Brzęczenie pszczół - Sofía Segovia - ebook + książka

Brzęczenie pszczół ebook

Segovia Sofía

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszająca serca opowieść nakreślona na tle historii Meksyku

Pewnego dnia w Linares, w północnej części targanego rewolucją Meksyku, stara niania od lat pracująca dla rodziny Moralesów, niespodziewanie wyrusza w góry. Gdy się odnajduje, trzyma w ramionach dwa niewielkie zawiniątka. Okazuje się, że w jednym znajduje się niemowlę, pokryte żywym płaszczem z pszczół, a w drugim – gniazdo owadów.

Na prośbę niani rodzina Moralesów postanawia zaadoptować malca. Simonopio, odmienia nie tylko historię rodziny, która go przygarnęła, ale też całego regionu.

Chłopak musi zmierzyć się ze swoimi lękami, czyhającym nań wrogiem i wielkimi zagrożeniami toczącej się wojny – pomiędzy tymi, którzy pragną cudzej ziemi, a tymi, którzy zamierzają bronić swojej własności za wszelką cenę.

Brzęczenie pszczół pachnie lawendą, świeżo wypraną odzieżą, pomarańczami i miodem. To zaskakująca opowieść o miłości i oddaniu rodzinie, życiu, ziemi, ale także o zdradzie, która może to wszystko zniszczyć.

Sofía Segovia urodziła się w Monterrey. Studiowała komunikację na Uniwersytecie w Monterrey. Pisała scenariusze do komedii i musicali, a także współpracowała przy tworzeniu scenariuszy dla lokalnego teatru. Jej debiutancka powieść Brzęczenie pszczół podbiła serca krytyków i czytelników. Mieszka w Monterrey z mężem, dziećmi i zwierzętami. Nie byłaby w stanie skupić się na pisaniu, gdyby nie panujący w domu harmider.

Obserwuj ją na:

sofiasegovia.com

Tiwtter: @msofiasegovia

Facebook: /sofiasegoviaautora

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 553

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Tę powieść dedy­kuję mojemu mężowi, Josému;

naszym dzie­ciom, Sofíi, Davi­dowi i Cri­sti­nie.

Moim rodzi­com, Enri­qu­emu i Susa­nie.

Szcze­gól­nie zaś dedy­kuję ją Sole­dad Betan­co­urt,

która swo­imi opo­wia­da­niami odci­snęła piętno

na moim życiu.

Na tych stro­nach pra­gnę wyróż­nić

Fran­ci­sca, Lydię,

Artura, Maríę Luisę,

Chelo,

Maríę Teresę i dru­giego Fran­ci­sca,

drugą Lydię, Angélikę,

Chinę, Enri­qu­ego i Maríę Elenę.

Nie jest to histo­ria, którą opo­wie­dzieli,

a tylko opo­wieść, którą zain­spi­ro­wali.

1. Niebieskie dziecko, białe dziecko

1

Nie­bie­skie dziecko, białe dziecko

Tam­tego paź­dzier­ni­ko­wego poranka płacz dziecka zle­wał się z szu­mem krą­żą­cego mię­dzy drze­wami chłod­nego wia­tru, śpie­wem pta­ków i poże­gnalną wrzawą noc­nych owa­dów. Dobie­gał z głębi gór, lecz ury­wał się zale­d­wie kilka metrów od swo­jego źró­dła, jak gdyby jakieś czary nie pozwa­lały mu docie­rać do ludz­kich uszu.

Potem przez wiele lat opo­wia­dano, jak to don Teo­do­sio w dro­dze do pracy na sąsied­niej hacjen­dzie na pewno musiał przejść obok bied­nego, porzu­co­nego nie­mow­lę­cia, nie sły­sząc naj­mniej­szego hałasu, i jak to Lupita, praczka Mora­le­sów, prze­kro­czyła most pro­wa­dzący do La Petaki w poszu­ki­wa­niu miło­snego napoju, nie zauwa­żyw­szy niczego dziw­nego: „Prze­cież gdy­bym je usły­szała, to bym je wzięła, no bo nikt, choćby nie wiem jak był okropny, nie zosta­wia tak nowo naro­dzo­nego dziecka, żeby tam zmarło samiu­teń­kie”, mówiła po połu­dniu każ­demu, kto tylko chciał jej słu­chać.

To była praw­dziwa zagadka. Czy ktoś w oko­licy zaszedł ostat­nio w nie­chcianą ciążę? Czyje było to nie­szczę­sne dziecko? Wie­ści o tego typu histo­riach roz­no­siły się w mia­steczku szyb­ciej niż odra, więc gdyby tylko ktoś o czymś wie­dział, to zaraz zwie­dzie­liby się wszy­scy. A jed­nak w tym przy­padku nikt nie miał o niczym poję­cia.

Poja­wiły się wszel­kiego rodzaju teo­rie, ale zbio­rową wyobraź­nię naj­bar­dziej roz­pa­lała ta, jakoby nie­mowlę nale­żało do jed­nej z cza­row­nic z La Petaki. Było powszech­nie wia­domo, że tam­tej­sze kobiety dość swo­bod­nie roz­po­rzą­dzały swoim cia­łem, a gdy dziecko oka­zało się ułomne i dzi­waczne – kto wie, może to kara od Naj­wyż­szego lub od samego dia­bła – matka wyrzu­ciła je pod mostem, pozo­sta­wia­jąc na pastwę losu.

Nikt nie wie­dział, jak długo dziecko leżało pod tym mostem, nagie i głodne. Nikt nie potra­fił wyja­śnić, jak zdo­łało prze­żyć na dwo­rze i nie wykrwa­wić się przez nie­za­wią­zaną pępo­winę albo nie paść ofiarą szczu­rów, dra­pież­nych pta­ków, niedź­wie­dzi czy pum, któ­rych w tych górach nie bra­ko­wało.

Wszy­scy zasta­na­wiali się rów­nież, jak to się stało, że nia­nia Reja odna­la­zła je, okryte żywym kocem utka­nym z psz­czół.

Reja zwy­kła spę­dzać swój nie­zmie­rzony czas w hacjen­dzie La Ami­stad w jed­nym i tym samym miej­scu, przy peł­nią­cej funk­cję skła­dziku szo­pie o pro­stej kon­struk­cji i pozba­wio­nej okien, podob­nej do wielu innych posta­wio­nych na tyłach głów­nego domu, tak aby ukryć je przed wzro­kiem gości. Od pozo­sta­łych odróż­niała ją jedy­nie per­gola, dzięki któ­rej sta­ruszka mogła prze­by­wać na świe­żym powie­trzu zarówno zimą, jak i latem. Ale ten szcze­gół był led­wie szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści. Reja nie wybrała tam­tego miej­sca, aby chro­nić się przed żywio­łami, ale z powodu roz­po­ście­ra­ją­cego się stam­tąd widoku oraz wia­tru, prze­dzie­ra­ją­cego się przez gór­ski labi­rynt, suną­cego ku niej i szu­mią­cego dla niej.

Sta­ruszka wybrała to miej­sce wiele lat wcze­śniej, tak wiele, że oprócz niej samej nie było żywej duszy pamię­ta­ją­cej dzień, w któ­rym poja­wił się tam jej bujany fotel, albo chwilę, w któ­rej nia­nia umo­ściła się w nim na zawsze.

Wszy­scy byli prze­ko­nani, że nia­nia ni­gdy się stam­tąd nie rusza i podej­rze­wali, że w jej wieku – któ­rego nikt nie potra­fił okre­ślić – kości nie potra­fią już pod­trzy­mać ciała, a mię­śnie odma­wiają posłu­szeń­stwa. Było tak dla­tego, że sie­działa tam już o świ­cie, a fotel bujał się deli­kat­nie, poru­szany raczej przez wiatr niż przez siłę jej stóp. W nocy zaś nikt nie zauwa­żał jej nie­obec­no­ści, bo wszy­scy sku­piali się na wła­snym odpo­czynku.

Tak wiele spę­dzo­nych w buja­nym fotelu lat spra­wiło, że ludzie w mia­steczku zapo­mnieli o jej histo­rii i o tym, że jest żywą osobą: stała się czę­ścią kra­jo­brazu i zapu­ściła korze­nie w ziemi, na któ­rej się bujała. Jej ciało zdrew­niało, a skóra stała się twardą, ciemną i pomarsz­czoną korą.

Nikt, prze­cho­dząc obok, nie witał się z nią, tak jak nikt nie wita się ze sta­rym i umie­ra­ją­cym drze­wem. Nie­raz dzieci prze­mie­rzały krótką drogę z mia­steczka w poszu­ki­wa­niu tej praw­dzi­wej legendy i przy­glą­dały się jej z daleka, a cza­sem zna­lazł się nawet jakiś śmia­łek, który pod­cho­dził do niej, aby upew­nić się, że naprawdę jest żywą kobietą, a nie drew­nianą figurką. I wtedy szybko oka­zy­wało się, że w tej korze były jesz­cze pokłady życia, bo – nie otwie­ra­jąc nawet oczu – wymie­rzała mu cios laską.

Reja nie chciała być żadną cie­ka­wostką; wolała uda­wać, że jest z drewna. Wolała, by ją igno­ro­wano. Czuła, że osią­gnęła wiek, w któ­rym – z tym wszyst­kim, co jej oczy widziały, jej uszy sły­szały, jej usta powie­działy, jej skóra doznała, a jej serce wycier­piało – każdy miałby już dość. Nie potra­fiła zro­zu­mieć, dla­czego wciąż żyje i na co jesz­cze czeka, skoro nie jest już nikomu potrzebna, a jej ciało wyschło. Dla­tego wła­śnie wolała, by jej nie widziano i nie sły­szano, by nie musiała mówić i czuła naj­mniej, jak tylko się da.

Cho­ciaż z tym czu­ciem nie do końca jej wycho­dziło.

Były jesz­cze osoby, które Reja tole­ro­wała w pobliżu; wśród nich znaj­do­wała się druga nia­nia, Pola, która też naj­lep­sze dni miała już dawno za sobą. Tole­ro­wała też małego Fran­ci­sca, bo kie­dyś, gdy jesz­cze pozwa­lała sobie na jakieś uczu­cia, kochała go mocno, a dziś led­wie zno­siła jego żonę Beatriz i ich córki. Tę pierw­szą, bo nie miała ochoty wpusz­czać nikogo nowego do swo­jego życia, a te ostat­nie, bo wyda­wały się jej nie­zno­śne.

Nikt od niej niczego nie potrze­bo­wał, a i ona nie miała nikomu już nic do zaofe­ro­wa­nia, bo sta­rość stop­niowo zaczęła ją zwal­niać z obo­wiąz­ków słu­żą­cej. Od lat nie zaj­mo­wała się pra­cami domo­wymi, więc zaczęła wta­piać się w swój bujany fotel. Tak bar­dzo, że ciężko było odróż­nić, gdzie koń­czy się mebel, a gdzie zaczyna się jej zdrew­niałe ciało.

Przed świ­tem wycho­dziła ze swo­jego pokoju i szła w stronę szopy, gdzie pod per­golą cze­kał na nią fotel; tam zamy­kała oczy, aby nie widzieć, oraz uszy, aby nie sły­szeć. Pola zano­siła jej śnia­da­nie, obiad i kola­cję, któ­rych nie­mal nie tykała, ponie­waż jej ciało nie potrze­bo­wało już tyle poży­wie­nia. Pod­no­siła się z fotela po wielu godzi­nach, gdy pod zamknięte powieki docho­dziło migo­ta­nie świe­tli­ków zwia­stu­jące nadej­ście nocy i gdy zaczy­nała czuć, jak fotel – dużo bar­dziej tą cią­głą bli­sko­ścią zmę­czony niż ona – wymie­rza jej ciosy i ją pod­szczy­puje.

Cza­sami otwie­rała oczy w dro­dze do łóżka. Nie musiała ich otwie­rać, by widzieć. Następ­nie kła­dła się na pościeli, nie czu­jąc zimna, bo jej skóra nie prze­pusz­czała już nawet jego. Ale nie spała. Jej ciało już o wiele wcze­śniej prze­stało odczu­wać potrzebę snu. Może dla­tego, że w swoim życiu wyko­rzy­stała już jego limit, a może nie chciała zasnąć, bo mogłaby się już ni­gdy nie obu­dzić, tego nie wie­działa. Od dawna o tym nie myślała. Po kilku godzi­nach spę­dzo­nych w mięk­kim łóżku zaczy­nała czuć ciosy i pod­szczy­py­wa­nia, jakimi mebel przy­po­mi­nał jej, że znów nad­szedł czas odwie­dzić wier­nego przy­ja­ciela, swój bujany fotel.

Nia­nia Reja nie wie­działa dokład­nie, ile już lat spę­dziła na tym padole. Nie znała swo­jego pocho­dze­nia ani peł­nego nazwi­ska, jeśli w ogóle ktoś zadał sobie tyle trudu, by jej takowe nadać. I choć pew­nie miała jakieś dzie­ciń­stwo, to nie pamię­tała ani jego, ani swo­ich rodzi­ców – jeśli ich kie­dy­kol­wiek miała – a gdyby ktoś powie­dział jej, że wyro­sła z ziemi niczym drzewo orze­chowe, to pew­nie by mu uwie­rzyła. Nie pamię­tała też twa­rzy męż­czy­zny, który zro­bił jej dziecko, choć zacho­wała w pamięci jego plecy, jak odcho­dził od niej, zosta­wia­jąc ją w chatce z badyli i błota, porzu­coną na pastwę losu w zupeł­nie nie­zna­nym świe­cie.

