała, a jej serce wycierpiało – każdy miałby już dość. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego wciąż żyje i na co jeszcze czeka, skoro nie jest już nikomu potrzebna, a jej ciało wyschło. Dlatego właśnie wolała, by jej nie widziano i nie słyszano, by nie musiała mówić i czuła najmniej, jak tylko się da.
Chociaż z tym czuciem nie do końca jej wychodziło.
Były jeszcze osoby, które Reja tolerowała w pobliżu; wśród nich znajdowała się druga niania, Pola, która też najlepsze dni miała już dawno za sobą. Tolerowała też małego Francisca, bo kiedyś, gdy jeszcze pozwalała sobie na jakieś uczucia, kochała go mocno, a dziś ledwie znosiła jego żonę Beatriz i ich córki. Tę pierwszą, bo nie miała ochoty wpuszczać nikogo nowego do swojego życia, a te ostatnie, bo wydawały się jej nieznośne.
Nikt od niej niczego nie potrzebował, a i ona nie miała nikomu już nic do zaoferowania, bo starość stopniowo zaczęła ją zwalniać z obowiązków służącej. Od lat nie zajmowała się pracami domowymi, więc zaczęła wtapiać się w swój bujany fotel. Tak bardzo, że ciężko było odróżnić, gdzie kończy się mebel, a gdzie zaczyna się jej zdrewniałe ciało.
Przed świtem wychodziła ze swojego pokoju i szła w stronę szopy, gdzie pod pergolą czekał na nią fotel; tam zamykała oczy, aby nie widzieć, oraz uszy, aby nie słyszeć. Pola zanosiła jej śniadanie, obiad i kolację, których niemal nie tykała, ponieważ jej ciało nie potrzebowało już tyle pożywienia. Podnosiła się z fotela po wielu godzinach, gdy pod zamknięte powieki dochodziło migotanie świetlików zwiastujące nadejście nocy i gdy zaczynała czuć, jak fotel – dużo bardziej tą ciągłą bliskością zmęczony niż ona – wymierza jej ciosy i ją podszczypuje.
Czasami otwierała oczy w drodze do łóżka. Nie musiała ich otwierać, by widzieć. Następnie kładła się na pościeli, nie czując zimna, bo jej skóra nie przepuszczała już nawet jego. Ale nie spała. Jej ciało już o wiele wcześniej przestało odczuwać potrzebę snu. Może dlatego, że w swoim życiu wykorzystała już jego limit, a może nie chciała zasnąć, bo mogłaby się już nigdy nie obudzić, tego nie wiedziała. Od dawna o tym nie myślała. Po kilku godzinach spędzonych w miękkim łóżku zaczynała czuć ciosy i podszczypywania, jakimi mebel przypominał jej, że znów nadszedł czas odwiedzić wiernego przyjaciela, swój bujany fotel.
Niania Reja nie wiedziała dokładnie, ile już lat spędziła na tym padole. Nie znała swojego pochodzenia ani pełnego nazwiska, jeśli w ogóle ktoś zadał sobie tyle trudu, by jej takowe nadać. I choć pewnie miała jakieś dzieciństwo, to nie pamiętała ani jego, ani swoich rodziców – jeśli ich kiedykolwiek miała – a gdyby ktoś powiedział jej, że wyrosła z ziemi niczym drzewo orzechowe, to pewnie by mu uwierzyła. Nie pamiętała też twarzy mężczyzny, który zrobił jej dziecko, choć zachowała w pamięci jego plecy, jak odchodził od niej, zostawiając ją w chatce z badyli i błota, porzuconą na pastwę losu w zupełnie nieznanym świecie.
Tak czy inaczej, nie zapomniała silnego kotłowania w brzuchu, kłucia w piersiach i żółtawego słodkiego płynu, wypływającego z nich jeszcze przed urodzeniem jedynego dziecka, jakie miała wydać na świat. Nie była pewna, czy udało się jej zapamiętać jego twarz, bo niewykluczone, że wyobraźnia płatała jej figle i łączyła rysy wszystkich dzieci, tych białych i tych ciemnych, jakie wykarmiła w młodości.
Pamiętała wyraźnie dzień, w którym po raz pierwszy znalazła się w Linares, ledwie żywa z głodu i zimna, i jeszcze czuła w ramionach swoje dziecko, które przyciskała mocno do piersi, by ochronić je przed lodowatym styczniowym powietrzem. Nigdy wcześniej nie schodziła z gór, nic więc dziwnego, że dopiero wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyła tak wiele stojących obok siebie domów, przeszła się ulicą i przemierzyła plac; wtedy również po raz pierwszy usiadła na ławce, na którą opadła, gdy nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Wiedziała, że powinna poprosić o pomoc, ale nie miała pojęcia, jak to się robi, bo gdyby chodziło tylko o nią, to nigdy by się na to nie odważyła. Musiała to zrobić ze względu na trzymane w ramionach dziecko, które już od dwóch dni nie chciało ssać piersi i nie płakało.
Tylko to sprawiło, że zeszła do miasteczka, na które czasami spoglądała z oddali, z okien swojej górskiej chaty.
Bez wątpienia nigdy wcześniej nie czuła takiego zimna. Zapewne tak samo jak mieszkańcy tego miejsca, bo nie spotkała nikogo, kto wyszedłby mierzyć się – jak ona – z tym lodowatym powietrzem. Wszystkie domy zdawały się jej niedostępne. Okna i drzwi były okratowane, a okiennice zamknięte. Siedziała więc na ławeczce na placu, nie wiedząc, co robić, coraz bardziej przemarznięta i zmartwiona stanem dziecka.
Nie wiedziała, ile czasu tam spędziła, i zapewne siedziałaby tam dłużej, zmieniając się w końcu w posąg, gdyby nie miejscowy lekarz, który był dobrym człowiekiem i zaniepokoił się widokiem tak zmarniałej kobiety.
Doktor Doria wyszedł z domu w taką pogodę, ponieważ pani Morales była bliska śmierci. Dwa dni wcześniej, w obecności akuszerki, powiła swoje pierwsze dziecko. Jej mąż posłał po niego nad ranem, ponieważ zatrwożyła go trawiąca żonę gorączka. Musiał ją namawiać, aby wskazała, gdzie ją boli: w piersiach. Infekcja objawiała się silnym bólem podczas karmienia.
Zapalenie piersi.
– Dlaczego pani nie powiedziała mi tego wcześniej?
– Bo się wstydziłam, doktorze.
Teraz infekcja była już daleko posunięta. Dziecko nie przestawało płakać; nie jadło już od ponad dwunastu godzin, gdyż jego matka nie była w stanie go karmić. Doktor nie wiedział, że zapalenie piersi może być śmiertelne, ale było jasne, że pani Morales umiera. Popielata skóra i chorobliwy błysk w oczach mówiły doktorowi, że świeżo upieczona matka niedługo wyzionie ducha. Skonsternowany, wyszedł z panem Moralesem na korytarz.
– Muszę uzyskać pańską zgodę na badanie.
– Nie, doktorze. Proszę tylko dać jej jakieś lekarstwa.
– Jakie lekarstwa? Ona umiera, panie Morales, i musi mi pan pozwolić ustalić tego przyczynę.
– To pewnie przez mleko.
– To pewnie przez coś innego.
Musiał go przekonać: obiecać mu, że tylko dotknie, ale nie spojrzy; albo że tylko spojrzy, ale nie dotknie. W końcu mąż wyraził zgodę i nakłonił umierającą, by dała doktorowi dotknąć swoich piersi, a co gorsza: pokazać i pozwolić dotknąć podbrzusza czy krocza. Nie musiał niczego dotykać: silny ból miednicy i ropna wydzielina zwiastowały rychły zgon.
Pewnego dnia uda się odkryć przyczyny śmierci w połogu i sposoby na jej uniknięcie, ale dla pani Morales ten dzień miał nadejść zbyt późno.
Nie można już było nic zrobić, jedynie zadbać o komfort umierającej, dopóki Bóg w końcu nie weźmie jej do siebie.
By uratować dziecko, lekarz posłał służącego Moralesów po kozę mleczną. W tym czasie doktor Doria próbował karmić je przez zaimprowizowany smoczek mieszanką wody i cukru. Niemowlę nie tolerowało jednak koziego mleka, więc było skazane na powolną i okrutną agonię.
Doria zamartwiał się tym w drodze do domu. Pożegnał się z mężem i ojcem, mówiąc, że nie może zrobić nic więcej.
– Życzę dużo siły, panie Morales. Bóg wie, co robi.
– Dziękuję, doktorze.
I właśnie wtedy, gdy wracał pieszo do domu, dostrzegł kobietę z czarnego lodu, co już samo w sobie doktor Doria uznał za mały cud, ponieważ był wykończony, przemarznięty i szedł ze spuszczoną głową. Zobaczył ją na placu, siedzącą tuż przy tabliczce z brązu obwieszczającej, iż ławeczka została ufundowana przez rodzinę Moralesów. Współczucie wzięło górę nad zmęczeniem, więc podszedł do niej i spytał, co tu robi i czy nie potrzebuje pomocy.
Mężczyzna mówił zbyt szybko, by Reja mogła go zrozumieć, ale odczytała jego spojrzenie i zaufała mu na tyle, by udać się za nim do jego domu. Już w cieple, Reja odważyła się uchylić rąbka i pokazać twarz dziecka. Była niebieska i nieruchoma. Nie mogła powstrzymać jęku. Miejscowy lekarz zrobił wszystko co w jego mocy, by je ożywić. Gdyby odrętwiała z zimna Reja mogła się odezwać, powiedziałaby mu, że to nie ma sensu. Ale tylko zawodziła, znękana widokiem swojego niebieskiego dziecka.
Nie zorientowała się, kiedy doktor ją rozebrał, i nawet nie zdołała sobie uświadomić, że po raz pierwszy w życiu jakiś mężczyzna nie zrobił tego, aby się na nią rzucić. Pozwoliła się dotykać i badać, niczym szmaciana lalka; reagowała jedynie wtedy, gdy lekarz muskał jej gorące piersi, wielkie, nabrzmiałe i obolałe od nagromadzonego w nich mleka. Potem pozwoliła się ubrać w cieplejsze i czyste ubrania, nie pytając nawet, do kogo należą.