Tak czy ina­czej, nie zapo­mniała sil­nego kotło­wa­nia w brzu­chu, kłu­cia w pier­siach i żół­ta­wego słod­kiego płynu, wypły­wa­ją­cego z nich jesz­cze przed uro­dze­niem jedy­nego dziecka, jakie miała wydać na świat. Nie była pewna, czy udało się jej zapa­mię­tać jego twarz, bo nie­wy­klu­czone, że wyobraź­nia pła­tała jej figle i łączyła rysy wszyst­kich dzieci, tych bia­łych i tych ciem­nych, jakie wykar­miła w mło­do­ści.

Pamię­tała wyraź­nie dzień, w któ­rym po raz pierw­szy zna­la­zła się w Lina­res, led­wie żywa z głodu i zimna, i jesz­cze czuła w ramio­nach swoje dziecko, które przy­ci­skała mocno do piersi, by ochro­nić je przed lodo­wa­tym stycz­nio­wym powie­trzem. Ni­gdy wcze­śniej nie scho­dziła z gór, nic więc dziw­nego, że dopiero wtedy po raz pierw­szy w życiu zoba­czyła tak wiele sto­ją­cych obok sie­bie domów, prze­szła się ulicą i prze­mie­rzyła plac; wtedy rów­nież po raz pierw­szy usia­dła na ławce, na którą opa­dła, gdy nogi odmó­wiły jej posłu­szeń­stwa.

Wie­działa, że powinna popro­sić o pomoc, ale nie miała poję­cia, jak to się robi, bo gdyby cho­dziło tylko o nią, to ni­gdy by się na to nie odwa­żyła. Musiała to zro­bić ze względu na trzy­mane w ramio­nach dziecko, które już od dwóch dni nie chciało ssać piersi i nie pła­kało.

Tylko to spra­wiło, że zeszła do mia­steczka, na które cza­sami spo­glą­dała z oddali, z okien swo­jej gór­skiej chaty.

Bez wąt­pie­nia ni­gdy wcze­śniej nie czuła takiego zimna. Zapewne tak samo jak miesz­kańcy tego miej­sca, bo nie spo­tkała nikogo, kto wyszedłby mie­rzyć się – jak ona – z tym lodo­wa­tym powie­trzem. Wszyst­kie domy zda­wały się jej nie­do­stępne. Okna i drzwi były okra­to­wane, a okien­nice zamknięte. Sie­działa więc na ławeczce na placu, nie wie­dząc, co robić, coraz bar­dziej prze­mar­z­nięta i zmar­twiona sta­nem dziecka.

Nie wie­działa, ile czasu tam spę­dziła, i zapewne sie­dzia­łaby tam dłu­żej, zmie­nia­jąc się w końcu w posąg, gdyby nie miej­scowy lekarz, który był dobrym czło­wie­kiem i zanie­po­koił się wido­kiem tak zmar­nia­łej kobiety.

Dok­tor Doria wyszedł z domu w taką pogodę, ponie­waż pani Mora­les była bli­ska śmierci. Dwa dni wcze­śniej, w obec­no­ści aku­szerki, powiła swoje pierw­sze dziecko. Jej mąż posłał po niego nad ranem, ponie­waż zatrwo­żyła go tra­wiąca żonę gorączka. Musiał ją nama­wiać, aby wska­zała, gdzie ją boli: w pier­siach. Infek­cja obja­wiała się sil­nym bólem pod­czas kar­mie­nia.

Zapa­le­nie piersi.

– Dla­czego pani nie powie­działa mi tego wcze­śniej?

– Bo się wsty­dzi­łam, dok­to­rze.

Teraz infek­cja była już daleko posu­nięta. Dziecko nie prze­sta­wało pła­kać; nie jadło już od ponad dwu­na­stu godzin, gdyż jego matka nie była w sta­nie go kar­mić. Dok­tor nie wie­dział, że zapa­le­nie piersi może być śmier­telne, ale było jasne, że pani Mora­les umiera. Popie­lata skóra i cho­ro­bliwy błysk w oczach mówiły dok­to­rowi, że świeżo upie­czona matka nie­długo wyzio­nie ducha. Skon­ster­no­wany, wyszedł z panem Mora­lesem na kory­tarz.

– Muszę uzy­skać pań­ską zgodę na bada­nie.

– Nie, dok­to­rze. Pro­szę tylko dać jej jakieś lekar­stwa.

– Jakie lekar­stwa? Ona umiera, panie Mora­les, i musi mi pan pozwo­lić usta­lić tego przy­czynę.

– To pew­nie przez mleko.

– To pew­nie przez coś innego.

Musiał go prze­ko­nać: obie­cać mu, że tylko dotknie, ale nie spoj­rzy; albo że tylko spoj­rzy, ale nie dotknie. W końcu mąż wyra­ził zgodę i nakło­nił umie­ra­jącą, by dała dok­to­rowi dotknąć swo­ich piersi, a co gor­sza: poka­zać i pozwo­lić dotknąć pod­brzu­sza czy kro­cza. Nie musiał niczego doty­kać: silny ból mied­nicy i ropna wydzie­lina zwia­sto­wały rychły zgon.

Pew­nego dnia uda się odkryć przy­czyny śmierci w połogu i spo­soby na jej unik­nię­cie, ale dla pani Mora­les ten dzień miał nadejść zbyt późno.

Nie można już było nic zro­bić, jedy­nie zadbać o kom­fort umie­ra­ją­cej, dopóki Bóg w końcu nie weź­mie jej do sie­bie.

By ura­to­wać dziecko, lekarz posłał słu­żą­cego Mora­le­sów po kozę mleczną. W tym cza­sie dok­tor Doria pró­bo­wał kar­mić je przez zaim­pro­wi­zo­wany smo­czek mie­szanką wody i cukru. Nie­mowlę nie tole­ro­wało jed­nak koziego mleka, więc było ska­zane na powolną i okrutną ago­nię.

Doria zamar­twiał się tym w dro­dze do domu. Poże­gnał się z mężem i ojcem, mówiąc, że nie może zro­bić nic wię­cej.

– Życzę dużo siły, panie Mora­les. Bóg wie, co robi.

– Dzię­kuję, dok­to­rze.

I wła­śnie wtedy, gdy wra­cał pie­szo do domu, dostrzegł kobietę z czar­nego lodu, co już samo w sobie dok­tor Doria uznał za mały cud, ponie­waż był wykoń­czony, prze­mar­z­nięty i szedł ze spusz­czoną głową. Zoba­czył ją na placu, sie­dzącą tuż przy tabliczce z brązu obwiesz­cza­ją­cej, iż ławeczka została ufun­do­wana przez rodzinę Mora­le­sów. Współ­czu­cie wzięło górę nad zmę­cze­niem, więc pod­szedł do niej i spy­tał, co tu robi i czy nie potrze­buje pomocy.

Męż­czy­zna mówił zbyt szybko, by Reja mogła go zro­zu­mieć, ale odczy­tała jego spoj­rze­nie i zaufała mu na tyle, by udać się za nim do jego domu. Już w cie­ple, Reja odwa­żyła się uchy­lić rąbka i poka­zać twarz dziecka. Była nie­bie­ska i nie­ru­choma. Nie mogła powstrzy­mać jęku. Miej­scowy lekarz zro­bił wszystko co w jego mocy, by je oży­wić. Gdyby odrę­twiała z zimna Reja mogła się ode­zwać, powie­dzia­łaby mu, że to nie ma sensu. Ale tylko zawo­dziła, znę­kana wido­kiem swo­jego nie­bie­skiego dziecka.

Nie zorien­to­wała się, kiedy dok­tor ją roze­brał, i nawet nie zdo­łała sobie uświa­do­mić, że po raz pierw­szy w życiu jakiś męż­czy­zna nie zro­bił tego, aby się na nią rzu­cić. Pozwo­liła się doty­kać i badać, niczym szma­ciana lalka; reago­wała jedy­nie wtedy, gdy lekarz muskał jej gorące piersi, wiel­kie, nabrzmiałe i obo­lałe od nagro­ma­dzo­nego w nich mleka. Potem pozwo­liła się ubrać w cie­plej­sze i czy­ste ubra­nia, nie pyta­jąc nawet, do kogo należą.

Gdy dok­tor wyszedł z nią na ulicę, pomy­ślała, że przy­naj­mniej już nie będzie jej tak zimno, gdy zostawi ją na tej samej ławeczce. Zdzi­wiła się, gdy prze­szli obok placu i poszli ścieżką pro­wa­dzącą aż do naj­oka­zal­szego domu w oko­licy.

W środku pano­wał mrok. Dokład­nie taki, jaki czuła w sobie. Reja ni­gdy wcze­śniej nie widziała ludzi tak bia­łych, choć w ich spoj­rze­niu było coś ponu­rego: bił z niego smu­tek. Posa­dzono ją w kuchni, ale nie pod­no­siła wzroku. Nie chciała patrzyć na ich twa­rze ani wymie­niać z nimi spoj­rzeń. Chciała być sama, na powrót w swo­jej chatce z badyli i błota, choćby miała tam umrzeć z zimna; chciała być sama tylko ze swoim smut­kiem; nie mogła znieść cudzych zmar­twień.

Płacz nowo­rodka dotarł naj­pierw do jej piersi świeżo upie­czo­nej matki, a dopiero potem do jej uszu. Ciało reago­wało tak za każ­dym razem, gdy jej dziecko pła­kało z głodu, nawet gdy była za daleko, by je usły­szeć. Ale prze­cież jej dziecko było nie­bie­skie, prawda? A może leka­rzowi udało się je ura­to­wać?

Piersi nabrzmie­wały coraz moc­niej. Potrze­bo­wała ulgi. Potrze­bo­wała dziecka.

– Dziecka bar­kuje – oznaj­miła, a że nikt z obec­nych w kuchni zda­wał się jej nie sły­szeć, odwa­żyła się powtó­rzyć gło­śniej: – Dziecka bar­kuje.

– Co mówi?

– Że dziecka bar­kuje.

– Ale co to zna­czy, że bar­kuje?

– Że bra­kuje jej dziecka – powie­dział lekarz, który wszedł z zawi­niąt­kiem i podał je kobie­cie. – Jest bar­dzo słabe. Może nie będzie dobrze jadło.

– To moje?

– Nie, ale też cię potrze­buje.

Potrze­bo­wali sie­bie nawza­jem.

Roz­pięła bluzkę, przy­sta­wiła dziecko do piersi, a ono prze­stało pła­kać. Gdy piersi zaczęły się powoli opróż­niać, Reja poczuła ulgę i przyj­rzała się dziecku: to nie był jej syn. Zorien­to­wała się od razu, bo odgłosy, jakie wyda­wało pod­czas pła­czu i kar­mie­nia, były cał­kiem inne. Tak samo jak jego zapach. Jed­nak efekt był podobny: pra­gnęła pochy­lić się ku niemu, by zato­pić nos w dołeczku na jego szyi, ale pomy­ślała, że pew­nie nikt jej na to nie pozwoli, bo koniec koń­ców o tym, że trzyma w ramio­nach cudze dziecko, dobit­nie świad­czył jego kolor. Jej syn z ciem­nego stał się wyraź­nie nie­bie­ski, nato­miast żywo czer­wona skóra tego dziecka powoli zaczęła bled­nąć.

Wszy­scy patrzyli na nią w mil­cze­niu. Po kuchni roz­cho­dził się jedy­nie odgłos ssa­nia.

Alberto Mora­les przy­snął, czu­wa­jąc przy umie­ra­ją­cej. Po kilku dniach wypeł­nio­nych jękami żony i nie­prze­rwa­nym pła­czem nowo­rodka pogo­dził się z myślą, że dźwięki te były dowo­dem na to, że oboje jesz­cze żyją. Obu­dziła go nie­zno­śna cisza: żona nie poję­ki­wała, a syn nie pła­kał. Zanie­po­ko­jony, nie odwa­żył się dotknąć mał­żonki i wybiegł w poszu­ki­wa­niu dziecka.

W kuchni natknął się na służbę i dok­tora Dorię, zebra­nych wokół – jak podej­rze­wał – ciała jego syna. Gdy go zauwa­żyli, roz­su­nęli się.

I wtedy zoba­czył swoje dziecko, przy­ssane do naj­ciem­niej­szej piersi, jaką kie­dy­kol­wiek widział.

– Zna­leź­li­śmy mamkę dla pań­skiego syna.

– Jest bar­dzo ciemna.

– Ale jej mleko jest białe, jak być powinno.

– To prawda. Czy z dziec­kiem wszystko w porządku?

– Z dziec­kiem wszystko w porządku. Było tylko głodne. Pro­szę spoj­rzeć.

– Dok­to­rze, kiedy się obu­dzi­łem, moja żona leżała cicho – powie­dział Mora­les.

I taki wła­śnie był koniec pani Mora­les.

Reję omi­nął pro­ces żałoby, czu­wa­nie, pogrzeb i lamenty. Dla niej pani ni­gdy nie ist­niała, a cza­sem, gdy dziecko dawało jej chwilę wytchnie­nia i przy­słu­chi­wała się pły­ną­cemu z gór wezwa­niu, zaczy­nała wie­rzyć, że ten chło­piec, nie­zro­dzony z jej ciała, został zro­dzony z ziemi. Zupeł­nie jak ona, dla któ­rej góry były jedy­nym wspo­mnie­niem.