Gdy doktor wyszedł z nią na ulicę, pomyślała, że przynajmniej już nie będzie jej tak zimno, gdy zostawi ją na tej samej ławeczce. Zdziwiła się, gdy przeszli obok placu i poszli ścieżką prowadzącą aż do najokazalszego domu w okolicy.
W środku panował mrok. Dokładnie taki, jaki czuła w sobie. Reja nigdy wcześniej nie widziała ludzi tak białych, choć w ich spojrzeniu było coś ponurego: bił z niego smutek. Posadzono ją w kuchni, ale nie podnosiła wzroku. Nie chciała patrzyć na ich twarze ani wymieniać z nimi spojrzeń. Chciała być sama, na powrót w swojej chatce z badyli i błota, choćby miała tam umrzeć z zimna; chciała być sama tylko ze swoim smutkiem; nie mogła znieść cudzych zmartwień.
Płacz noworodka dotarł najpierw do jej piersi świeżo upieczonej matki, a dopiero potem do jej uszu. Ciało reagowało tak za każdym razem, gdy jej dziecko płakało z głodu, nawet gdy była za daleko, by je usłyszeć. Ale przecież jej dziecko było niebieskie, prawda? A może lekarzowi udało się je uratować?
Piersi nabrzmiewały coraz mocniej. Potrzebowała ulgi. Potrzebowała dziecka.
– Dziecka barkuje – oznajmiła, a że nikt z obecnych w kuchni zdawał się jej nie słyszeć, odważyła się powtórzyć głośniej: – Dziecka barkuje.
– Co mówi?
– Że dziecka barkuje.
– Ale co to znaczy, że barkuje?
– Że brakuje jej dziecka – powiedział lekarz, który wszedł z zawiniątkiem i podał je kobiecie. – Jest bardzo słabe. Może nie będzie dobrze jadło.
– To moje?
– Nie, ale też cię potrzebuje.
Potrzebowali siebie nawzajem.
Rozpięła bluzkę, przystawiła dziecko do piersi, a ono przestało płakać. Gdy piersi zaczęły się powoli opróżniać, Reja poczuła ulgę i przyjrzała się dziecku: to nie był jej syn. Zorientowała się od razu, bo odgłosy, jakie wydawało podczas płaczu i karmienia, były całkiem inne. Tak samo jak jego zapach. Jednak efekt był podobny: pragnęła pochylić się ku niemu, by zatopić nos w dołeczku na jego szyi, ale pomyślała, że pewnie nikt jej na to nie pozwoli, bo koniec końców o tym, że trzyma w ramionach cudze dziecko, dobitnie świadczył jego kolor. Jej syn z ciemnego stał się wyraźnie niebieski, natomiast żywo czerwona skóra tego dziecka powoli zaczęła blednąć.
Wszyscy patrzyli na nią w milczeniu. Po kuchni rozchodził się jedynie odgłos ssania.
Alberto Morales przysnął, czuwając przy umierającej. Po kilku dniach wypełnionych jękami żony i nieprzerwanym płaczem noworodka pogodził się z myślą, że dźwięki te były dowodem na to, że oboje jeszcze żyją. Obudziła go nieznośna cisza: żona nie pojękiwała, a syn nie płakał. Zaniepokojony, nie odważył się dotknąć małżonki i wybiegł w poszukiwaniu dziecka.
W kuchni natknął się na służbę i doktora Dorię, zebranych wokół – jak podejrzewał – ciała jego syna. Gdy go zauważyli, rozsunęli się.
I wtedy zobaczył swoje dziecko, przyssane do najciemniejszej piersi, jaką kiedykolwiek widział.
– Znaleźliśmy mamkę dla pańskiego syna.
– Jest bardzo ciemna.
– Ale jej mleko jest białe, jak być powinno.
– To prawda. Czy z dzieckiem wszystko w porządku?
– Z dzieckiem wszystko w porządku. Było tylko głodne. Proszę spojrzeć.
– Doktorze, kiedy się obudziłem, moja żona leżała cicho – powiedział Morales.
I taki właśnie był koniec pani Morales.
Reję ominął proces żałoby, czuwanie, pogrzeb i lamenty. Dla niej pani nigdy nie istniała, a czasem, gdy dziecko dawało jej chwilę wytchnienia i przysłuchiwała się płynącemu z gór wezwaniu, zaczynała wierzyć, że ten chłopiec, niezrodzony z jej ciała, został zrodzony z ziemi. Zupełnie jak ona, dla której góry były jedynym wspomnieniem.
Ogarnęło ją coś znacznie silniejszego niż instynkt macierzyński, i w ciągu kolejnych lat w jej świecie istniało tylko i wyłącznie to dziecko. Wyobrażała sobie, że podtrzymuje je przy życiu dla ziemi, tej daremnej matki, dlatego nawet nie przeszło jej przez myśl, by odstawić je od piersi, gdy wyrósł mu pierwszy ząb, ani nawet gdy miało już pełne uzębienie. Mówiła tylko: „Dziecko, nie gryź”. Jej mleko było pokarmem, niosło pocieszenie i ukojenie. Gdy chłopiec płakał, dawała mu pierś; gdy był nadąsany, hałaśliwy, przybity, smutny, wściekły, zasmarkany lub nie mógł zasnąć, dawała mu pierś.
Mały Guillermo Morales korzystał z piersi niani przez sześć lat. Wszyscy uważali, że skoro biedny chłopiec omal nie zmarł z głodu, nie można mu było niczego odmawiać. Ale pewnego dnia w odwiedziny do nieszczęsnego wdowca przybyły ciotki Benítez, które oburzyły się na widok uwieszonego czarnej piersi służącej, będącego już niemal w szkolnym wieku dziecka, i wymogły na panu Moralesie, aby raz na zawsze z tym skończył.
– Z głodu przecież nie umrze – powiedziała jedna.
– Toż to skandal, Alberto, to oburzające – dodała druga.
Pod koniec wizyty dwie stare panny postanowiły wyświadczyć przysługę zakłopotanemu ojcu i zabrać Guillerma na jakiś czas do Monterrey, ponieważ uważały, że tylko w ten sposób chłopiec da sobie przemówić do rozsądku i samodzielnie zaśnie. Jak dotąd, zawsze w takich przypadkach niania Reja służyła mu piersią.
Reja została z pustymi ramionami i piersiami tak pełnymi, że kapały z nich krople mleka.
– I co my z tobą zrobimy? – pytały ją inne służące, zmęczone ścieraniem pozostawianych przez nią strużek.
Nie wiedziała, co im odpowiedzieć. Wiedziała tylko, że barkowało jej dziecka.
– Ech, Reja: jak masz już tak łazić, to lepiej tego nie marnuj.
I tak zaczęto przynosić jej niedożywione dzieci lub sieroty, a także podstawiać szklane butelki do napełnienia, bo im częściej karmiła piersią, tym więcej mleka mogła zaoferować. Później wdowiec Morales ponownie się ożenił z niejaką Maríą, młodszą siostrą swojej zmarłej małżonki, dzięki czemu niania Reja dostała do wykarmienia jeszcze dwadzieścioro dwoje dzieci.
Choć w kolejnych latach zawsze była widziana z jakimś dzieckiem u piersi, ze szczególną czułością wspominała Guillerma Moralesa: pierwsze dziecko, dla którego była mamką, dziecko, które uratowało ją od dojmującej samotności i dało jej życiu cel, mający przynosić satysfakcję przez długi czas.
Oczywiście, kiedy Guillermo wrócił, wciąż był dzieckiem. Potem dorósł i założył własną rodzinę. Gdy odziedziczył hacjendę po śmierci ojca – który padł ofiarą niczego innego, jak upływu czasu – wraz z nią odziedziczył nianię Reję, która zajęła się wykarmieniem jego własnych dzieci, gdy te pojawiły się na świecie.
Dziwna sprawa, ojciec żywił się z tej samej piersi co jego dzieci. Lecz gdy pojawiła się alternatywa – poszukać innej mamki, by Reja mogła odpocząć – jego żona wyraźnie się temu sprzeciwiła: „Gdzie znajdziemy lepsze mleko?”. Nigdzie. Wtedy Guillermo się poddał, choć starał się zbyt wiele o tym nie myśleć, i udawał, że nie pamięta, jak wiele czasu sam spędził przy tej piersi.
Zmęczony panującym w centrum Linares zgiełkiem, Guillermo podjął ekstrawagancką decyzję i postanowił opuścić rodzinną rezydencję przy placu, aby przenieść się do hacjendy La Amistad, oddalonej o kilometr od zabudowań miejskich. To tam zestarzała się Reja, a on zestarzał się razem z nią, by w końcu umrzeć z powodu jakiejś zakaźnej choroby. I tak jak poprzednio, gdy Francisco – jedyny syn pozostały przy życiu po epidemiach dyzenterii i żółtej gorączki – odziedziczył po nim hacjendę, wraz z nią dostał w spadku starą nianię Reję i jej bujany fotel.
Niania już nie karmiła córek Francisca i jego żony Beatriz. Czas w końcu ją wysuszył, a ona nawet nie była zdolna spamiętać, ile okolicznych dzieci przeżyło dzięki jej obfitości. Nie pamiętała też ostatniej białej kropli, która wypłynęła po ściśnięciu piersi, ani ucisku, jaki pojawiał się w nich jeszcze przed usłyszeniem płaczu głodnego dziecka.
Tamtego poranka, w październiku 1910 roku, mieszkańcy hacjendy obudzili się jak każdego innego dnia, gotowi do codziennych zajęć.