Ogar­nęło ją coś znacz­nie sil­niej­szego niż instynkt macie­rzyń­ski, i w ciągu kolej­nych lat w jej świe­cie ist­niało tylko i wyłącz­nie to dziecko. Wyobra­żała sobie, że pod­trzy­muje je przy życiu dla ziemi, tej darem­nej matki, dla­tego nawet nie prze­szło jej przez myśl, by odsta­wić je od piersi, gdy wyrósł mu pierw­szy ząb, ani nawet gdy miało już pełne uzę­bie­nie. Mówiła tylko: „Dziecko, nie gryź”. Jej mleko było pokar­mem, nio­sło pocie­sze­nie i uko­je­nie. Gdy chło­piec pła­kał, dawała mu pierś; gdy był nadą­sany, hała­śliwy, przy­bity, smutny, wście­kły, zasmar­kany lub nie mógł zasnąć, dawała mu pierś.

Mały Guil­lermo Mora­les korzy­stał z piersi niani przez sześć lat. Wszy­scy uwa­żali, że skoro biedny chło­piec omal nie zmarł z głodu, nie można mu było niczego odma­wiać. Ale pew­nego dnia w odwie­dziny do nie­szczę­snego wdowca przy­były ciotki Benítez, które obu­rzyły się na widok uwie­szo­nego czar­nej piersi słu­żą­cej, będą­cego już nie­mal w szkol­nym wieku dziecka, i wymo­gły na panu Mora­lesie, aby raz na zawsze z tym skoń­czył.

– Z głodu prze­cież nie umrze – powie­działa jedna.

– Toż to skan­dal, Alberto, to obu­rza­jące – dodała druga.

Pod koniec wizyty dwie stare panny posta­no­wiły wyświad­czyć przy­sługę zakło­po­ta­nemu ojcu i zabrać Guil­lerma na jakiś czas do Mon­ter­rey, ponie­waż uwa­żały, że tylko w ten spo­sób chło­piec da sobie prze­mó­wić do roz­sądku i samo­dziel­nie zaśnie. Jak dotąd, zawsze w takich przy­pad­kach nia­nia Reja słu­żyła mu pier­sią.

Reja została z pustymi ramio­nami i pier­siami tak peł­nymi, że kapały z nich kro­ple mleka.

– I co my z tobą zro­bimy? – pytały ją inne słu­żące, zmę­czone ście­ra­niem pozo­sta­wia­nych przez nią stru­żek.

Nie wie­działa, co im odpo­wie­dzieć. Wie­działa tylko, że bar­ko­wało jej dziecka.

– Ech, Reja: jak masz już tak łazić, to lepiej tego nie mar­nuj.

I tak zaczęto przy­no­sić jej nie­do­ży­wione dzieci lub sie­roty, a także pod­sta­wiać szklane butelki do napeł­nie­nia, bo im czę­ściej kar­miła pier­sią, tym wię­cej mleka mogła zaofe­ro­wać. Póź­niej wdo­wiec Mora­les ponow­nie się oże­nił z nie­jaką Maríą, młod­szą sio­strą swo­jej zmar­łej mał­żonki, dzięki czemu nia­nia Reja dostała do wykar­mie­nia jesz­cze dwa­dzie­ścioro dwoje dzieci.

Choć w kolej­nych latach zawsze była widziana z jakimś dziec­kiem u piersi, ze szcze­gólną czu­ło­ścią wspo­mi­nała Guil­lerma Mora­lesa: pierw­sze dziecko, dla któ­rego była mamką, dziecko, które ura­to­wało ją od doj­mu­ją­cej samot­no­ści i dało jej życiu cel, mający przy­no­sić satys­fak­cję przez długi czas.

Oczy­wi­ście, kiedy Guil­lermo wró­cił, wciąż był dziec­kiem. Potem dorósł i zało­żył wła­sną rodzinę. Gdy odzie­dzi­czył hacjendę po śmierci ojca – który padł ofiarą niczego innego, jak upływu czasu – wraz z nią odzie­dzi­czył nia­nię Reję, która zajęła się wykar­mie­niem jego wła­snych dzieci, gdy te poja­wiły się na świe­cie.

Dziwna sprawa, ojciec żywił się z tej samej piersi co jego dzieci. Lecz gdy poja­wiła się alter­na­tywa – poszu­kać innej mamki, by Reja mogła odpo­cząć – jego żona wyraź­nie się temu sprze­ci­wiła: „Gdzie znaj­dziemy lep­sze mleko?”. Ni­gdzie. Wtedy Guil­lermo się pod­dał, choć sta­rał się zbyt wiele o tym nie myśleć, i uda­wał, że nie pamięta, jak wiele czasu sam spę­dził przy tej piersi.

Zmę­czony panu­ją­cym w cen­trum Lina­res zgieł­kiem, Guil­lermo pod­jął eks­tra­wa­gancką decy­zję i posta­no­wił opu­ścić rodzinną rezy­den­cję przy placu, aby prze­nieść się do hacjendy La Ami­stad, odda­lo­nej o kilo­metr od zabu­do­wań miej­skich. To tam zesta­rzała się Reja, a on zesta­rzał się razem z nią, by w końcu umrzeć z powodu jakiejś zakaź­nej cho­roby. I tak jak poprzed­nio, gdy Fran­ci­sco – jedyny syn pozo­stały przy życiu po epi­de­miach dyzen­te­rii i żół­tej gorączki – odzie­dzi­czył po nim hacjendę, wraz z nią dostał w spadku starą nia­nię Reję i jej bujany fotel.

Nia­nia już nie kar­miła córek Fran­ci­sca i jego żony Beatriz. Czas w końcu ją wysu­szył, a ona nawet nie była zdolna spa­mię­tać, ile oko­licz­nych dzieci prze­żyło dzięki jej obfi­to­ści. Nie pamię­tała też ostat­niej bia­łej kro­pli, która wypły­nęła po ści­śnię­ciu piersi, ani uci­sku, jaki poja­wiał się w nich jesz­cze przed usły­sze­niem pła­czu głod­nego dziecka.

Tam­tego poranka, w paź­dzier­niku 1910 roku, miesz­kańcy hacjendy obu­dzili się jak każ­dego innego dnia, gotowi do codzien­nych zajęć.

Pola otwo­rzyła oczy i nawet nie spoj­rzała w stronę łóżka swo­jej współ­lo­ka­torki. Po wielu deka­dach dzie­le­nia z nią pokoju wie­działa, że nia­nia Reja wycho­dzi i wraca bez­sze­lest­nie, nikogo nie uprze­dza­jąc. To była jej rutyna. W hacjen­dzie zaczął się już har­mi­der: parob­ko­wie przy­cho­dzili po narzę­dzia, by wyru­szyć na pola trzciny cukro­wej, a służba zaczęła wybu­dzać dom z noc­nego spo­czynku. Pola umyła się i ubrała. Poszła do kuchni, aby napić się kawy przed wyprawą do mia­steczka, gdzie w poło­żo­nej przy placu pie­karni miała kupić świeżo upie­czony chleb. Gdy skoń­czyła swoją kawę z mle­kiem, wzięła pie­nią­dze, zawsze zosta­wiane jej przez panią Beatriz w bla­sza­nej puszce w kuchni.

Zapo­wia­dał się sło­neczny dzień, ale i tak musiała okryć się chu­stą, bo o tej godzi­nie i o tej porze roku powie­trze po nocy na­dal było zimne. Wybrała naj­krót­szą drogę, jak każ­dego dnia, gdy uda­wała się do mia­steczka.

– Już pani wycho­dzi, Polu? – spy­tał Martín, ogrod­nik, jak to rów­nież miał każ­dego dnia w zwy­czaju.

– Tak, Martínie. Nie­długo wra­cam.

Pola lubiła tę rutynę. Lubiła codzienne spa­cery po chleb. W ten spo­sób pozna­wała naj­now­sze plo­teczki z Lina­res i przy­glą­dała się z oddali temu chło­pa­kowi, dziś już dziad­kowi, który tak bar­dzo podo­bał się jej za młodu. Szła w ryt­mie mia­ro­wego skrzy­pie­nia buja­nego fotela, na któ­rym sie­działa Reja. Lubiła cho­dzić wysa­dzaną ogrom­nymi drze­wami drogą, łączącą hacjendę z cen­trum mia­steczka.

Gdy nia­nia Reja jesz­cze się odzy­wała, opo­wie­działa jej, że to wdo­wiec Alberto Mora­les posa­dził te drzewa, gdy były led­wie gałąz­kami.

Po powro­cie zanie­sie sta­rej niani śnia­da­nie, jak zwy­kle.

Nia­nia Pola zatrzy­mała się nagle, pró­bu­jąc sobie coś przy­po­mnieć. A Reja? Jak każ­dego dnia, i dziś Pola prze­szła obok czar­nego fotela buja­nego. Już wiele lat temu prze­stała zaga­dy­wać do sta­ruszki, ale pod­trzy­my­wało ją na duchu to, że – tak jak stare drzewa – Reja zawsze tam była, i że być może miała pozo­stać tam już na zawsze.

„A dziś? Czy widzia­łam ją, prze­cho­dząc obok?”. Obró­ciła się.

– Cze­goś pani zapo­mniała, Polu?

– Martínie, czy widzia­łeś nia­nię Reję?

– A jak, sie­dzi w fotelu.

– Jesteś pewien?

– A niby gdzie mia­łaby być? – powie­dział Martín, sta­ra­jąc się nadą­żyć za szyb­kimi kro­kami niani Poli.

Gdy doszli na miej­sce, zauwa­żyli, że wcale jej tam nie ma, choć sam fotel się bujał. Zanie­po­ko­jeni, udali się do pokoju, który współ­dzie­liły nia­nie.

Tam też jej nie zna­leźli.

– Martínie, bie­gnij spy­tać parob­ków, czy widzieli nia­nię Reję. Poszu­kaj jej po dro­dze. A ja powia­do­mię panią Beatriz.

Beatriz nie zwy­kła budzić się tak wcze­śnie. Zaczy­nała swój dzień dopiero, gdy wie­działa, że wszystko, co potrzebne, jest już gotowe: chleb i kawa cze­kają na stole, ogrody są pod­le­wane, a czy­ste ubra­nia wła­śnie pra­so­wane. Lubiła roz­po­czy­nać poranki, przy­słu­chu­jąc się, jesz­cze w pół­śnie, jak mąż udaje się na ablu­cje, a potem roz­bu­dzała się i – cią­gle leżąc w pościeli – odma­wiała w spo­koju róża­niec.

Ale tam­tego dnia w domu rodziny Mora­les Cortés nie było ani ablu­cji, ani różańca, ani spo­koju.

2. Echa miodu

2

Echa miodu

Uro­dzi­łem się pośród tej sterty otyn­ko­wa­nych i wyma­lo­wa­nych kamien­nych cegieł dawno temu, nie­ważne jak dawno. Ważne, że po wyj­ściu z łona matki pierw­sze, co poczu­łem, to leżące na jej łóżku czy­ste prze­ście­ra­dła, ponie­waż mia­łem szczę­ście uro­dzić się we wto­rek wie­czo­rem, a nie w ponie­dzia­łek. Kobiety w mojej rodzi­nie od nie­pa­mięt­nych cza­sów zmie­niały pościel we wtorki, jak wszy­scy porządni ludzie. W tam­ten wto­rek pościel pach­niała lawendą i słoń­cem. Czy to pamię­tam? Nie, ale mogę to sobie wyobra­zić. Przez te wszyst­kie lata gdy miesz­ka­łem z mamą, nie zauwa­ży­łem u niej żad­nych zmian w ruty­nie, przy­zwy­cza­je­niach czy spo­so­bie, w jaki należy robić rze­czy jak pan Bóg przy­ka­zał: we wtorki zmie­niano lnianą pościel, wypraną i wybie­loną poprzed­niego dnia, a następ­nie skro­pioną wodą lawen­dową, wywie­szoną na słońcu, a na koniec wypra­so­waną.

Tak było w każdy wto­rek jej życia, z jed­nym bole­snym wyjąt­kiem, ale ten dopiero miał nadejść.

Mógł to być dzień moich naro­dzin, ale ja aku­rat uro­dzi­łem się we wto­rek jak każdy inny, dla­tego wiem, czym pach­niały prze­ście­ra­dła tam­tej nocy i jakie odczu­cia wywo­ły­wały w kon­tak­cie ze skórą.

Choć tego nie pamię­tam, w dniu moich naro­dzin dom roz­ta­czał zwy­kłą woń. Jego poro­wate cegły wchło­nęły niczym gąbka przy­jemne zapa­chy trzech poko­leń pra­co­wi­tych męż­czyzn oraz lubią­cych porzą­dek kobiet, skru­pu­lat­nie dobie­ra­ją­cych olejki i mydła; prze­sią­kły aro­ma­tem rodzin­nych prze­pi­sów i ubrań goto­wa­nych w bia­łym mydle. W powie­trzu zawsze uno­siła się woń robio­nych przez bab­cię mleczno-orze­cho­wych cukier­ków, jej prze­two­rów i dże­mów, tymianku i komosy, rosną­cych w ogro­do­wych donicz­kach, a potem jesz­cze poma­rań­czy, ich kwia­tów i miodu.