Pola otworzyła oczy i nawet nie spojrzała w stronę łóżka swojej współlokatorki. Po wielu dekadach dzielenia z nią pokoju wiedziała, że niania Reja wychodzi i wraca bezszelestnie, nikogo nie uprzedzając. To była jej rutyna. W hacjendzie zaczął się już harmider: parobkowie przychodzili po narzędzia, by wyruszyć na pola trzciny cukrowej, a służba zaczęła wybudzać dom z nocnego spoczynku. Pola umyła się i ubrała. Poszła do kuchni, aby napić się kawy przed wyprawą do miasteczka, gdzie w położonej przy placu piekarni miała kupić świeżo upieczony chleb. Gdy skończyła swoją kawę z mlekiem, wzięła pieniądze, zawsze zostawiane jej przez panią Beatriz w blaszanej puszce w kuchni.
Zapowiadał się słoneczny dzień, ale i tak musiała okryć się chustą, bo o tej godzinie i o tej porze roku powietrze po nocy nadal było zimne. Wybrała najkrótszą drogę, jak każdego dnia, gdy udawała się do miasteczka.
– Już pani wychodzi, Polu? – spytał Martín, ogrodnik, jak to również miał każdego dnia w zwyczaju.
– Tak, Martínie. Niedługo wracam.
Pola lubiła tę rutynę. Lubiła codzienne spacery po chleb. W ten sposób poznawała najnowsze ploteczki z Linares i przyglądała się z oddali temu chłopakowi, dziś już dziadkowi, który tak bardzo podobał się jej za młodu. Szła w rytmie miarowego skrzypienia bujanego fotela, na którym siedziała Reja. Lubiła chodzić wysadzaną ogromnymi drzewami drogą, łączącą hacjendę z centrum miasteczka.
Gdy niania Reja jeszcze się odzywała, opowiedziała jej, że to wdowiec Alberto Morales posadził te drzewa, gdy były ledwie gałązkami.
Po powrocie zaniesie starej niani śniadanie, jak zwykle.
Niania Pola zatrzymała się nagle, próbując sobie coś przypomnieć. A Reja? Jak każdego dnia, i dziś Pola przeszła obok czarnego fotela bujanego. Już wiele lat temu przestała zagadywać do staruszki, ale podtrzymywało ją na duchu to, że – tak jak stare drzewa – Reja zawsze tam była, i że być może miała pozostać tam już na zawsze.
„A dziś? Czy widziałam ją, przechodząc obok?”. Obróciła się.
– Czegoś pani zapomniała, Polu?
– Martínie, czy widziałeś nianię Reję?
– A jak, siedzi w fotelu.
– Jesteś pewien?
– A niby gdzie miałaby być? – powiedział Martín, starając się nadążyć za szybkimi krokami niani Poli.
Gdy doszli na miejsce, zauważyli, że wcale jej tam nie ma, choć sam fotel się bujał. Zaniepokojeni, udali się do pokoju, który współdzieliły nianie.
Tam też jej nie znaleźli.
– Martínie, biegnij spytać parobków, czy widzieli nianię Reję. Poszukaj jej po drodze. A ja powiadomię panią Beatriz.
Beatriz nie zwykła budzić się tak wcześnie. Zaczynała swój dzień dopiero, gdy wiedziała, że wszystko, co potrzebne, jest już gotowe: chleb i kawa czekają na stole, ogrody są podlewane, a czyste ubrania właśnie prasowane. Lubiła rozpoczynać poranki, przysłuchując się, jeszcze w półśnie, jak mąż udaje się na ablucje, a potem rozbudzała się i – ciągle leżąc w pościeli – odmawiała w spokoju różaniec.
Ale tamtego dnia w domu rodziny Morales Cortés nie było ani ablucji, ani różańca, ani spokoju.
2
Echa miodu
Urodziłem się pośród tej sterty otynkowanych i wymalowanych kamiennych cegieł dawno temu, nieważne jak dawno. Ważne, że po wyjściu z łona matki pierwsze, co poczułem, to leżące na jej łóżku czyste prześcieradła, ponieważ miałem szczęście urodzić się we wtorek wieczorem, a nie w poniedziałek. Kobiety w mojej rodzinie od niepamiętnych czasów zmieniały pościel we wtorki, jak wszyscy porządni ludzie. W tamten wtorek pościel pachniała lawendą i słońcem. Czy to pamiętam? Nie, ale mogę to sobie wyobrazić. Przez te wszystkie lata gdy mieszkałem z mamą, nie zauważyłem u niej żadnych zmian w rutynie, przyzwyczajeniach czy sposobie, w jaki należy robić rzeczy jak pan Bóg przykazał: we wtorki zmieniano lnianą pościel, wypraną i wybieloną poprzedniego dnia, a następnie skropioną wodą lawendową, wywieszoną na słońcu, a na koniec wyprasowaną.
Tak było w każdy wtorek jej życia, z jednym bolesnym wyjątkiem, ale ten dopiero miał nadejść.
Mógł to być dzień moich narodzin, ale ja akurat urodziłem się we wtorek jak każdy inny, dlatego wiem, czym pachniały prześcieradła tamtej nocy i jakie odczucia wywoływały w kontakcie ze skórą.
Choć tego nie pamiętam, w dniu moich narodzin dom roztaczał zwykłą woń. Jego porowate cegły wchłonęły niczym gąbka przyjemne zapachy trzech pokoleń pracowitych mężczyzn oraz lubiących porządek kobiet, skrupulatnie dobierających olejki i mydła; przesiąkły aromatem rodzinnych przepisów i ubrań gotowanych w białym mydle. W powietrzu zawsze unosiła się woń robionych przez babcię mleczno-orzechowych cukierków, jej przetworów i dżemów, tymianku i komosy, rosnących w ogrodowych doniczkach, a potem jeszcze pomarańczy, ich kwiatów i miodu.
W zakamarkach domu kryły się również śmiech i odgłosy – ówczesnych i przeszłych – dziecięcych zabaw, połajanek i trzaskania drzwiami. Stawiałem stopy na tej samej mozaice z gliny, po której w dzieciństwie najpierw chodził boso mój dziadek i jego dwadzieścioro dwoje rodzeństwa, a później mój tata. Mozaika ta zdradzała wszelkie nocne psoty, ponieważ jej nieubłagane klak alarmowało matkę o knowaniach potomstwa. Belki trzeszczały bez wyraźnej przyczyny, drzwi skrzypiały, a okiennice uderzały rytmicznie w ścianę nawet przy bezwietrznej pogodzie. Na zewnątrz brzęczały pszczoły, a cykady osaczały nas swoją szaleńczą pieśnią we wszystkie letnie wieczory, tuż przed zmrokiem, gdy przeżywałem jeszcze ostatnie przygody danego dnia. O zachodzie słońca najpierw zaczynała jedna, a potem w ślad za nią szły pozostałe, aż w końcu wszystkie raptownie cichły, zapewne przerażone nieuchronnym nadejściem nocy.
Dom, w którym się urodziłem, żył. Gdy czasem w samym środku zimy wydzielał zapach kwiatów pomarańczy lub w nocy rozbrzmiewały bezpańskie śmiechy, nikt się nie bał: było to częścią jego natury, jego istoty. Tata mówił mi, że w tym domu nie ma duchów: „Słyszysz jedynie przechowywane przez niego echa, abyśmy pamiętali o tych, którzy kiedyś tu mieszkali”. Rozumiałem to doskonale. Wyobrażałem sobie dwadzieścioro dwoje rodzeństwa mojego dziadka i harmider, jaki musiał wtedy panować, więc uważałem za całkiem logiczne, że nawet po wielu latach można było usłyszeć echa tych śmiechów rozchodzące się po niektórych kątach.
I tak jak podejrzewam, że w ciągu spędzonych tam lat ja również pozostawiłem swoje własne echa – wszak nie bez powodu mama mówiła mi: „Ucisz się już, dziecko, nadajesz jak katarynka” – tak i we mnie pobrzmiewają echa tego domu. Noszę je w sobie do dziś. Jestem pewien, że przechowuję w tkankach nie tylko mamę i tatę, ale także lawendę, kwiaty pomarańczy, mamine prześcieradła, ostrożne kroki babci, prażone orzechy, klak zdradzieckiej mozaiki, karmelizowany cukier, kajmak, szalone cykady, zapachy starego drewna i terakoty. Składam się też z zielonych, słodkich czy zgniłych pomarańczy; z miodu z ich kwiatów oraz z mleczka pszczelego. Składam się ze wszystkiego, z czym w tamtych czasach zetknęły się moje zmysły i ta część mózgu, w której przechowuję wspomnienia.
Dziś, gdybym tylko mógł tam pojechać, zobaczyć dom i poczuć go na nowo, zrobiłbym to.
Ale jestem stary. Dzieci, które mi pozostały – a teraz nawet i wnuki – podejmują za mnie decyzje. Już od wielu lat nie pozwalają mi prowadzić samochodu czy wypełniać czeków. Mówią do mnie tak, jak gdybym ich nie słyszał albo nie rozumiał. Muszę przyznać, że owszem, słyszę je, ale ich nie słucham. Chyba nie mam na to ochoty. Przyznaję, że moje oczy nie działają już tak dobrze jak kiedyś, że trzęsą mi się ręce, męczą mi się nogi, a cierpliwość wyczerpuje się, gdy odwiedzają mnie prawnuki, bo choć jestem stary, to nie niedołężny. Wiem, jaki jest dziś dzień, wiem też, że obecnie wszystko jest koszmarnie drogie: nie podoba mi się to, ale mam tego świadomość.
Wiem doskonale, ile będzie mnie kosztować ta podróż.
Nie jest też tak, że ze starości mówię do siebie, czy widzę rzeczy, których nie ma. Jeszcze nie. Potrafię rozróżnić wspomnienia od rzeczywistości, choć coraz bardziej pociągają mnie właśnie te pierwsze, a nie ta druga. W zaciszu swojego umysłu analizuję, kto co powiedział, kto się z kim ożenił, co zdarzyło się wcześniej, a co później. Na nowo przeżywam to cudowne uczucie, jakie towarzyszyło mi, gdy kryłem się wysoko w gałęziach drzewa orzechowego, wyciągałem rękę, zrywałem orzech i rozłupywałem go najlepszym dziadkiem do orzechów, jakim kiedykolwiek dysponowałem: własnymi zębami. Słyszę i czuję zapach oraz fakturę rzeczy, które były i są częścią mnie, które kiełkują od środka. Gdy ktoś obiera pomarańczę i dociera do mnie jej aromat, umysł przenosi mnie do maminej kuchni albo do tatowego sadu. Kupne opakowania kajmaku przypominają mi o niestrudzonych rękach babci, która spędzała długie godziny, mieszając mleko z cukrem nad paleniskiem, tak by zbrązowiało, ale się nie przypaliło.
Odgłosy cykad i pszczół, obecnie tak rzadko spotykane w mieście, przenoszą mnie do czasów dzieciństwa, choć nie mogę już biegać. Ciągle tropię zapach lawendy i wyczuwam go, nawet jeśli wiem, że nie jest prawdziwy. Nocami, gdy zamykam oczy, słyszę klak mozaiki, trzeszczenie belek i stukot okiennic, choć w moim miejskim domu nie ma obluzowanych płytek, belek czy okiennic. Czuję się jak w domu, ale w tym, który opuściłem w dzieciństwie. Tym, który opuściłem zbyt wcześnie. Nie czuję się sam, i jestem z tego rad.
3
Pusty fotel
Beatriz Cortés de Morales miała zapamiętać ten październikowy poranek 1910 roku do końca życia.
Uporczywe pukanie do drzwi kazało jej myśleć, że pewnie na którymś z pól trzciny cukrowej wybuchł pożar, dlatego opuściła ciepłe łóżko i poszła otworzyć. Na progu stała zapłakana Pola: Reja zniknęła. Nie leży przypadkiem w łóżku? Nie. A może jest w fotelu? Też nie. Gdzie jeszcze staruszka mogła się podziewać?
Pewnie leży martwa, porzucona w jakichś krzakach.
Beatriz znała nianię Reję od zawsze, ponieważ Moralesowie i Cortésowie byli sąsiadami i często wzajemnie się odwiedzali. I choć z przyszłym mężem znała się przez całe swoje życie, zakochała się w nim, gdy miała szesnaście lat, a Francisco Morales właśnie skończył inżynierię lądową na Uniwersytecie Nôtre Dame i zaprosił ją do romantycznego tańca podczas zabawy z okazji Wielkiej Soboty.
Odkąd zmarł jej teść, a Francisco odziedziczył po nim majątek, Beatriz dzieliła z mężem wszystkie obowiązki, w tym opiekę nad staruszką, która właśnie przepadła.
Moralesowie zmobilizowali pracowników hacjendy: jedni mieli popytać o nią w miasteczku, inni wyruszyć w chaszcze na poszukiwania.
– A jeśli porwał ją niedźwiedź?
– Znaleźlibyśmy jakieś ślady.
– Dokąd miałaby pójść, skoro od przeszło trzydziestu lat nie rusza się z miejsca?
Na to pytanie nie było odpowiedzi. Musieli ją odnaleźć, żywą lub martwą. Podczas gdy Francisco koordynował poszukiwania konne, Beatriz usiadła na pustym fotelu niani, który zaskrzypiał pod jej ciężarem. Myślała, że to będzie najlepsze miejsce do oczekiwania na wieści, ale prędko poprosiła praczkę Lupitę, by przyniosła jej krzesło. Nieważne, jak bardzo się starała, nie potrafiła ujarzmić nieprzystosowanego do jej kształtów mebla.
Spędziła dłużące się godziny na własnym krześle, obok fotela niani, który bujał się sam z siebie, już to przy podmuchach schodzącego z gór wiatru, już to ze zwykłego przyzwyczajenia. Mati, kucharka, przyniosła jej śniadanie, ale Beatriz nie miała apetytu. Mogła tylko patrzeć w dal. Wypatrywać jakiegoś ruchu. Czegoś, co zakłóciłoby monotonny obraz pól lub nieokiełznane i dziewicze piękno wzgórz.
Stamtąd rozciągał się piękny widok na góry i pola trzciny cukrowej. Beatriz nigdy nie podziwiała go z tej perspektywy i teraz już rozumiała zachwyt, jaki to miejsce budziło w niani. Ale po co miałaby wpatrywać się nieustannie w bezkresne i nieruchome wzgórza? Po co miałaby wiecznie obserwować tę samą ubitą ścieżkę, wplątaną w zbocza gór? Wreszcie czemu tak uparcie przyglądała się z zamkniętymi oczami? Na co czekała?
Beatriz, która była kobietą praktyczną, doszła do wniosku, że niania raczej nie odnajdzie się żywa. Dlatego w całym swoim pragmatyzmie zaczęła snuć konkretne plany co do czuwania przy zwłokach ukochanej niani: owiną ją białym lnianym prześcieradłem i złożą w trumnie z eleganckiego drewna, po którą zdążyła już posłać. Mszę odprawi ojciec Pedro, a na pogrzeb najbardziej długowiecznej kobiety w regionie zostanie zaproszone całe miasteczko.
Oczywiście bez ciała nie było mowy o czuwaniu. A czy można odprawić mszę żałobną bez zmarłego?
Jeśli chodzi o bujany fotel, nie mogła się zdecydować, co powinna z nim zrobić. Spalić, czy zmielić na trociny i rozsypać w przydomowym ogrodzie albo umieścić te trociny w trumnie, przy nieboszczce. Mogli też po prostu zostawić go tam, gdzie zwykle, na pamiątkę po ciele, które zajmowało go przez tak długi czas.
Byłoby świętokradztwem, gdyby z przedłużenia jestestwa niani stał się na powrót przedmiotem czyjegoś użytku. To nie ulegało wątpliwości.
Przyjrzała się uważnie staremu fotelowi; nigdy wcześniej nie widziała, żeby był pusty. Nigdy go nie naprawiano ani nie zrobiono niczego, by utrzymać go w dobrym stanie, a mimo to miał się całkiem nieźle. Nieco skrzypiał przy bujaniu, ale zdawał się być odporny na czas i warunki pogodowe, zupełnie jak jego właścicielka. Symbioza między fotelem a jego posiadaczką była faktem, a Beatriz przypuszczała, że dopóki Reja będzie żywa, dopóty mebel się nie zniszczy.
Nagle zauważyła z niepokojem, że ktoś biegnie ścieżką, wyznaczoną wśród rosnącego na wzgórzach sitowia.
– Co się stało, Martínie? Znaleźli ją?
– Tak, proszę pani. Pan Francisco posłał mnie po wóz.
Beatriz patrzyła, jak Martín oddala się w pośpiechu w poszukiwaniu transportu. „Znaleźli ciało”, pomyślała i na przekór swojemu praktycznemu umysłowi poczuła silny smutek. Choć niania Reja była niespotykanie stara i można się było spodziewać, że wkrótce umrze, wolałaby, żeby stało się to w innych okolicznościach: by odeszła spokojnie, we własnym łóżku lub bujając się w fotelu. Nie w ten sposób, być może zaatakowana przez jakieś zwierzę, sama i na pewno przerażona, pozostawiona na pastwę żywiołów na ścieżce kręcącej się pośród wzgórz.
Taki kawał życia, a potem taki koniec.
Otrząsnęła się ze smutku: przed przybyciem ciała było tyle do zrobienia.
Gdy mężczyźni przyjechali załadowanym wozem, stało się jasne, że wszystkie plany i przygotowania były zbędne: wbrew wszelkim przewidywaniom niania wróciła żywa.
4
W cieniu anacahuity
Francisco opowiadał później, że odnaleźli ją parobkowie, jakieś półtorej mili od domu. Wrócili po niego, skonsternowani, bo gdy w końcu zlokalizowali staruszkę, ta nie odpowiadała na ich pytania i nie chciała ruszyć się z miejsca. Wtedy Francisco posłał po wóz, a następnie osobiście udał się tam, gdzie znajdowała się niania Reja. Siedziała na kamieniu z zamkniętymi oczami, bujając się w cieniu anacahuity. W ramionach trzymała dwa zawiniątka: jedno okutane w jej fartuch, a drugie w chustę. Mężczyzna podszedł ostrożnie, by jej nie przestraszyć.
– Nianiu Rejo, tu Francisco – odważył się powiedzieć, gdy otworzyła oczy. – Co robisz tak daleko od domu? – spytał, nie oczekując odpowiedzi od staruszki, która zamilkła już wiele lat wcześniej.
– Poszłam go odszukać – odparła cicho, głosem zachrypniętym od starości i długiego milczenia.
– Kogo?
– Płaczące dziecko.
– Tu nie ma żadnych dzieci, nianiu – odrzekł. – Już nie.
W odpowiedzi Reja wskazała na zawiniątka.
– Co tam jest? – Francisco wziął pierwsze, owinięte w fartuch. Gdy je odwinął, przestraszył się i wypuścił z rąk. W środku znajdowało się gniazdo pszczół. – Po co to wzięłaś, nianiu? Użądliły cię?
Po zderzeniu z ziemią nieliczne pszczoły znajdujące się w środku gniazda wyleciały rozzłoszczone w poszukiwaniu winnych. Niektórzy parobkowie rozbiegli się, ścigani przez owady, lecz te po kilku metrach przerwały zgodnie swój wściekły pościg i zawróciły, jak gdyby ktoś wezwał je do domu. Zawiniątko, które niania Reja wciąż trzymała w ramionach, poruszyło się w chuście. Francisco i kilku robotników, którzy oparli się pokusie ucieczki po pierwszym ataku rozjuszonych pszczół, wpadli w osłupienie. Tym większe, że staruszka przytuliła do siebie tobołek i zaczęła go kołysać, jak gdyby chodziło o dziecko.
– Co tam jeszcze masz, nianiu?
Wtedy zawiniątko wybuchło płaczem i zaczęło się gwałtownie poruszać.
– Jest głodne, to dziecko – powiedziała niania Reja, nie przestając się bujać.
– Mogę je zobaczyć?
Gdy Francisco odwinął chustę, mężczyźni w końcu zobaczyli, co niania trzymała w ramionach: było to niemowlę.
Cofnęli się z przerażenia. Niektórzy wykonali znak krzyża.