W zaka­mar­kach domu kryły się rów­nież śmiech i odgłosy – ówcze­snych i prze­szłych – dzie­cię­cych zabaw, poła­ja­nek i trza­ska­nia drzwiami. Sta­wia­łem stopy na tej samej moza­ice z gliny, po któ­rej w dzie­ciń­stwie naj­pierw cho­dził boso mój dzia­dek i jego dwa­dzie­ścioro dwoje rodzeń­stwa, a póź­niej mój tata. Mozaika ta zdra­dzała wszel­kie nocne psoty, ponie­waż jej nie­ubła­gane klak alar­mo­wało matkę o kno­wa­niach potom­stwa. Belki trzesz­czały bez wyraź­nej przy­czyny, drzwi skrzy­piały, a okien­nice ude­rzały ryt­micz­nie w ścianę nawet przy bez­wietrz­nej pogo­dzie. Na zewnątrz brzę­czały psz­czoły, a cykady osa­czały nas swoją sza­leń­czą pie­śnią we wszyst­kie let­nie wie­czory, tuż przed zmro­kiem, gdy prze­ży­wa­łem jesz­cze ostat­nie przy­gody danego dnia. O zacho­dzie słońca naj­pierw zaczy­nała jedna, a potem w ślad za nią szły pozo­stałe, aż w końcu wszyst­kie rap­tow­nie cichły, zapewne prze­ra­żone nie­uchron­nym nadej­ściem nocy.

Dom, w któ­rym się uro­dzi­łem, żył. Gdy cza­sem w samym środku zimy wydzie­lał zapach kwia­tów poma­rań­czy lub w nocy roz­brzmie­wały bez­pań­skie śmie­chy, nikt się nie bał: było to czę­ścią jego natury, jego istoty. Tata mówił mi, że w tym domu nie ma duchów: „Sły­szysz jedy­nie prze­cho­wy­wane przez niego echa, aby­śmy pamię­tali o tych, któ­rzy kie­dyś tu miesz­kali”. Rozu­mia­łem to dosko­nale. Wyobra­ża­łem sobie dwa­dzie­ścioro dwoje rodzeń­stwa mojego dziadka i har­mi­der, jaki musiał wtedy pano­wać, więc uwa­ża­łem za cał­kiem logiczne, że nawet po wielu latach można było usły­szeć echa tych śmie­chów roz­cho­dzące się po nie­któ­rych kątach.

I tak jak podej­rze­wam, że w ciągu spę­dzo­nych tam lat ja rów­nież pozo­sta­wi­łem swoje wła­sne echa – wszak nie bez powodu mama mówiła mi: „Ucisz się już, dziecko, nada­jesz jak kata­rynka” – tak i we mnie pobrzmie­wają echa tego domu. Noszę je w sobie do dziś. Jestem pewien, że prze­cho­wuję w tkan­kach nie tylko mamę i tatę, ale także lawendę, kwiaty poma­rań­czy, mamine prze­ście­ra­dła, ostrożne kroki babci, pra­żone orze­chy, klak zdra­dziec­kiej mozaiki, kar­me­li­zo­wany cukier, kaj­mak, sza­lone cykady, zapa­chy sta­rego drewna i tera­koty. Skła­dam się też z zie­lo­nych, słod­kich czy zgni­łych poma­rań­czy; z miodu z ich kwia­tów oraz z mleczka psz­cze­lego. Skła­dam się ze wszyst­kiego, z czym w tam­tych cza­sach zetknęły się moje zmy­sły i ta część mózgu, w któ­rej prze­cho­wuję wspo­mnie­nia.

Dziś, gdy­bym tylko mógł tam poje­chać, zoba­czyć dom i poczuć go na nowo, zro­bił­bym to.

Ale jestem stary. Dzieci, które mi pozo­stały – a teraz nawet i wnuki – podej­mują za mnie decy­zje. Już od wielu lat nie pozwa­lają mi pro­wa­dzić samo­chodu czy wypeł­niać cze­ków. Mówią do mnie tak, jak gdy­bym ich nie sły­szał albo nie rozu­miał. Muszę przy­znać, że ow­szem, sły­szę je, ale ich nie słu­cham. Chyba nie mam na to ochoty. Przy­znaję, że moje oczy nie dzia­łają już tak dobrze jak kie­dyś, że trzęsą mi się ręce, męczą mi się nogi, a cier­pli­wość wyczer­puje się, gdy odwie­dzają mnie pra­wnuki, bo choć jestem stary, to nie nie­do­łężny. Wiem, jaki jest dziś dzień, wiem też, że obec­nie wszystko jest kosz­mar­nie dro­gie: nie podoba mi się to, ale mam tego świa­do­mość.

Wiem dosko­nale, ile będzie mnie kosz­to­wać ta podróż.

Nie jest też tak, że ze sta­ro­ści mówię do sie­bie, czy widzę rze­czy, któ­rych nie ma. Jesz­cze nie. Potra­fię roz­róż­nić wspo­mnie­nia od rze­czywistości, choć coraz bar­dziej pocią­gają mnie wła­śnie te pierw­sze, a nie ta druga. W zaci­szu swo­jego umy­słu ana­li­zuję, kto co powie­dział, kto się z kim oże­nił, co zda­rzyło się wcze­śniej, a co póź­niej. Na nowo prze­ży­wam to cudowne uczu­cie, jakie towa­rzy­szyło mi, gdy kry­łem się wysoko w gałę­ziach drzewa orze­cho­wego, wycią­ga­łem rękę, zry­wa­łem orzech i roz­łu­py­wa­łem go naj­lep­szym dziad­kiem do orze­chów, jakim kie­dy­kol­wiek dys­po­no­wa­łem: wła­snymi zębami. Sły­szę i czuję zapach oraz fak­turę rze­czy, które były i są czę­ścią mnie, które kieł­kują od środka. Gdy ktoś obiera poma­rań­czę i dociera do mnie jej aro­mat, umysł prze­nosi mnie do mami­nej kuchni albo do tato­wego sadu. Kupne opa­ko­wa­nia kaj­maku przy­po­mi­nają mi o nie­stru­dzo­nych rękach babci, która spę­dzała dłu­gie godziny, mie­sza­jąc mleko z cukrem nad pale­ni­skiem, tak by zbrą­zo­wiało, ale się nie przy­pa­liło.

Odgłosy cykad i psz­czół, obec­nie tak rzadko spo­ty­kane w mie­ście, prze­no­szą mnie do cza­sów dzie­ciń­stwa, choć nie mogę już bie­gać. Cią­gle tro­pię zapach lawendy i wyczu­wam go, nawet jeśli wiem, że nie jest praw­dziwy. Nocami, gdy zamy­kam oczy, sły­szę klak mozaiki, trzesz­cze­nie belek i stu­kot okien­nic, choć w moim miej­skim domu nie ma oblu­zo­wa­nych pły­tek, belek czy okien­nic. Czuję się jak w domu, ale w tym, który opu­ści­łem w dzie­ciń­stwie. Tym, który opu­ści­łem zbyt wcze­śnie. Nie czuję się sam, i jestem z tego rad.

3. Pusty fotel

3

Pusty fotel

Beatriz Cortés de Mora­les miała zapa­mię­tać ten paź­dzier­ni­kowy pora­nek 1910 roku do końca życia.

Upo­rczywe puka­nie do drzwi kazało jej myśleć, że pew­nie na któ­rymś z pól trzciny cukro­wej wybuchł pożar, dla­tego opu­ściła cie­płe łóżko i poszła otwo­rzyć. Na progu stała zapła­kana Pola: Reja znik­nęła. Nie leży przy­pad­kiem w łóżku? Nie. A może jest w fotelu? Też nie. Gdzie jesz­cze sta­ruszka mogła się podzie­wać?

Pew­nie leży mar­twa, porzu­cona w jakichś krza­kach.

Beatriz znała nia­nię Reję od zawsze, ponie­waż Mora­le­so­wie i Cortésowie byli sąsia­dami i czę­sto wza­jem­nie się odwie­dzali. I choć z przy­szłym mężem znała się przez całe swoje życie, zako­chała się w nim, gdy miała szes­na­ście lat, a Fran­ci­sco Mora­les wła­śnie skoń­czył inży­nie­rię lądową na Uni­wer­sy­te­cie Nôtre Dame i zapro­sił ją do roman­tycz­nego tańca pod­czas zabawy z oka­zji Wiel­kiej Soboty.

Odkąd zmarł jej teść, a Fran­ci­sco odzie­dzi­czył po nim mają­tek, Beatriz dzie­liła z mężem wszyst­kie obo­wiązki, w tym opiekę nad sta­ruszką, która wła­śnie prze­pa­dła.

Mora­le­so­wie zmo­bi­li­zo­wali pra­cow­ni­ków hacjendy: jedni mieli popy­tać o nią w mia­steczku, inni wyru­szyć w chasz­cze na poszu­ki­wa­nia.

– A jeśli porwał ją niedź­wiedź?

– Zna­leź­li­by­śmy jakieś ślady.

– Dokąd mia­łaby pójść, skoro od prze­szło trzy­dzie­stu lat nie rusza się z miej­sca?

Na to pyta­nie nie było odpo­wie­dzi. Musieli ją odna­leźć, żywą lub mar­twą. Pod­czas gdy Fran­ci­sco koor­dy­no­wał poszu­ki­wa­nia konne, Beatriz usia­dła na pustym fotelu niani, który zaskrzy­piał pod jej cię­ża­rem. Myślała, że to będzie naj­lep­sze miej­sce do ocze­ki­wa­nia na wie­ści, ale prędko popro­siła praczkę Lupitę, by przy­nio­sła jej krze­sło. Nie­ważne, jak bar­dzo się sta­rała, nie potra­fiła ujarz­mić nie­przy­sto­so­wa­nego do jej kształ­tów mebla.

Spę­dziła dłu­żące się godziny na wła­snym krze­śle, obok fotela niani, który bujał się sam z sie­bie, już to przy podmu­chach scho­dzą­cego z gór wia­tru, już to ze zwy­kłego przy­zwy­cza­je­nia. Mati, kucharka, przy­nio­sła jej śnia­da­nie, ale Beatriz nie miała ape­tytu. Mogła tylko patrzeć w dal. Wypa­try­wać jakie­goś ruchu. Cze­goś, co zakłó­ci­łoby mono­tonny obraz pól lub nie­okieł­znane i dzie­wi­cze piękno wzgórz.

Stam­tąd roz­cią­gał się piękny widok na góry i pola trzciny cukro­wej. Beatriz ni­gdy nie podzi­wiała go z tej per­spek­tywy i teraz już rozu­miała zachwyt, jaki to miej­sce budziło w niani. Ale po co mia­łaby wpa­try­wać się nie­ustan­nie w bez­kre­sne i nie­ru­chome wzgó­rza? Po co mia­łaby wiecz­nie obser­wo­wać tę samą ubitą ścieżkę, wplą­taną w zbo­cza gór? Wresz­cie czemu tak upar­cie przy­glą­dała się z zamknię­tymi oczami? Na co cze­kała?

Beatriz, która była kobietą prak­tyczną, doszła do wnio­sku, że nia­nia raczej nie odnaj­dzie się żywa. Dla­tego w całym swoim prag­ma­ty­zmie zaczęła snuć kon­kretne plany co do czu­wa­nia przy zwło­kach uko­cha­nej niani: owiną ją bia­łym lnia­nym prze­ście­ra­dłem i złożą w trum­nie z ele­ganc­kiego drewna, po którą zdą­żyła już posłać. Mszę odprawi ojciec Pedro, a na pogrzeb naj­bar­dziej dłu­go­wiecz­nej kobiety w regio­nie zosta­nie zapro­szone całe mia­steczko.

Oczy­wi­ście bez ciała nie było mowy o czu­wa­niu. A czy można odpra­wić mszę żałobną bez zmar­łego?

Jeśli cho­dzi o bujany fotel, nie mogła się zde­cy­do­wać, co powinna z nim zro­bić. Spa­lić, czy zmie­lić na tro­ciny i roz­sy­pać w przy­do­mo­wym ogro­dzie albo umie­ścić te tro­ciny w trum­nie, przy nie­boszczce. Mogli też po pro­stu zosta­wić go tam, gdzie zwy­kle, na pamiątkę po ciele, które zaj­mo­wało go przez tak długi czas.

Byłoby świę­to­kradz­twem, gdyby z prze­dłu­że­nia jeste­stwa niani stał się na powrót przed­mio­tem czy­je­goś użytku. To nie ule­gało wąt­pli­wo­ści.

Przyj­rzała się uważ­nie sta­remu fote­lowi; ni­gdy wcze­śniej nie widziała, żeby był pusty. Ni­gdy go nie napra­wiano ani nie zro­biono niczego, by utrzy­mać go w dobrym sta­nie, a mimo to miał się cał­kiem nie­źle. Nieco skrzy­piał przy buja­niu, ale zda­wał się być odporny na czas i warunki pogo­dowe, zupeł­nie jak jego wła­ści­cielka. Sym­bioza mię­dzy fote­lem a jego posia­daczką była fak­tem, a Beatriz przy­pusz­czała, że dopóki Reja będzie żywa, dopóty mebel się nie znisz­czy.

Nagle zauwa­żyła z nie­po­ko­jem, że ktoś bie­gnie ścieżką, wyzna­czoną wśród rosną­cego na wzgó­rzach sito­wia.

– Co się stało, Martínie? Zna­leźli ją?

– Tak, pro­szę pani. Pan Fran­ci­sco posłał mnie po wóz.

Beatriz patrzyła, jak Martín oddala się w pośpie­chu w poszu­ki­wa­niu trans­portu. „Zna­leźli ciało”, pomy­ślała i na prze­kór swo­jemu prak­tycz­nemu umy­słowi poczuła silny smu­tek. Choć nia­nia Reja była nie­spo­ty­ka­nie stara i można się było spo­dzie­wać, że wkrótce umrze, wola­łaby, żeby stało się to w innych oko­licz­no­ściach: by ode­szła spo­koj­nie, we wła­snym łóżku lub buja­jąc się w fotelu. Nie w ten spo­sób, być może zaata­ko­wana przez jakieś zwie­rzę, sama i na pewno prze­ra­żona, pozo­sta­wiona na pastwę żywio­łów na ścieżce krę­cą­cej się pośród wzgórz.