5
Tu wstążeczki, a tam wszy
Nigdy nie pozostawiano mi większych złudzeń w kwestii tego, skąd się biorą dzieci. Od zawsze wiedziałem, że bajeczka o bocianie była właśnie tym, zwykłą bajeczką dla ciekawskich dzieciaków. Mama, w przeciwieństwie do większości dam z epoki, nie ukrywała tego przede mną. „A ja cię tyle godzin rodziłam”, mówiła, kiedy dostawałem ataku szału, a gdy się jej nie słuchałem, wypominała mi bóle porodowe. Czasami myślę, że gdyby tylko mogła, to po tego typu moich wybrykach chętnie zrewanżowałaby się za każdy skurcz.
Mama była dobrą kobietą. Naprawdę. Tyle tylko że nie potrafiła sobie wytłumaczyć, skąd się wziąłem. Nie mam na myśli aspektów fizycznych: była bardzo inteligentna i choć żyła w pruderyjnych czasach, to wiedziała, że dzieci są konsekwencją małżeńskiej bliskości. Problem polegał na tym, że gdy dowiedziała się o ciąży, już od dawna myślała, że kwestie płodności jej nie dotyczą: moje dwie siostry wyszły już za mąż i uczyniły ją babcią. Moje późne pojawienie się w jej życiu było dla niej wielką niespodzianką.
Dlatego łatwo zrozumieć osłupienie, w jakie wpadła, gdy dowiedziała się o ciąży w czcigodnym wieku trzydziestu ośmiu lat. Wyobrażam sobie, jak ciężko było jej przyznać się do swojego stanu przed moimi starszymi siostrami. A jeszcze ciężej przed znajomymi z kasyna w Linares. Rozumiem też jej rozpacz, gdy po odchowaniu dwóch dziewczynek gustujących we wstążeczkach i koronkach trafił się jej chłopiec, taplający się w błocie i przynoszący do domu wszy i ropuchy.
Tak więc urodziłem się, gdy mamie pisana już była rola babci. Bardzo mnie kochała, a ja kochałem ją, ale mieliśmy nasze problemy. Pamiętam, że skoro nie mogła mnie stroić w falbanki i kokardki, to upierała się, bym wyglądał jak hiszpański paniczyk, i szyła dla mnie stosowne wdzianka, choć nie miałem w sobie nic z paniczyka. Hiszpan też był ze mnie żaden, choć mama niezmordowanie próbowała wciskać mnie w haftowane stroje, kopiowane z najnowszych madryckich czasopism.
Ku jej przerażeniu zawsze byłem umorusany jedzeniem, ziemią albo psią, krowią czy końską kupą. Zawsze miałem zdarte kolana, a moje jasne włosy były sztywne i ubłocone. Zupełnie nie przeszkadzało mi też, że chodzę zasmarkany. Chusteczka z wyszytymi inicjałami, którą zgodnie z życzeniem matki codziennie wkładano mi do kieszeni, służyła mi do wszystkiego, tylko nie do wycierania nosa. I choć już nie pamiętam, bo zapewne wyrosłem z tego dość wcześnie, podobno wolałem jeść chrząszcze niż przygotowywaną mi przez nianie – z rozkazu mamy – drobiową lub wołową wątróbkę, po której miałem mieć rumiane policzki.
Teraz, gdy jestem już ojcem, dziadkiem i pradziadkiem, muszę przyznać, że nie było łatwo przywołać mnie do porządku. A jeszcze trudniej było mną manipulować.
Mama przez całe życie skarżyła się, że odkąd wreszcie nauczyłem się mówić, do moich ulubionych zwrotów należały „nie”, „ja sam” i „to niesprawiedliwe”; że po postawieniu pierwszych kroków od razu zacząłem biegać; że gdy zapanowałem już nad prędkością, potrafiłem wspiąć się na dowolne drzewo. Krótko mówiąc, że miała ze mną krzyż pański. Czuła się zbyt stara i uważała, że spełniła już swoje matczyne obowiązki, wychowując dwie starsze córki, które były niemal idealne.
Mówiła, że ma swoje oczko w głowie, bo moja starsza siostra Carmen, trzeba to przyznać, była prześliczna.W dzieciństwie mama kręciła jej blond loki i puszyła się jak paw, gdy ludzie mówili, że dziewczynka wygląda jak aniołek, jak laleczka, jak skarb. Gdy podrosła, złamała serca połowie chłopców z miasteczka, najpierw wyjeżdżając do szkoły do Monterrey, a potem wychodząc za mąż. I choć moja siostra milczała na ten temat, to wiem, że wstydziła się, że nawet po ślubie i przeprowadzce legenda o jej urodzie była wciąż żywa w Linares. Mama przez lata przechowywała niezliczone listy pełne zapewnień o wiecznej miłości i pretensjonalne rymy od nieszczęśliwie zakochanych chłopców, wysłane do Carmen zarówno przed jej ślubem, jak i po nim. Można było pomyśleć, że listy były adresowane do mamy, bo przechowywała te stosiki papieru niczym trofea, którymi chwaliła się przy każdej nadarzającej się okazji.
Mówiła też, że ma swoje uszko w głowie, bo druga z moich sióstr, choć również ładna, wyróżniała się głosem. Mama kazała Consuelo śpiewać przed każdym, kto odwiedzał nasz dom, a jej melodyjny tembr zawsze zbierał pochwały.
– Ma głos anioła! – twierdzili wszyscy.
Nigdy nie słyszałem śpiewu aniołów, aczkolwiek podejrzewam, że była to prawda: moja siostra miała głos anioła. Niewielu jednak wiedziało, że krył się za nim diabelski temperament. Nawet w chwilach największego uniesienia nie traciła swojego melodyjnego tonu, a każde zdanie brzmiało jak istna poezja. Mogła powiedzieć: „Nawet się nie zbliżaj, wszawy smarku, bo mi niedobrze”, a do uszu mojej mamy i tak dochodziła anielska muzyka.
– Opowiadam mu bajkę – odpowiadała zawsze, gdy mama pytała ją, co tam do mnie mówi.
Miałem to gdzieś, bo Consuelo była tak naprawdę nieznajomą, nie przystawała do mojego świata. Przez wiele lat widziałem w niej wiedźmę, podobną do tych z bajek, więc było dla mnie jasne, że czarowała swoim głosem, by wszyscy – a szczególnie nasza mama – uwierzyli w jej życzliwość i anielską słodycz.
Byłem jedną z nielicznych osób, które opierały się jej wdziękom. Mama nie rozumiała, dlaczego w trakcie wizyt mojej siostry nie padałem jej do stóp. Nie pojmowała, jak mogłem wtedy znikać na cały dzień lub że wolałem zatrzymywać się w domu Carmen, tej starszej, gdy wysyłali mnie z wizytą do Monterrey. „Przecież twoja siostra jest taka kochana, taka urocza”, mówiła mi często mama, by załagodzić lub naprawić nasze relacje.
Mama uważała, że w rodzinie były dwa anioły i dziecko, czyli ja. Kiedy o mnie opowiadała, mówiła nieco przepraszającym tonem: „A to jest dziecko”. Albo: „To tylko chłopiec”. Nigdy nie powiedziała o mnie, że jestem czymkolwiek w jej głowie. A przecież bez przerwy do mnie wzdychała. „O Boże”, mówiła cały czas. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek, gdy wpadałem na nią na korytarzu, patio, w salonie czy kuchni, nie wydała z siebie głośnego westchnięcia. „O Boże”, mówiła, lekko sapiąc. „Popatrz na siebie, jakie ty masz włosy, a ile smarków, a to ubranie, a jakiś ty brudny, a jaki grubiański, a jaki zgrzany, o Boże, już jestem na to za stara”. Prędko zaczęła skracać te swoje westchnienia. Najpierw zaczęła mówić „o Boże”, potem już tylko „Boże”, a później już nic nie mówiła, tylko wzdychała.
Zawsze robiłem dużo hałasu i miałem piskliwy głos. Moje ciało było idealnym przytuliskiem dla różnego rodzaju kleszczy, pcheł i wszy, potrzebujących nowego domu, więc wszelkie mamine próby zapuszczenia moich blond loków były nieskuteczne. Strzyżono mnie z konieczności. Byłem łysy jak w hospicjum.
„O Boże!”. Westchnięcie.
Gdyby oddano mnie pod wyłączną opiekę mamy, pewnie nosiłbym więcej kokardek niż moje siostry. Okoliczności uchroniły mnie przed tym losem, ponieważ tata, który jeszcze przed moimi narodzinami został dziadkiem i zaczął myśleć o przekazaniu ziem swoim zięciom, nie chciał pozwolić, aby jego jedyny, choć późno przybyły syn był tchórzem. I choć wcześniej nie wtrącał się do wychowania starszych córek, to odkąd zyskał męskiego potomka, zaczął w tej kwestii konfrontować się z mamą. Dobrze wiedział, że w naszej okolicy i w tamtych czasach nie było miejsca dla słabeuszy, szczególnie w obliczu toczącej się wokół – a czasem nawiedzającej nas – wojny.
Te konfrontacje musiały być niezwykle trudne do zniesienia dla mamy, którą zawsze miałem za nieustraszoną. Uwielbiała mojego tatę, co było dość niezwykłe jak na tak dojrzałą, niemal czterdziestoletnią kobietę – już babcię – więc wolała odsunąć się nieco od spraw bezpośrednio związanych z moim wychowaniem, by utrzymać spokój. Tato zaś nie miał ani czasu, ani możliwości, by się mną zająć: po pierwsze, nie miał pojęcia, co robić z niemowlęciem czy małym dzieckiem, a po drugie, całe dnie spędzał na doglądaniu i obronie rancz hodowlanych w Tamaulipas i sadów w Nuevo León.
Mimo to mogłem liczyć na stałą opiekę. Niania Pola zostawiała mnie z kucharką Mati, która podrzucała mnie praczce Lupicie, a ta z kolei przekazywała mnie ogrodnikowi Martínowi, który to po jakimś czasie oddawał mnie w ręce troskliwego i wesołego Simonopia. Ten zaś nie dzielił się mną z nikim aż do zmierzchu, gdy ktoś wychodził z domu i pytał, gdzie jest dziecko.
6
Skrzydła, które go otulają
Pojawienie się Simonopia naznaczyło nas na zawsze i stanowiło punkt zwrotny w historii naszej rodziny. Później miało też decydować o życiu lub śmierci, choć to zrozumieliśmy dopiero z perspektywy czasu.
Tato do końca życia wyrzucał sobie swoją reakcję na jego widok.
Przypuszczam, że niezależnie od obycia w świecie, wykształcenia i inteligencji, nigdy nie przestał całkowicie wierzyć w przesądy krążące po miasteczku, które sąsiadowało przecież z wioską czarownic. Zapewne wytrąciły go też z równowagi wszystkie pozostałe wydarzenia tamtego dnia: pusty fotel, zniknięcie niani, przeświadczenie o jej śmierci, coraz szerzej zakrojone poszukiwania wśród otaczających hacjendę krzewów; potem odnalezienie staruszki, jej słowa, wojowniczy rój wylatujący ze skrywanego w zawiniątku gniazda; na koniec noworodek o zniekształconej twarzy, otulony chustą niani i żywą pierzynką z pszczół.
Jeśli chodzi o pierwsze wrażenie, zawsze tak istotne, to Simonopio – jak nazwano go pod naciskiem niani i mimo sprzeciwów ze strony moich rodziców i księdza – nie wywarł najlepszego z możliwych. Wieśniacy prosili chlebodawcę, by porzucił to monstrum przy drodze, pod anacahuitą.
– Ażby się wola Boża wypełniła, patrón1, bo to pomiot diabelski – nalegał Anselmo Espiricueta.
W tamtej chwili mój tata już otrząsnął się z pierwszego wrażenia. Podjął wysiłek godny człowieka światowego, obytego, wykształconego i inteligentnego, i zapomniał o przesądach, skupiając się na rozwiązaniu zagadki.
– To niedorzeczne, Espiricueto. Tutaj nie wierzymy w takie rzeczy – powiedział, a następnie znów zaczął delikatnie podpytywać nianię.
Z niewielu wypowiedzianych przez nią słów Francisco dowiedział się, gdzie i w jakich okolicznościach znalazła niemowlę. Nigdy jednak nie udało mu się zrozumieć, jak to się stało, że staruszka wyruszyła w góry i doszła aż do mostu, pod którym leżało dziecko. „Usłyszałam je”, mówiła tylko; „usłyszałam je”. Wszyscy, zarówno ci przesądni, jak i wykształceni, wiedzieli, że z odległości kilku kilometrów nie da się usłyszeć delikatnego kwilenia dziecka porzuconego pod mostem.
To była wielka zagadka, tym większa że don Teodosio i młoda praczka Lupita zaprzeczyli, by widzieli je, przechodząc tamtędy nieco wcześniej. I miała pozostać nierozwiązana. Jak to możliwe, że staruszka usłyszała płacz? Nie było na to żadnej odpowiedzi. A przynajmniej żadnej wiarygodnej.
– Przecież ja nawet nie słyszę żony, jak mówi do mnie przy obiedzie – mówił parobek Leocadio każdemu, kto chciał go słuchać.
Było jednak coś, czemu nie dało się zaprzeczyć: nieruchoma staruszka z drewna opuściła swój niewielki świat, aby udać się na ratunek nieszczęsnemu dziecku, i zdołała przetransportować je wraz z gniazdem i jego skrzydlatymi towarzyszkami. Kiedy tata próbował odgonić wszystkie pszczoły pokrywające ciałko noworodka, Reja mu na to nie pozwoliła.
– Zostaw je, dziecko – powiedziała, ponownie otulając maluszka.
– Ale nianiu, one go użądlą.
– Już dawno by to zrobiły.
Poirytowany, rozkazał mężczyznom, by wnieśli na wóz nianię Reję, która kurczowo trzymała swój pakunek w obawie, że parobkowie jej go wyrwą i spełnią groźbę ponownego porzucenia dziecka.
– Jest mój.
– Jest twój, nianiu – zapewnił tata – i pojedzie z nami.
– I gniazdo też.
Tata osobiście, niechętnie acz bardzo ostrożnie, przykrył je fartuchem, by następnie wnieść je na wóz. I dopiero wtedy ruszyli z powrotem do domu i do pustego bujanego fotela.
7
Kropla po kropli, białej i święconej
Francisco Morales daleki był od pewności, z jaką odpowiedział niani. „Pojedzie z nami”, rzekł. No dobrze, ale po co? „Co zrobimy z dzieckiem, które już od samego początku zostało naznaczone piętnem?”. Porzucenie chłopca nie wchodziło dla niego w grę, ale słyszał głosy parobków, a w szczególności najnowszego z nich, Anselma Espiricuety, odmawiających wejścia na wóz z tym noworodkiem. A to że diabeł złożył na nim pocałunek, a to że ktoś się z diabłem ułożył, a to że pewnie to diabeł we własnej osobie albo co najmniej kara boska. Głupie przesądy. Nie wyobrażał sobie jednak, jak to dziecko z czeluścią zamiast ust mogło przeżyć choć jeden dzień ani jak powinien zwalczać niemądre zabobony wśród tych, którzy mieli zajmować się niemowlęciem niezależnie od tego, jak długo przyjdzie mu żyć.
Gdy zbliżali się do miasteczka, odesłał Espiricuetę. Częściowo dlatego, że ktoś musiał pójść po doktora Cantú, aby przebadał starą nianię i nieszczęsne dziecko, a częściowo by odsunąć go od chłopca i podenerwowanej już gromady. Nie chciał, by pracownicy jeszcze bardziej podburzali się, słysząc apokaliptyczne przepowiednie południowca.
– I nawet nie próbuj rozpuszczać tych plotek o pocałunku diabła, dobrze? Dość tej gadki o czarnej magii. Niania znalazła dziecko, które potrzebuje pomocy, to wszystko. Zrozumiałeś, Anselmie?
– Sí, patrón2 – odparł Anselmo Espiricueta, oddalając się biegiem.
Gdy dotarł do miasteczka i zobaczył Juana, ostrzyciela noży, Anselmo nie oparł się pokusie i wypaplał, oczywiście w zaufaniu, o swoim przerażeniu, o niani, o pszczołach i o dziecku wiedźmy, a następnie perorował o wszelkiego rodzaju złych przeczuciach, jakie wtedy przyszły mu do głowy.
– Jeszcze zobaczysz, że sprowadzi na nas nieszczęście.
I w taki właśnie sposób, jak to zazwyczaj bywa, jeszcze zanim Anselmo odnalazł lekarza, całe Linares wiedziało już o przeklętym Simonopiu i o zgubie, jaką może sprowadzić na rodzinę Moralesów oraz całe ich potomstwo.
Doktor Cantú, jak na poważnego i profesjonalnego człowieka przystało, niezwłocznie odpowiedział na wezwanie Moralesów i nie zaprzątał sobie głowy pytaniami zabobonnych głupców. Gdy wjechał na teren hacjendy, zaskoczyła go stojąca na wozie trumna. Zrobiło mu się przykro: wcześniej był przekonany, że w całej tej historii o staruszce i dziecku obeszło się bez zmarłych.
Kiedy dotarł do domu, niania znajdowała się tam gdzie zwykle: umoszczona w bujanym fotelu, otoczona rodziną i najwierniejszą służbą. Już samo to, że starowinka wyrwała się z właściwego sobie marazmu, wydał mu się cokolwiek zadziwiający. Nie mógł uwierzyć, że ktoś w tak zaawansowanym wieku nagle wyrusza stromą ścieżką w poszukiwaniu przygód i że, co tym bardziej zaskakujące, wraca bez widocznego uszczerbku. A jeszcze że wróciła z gór z żywym dzieckiem w ramionach?
Jeśli Francisco Morales mówił, że tak było, nie miał powodu mu nie wierzyć.
– Kto umarł?
– Nikt – odparł Francisco.
– To dla kogo ta trumna?
Odwrócili się i zobaczyli, że Martín i Leocadio trzymają ciężką skrzynię w oczekiwaniu na instrukcje. Doktor był zaintrygowany, Francisco nic z tego nie rozumiał, a Beatriz się zlękła: trumna! Zupełnie zapomniała o przygotowaniach, jakie poczyniła po zniknięciu niani, gdy poleciła Leocadiowi, aby udał się do miasteczka po trumnę. Teraz Francisco patrzył na nią z zaskoczeniem.
– Ech… To na wszelki wypadek.
Beatriz oddaliła się, aby poinstruować Martína, by szczelnie okrył trumnę grubą plandeką i schował ją głęboko w szopie, z dala od ludzkich oczu. Gdy wróciła, doktor Cantú chciał przebadać dziecko.
Nie pozwolili mu zbliżyć się do trzymanego przez staruszkę zawiniątka, zanim nie założył grubych skórzanych rękawiczek, należących do jednego z najemników: „Wie pan, doktorze, pszczoły są wszędzie”. Gdy odwinął tobołek, zrozumiał, o co im chodziło: po ciałku niemowlęcia chodziły setki pszczół. Nie wiedział, co zrobić, żeby owady spokojnie odleciały, ale z pomocą przyszła mu Reja. Zastanawiał się, czy żądła pszczół nie robiły na niej wrażenia z uwagi na grubą skórę, czy też po prostu wiedziała, że owady nie odważą się zrobić jej krzywdy.
Niezależnie od powodu ze stoickim spokojem zaczęła je strzepywać, by ich nie rozjuszyć.
Dziecko było uważne i spokojne, a doktor zdziwił się, gdy zaczęło wodzić wzrokiem za ostatnimi krążącymi wokół niego pszczołami, które następnie wleciały do gniazda powieszonego przez kogoś na drucie w kącie dachu. Zauważył, że niezawiązana pępowina zaczęła krwawić, więc założył na nią szew.