Taki kawał życia, a potem taki koniec.

Otrzą­snęła się ze smutku: przed przy­by­ciem ciała było tyle do zro­bie­nia.

Gdy męż­czyźni przy­je­chali zała­do­wa­nym wozem, stało się jasne, że wszyst­kie plany i przy­go­to­wa­nia były zbędne: wbrew wszel­kim prze­wi­dy­wa­niom nia­nia wró­ciła żywa.

4. W cieniu anacahuity

4

W cie­niu ana­ca­hu­ity

Fran­ci­sco opo­wia­dał póź­niej, że odna­leźli ją parob­ko­wie, jakieś pół­to­rej mili od domu. Wró­cili po niego, skon­ster­no­wani, bo gdy w końcu zlo­ka­li­zo­wali sta­ruszkę, ta nie odpo­wia­dała na ich pyta­nia i nie chciała ruszyć się z miej­sca. Wtedy Fran­ci­sco posłał po wóz, a następ­nie oso­bi­ście udał się tam, gdzie znaj­do­wała się nia­nia Reja. Sie­działa na kamie­niu z zamknię­tymi oczami, buja­jąc się w cie­niu ana­ca­hu­ity. W ramio­nach trzy­mała dwa zawi­niątka: jedno oku­tane w jej far­tuch, a dru­gie w chu­stę. Męż­czy­zna pod­szedł ostroż­nie, by jej nie prze­stra­szyć.

– Nia­niu Rejo, tu Fran­ci­sco – odwa­żył się powie­dzieć, gdy otwo­rzyła oczy. – Co robisz tak daleko od domu? – spy­tał, nie ocze­ku­jąc odpo­wie­dzi od sta­ruszki, która zamil­kła już wiele lat wcze­śniej.

– Poszłam go odszu­kać – odparła cicho, gło­sem zachryp­nię­tym od sta­ro­ści i dłu­giego mil­cze­nia.

– Kogo?

– Pła­czące dziecko.

– Tu nie ma żad­nych dzieci, nia­niu – odrzekł. – Już nie.

W odpo­wie­dzi Reja wska­zała na zawi­niątka.

– Co tam jest? – Fran­ci­sco wziął pierw­sze, owi­nięte w far­tuch. Gdy je odwi­nął, prze­stra­szył się i wypu­ścił z rąk. W środku znaj­do­wało się gniazdo psz­czół. – Po co to wzię­łaś, nia­niu? Użą­dliły cię?

Po zde­rze­niu z zie­mią nie­liczne psz­czoły znaj­du­jące się w środku gniazda wyle­ciały roz­złosz­czone w poszu­ki­wa­niu win­nych. Nie­któ­rzy parob­ko­wie roz­bie­gli się, ści­gani przez owady, lecz te po kilku metrach prze­rwały zgod­nie swój wście­kły pościg i zawró­ciły, jak gdyby ktoś wezwał je do domu. Zawi­niątko, które nia­nia Reja wciąż trzy­mała w ramio­nach, poru­szyło się w chu­ście. Fran­ci­sco i kilku robot­ni­ków, któ­rzy oparli się poku­sie ucieczki po pierw­szym ataku roz­ju­szo­nych psz­czół, wpa­dli w osłu­pie­nie. Tym więk­sze, że sta­ruszka przy­tu­liła do sie­bie tobo­łek i zaczęła go koły­sać, jak gdyby cho­dziło o dziecko.

– Co tam jesz­cze masz, nia­niu?

Wtedy zawi­niątko wybu­chło pła­czem i zaczęło się gwał­tow­nie poru­szać.

– Jest głodne, to dziecko – powie­działa nia­nia Reja, nie prze­sta­jąc się bujać.

– Mogę je zoba­czyć?

Gdy Fran­ci­sco odwi­nął chu­stę, męż­czyźni w końcu zoba­czyli, co nia­nia trzy­mała w ramio­nach: było to nie­mowlę.

Cof­nęli się z prze­ra­że­nia. Nie­któ­rzy wyko­nali znak krzyża.

5. Tu wstążeczki, a tam wszy

5

Tu wstą­żeczki, a tam wszy

Ni­gdy nie pozo­sta­wiano mi więk­szych złu­dzeń w kwe­stii tego, skąd się biorą dzieci. Od zawsze wie­dzia­łem, że bajeczka o bocia­nie była wła­śnie tym, zwy­kłą bajeczką dla cie­kaw­skich dzie­cia­ków. Mama, w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści dam z epoki, nie ukry­wała tego przede mną. „A ja cię tyle godzin rodzi­łam”, mówiła, kiedy dosta­wa­łem ataku szału, a gdy się jej nie słu­cha­łem, wypo­mi­nała mi bóle poro­dowe. Cza­sami myślę, że gdyby tylko mogła, to po tego typu moich wybry­kach chęt­nie zre­wan­żo­wa­łaby się za każdy skurcz.

Mama była dobrą kobietą. Naprawdę. Tyle tylko że nie potra­fiła sobie wytłu­ma­czyć, skąd się wzią­łem. Nie mam na myśli aspek­tów fizycz­nych: była bar­dzo inte­li­gentna i choć żyła w pru­de­ryj­nych cza­sach, to wie­działa, że dzieci są kon­se­kwen­cją mał­żeń­skiej bli­sko­ści. Pro­blem pole­gał na tym, że gdy dowie­działa się o ciąży, już od dawna myślała, że kwe­stie płod­no­ści jej nie doty­czą: moje dwie sio­stry wyszły już za mąż i uczy­niły ją bab­cią. Moje późne poja­wie­nie się w jej życiu było dla niej wielką nie­spo­dzianką.

Dla­tego łatwo zro­zu­mieć osłu­pie­nie, w jakie wpa­dła, gdy dowie­działa się o ciąży w czci­god­nym wieku trzy­dzie­stu ośmiu lat. Wyobra­żam sobie, jak ciężko było jej przy­znać się do swo­jego stanu przed moimi star­szymi sio­strami. A jesz­cze cię­żej przed zna­jo­mymi z kasyna w Lina­res. Rozu­miem też jej roz­pacz, gdy po odcho­wa­niu dwóch dziew­czy­nek gustu­ją­cych we wstą­żecz­kach i koron­kach tra­fił się jej chło­piec, tapla­jący się w bło­cie i przy­no­szący do domu wszy i ropu­chy.

Tak więc uro­dzi­łem się, gdy mamie pisana już była rola babci. Bar­dzo mnie kochała, a ja kocha­łem ją, ale mie­li­śmy nasze pro­blemy. Pamię­tam, że skoro nie mogła mnie stroić w fal­banki i kokardki, to upie­rała się, bym wyglą­dał jak hisz­pań­ski pani­czyk, i szyła dla mnie sto­sowne wdzianka, choć nie mia­łem w sobie nic z pani­czyka. Hisz­pan też był ze mnie żaden, choć mama nie­zmor­do­wa­nie pró­bo­wała wci­skać mnie w hafto­wane stroje, kopio­wane z naj­now­szych madryc­kich cza­so­pism.

Ku jej prze­ra­że­niu zawsze byłem umo­ru­sany jedze­niem, zie­mią albo psią, kro­wią czy koń­ską kupą. Zawsze mia­łem zdarte kolana, a moje jasne włosy były sztywne i ubło­cone. Zupeł­nie nie prze­szka­dzało mi też, że cho­dzę zasmar­kany. Chu­s­teczka z wyszy­tymi ini­cja­łami, którą zgod­nie z życze­niem matki codzien­nie wkła­dano mi do kie­szeni, słu­żyła mi do wszyst­kiego, tylko nie do wycie­ra­nia nosa. I choć już nie pamię­tam, bo zapewne wyro­słem z tego dość wcze­śnie, podobno wola­łem jeść chrząsz­cze niż przy­go­to­wy­waną mi przez nia­nie – z roz­kazu mamy – dro­biową lub wołową wątróbkę, po któ­rej mia­łem mieć rumiane policzki.

Teraz, gdy jestem już ojcem, dziad­kiem i pradziad­kiem, muszę przy­znać, że nie było łatwo przy­wo­łać mnie do porządku. A jesz­cze trud­niej było mną mani­pu­lo­wać.

Mama przez całe życie skar­żyła się, że odkąd wresz­cie nauczy­łem się mówić, do moich ulu­bio­nych zwro­tów nale­żały „nie”, „ja sam” i „to nie­spra­wie­dliwe”; że po posta­wie­niu pierw­szych kro­ków od razu zaczą­łem bie­gać; że gdy zapa­no­wa­łem już nad pręd­ko­ścią, potra­fi­łem wspiąć się na dowolne drzewo. Krótko mówiąc, że miała ze mną krzyż pań­ski. Czuła się zbyt stara i uwa­żała, że speł­niła już swoje mat­czyne obo­wiązki, wycho­wu­jąc dwie star­sze córki, które były nie­mal ide­alne.

Mówiła, że ma swoje oczko w gło­wie, bo moja star­sza sio­stra Car­men, trzeba to przy­znać, była prze­śliczna.W dzie­ciń­stwie mama krę­ciła jej blond loki i puszyła się jak paw, gdy ludzie mówili, że dziew­czynka wygląda jak anio­łek, jak laleczka, jak skarb. Gdy pod­ro­sła, zła­mała serca poło­wie chłop­ców z mia­steczka, naj­pierw wyjeż­dża­jąc do szkoły do Mon­ter­rey, a potem wycho­dząc za mąż. I choć moja sio­stra mil­czała na ten temat, to wiem, że wsty­dziła się, że nawet po ślu­bie i prze­pro­wadzce legenda o jej uro­dzie była wciąż żywa w Lina­res. Mama przez lata prze­cho­wy­wała nie­zli­czone listy pełne zapew­nień o wiecz­nej miło­ści i pre­ten­sjo­nalne rymy od nie­szczę­śli­wie zako­cha­nych chłop­ców, wysłane do Car­men zarówno przed jej ślu­bem, jak i po nim. Można było pomy­śleć, że listy były adre­so­wane do mamy, bo prze­cho­wy­wała te sto­siki papieru niczym tro­fea, któ­rymi chwa­liła się przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji.

Mówiła też, że ma swoje uszko w gło­wie, bo druga z moich sióstr, choć rów­nież ładna, wyróż­niała się gło­sem. Mama kazała Con­su­elo śpie­wać przed każ­dym, kto odwie­dzał nasz dom, a jej melo­dyjny tembr zawsze zbie­rał pochwały.

– Ma głos anioła! – twier­dzili wszy­scy.

Ni­gdy nie sły­sza­łem śpiewu anio­łów, acz­kol­wiek podej­rze­wam, że była to prawda: moja sio­stra miała głos anioła. Nie­wielu jed­nak wie­działo, że krył się za nim dia­bel­ski tem­pe­ra­ment. Nawet w chwi­lach naj­więk­szego unie­sie­nia nie tra­ciła swo­jego melo­dyj­nego tonu, a każde zda­nie brzmiało jak istna poezja. Mogła powie­dzieć: „Nawet się nie zbli­żaj, wszawy smarku, bo mi nie­do­brze”, a do uszu mojej mamy i tak docho­dziła aniel­ska muzyka.

– Opo­wia­dam mu bajkę – odpo­wia­dała zawsze, gdy mama pytała ją, co tam do mnie mówi.

Mia­łem to gdzieś, bo Con­su­elo była tak naprawdę nie­zna­jomą, nie przy­sta­wała do mojego świata. Przez wiele lat widzia­łem w niej wiedźmę, podobną do tych z bajek, więc było dla mnie jasne, że cza­ro­wała swoim gło­sem, by wszy­scy – a szcze­gól­nie nasza mama – uwie­rzyli w jej życz­li­wość i aniel­ską sło­dycz.

Byłem jedną z nie­licz­nych osób, które opie­rały się jej wdzię­kom. Mama nie rozu­miała, dla­czego w trak­cie wizyt mojej sio­stry nie pada­łem jej do stóp. Nie poj­mo­wała, jak mogłem wtedy zni­kać na cały dzień lub że wola­łem zatrzy­my­wać się w domu Car­men, tej star­szej, gdy wysy­łali mnie z wizytą do Mon­ter­rey. „Prze­cież twoja sio­stra jest taka kochana, taka uro­cza”, mówiła mi czę­sto mama, by zała­go­dzić lub napra­wić nasze rela­cje.

Mama uwa­żała, że w rodzi­nie były dwa anioły i dziecko, czyli ja. Kiedy o mnie opo­wia­dała, mówiła nieco prze­pra­sza­ją­cym tonem: „A to jest dziecko”. Albo: „To tylko chło­piec”. Ni­gdy nie powie­działa o mnie, że jestem czym­kol­wiek w jej gło­wie. A prze­cież bez prze­rwy do mnie wzdy­chała. „O Boże”, mówiła cały czas. Nie pamię­tam, żeby kie­dy­kol­wiek, gdy wpa­da­łem na nią na kory­ta­rzu, patio, w salo­nie czy kuchni, nie wydała z sie­bie gło­śnego wes­tchnię­cia. „O Boże”, mówiła, lekko sapiąc. „Popatrz na sie­bie, jakie ty masz włosy, a ile smar­ków, a to ubra­nie, a jakiś ty brudny, a jaki gru­biań­ski, a jaki zgrzany, o Boże, już jestem na to za stara”. Prędko zaczęła skra­cać te swoje wes­tchnie­nia. Naj­pierw zaczęła mówić „o Boże”, potem już tylko „Boże”, a póź­niej już nic nie mówiła, tylko wzdy­chała.