– To dziecko zostało porzucone na pewną śmierć, Morales. Nawet nie próbowali tego ukryć: mogło się wykrwawić. Co więcej, ono powinno było się wykrwawić.
A jednak się nie wykrwawiło, choć można tego było oczekiwać, jako że krew lała się z pępka jak z odkręconego węża. Wbrew wszelkiej logice nie użądliła go ani jedna pszczoła. Nie zostało też pożarte przez dzikie zwierzęta ani nie zmarło zostawione na pastwę żywiołów. Ten zestaw okoliczności tylko spotęgował tajemnicę, która już na zawsze miała spowijać Simonopia.
– Dziecko jest zadziwiająco zdrowe.
– A usta, doktorze? – spytała zmartwiona Beatriz.
Dolna szczęka była perfekcyjnie ukształtowana, natomiast górna rozszczepywała się od kącika ust aż do nosa. Chłopiec nie miał górnej wargi, co obnażało dziąsła i brak podniebienia.
– Diabeł go pocałował – rzucił ktoś z tłumu; był to Espiricueta.
– Nic z tych rzeczy – odparł doktor zdecydowanym tonem – to tylko wada rozwojowa. Czasami tak się dzieje, na przykład gdy dziecko rodzi się bez palców albo ma ich za dużo. To smutne, ale naturalne. Osobiście nie miałem takiego przypadku, ale widziałem to w książkach.
– Da się z tym coś zrobić?
– Nie.
Tak miało już zostać, niezależnie od tego, ile chłopcu uda się przeżyć.
– Takie dzieci nie żyją zbyt długo: umierają z głodu, bo nie potrafią ssać, a gdy jakimś cudem im się to udaje, to zachłystują się płynem, który dostaje się do ich dróg oddechowych. Przykro mi. Wątpię, by przeżyło dłużej niż trzy dni.
Zanim jeszcze posłano po mleczną kozę lub jakąś kobietę gotową podzielić się pokarmem, Francisco rozkazał przyprowadzić ojca Pedra, bo jeśli dziecko miało umrzeć, to musiało zostać ochrzczone jak pan Bóg przykazał. Koza przybyła przed księdzem, więc niania poprosiła, by podano jej kubek z odrobiną letniego mleka i pszczelego miodu, który zaczął skapywać z gniazda. Zamoczyła w tej mieszance rąbek swojej chusty i wykręcając materiał, kropla po kropli przez ponad godzinę karmiła dziecko, aż wreszcie zasnęło.
Kiedy w końcu zjawił się zziajany i objuczony olejami oraz wodą święconą kapłan, aby ochrzcić i namaścić umierające dziecko, ono było na nowo rozbudzone i rozdziawiało buzię w oczekiwaniu na kolejne słodkie białe krople, skapujące na jego język. Chłopiec był już umyty i odziany w eleganckie pieluszki i białe szatki, które małe Moralesówny miały na sobie w dniu własnego chrztu, a które Beatriz kazała wyciągnąć ze skrzyni. Pośpiech był wskazany, ponieważ dziecko mogło umrzeć w każdej chwili, dlatego nie przerywano karmienia nawet w trakcie ceremonii. W ten sposób Simonopio, kropla po kropli, białej i święconej, z nianią u jednego, a Franciskiem i Beatriz u drugiego boku, miał uratować zarówno swoje ciało, jak i duszę.
8
Wojenne plony
Tamtego dnia stracił wszystkie plony kukurydzy. Nie były nadzwyczaj obfite, ale udało mu się je uzyskać pomimo zarazy. Aby je uratować, czuwał przy nich jak przy kolejnym dziecku. Czasami zdawało mu się, że z czułością głaszcze każdą pojedynczą kolbę.
Ale mu je odebrano. Przyszli po nie już po zarazie, już po tym, jak kukurydza została podlana, jak zdążyła dojrzeć i jak, miękką i soczystą, zebrano ją pod palącym kwietniowym słońcem, które czasami – jak właśnie wtedy – daje się we znaki bardziej niż w lipcu. Przyszli po nią, gdy wszystkie kolby leżały już w skrzynkach, gotowe, by wyruszyć na pobliskie i bardziej odległe targowiska.
– To dla wojska – powiedzieli, nim obrócili się na pięcie.
Francisco Morales nie miał innego wyjścia, niż przyglądać się, jak znikają po załadowaniu pełnych skrzynek na wozy, i w milczeniu pożegnać wszystkie owoce włożonego w tamtym sezonie wysiłku.
„Ale to dla wojska”, pocieszał się z sarkazmem, nalewając sobie whisky. Jemu nie zostawili choćby kolby na kolację. Ani złamanego grosza na nowe ziarna. To dla wojska, owszem, ale dla którego?
Pomyślał, że w tej wojnie wojsko jest tak naprawdę jedno, choć ciągle wyskakują z niego nowe elementy, jak w drewnianej lalce w kształcie kręgla, którą rosyjski kolega pokazał mu na uczelni.
– Nazywa się matrioszka. Otwórz ją – powiedział Rosjanin.
Zauważył, że lalka ma pośrodku niezauważalne przecięcie. Pociągnął i ją otworzył. Z zaskoczeniem odkrył, że w środku znajduje się identyczna laleczka. A potem kolejna i kolejna, każda coraz mniejsza, aż doliczył się dziesięciu.
Tak wyobrażał sobie wojsko – czy też wojska – biorące udział w tej rewolucji: z jednego powstawało kolejne, a potem jeszcze następne; wszystkie łączyło przekonanie, iż reprezentują naród, a co za tym idzie, że mają prawo tratować wszystko, co uznają za stosowne. Zabijać każdego, kogo uznają za stosowne. Ogłosić zdrajcą narodu, kogo uznają za stosowne. Za każdym razem gdy wojska przetaczały się przez jego tereny, Francisco odnosił wrażenie, że – zupełnie jak matrioszka – stają się coraz mniejsze, jeśli nie w sensie dosłownym, to chociaż metaforycznym, bo ubywało im wiarygodności i poczucia sprawiedliwości. Ubywało im człowieczeństwa.
Wojna zabrała im nie tylko tamte zbiory. Zabrała też ojca Beatriz, gdy jedno z owych wojsk zaskoczyło go w drodze do Monterrey i oskarżyło o zdradę, która miała polegać na zaproszeniu na kolację generała Felipe Ángelesa, przyjaciela z młodości i nowego – choć tymczasowego – gubernatora regionu, który był wrogiem odsuniętego od władzy prezydenta Carranzy3.
Wojna zabrała im więc spokój, bezpieczeństwo, ufność i rodzinę, a przez Linares przetaczały się bandy morderców i złodziei. Nie odpuszczali żadnej spódniczce, jaką znaleźli na swojej drodze. Brzydkiej czy ładnej, starej czy młodej, bogatej czy biednej: nie robiło im to żadnej różnicy.
Francisco nie rozumiał, jak takie rzeczy mogą się dziać w nowoczesnych czasach. Przypuszczał, że w obliczu wojny nawet nowoczesność odchodzi w niepamięć.
Jego córki zaczynały dorastać: były młode, ładne i bogate. Ze strachu, że któregoś dnia ktoś może je uprowadzić, Francisco i jego żona postanowili wysłać je do internatu prowadzonego przez zakonnice. I choć dziewczynki znalazły schronienie w Monterrey, to ich rodzice czuli, jakby je stracili.
Pobór sprawił, że znikali również mężczyźni, jeśli nie udało się im w porę ukryć przed przechodzącymi tamtędy wojskami, bo te bez zbędnych pytań czy wyjaśnień zaciągały ich do walki. Francisco stracił w ten sposób dwóch parobków i ciężko mu było o tym zapomnieć, bo obu znał, odkąd byli ledwie dziećmi.
Pobór omijał takich jak on. W 1917 roku nazwisko i majątek jeszcze coś znaczyły. Ale choć wojna nie potrzebowała go w charakterze żywej tarczy, to krążyła wokół niego, puszczała do niego oko i mogła mu zabrać dużo więcej niż tylko kukurydzę, która zresztą pewnie nie starczyła na długo i nie była w stanie zaspokoić upominającej się o wszystko chciwości.
Teraz wojska chciały zagarnąć ziemie, takie jak te, które posiadał. Ziemia i wolność to były ich postulaty. Wszyscy walczyli o to samo, a on, ludzie tacy jak on, nie mieli gdzie się schować przed krzyżowym ogniem: nowa reforma rolna, której wszystkie stronnictwa broniły jak własnej, przewidywała dla nich wyłącznie utratę ziem i – na mocy dekretu – przekazanie ich do użytku tym, którzy jej łaknęli, choć nigdy nie wylali na nią ani kropli potu i nie potrafili jej zrozumieć. Mieli ją posłusznie oddać, gdy ktoś zapuka do ich drzwi, tak samo jak w dniu zbiorów: bez szemrania. W przeciwnym wypadku czekała ich śmierć.
Z tego powodu nie odważył się protestować, gdy przyszli po jego kukurydzę. Nawet reputacja nie mogła go uchronić przed otrzymaniem kulki między oczy. A za zbiory kukurydzy nie było warto umierać. Kochał odziedziczoną po przodkach ziemię, ale było coś, co cenił sobie jeszcze bardziej: życie swoje i swojej rodziny. Czy jednak pozwoliłby odebrać sobie ziemię z taką samą łatwością, z jaką oddał zbiory? Myślał o tym z przygnębieniem.
Jak dotąd udało mu się jedynie rozdysponować tereny na swój własny sposób: niektóre z nich przepisał na zaufanych przyjaciół. Ale i te środki nie wystarczały. Nie było legalnego sposobu, by zarejestrować pozostałe ziemie na Beatriz lub na córki, więc duże połacie nadal były zagrożone wywłaszczeniem. To dlatego siedział teraz w gabinecie, sącząc jedyną szklaneczkę whisky, na jaką sobie pozwalał każdego dnia, choć tym razem wcześniej niż zwykle.
– Francisco?
Beatriz nie byłaby zachwycona wymówką: „Upijam się, bo przegrałem, bo stracę wszystko i nie udało mi się znaleźć wyjścia”. Bo w jaki sposób można się uchronić przed kradzieżą w imię prawa?