Zawsze robi­łem dużo hałasu i mia­łem piskliwy głos. Moje ciało było ide­al­nym przy­tu­li­skiem dla róż­nego rodzaju klesz­czy, pcheł i wszy, potrze­bu­ją­cych nowego domu, więc wszel­kie mamine próby zapusz­cze­nia moich blond loków były nie­sku­teczne. Strzy­żono mnie z koniecz­no­ści. Byłem łysy jak w hospi­cjum.

„O Boże!”. Wes­tchnię­cie.

Gdyby oddano mnie pod wyłączną opiekę mamy, pew­nie nosił­bym wię­cej kokar­dek niż moje sio­stry. Oko­licz­no­ści uchro­niły mnie przed tym losem, ponie­waż tata, który jesz­cze przed moimi naro­dzi­nami został dziad­kiem i zaczął myśleć o prze­ka­za­niu ziem swoim zię­ciom, nie chciał pozwo­lić, aby jego jedyny, choć późno przy­były syn był tchó­rzem. I choć wcze­śniej nie wtrą­cał się do wycho­wa­nia star­szych córek, to odkąd zyskał męskiego potomka, zaczął w tej kwe­stii kon­fron­to­wać się z mamą. Dobrze wie­dział, że w naszej oko­licy i w tam­tych cza­sach nie było miej­sca dla sła­be­uszy, szcze­gól­nie w obli­czu toczą­cej się wokół – a cza­sem nawie­dza­ją­cej nas – wojny.

Te kon­fron­ta­cje musiały być nie­zwy­kle trudne do znie­sie­nia dla mamy, którą zawsze mia­łem za nie­ustra­szoną. Uwiel­biała mojego tatę, co było dość nie­zwy­kłe jak na tak doj­rzałą, nie­mal czter­dzie­sto­let­nią kobietę – już bab­cię – więc wolała odsu­nąć się nieco od spraw bez­po­śred­nio zwią­za­nych z moim wycho­wa­niem, by utrzy­mać spo­kój. Tato zaś nie miał ani czasu, ani moż­li­wo­ści, by się mną zająć: po pierw­sze, nie miał poję­cia, co robić z nie­mow­lę­ciem czy małym dziec­kiem, a po dru­gie, całe dnie spę­dzał na doglą­da­niu i obro­nie rancz hodow­la­nych w Tamau­li­pas i sadów w Nuevo León.

Mimo to mogłem liczyć na stałą opiekę. Nia­nia Pola zosta­wiała mnie z kucharką Mati, która pod­rzu­cała mnie praczce Lupi­cie, a ta z kolei prze­ka­zy­wała mnie ogrod­ni­kowi Martínowi, który to po jakimś cza­sie odda­wał mnie w ręce tro­skli­wego i weso­łego Simo­no­pia. Ten zaś nie dzie­lił się mną z nikim aż do zmierz­chu, gdy ktoś wycho­dził z domu i pytał, gdzie jest dziecko.

6. Skrzydła, które go otulają

6

Skrzy­dła, które go otu­lają

Poja­wie­nie się Simo­no­pia nazna­czyło nas na zawsze i sta­no­wiło punkt zwrotny w histo­rii naszej rodziny. Póź­niej miało też decy­do­wać o życiu lub śmierci, choć to zro­zu­mie­li­śmy dopiero z per­spek­tywy czasu.

Tato do końca życia wyrzu­cał sobie swoją reak­cję na jego widok.

Przy­pusz­czam, że nie­za­leż­nie od oby­cia w świe­cie, wykształ­ce­nia i inte­li­gen­cji, ni­gdy nie prze­stał cał­ko­wi­cie wie­rzyć w prze­sądy krą­żące po mia­steczku, które sąsia­do­wało prze­cież z wio­ską cza­row­nic. Zapewne wytrą­ciły go też z rów­no­wagi wszyst­kie pozo­stałe wyda­rze­nia tam­tego dnia: pusty fotel, znik­nię­cie niani, prze­świad­cze­nie o jej śmierci, coraz sze­rzej zakro­jone poszu­ki­wa­nia wśród ota­cza­ją­cych hacjendę krze­wów; potem odna­le­zie­nie sta­ruszki, jej słowa, wojow­ni­czy rój wyla­tu­jący ze skry­wa­nego w zawi­niątku gniazda; na koniec nowo­ro­dek o znie­kształ­co­nej twa­rzy, otu­lony chu­stą niani i żywą pie­rzynką z psz­czół.

Jeśli cho­dzi o pierw­sze wra­że­nie, zawsze tak istotne, to Simo­no­pio – jak nazwano go pod naci­skiem niani i mimo sprze­ci­wów ze strony moich rodzi­ców i księ­dza – nie wywarł naj­lep­szego z moż­li­wych. Wie­śniacy pro­sili chle­bo­dawcę, by porzu­cił to mon­strum przy dro­dze, pod ana­ca­hu­itą.

– Ażby się wola Boża wypeł­niła, patrón1, bo to pomiot dia­bel­ski – nale­gał Anselmo Espi­ri­cu­eta.

W tam­tej chwili mój tata już otrzą­snął się z pierw­szego wra­że­nia. Pod­jął wysi­łek godny czło­wieka świa­to­wego, oby­tego, wykształ­co­nego i inte­li­gent­nego, i zapo­mniał o prze­są­dach, sku­pia­jąc się na roz­wią­za­niu zagadki.

– To nie­do­rzeczne, Espi­ri­cu­eto. Tutaj nie wie­rzymy w takie rze­czy – powie­dział, a następ­nie znów zaczął deli­kat­nie pod­py­ty­wać nia­nię.

Z nie­wielu wypo­wie­dzia­nych przez nią słów Fran­ci­sco dowie­dział się, gdzie i w jakich oko­licz­no­ściach zna­la­zła nie­mowlę. Ni­gdy jed­nak nie udało mu się zro­zu­mieć, jak to się stało, że sta­ruszka wyru­szyła w góry i doszła aż do mostu, pod któ­rym leżało dziecko. „Usły­sza­łam je”, mówiła tylko; „usły­sza­łam je”. Wszy­scy, zarówno ci prze­sądni, jak i wykształ­ceni, wie­dzieli, że z odle­gło­ści kilku kilo­me­trów nie da się usły­szeć deli­kat­nego kwi­le­nia dziecka porzu­co­nego pod mostem.

To była wielka zagadka, tym więk­sza że don Teo­do­sio i młoda praczka Lupita zaprze­czyli, by widzieli je, prze­cho­dząc tam­tędy nieco wcze­śniej. I miała pozo­stać nie­roz­wią­zana. Jak to moż­liwe, że sta­ruszka usły­szała płacz? Nie było na to żad­nej odpo­wie­dzi. A przy­naj­mniej żad­nej wia­ry­god­nej.

– Prze­cież ja nawet nie sły­szę żony, jak mówi do mnie przy obie­dzie – mówił paro­bek Leoca­dio każ­demu, kto chciał go słu­chać.

Było jed­nak coś, czemu nie dało się zaprze­czyć: nie­ru­choma sta­ruszka z drewna opu­ściła swój nie­wielki świat, aby udać się na ratu­nek nie­szczę­snemu dziecku, i zdo­łała prze­trans­por­to­wać je wraz z gniaz­dem i jego skrzy­dla­tymi towa­rzysz­kami. Kiedy tata pró­bo­wał odgo­nić wszyst­kie psz­czoły pokry­wa­jące ciałko nowo­rodka, Reja mu na to nie pozwo­liła.

– Zostaw je, dziecko – powie­działa, ponow­nie otu­la­jąc maluszka.

– Ale nia­niu, one go użą­dlą.

– Już dawno by to zro­biły.

Poiry­to­wany, roz­ka­zał męż­czy­znom, by wnie­śli na wóz nia­nię Reję, która kur­czowo trzy­mała swój paku­nek w oba­wie, że parob­ko­wie jej go wyrwą i speł­nią groźbę ponow­nego porzu­ce­nia dziecka.

– Jest mój.

– Jest twój, nia­niu – zapew­nił tata – i poje­dzie z nami.

– I gniazdo też.

Tata oso­bi­ście, nie­chęt­nie acz bar­dzo ostroż­nie, przy­krył je far­tu­chem, by następ­nie wnieść je na wóz. I dopiero wtedy ruszyli z powro­tem do domu i do pustego buja­nego fotela.

7. Kropla po kropli, białej i święconej

7

Kro­pla po kro­pli, bia­łej i świę­co­nej

Fran­ci­sco Mora­les daleki był od pew­no­ści, z jaką odpo­wie­dział niani. „Poje­dzie z nami”, rzekł. No dobrze, ale po co? „Co zro­bimy z dziec­kiem, które już od samego początku zostało nazna­czone pięt­nem?”. Porzu­ce­nie chłopca nie wcho­dziło dla niego w grę, ale sły­szał głosy parob­ków, a w szcze­gól­no­ści naj­now­szego z nich, Anselma Espi­ri­cu­ety, odma­wia­ją­cych wej­ścia na wóz z tym nowo­rod­kiem. A to że dia­beł zło­żył na nim poca­łu­nek, a to że ktoś się z dia­błem uło­żył, a to że pew­nie to dia­beł we wła­snej oso­bie albo co naj­mniej kara boska. Głu­pie prze­sądy. Nie wyobra­żał sobie jed­nak, jak to dziecko z cze­lu­ścią zamiast ust mogło prze­żyć choć jeden dzień ani jak powi­nien zwal­czać nie­mą­dre zabo­bony wśród tych, któ­rzy mieli zaj­mo­wać się nie­mow­lę­ciem nie­za­leż­nie od tego, jak długo przyj­dzie mu żyć.

Gdy zbli­żali się do mia­steczka, ode­słał Espi­ri­cu­etę. Czę­ściowo dla­tego, że ktoś musiał pójść po dok­tora Cantú, aby prze­ba­dał starą nia­nię i nie­szczę­sne dziecko, a czę­ściowo by odsu­nąć go od chłopca i pode­ner­wo­wa­nej już gro­mady. Nie chciał, by pra­cow­nicy jesz­cze bar­dziej pod­bu­rzali się, sły­sząc apo­ka­lip­tyczne prze­po­wied­nie połu­dniowca.

– I nawet nie pró­buj roz­pusz­czać tych plo­tek o poca­łunku dia­bła, dobrze? Dość tej gadki o czar­nej magii. Nia­nia zna­la­zła dziecko, które potrze­buje pomocy, to wszystko. Zro­zu­mia­łeś, Ansel­mie?

– Sí, patrón2 – odparł Anselmo Espi­ri­cu­eta, odda­la­jąc się bie­giem.

Gdy dotarł do mia­steczka i zoba­czył Juana, ostrzy­ciela noży, Anselmo nie oparł się poku­sie i wypa­plał, oczy­wi­ście w zaufa­niu, o swoim prze­ra­że­niu, o niani, o psz­czo­łach i o dziecku wiedźmy, a następ­nie pero­ro­wał o wszel­kiego rodzaju złych prze­czu­ciach, jakie wtedy przy­szły mu do głowy.

– Jesz­cze zoba­czysz, że spro­wa­dzi na nas nie­szczę­ście.

I w taki wła­śnie spo­sób, jak to zazwy­czaj bywa, jesz­cze zanim Anselmo odna­lazł leka­rza, całe Lina­res wie­działo już o prze­klę­tym Simo­no­piu i o zgu­bie, jaką może spro­wa­dzić na rodzinę Mora­le­sów oraz całe ich potom­stwo.

Dok­tor Cantú, jak na poważ­nego i pro­fe­sjo­nal­nego czło­wieka przy­stało, nie­zwłocz­nie odpo­wie­dział na wezwa­nie Mora­le­sów i nie zaprzą­tał sobie głowy pyta­niami zabo­bon­nych głup­ców. Gdy wje­chał na teren hacjendy, zasko­czyła go sto­jąca na wozie trumna. Zro­biło mu się przy­kro: wcze­śniej był prze­ko­nany, że w całej tej histo­rii o sta­ruszce i dziecku obe­szło się bez zmar­łych.

Kiedy dotarł do domu, nia­nia znaj­do­wała się tam gdzie zwy­kle: umosz­czona w buja­nym fotelu, oto­czona rodziną i naj­wier­niej­szą służbą. Już samo to, że sta­ro­winka wyrwała się z wła­ści­wego sobie mara­zmu, wydał mu się cokol­wiek zadzi­wia­jący. Nie mógł uwie­rzyć, że ktoś w tak zaawan­so­wa­nym wieku nagle wyru­sza stromą ścieżką w poszu­ki­wa­niu przy­gód i że, co tym bar­dziej zaska­ku­jące, wraca bez widocz­nego uszczerbku. A jesz­cze że wró­ciła z gór z żywym dziec­kiem w ramio­nach?

Jeśli Fran­ci­sco Mora­les mówił, że tak było, nie miał powodu mu nie wie­rzyć.

– Kto umarł?

– Nikt – odparł Fran­ci­sco.

– To dla kogo ta trumna?

Odwró­cili się i zoba­czyli, że Martín i Leoca­dio trzy­mają ciężką skrzy­nię w ocze­ki­wa­niu na instruk­cje. Dok­tor był zain­try­go­wany, Fran­ci­sco nic z tego nie rozu­miał, a Beatriz się zlę­kła: trumna! Zupeł­nie zapo­mniała o przy­go­to­wa­niach, jakie poczy­niła po znik­nię­ciu niani, gdy pole­ciła Leoca­diowi, aby udał się do mia­steczka po trumnę. Teraz Fran­ci­sco patrzył na nią z zasko­cze­niem.