– …więc Anselmo chce je potraktować mydłem.
Wypije swoją whisky. Jedną. Jak zwykle. Będzie się nią delektował, nawet mając świadomość, że tym razem nie znajdzie odpowiedzi. Potem wstanie i uda się na przechadzkę po polach trzciny cukrowej. Będzie się zmuszać do każdego kroku. A jeśli zajdzie potrzeba, to pochyli się nad każdą pojedynczą trzciną: to jedyne, co mu pozostało, by nie skończyć pod kreską; by nie musieć uciekać się do…
– …Simonopia.
– Co?
– Mówi się „proszę”. Jak to, „co”? Tego cię nauczyła mama? O czym tak rozmyślasz?
Zmęczony ogromem odpowiedzialności i niepewnością, pogrążony w defetyzmie, który ledwie pozwalał mu zajmować się bieżącymi sprawami i uniemożliwiał realizację uprzednio poczynionych planów, takich jak zwiększenie upraw, zatrudnianie kolejnych wieśniaków, budowa nowych magazynów na narzędzia i zbiory czy postawienie bądź rozbudowa domów pracowniczych – i zakup wymarzonego ciągnika – również zadał sobie pytanie, o czym tak rozmyśla, po co traci tyle czasu, siedząc tutaj, i dlaczego nie ma ochoty na nic prócz szklaneczki whisky.
Wiedział, że choćby wszystkie zbiory się udały, choćby sprzedał je w całości za najlepszą cenę, choćby nie rozkradli ich złodzieje ani rząd nie zarekwirował ich dla wojska, to i tak cały wysiłek mógł pójść na marne. Mogło skończyć się tak, że będzie pracować tylko po to, by ktoś inny zebrał plony, by ktoś przejął jego własność. Po co inwestować w odziedziczone ziemie czas, pieniądze i wysiłek, skoro nie wiedział, do kogo będą należeć za miesiąc czy rok?
Może lepiej byłoby przeprowadzić się do Monterrey i tam kupować nieruchomości? Korzystać z tego, że córki są jeszcze młode? Im też wojna zabrała, między innymi, czas. Chciałby móc dać więcej swojej żonie i córkom; chciałby poświęcić więcej czasu chłopcu, który pojawił się w ich życiu.
Tego dnia odkrył z zaskoczeniem, że ma czas. Tego dnia – gdy podatek od kukurydzy wyniósł równe sto procent – wojna zabrała mu zajęcie, ale dała czas. Podarowała mu przedziwny dzień z pustymi rękami, bez kukurydzy, o którą mógłby zadbać, bez towaru, który mógłby wydać lub wysłać. Postanowił więc przestać się użalać. Tego dnia nie poświęci już ani chwili wojnie ani reformie. Ani też utraconej kukurydzy.
Whisky mogła zaczekać na swoją zwykłą godzinę. Trzcina mogła zaczekać na inspekcję. Wykorzysta czas w inny sposób.
– Francisco, mówię do ciebie!
– Proszę, proszę, proszę. Tego nauczyła mnie mama – powiedział, odkładając na stół na wpół opróżnioną szklankę z whisky, i wstał, by objąć żonę i się do niej uśmiechnąć, jak miał w zwyczaju, gdy byli sam na sam.
– Ech, Francisco…
– W takim razie… proszę?
– Nie! Skończ z tym. Przyszłam, żeby ci powiedzieć, że Anselmo chce potraktować pszczoły mydłem, by je zabić. Mówi, że są wysłanniczkami diabła i tym podobne bzdury. Gada jak najęty. Przestałam już nawet rozumieć, co mówi.
– Powiedz mu, że nie ma takiej możliwości.
– Już mu to powiedziałam! Naprawdę myślisz, że ten człowiek mnie słucha? Nie. Ty idź. Zostawiłam biedną nianię Reję w fotelu, jak wymachiwała laską. Jest wściekła. Nawet otworzyła oczy!
– A Simonopio?
– Simonopio zawsze znika, gdy pojawia się Anselmo. Nie wiem, gdzie się chowa.
„Anselmo Espiricueta nie wyzbył się swoich przesądów ani z czasem, ani po długich rozmowach”, pomyślał sfrustrowany Francisco. Popatrzył na whisky. Spojrzał na żonę, żałując, że muszą porzucić rozpoczętą już grę. Wojna i ziemia zabierały mu czas, jaki miał dla Simonopia, ale tego dnia będzie przy nim. Będzie bronił pszczół chłopca, bo one należały do niego, bo przybył razem z nimi. I chociaż Simonopiowi nigdy nie brakowało towarzystwa, a przybrani rodzice o niego dbali, to Francisco w trakcie monotonnych przejażdżek konno pomiędzy jednym a drugim ranczem odnosił wrażenie, że to właśnie pszczoły były głównymi opiekunkami chłopca. Wraz z ich śmiercią umarłaby jego cząstka. W pewnym sensie zostałby osierocony.
Ponadto chociaż stopniowo zaczynały zajmować cały dach szopy niani i nikt już nie miał odwagi składować tam rzeczy, nigdy nikogo nie skrzywdziły. Niemal wszyscy przyzwyczaili się, że zawsze latają wokół chłopca. Mogłoby się zdawać, że interesuje je tylko Simonopio, a on może na nie liczyć. Życie, nawet mając je za towarzyszki, i tak będzie dla niego wystarczająco ciężkie. Co miałby bez nich zrobić?
Przybyły wraz z nim. Musiał być ku temu jakiś powód. Trzeba zostawić je w spokoju.
– Chodźmy.
Tego dnia musiał obronić Simonopia i jego pszczoły. Przyjdzie jeszcze dzień, w którym znajdzie sposób, by obronić swoje ziemie.
9
Pszczeli chłopiec
U stóp starej niani, a pod gniazdem troskliwych pszczół, Simonopio nauczył się wodzić za nimi wzrokiem. Nawet gdy cały rój opuszczał gniazdo o poranku, chłopiec potrafił je od siebie odróżnić i wyczekiwał ich punktualnego powrotu pod wieczór. Nauczył się żyć rytmem pszczół i bardzo szybko zaczął oddalać się od materacyka, na którym go kładziono, aby podążać śladami skrzydlatych towarzyszek w ogrodzie.
Wkrótce miał nadejść dzień, w którym pobiegnie za nimi poza jego granice i poza widoczne z niego wzgórza.
Reja, która prędko wróciła na fotel i do dawnych zwyczajów, pilnowała go w milczeniu, choć z uwagą. Nie karmiła go osobiście, ale już pierwszego dnia wyraźnie dała do zrozumienia, że pszczelemu chłopcu należało dawać kozie mleko z miodem, najpierw za pomocą ścierki, później łyżką, a następnie z kubka. Na początku nie pozwalała nikomu się do niego zbliżyć, w obawie, że ktoś ze złymi intencjami zrobi mu krzywdę albo że ktoś z dobrymi nakarmi go jak każde inne dziecko i maluch się udusi. Jedynymi osobami mogącymi do niego podejść były Beatriz, niania Pola i praczka Lupita.
Reja nigdy nie dopuszczała tej pierwszej do karmienia chłopca. Beatriz zawsze gdzieś się spieszyła: kiedy nie doglądała domu lub córek, brała udział w wydarzeniach towarzyskich organizowanych przez lokalne kasyno. Ponadto Reja wiedziała, że gdyby tylko na to pozwoliła, Beatriz zaczęłaby wychowywać Simonopia w domu, wśród książek. A Simonopio się do tego nie nadawał: był dzieckiem natury, dzieckiem gór. Był stworzony do czytania życia, a nie książek. Gdy Beatriz chciała wziąć chłopca na ręce, musiała podejść do bujanego fotela niani i zrobić to w jej obecności.
Pola była stara i cierpliwa, a w Lupicie, choć młodziutkiej, Reja wyczuwała dobroć, która pozwalała dziewczynie widzieć coś więcej niż tylko dziurę w twarzy chłopca. Obie potrafiły bez pośpiechu karmić go aż do ostatniej kropelki. Niania Pola i Lupita nie zabiłyby Simonopia ani złymi, ani dobrymi intencjami.
I choć nikt więcej nie dostał pozwolenia, by się zbliżać do chłopca, to on odkąd zaczął chodzić jak każde normalne dziecko, lgnął do ludzi, zawsze uśmiechając się na swój własny sposób. Najbliższe otoczenie Moralesów przestało się bać jego zdeformowanej twarzy i z czasem zaczęło traktować Simonopia przyjaźnie i z czułością, niemal zapominając o naznaczającej go skazie. Przyjmowany był z radością, bo dzięki swojemu przyjemnemu usposobieniu stanowił doskonałe towarzystwo podczas wykonywania codziennych obowiązków.
Z biegiem lat stało się jasne, że choć chłopiec przeżył i opanował sztukę jedzenia, to nigdy nie nauczy się mówić. Spółgłoski przedniojęzykowe, tak powszechne, gubiły się w czeluściach jego ust. I choć potrafił wymówić dźwięki powstające głębiej, takie jak ń, k, g czy h, oraz wszystkie samogłoski, to cierpliwość większości jego rozmówców wyczerpywała się zbyt szybko. Jako że nie mieli problemów z mówieniem, to bełkotliwe odgłosy, jakie mały Simonopio wydawał z siebie, aby ich naśladować, krępowały ich tak samo jak słowa, które bez powodzenia próbował z siebie wydobyć. Niektórzy, nie potrafiąc go zrozumieć, myśleli nawet – na jego wielkie nieszczęście – że nie tylko ma zdeformowaną twarz, ale także jest ograniczony umysłowo i nic nie rozumie. „Biedny Simonopio”, mówili z życzliwością. „Biedny Simonopio – komentowali. – Wpatruje się w swoje pszczoły, śmieje się sam do siebie, nie potrafi mówić, coś tam podśpiewuje, niczego nie rozumie”.
Jak bardzo się mylili.
Simonopio naprawdę chętnie zaśpiewałby piosenkę, którą Lupita próbowała go nauczyć, ale wymówienie