– Ech… To na wszelki wypa­dek.

Beatriz odda­liła się, aby poin­stru­ować Martína, by szczel­nie okrył trumnę grubą plan­deką i scho­wał ją głę­boko w szo­pie, z dala od ludz­kich oczu. Gdy wró­ciła, dok­tor Cantú chciał prze­ba­dać dziecko.

Nie pozwo­lili mu zbli­żyć się do trzy­ma­nego przez sta­ruszkę zawi­niątka, zanim nie zało­żył gru­bych skó­rza­nych ręka­wi­czek, nale­żą­cych do jed­nego z najem­ni­ków: „Wie pan, dok­to­rze, psz­czoły są wszę­dzie”. Gdy odwi­nął tobo­łek, zro­zu­miał, o co im cho­dziło: po ciałku nie­mow­lę­cia cho­dziły setki psz­czół. Nie wie­dział, co zro­bić, żeby owady spo­koj­nie odle­ciały, ale z pomocą przy­szła mu Reja. Zasta­na­wiał się, czy żądła psz­czół nie robiły na niej wra­że­nia z uwagi na grubą skórę, czy też po pro­stu wie­działa, że owady nie odważą się zro­bić jej krzywdy.

Nie­za­leż­nie od powodu ze sto­ic­kim spo­ko­jem zaczęła je strze­py­wać, by ich nie roz­ju­szyć.

Dziecko było uważne i spo­kojne, a dok­tor zdzi­wił się, gdy zaczęło wodzić wzro­kiem za ostat­nimi krą­żą­cymi wokół niego psz­czo­łami, które następ­nie wle­ciały do gniazda powie­szo­nego przez kogoś na dru­cie w kącie dachu. Zauwa­żył, że nie­za­wią­zana pępo­wina zaczęła krwa­wić, więc zało­żył na nią szew.

– To dziecko zostało porzu­cone na pewną śmierć, Mora­les. Nawet nie pró­bo­wali tego ukryć: mogło się wykrwa­wić. Co wię­cej, ono powinno było się wykrwa­wić.

A jed­nak się nie wykrwa­wiło, choć można tego było ocze­ki­wać, jako że krew lała się z pępka jak z odkrę­co­nego węża. Wbrew wszel­kiej logice nie użą­dliła go ani jedna psz­czoła. Nie zostało też pożarte przez dzi­kie zwie­rzęta ani nie zmarło zosta­wione na pastwę żywio­łów. Ten zestaw oko­licz­no­ści tylko spo­tę­go­wał tajem­nicę, która już na zawsze miała spo­wi­jać Simo­no­pia.

– Dziecko jest zadzi­wia­jąco zdrowe.

– A usta, dok­to­rze? – spy­tała zmar­twiona Beatriz.

Dolna szczęka była per­fek­cyj­nie ukształ­to­wana, nato­miast górna roz­sz­cze­py­wała się od kącika ust aż do nosa. Chło­piec nie miał gór­nej wargi, co obna­żało dzią­sła i brak pod­nie­bie­nia.

– Dia­beł go poca­ło­wał – rzu­cił ktoś z tłumu; był to Espi­ri­cu­eta.

– Nic z tych rze­czy – odparł dok­tor zde­cy­do­wa­nym tonem – to tylko wada roz­wo­jowa. Cza­sami tak się dzieje, na przy­kład gdy dziecko rodzi się bez pal­ców albo ma ich za dużo. To smutne, ale natu­ralne. Oso­bi­ście nie mia­łem takiego przy­padku, ale widzia­łem to w książ­kach.

– Da się z tym coś zro­bić?

– Nie.

Tak miało już zostać, nie­za­leż­nie od tego, ile chłopcu uda się prze­żyć.

– Takie dzieci nie żyją zbyt długo: umie­rają z głodu, bo nie potra­fią ssać, a gdy jakimś cudem im się to udaje, to zachły­stują się pły­nem, który dostaje się do ich dróg odde­cho­wych. Przy­kro mi. Wąt­pię, by prze­żyło dłu­żej niż trzy dni.

Zanim jesz­cze posłano po mleczną kozę lub jakąś kobietę gotową podzie­lić się pokar­mem, Fran­ci­sco roz­ka­zał przy­pro­wa­dzić ojca Pedra, bo jeśli dziecko miało umrzeć, to musiało zostać ochrzczone jak pan Bóg przy­ka­zał. Koza przy­była przed księ­dzem, więc nia­nia popro­siła, by podano jej kubek z odro­biną let­niego mleka i psz­cze­lego miodu, który zaczął ska­py­wać z gniazda. Zamo­czyła w tej mie­szance rąbek swo­jej chu­sty i wykrę­ca­jąc mate­riał, kro­pla po kro­pli przez ponad godzinę kar­miła dziecko, aż wresz­cie zasnęło.

Kiedy w końcu zja­wił się zzia­jany i obju­czony ole­jami oraz wodą świę­coną kapłan, aby ochrzcić i nama­ścić umie­ra­jące dziecko, ono było na nowo roz­bu­dzone i roz­dzia­wiało buzię w ocze­ki­wa­niu na kolejne słod­kie białe kro­ple, ska­pu­jące na jego język. Chło­piec był już umyty i odziany w ele­ganc­kie pie­luszki i białe szatki, które małe Mora­le­sówny miały na sobie w dniu wła­snego chrztu, a które Beatriz kazała wycią­gnąć ze skrzyni. Pośpiech był wska­zany, ponie­waż dziecko mogło umrzeć w każ­dej chwili, dla­tego nie prze­ry­wano kar­mie­nia nawet w trak­cie cere­mo­nii. W ten spo­sób Simo­no­pio, kro­pla po kro­pli, bia­łej i świę­co­nej, z nia­nią u jed­nego, a Fran­ci­skiem i Beatriz u dru­giego boku, miał ura­to­wać zarówno swoje ciało, jak i duszę.

8. Wojenne plony

8

Wojenne plony

Tam­tego dnia stra­cił wszyst­kie plony kuku­ry­dzy. Nie były nad­zwy­czaj obfite, ale udało mu się je uzy­skać pomimo zarazy. Aby je ura­to­wać, czu­wał przy nich jak przy kolej­nym dziecku. Cza­sami zda­wało mu się, że z czu­ło­ścią głasz­cze każdą poje­dyn­czą kolbę.

Ale mu je ode­brano. Przy­szli po nie już po zara­zie, już po tym, jak kuku­ry­dza została pod­lana, jak zdą­żyła doj­rzeć i jak, miękką i soczy­stą, zebrano ją pod palą­cym kwiet­nio­wym słoń­cem, które cza­sami – jak wła­śnie wtedy – daje się we znaki bar­dziej niż w lipcu. Przy­szli po nią, gdy wszyst­kie kolby leżały już w skrzyn­kach, gotowe, by wyru­szyć na pobli­skie i bar­dziej odle­głe tar­go­wi­ska.

– To dla woj­ska – powie­dzieli, nim obró­cili się na pię­cie.

Fran­ci­sco Mora­les nie miał innego wyj­ścia, niż przy­glą­dać się, jak zni­kają po zała­do­wa­niu peł­nych skrzy­nek na wozy, i w mil­cze­niu poże­gnać wszyst­kie owoce wło­żo­nego w tam­tym sezo­nie wysiłku.

„Ale to dla woj­ska”, pocie­szał się z sar­ka­zmem, nale­wa­jąc sobie whi­sky. Jemu nie zosta­wili choćby kolby na kola­cję. Ani zła­ma­nego gro­sza na nowe ziarna. To dla woj­ska, ow­szem, ale dla któ­rego?

Pomy­ślał, że w tej woj­nie woj­sko jest tak naprawdę jedno, choć cią­gle wyska­kują z niego nowe ele­menty, jak w drew­nia­nej lalce w kształ­cie krę­gla, którą rosyj­ski kolega poka­zał mu na uczelni.

– Nazywa się matrioszka. Otwórz ją – powie­dział Rosja­nin.

Zauwa­żył, że lalka ma pośrodku nie­zau­wa­żalne prze­cię­cie. Pocią­gnął i ją otwo­rzył. Z zasko­cze­niem odkrył, że w środku znaj­duje się iden­tyczna laleczka. A potem kolejna i kolejna, każda coraz mniej­sza, aż doli­czył się dzie­się­ciu.

Tak wyobra­żał sobie woj­sko – czy też woj­ska – bio­rące udział w tej rewo­lu­cji: z jed­nego powsta­wało kolejne, a potem jesz­cze następne; wszyst­kie łączyło prze­ko­na­nie, iż repre­zen­tują naród, a co za tym idzie, że mają prawo tra­to­wać wszystko, co uznają za sto­sowne. Zabi­jać każ­dego, kogo uznają za sto­sowne. Ogło­sić zdrajcą narodu, kogo uznają za sto­sowne. Za każ­dym razem gdy woj­ska prze­ta­czały się przez jego tereny, Fran­ci­sco odno­sił wra­że­nie, że – zupeł­nie jak matrioszka – stają się coraz mniej­sze, jeśli nie w sen­sie dosłow­nym, to cho­ciaż meta­fo­rycz­nym, bo uby­wało im wia­ry­god­no­ści i poczu­cia spra­wie­dli­wo­ści. Uby­wało im czło­wie­czeń­stwa.

Wojna zabrała im nie tylko tamte zbiory. Zabrała też ojca Beatriz, gdy jedno z owych wojsk zasko­czyło go w dro­dze do Mon­ter­rey i oskar­żyło o zdradę, która miała pole­gać na zapro­sze­niu na kola­cję gene­rała Felipe Ángelesa, przy­ja­ciela z mło­do­ści i nowego – choć tym­cza­so­wego – guber­na­tora regionu, który był wro­giem odsu­nię­tego od wła­dzy pre­zy­denta Car­ranzy3.

Wojna zabrała im więc spo­kój, bez­pie­czeń­stwo, ufność i rodzinę, a przez Lina­res prze­ta­czały się bandy mor­der­ców i zło­dziei. Nie odpusz­czali żad­nej spód­niczce, jaką zna­leźli na swo­jej dro­dze. Brzyd­kiej czy ład­nej, sta­rej czy mło­dej, boga­tej czy bied­nej: nie robiło im to żad­nej róż­nicy.

Fran­ci­sco nie rozu­miał, jak takie rze­czy mogą się dziać w nowo­cze­snych cza­sach. Przy­pusz­czał, że w obli­czu wojny nawet nowo­cze­sność odcho­dzi w nie­pa­mięć.

Jego córki zaczy­nały dora­stać: były młode, ładne i bogate. Ze stra­chu, że któ­re­goś dnia ktoś może je upro­wa­dzić, Fran­ci­sco i jego żona posta­no­wili wysłać je do inter­natu pro­wa­dzo­nego przez zakon­nice. I choć dziew­czynki zna­la­zły schro­nie­nie w Mon­ter­rey, to ich rodzice czuli, jakby je stra­cili.

Pobór spra­wił, że zni­kali rów­nież męż­czyźni, jeśli nie udało się im w porę ukryć przed prze­cho­dzą­cymi tam­tędy woj­skami, bo te bez zbęd­nych pytań czy wyja­śnień zacią­gały ich do walki. Fran­ci­sco stra­cił w ten spo­sób dwóch parob­ków i ciężko mu było o tym zapo­mnieć, bo obu znał, odkąd byli led­wie dziećmi.

Pobór omi­jał takich jak on. W 1917 roku nazwi­sko i mają­tek jesz­cze coś zna­czyły. Ale choć wojna nie potrze­bo­wała go w cha­rak­te­rze żywej tar­czy, to krą­żyła wokół niego, pusz­czała do niego oko i mogła mu zabrać dużo wię­cej niż tylko kuku­ry­dzę, która zresztą pew­nie nie star­czyła na długo i nie była w sta­nie zaspo­koić upo­mi­na­ją­cej się o wszystko chci­wo­ści.

Teraz woj­ska chciały zagar­nąć zie­mie, takie jak te, które posia­dał. Zie­mia i wol­ność to były ich postu­laty. Wszy­scy wal­czyli o to samo, a on, ludzie tacy jak on, nie mieli gdzie się scho­wać przed krzy­żo­wym ogniem: nowa reforma rolna, któ­rej wszyst­kie stron­nic­twa bro­niły jak wła­snej, prze­wi­dy­wała dla nich wyłącz­nie utratę ziem i – na mocy dekretu – prze­ka­za­nie ich do użytku tym, któ­rzy jej łak­nęli, choć ni­gdy nie wylali na nią ani kro­pli potu i nie potra­fili jej zro­zu­mieć. Mieli ją posłusz­nie oddać, gdy ktoś zapuka do ich drzwi, tak samo jak w dniu zbio­rów: bez szem­ra­nia. W prze­ciw­nym wypadku cze­kała ich śmierć.

Z tego powodu nie odwa­żył się pro­te­sto­wać, gdy przy­szli po jego kuku­ry­dzę. Nawet repu­ta­cja nie mogła go uchro­nić przed otrzy­ma­niem kulki mię­dzy oczy. A za zbiory kuku­ry­dzy nie było warto umie­rać. Kochał odzie­dzi­czoną po przod­kach zie­mię, ale było coś, co cenił sobie jesz­cze bar­dziej: życie swoje i swo­jej rodziny. Czy jed­nak pozwo­liłby ode­brać sobie zie­mię z taką samą łatwo­ścią, z jaką oddał zbiory? Myślał o tym z przy­gnę­bie­niem.

Jak dotąd udało mu się jedy­nie roz­dy­spo­no­wać tereny na swój wła­sny spo­sób: nie­które z nich prze­pi­sał na zaufa­nych przy­ja­ciół. Ale i te środki nie wystar­czały. Nie było legal­nego spo­sobu, by zare­je­stro­wać pozo­stałe zie­mie na Beatriz lub na córki, więc duże poła­cie na­dal były zagro­żone wywłasz­cze­niem. To dla­tego sie­dział teraz w gabi­ne­cie, sącząc jedyną szkla­neczkę whi­sky, na jaką sobie pozwa­lał każ­dego dnia, choć tym razem wcze­śniej niż zwy­kle.

– Fran­ci­sco?

Beatriz nie byłaby zachwy­cona wymówką: „Upi­jam się, bo prze­gra­łem, bo stracę wszystko i nie udało mi się zna­leźć wyj­ścia”. Bo w jaki spo­sób można się uchro­nić przed kra­dzieżą w imię prawa?

– …więc Anselmo chce je potrak­to­wać mydłem.

Wypije swoją whi­sky. Jedną. Jak zwy­kle. Będzie się nią delek­to­wał, nawet mając świa­do­mość, że tym razem nie znaj­dzie odpo­wie­dzi. Potem wsta­nie i uda się na prze­chadzkę po polach trzciny cukro­wej. Będzie się zmu­szać do każ­dego kroku. A jeśli zaj­dzie potrzeba, to pochyli się nad każdą poje­dyn­czą trzciną: to jedyne, co mu pozo­stało, by nie skoń­czyć pod kre­ską; by nie musieć ucie­kać się do…

– …Simo­no­pia.

– Co?

– Mówi się „pro­szę”. Jak to, „co”? Tego cię nauczyła mama? O czym tak roz­my­ślasz?

Zmę­czony ogro­mem odpo­wie­dzial­no­ści i nie­pew­no­ścią, pogrą­żony w defe­ty­zmie, który led­wie pozwa­lał mu zaj­mo­wać się bie­żą­cymi spra­wami i unie­moż­li­wiał reali­za­cję uprzed­nio poczy­nio­nych pla­nów, takich jak zwięk­sze­nie upraw, zatrud­nia­nie kolej­nych wie­śnia­ków, budowa nowych maga­zy­nów na narzę­dzia i zbiory czy posta­wie­nie bądź roz­bu­dowa domów pra­cow­ni­czych – i zakup wyma­rzo­nego cią­gnika – rów­nież zadał sobie pyta­nie, o czym tak roz­my­śla, po co traci tyle czasu, sie­dząc tutaj, i dla­czego nie ma ochoty na nic prócz szkla­neczki whi­sky.

Wie­dział, że choćby wszyst­kie zbiory się udały, choćby sprze­dał je w cało­ści za naj­lep­szą cenę, choćby nie roz­kra­dli ich zło­dzieje ani rząd nie zare­kwi­ro­wał ich dla woj­ska, to i tak cały wysi­łek mógł pójść na marne. Mogło skoń­czyć się tak, że będzie pra­co­wać tylko po to, by ktoś inny zebrał plony, by ktoś prze­jął jego wła­sność. Po co inwe­sto­wać w odzie­dzi­czone zie­mie czas, pie­nią­dze i wysi­łek, skoro nie wie­dział, do kogo będą nale­żeć za mie­siąc czy rok?

Może lepiej byłoby prze­pro­wa­dzić się do Mon­ter­rey i tam kupo­wać nie­ru­cho­mo­ści? Korzy­stać z tego, że córki są jesz­cze młode? Im też wojna zabrała, mię­dzy innymi, czas. Chciałby móc dać wię­cej swo­jej żonie i cór­kom; chciałby poświę­cić wię­cej czasu chłopcu, który poja­wił się w ich życiu.

Tego dnia odkrył z zasko­cze­niem, że ma czas. Tego dnia – gdy poda­tek od kuku­ry­dzy wyniósł równe sto pro­cent – wojna zabrała mu zaję­cie, ale dała czas. Poda­ro­wała mu prze­dziwny dzień z pustymi rękami, bez kuku­ry­dzy, o którą mógłby zadbać, bez towaru, który mógłby wydać lub wysłać. Posta­no­wił więc prze­stać się uża­lać. Tego dnia nie poświęci już ani chwili woj­nie ani refor­mie. Ani też utra­co­nej kuku­ry­dzy.

Whi­sky mogła zacze­kać na swoją zwy­kłą godzinę. Trzcina mogła zacze­kać na inspek­cję. Wyko­rzy­sta czas w inny spo­sób.

– Fran­ci­sco, mówię do cie­bie!

– Pro­szę, pro­szę, pro­szę. Tego nauczyła mnie mama – powie­dział, odkła­da­jąc na stół na wpół opróż­nioną szklankę z whi­sky, i wstał, by objąć żonę i się do niej uśmiech­nąć, jak miał w zwy­czaju, gdy byli sam na sam.

– Ech, Fran­ci­sco…

– W takim razie… pro­szę?

– Nie! Skończ z tym. Przy­szłam, żeby ci powie­dzieć, że Anselmo chce potrak­to­wać psz­czoły mydłem, by je zabić. Mówi, że są wysłan­nicz­kami dia­bła i tym podobne bzdury. Gada jak najęty. Prze­sta­łam już nawet rozu­mieć, co mówi.

– Powiedz mu, że nie ma takiej moż­li­wo­ści.

– Już mu to powie­dzia­łam! Naprawdę myślisz, że ten czło­wiek mnie słu­cha? Nie. Ty idź. Zosta­wi­łam biedną nia­nię Reję w fotelu, jak wyma­chi­wała laską. Jest wście­kła. Nawet otwo­rzyła oczy!

– A Simo­no­pio?

– Simo­no­pio zawsze znika, gdy poja­wia się Anselmo. Nie wiem, gdzie się chowa.

„Anselmo Espi­ri­cu­eta nie wyzbył się swo­ich prze­są­dów ani z cza­sem, ani po dłu­gich roz­mo­wach”, pomy­ślał sfru­stro­wany Fran­ci­sco. Popa­trzył na whi­sky. Spoj­rzał na żonę, żału­jąc, że muszą porzu­cić roz­po­czętą już grę. Wojna i zie­mia zabie­rały mu czas, jaki miał dla Simo­no­pia, ale tego dnia będzie przy nim. Będzie bro­nił psz­czół chłopca, bo one nale­żały do niego, bo przy­był razem z nimi. I cho­ciaż Simo­no­piowi ni­gdy nie bra­ko­wało towa­rzy­stwa, a przy­brani rodzice o niego dbali, to Fran­ci­sco w trak­cie mono­ton­nych prze­jaż­dżek konno pomię­dzy jed­nym a dru­gim ran­czem odno­sił wra­że­nie, że to wła­śnie psz­czoły były głów­nymi opie­kun­kami chłopca. Wraz z ich śmier­cią umar­łaby jego cząstka. W pew­nym sen­sie zostałby osie­ro­cony.

Ponadto cho­ciaż stop­niowo zaczy­nały zaj­mo­wać cały dach szopy niani i nikt już nie miał odwagi skła­do­wać tam rze­czy, ni­gdy nikogo nie skrzyw­dziły. Nie­mal wszy­scy przy­zwy­cza­ili się, że zawsze latają wokół chłopca. Mogłoby się zda­wać, że inte­re­suje je tylko Simo­no­pio, a on może na nie liczyć. Życie, nawet mając je za towa­rzyszki, i tak będzie dla niego wystar­cza­jąco cięż­kie. Co miałby bez nich zro­bić?

Przy­były wraz z nim. Musiał być ku temu jakiś powód. Trzeba zosta­wić je w spo­koju.

– Chodźmy.

Tego dnia musiał obro­nić Simo­no­pia i jego psz­czoły. Przyj­dzie jesz­cze dzień, w któ­rym znaj­dzie spo­sób, by obro­nić swoje zie­mie.

9. Pszczeli chłopiec

9

Psz­czeli chło­piec

U stóp sta­rej niani, a pod gniaz­dem tro­skli­wych psz­czół, Simo­no­pio nauczył się wodzić za nimi wzro­kiem. Nawet gdy cały rój opusz­czał gniazdo o poranku, chło­piec potra­fił je od sie­bie odróż­nić i wycze­ki­wał ich punk­tu­al­nego powrotu pod wie­czór. Nauczył się żyć ryt­mem psz­czół i bar­dzo szybko zaczął odda­lać się od mate­ra­cyka, na któ­rym go kła­dziono, aby podą­żać śla­dami skrzy­dla­tych towa­rzy­szek w ogro­dzie.

Wkrótce miał nadejść dzień, w któ­rym pobie­gnie za nimi poza jego gra­nice i poza widoczne z niego wzgó­rza.

Reja, która prędko wró­ciła na fotel i do daw­nych zwy­cza­jów, pil­no­wała go w mil­cze­niu, choć z uwagą. Nie kar­miła go oso­bi­ście, ale już pierw­szego dnia wyraź­nie dała do zro­zu­mie­nia, że psz­cze­lemu chłopcu nale­żało dawać kozie mleko z mio­dem, naj­pierw za pomocą ścierki, póź­niej łyżką, a następ­nie z kubka. Na początku nie pozwa­lała nikomu się do niego zbli­żyć, w oba­wie, że ktoś ze złymi inten­cjami zrobi mu krzywdę albo że ktoś z dobrymi nakarmi go jak każde inne dziecko i maluch się udusi. Jedy­nymi oso­bami mogą­cymi do niego podejść były Beatriz, nia­nia Pola i praczka Lupita.

Reja ni­gdy nie dopusz­czała tej pierw­szej do kar­mie­nia chłopca. Beatriz zawsze gdzieś się spie­szyła: kiedy nie doglą­dała domu lub córek, brała udział w wyda­rze­niach towa­rzy­skich orga­ni­zo­wa­nych przez lokalne kasyno. Ponadto Reja wie­działa, że gdyby tylko na to pozwo­liła, Beatriz zaczę­łaby wycho­wy­wać Simo­no­pia w domu, wśród ksią­żek. A Simo­no­pio się do tego nie nada­wał: był dziec­kiem natury, dziec­kiem gór. Był stwo­rzony do czy­ta­nia życia, a nie ksią­żek. Gdy Beatriz chciała wziąć chłopca na ręce, musiała podejść do buja­nego fotela niani i zro­bić to w jej obec­no­ści.

Pola była stara i cier­pliwa, a w Lupi­cie, choć mło­dziut­kiej, Reja wyczu­wała dobroć, która pozwa­lała dziew­czy­nie widzieć coś wię­cej niż tylko dziurę w twa­rzy chłopca. Obie potra­fiły bez pośpie­chu kar­mić go aż do ostat­niej kro­pelki. Nia­nia Pola i Lupita nie zabi­łyby Simo­no­pia ani złymi, ani dobrymi inten­cjami.

I choć nikt wię­cej nie dostał pozwo­le­nia, by się zbli­żać do chłopca, to on odkąd zaczął cho­dzić jak każde nor­malne dziecko, lgnął do ludzi, zawsze uśmie­cha­jąc się na swój wła­sny spo­sób. Naj­bliż­sze oto­cze­nie Mora­le­sów prze­stało się bać jego zde­for­mo­wa­nej twa­rzy i z cza­sem zaczęło trak­to­wać Simo­no­pia przy­jaź­nie i z czu­ło­ścią, nie­mal zapo­mi­na­jąc o nazna­cza­ją­cej go ska­zie. Przyj­mo­wany był z rado­ścią, bo dzięki swo­jemu przy­jem­nemu uspo­so­bie­niu sta­no­wił dosko­nałe towa­rzy­stwo pod­czas wyko­ny­wa­nia codzien­nych obo­wiąz­ków.

Z bie­giem lat stało się jasne, że choć chło­piec prze­żył i opa­no­wał sztukę jedze­nia, to ni­gdy nie nauczy się mówić. Spół­gło­ski przed­nio­ję­zy­kowe, tak powszechne, gubiły się w cze­lu­ściach jego ust. I choć potra­fił wymó­wić dźwięki powsta­jące głę­biej, takie jak ń, k, g czy h, oraz wszyst­kie samo­gło­ski, to cier­pli­wość więk­szo­ści jego roz­mów­ców wyczer­py­wała się zbyt szybko. Jako że nie mieli pro­ble­mów z mówie­niem, to beł­ko­tliwe odgłosy, jakie mały Simo­no­pio wyda­wał z sie­bie, aby ich naśla­do­wać, krę­po­wały ich tak samo jak słowa, które bez powo­dze­nia pró­bo­wał z sie­bie wydo­być. Nie­któ­rzy, nie potra­fiąc go zro­zu­mieć, myśleli nawet – na jego wiel­kie nie­szczę­ście – że nie tylko ma zde­for­mo­waną twarz, ale także jest ogra­ni­czony umy­słowo i nic nie rozu­mie. „Biedny Simo­no­pio”, mówili z życz­li­wo­ścią. „Biedny Simo­no­pio – komen­to­wali. – Wpa­truje się w swoje psz­czoły, śmieje się sam do sie­bie, nie potrafi mówić, coś tam pod­śpie­wuje, niczego nie rozu­mie”.

Jak bar­dzo się mylili.

Simo­no­pio naprawdę chęt­nie zaśpie­wałby pio­senkę, którą Lupita pró­bo­wała go nauczyć, ale wymó­wie­nie